A/n
Pierwotnie zamierzałam to opublikować w grudniu, ale uznałam, że skoro w niektórych sklepach można już kupić świąteczne ozdoby, odrobina zimy w październiku nikomu nie zaszkodzi. :)
Zresztą istnieje całkiem spora szansa, że przy moim tempie pisania, druga część rzeczywiście pojawi się w grudniu.
Pewnego zimowego dnia
Część 1.
Jedna z najbardziej niezwykłych scen w historii Camelotu
Śnieg w Camelocie nie był rzeczą niezwykłą, lecz rzadko padało go na tyle dużo, by mógł się utrzymać dłużej, niż tydzień. Zimy upływały w większości pod znakiem marznącego deszczu oraz zimnego, przenikliwego wiatru, który korzystał z każdej okazji, by wedrzeć się w jakąś przytulną przestrzeń i wbić swe lodowate palce w czyjś kark, albo zawyć potępieńczo, szarpnąć płomieniami świec, napełniając niepokojem niejedno serce. Krótkie dni, spowite welonem z szarego nieba i stale unoszącego się z kominów dymu, ledwie wślizgiwały się do domów, nie zaznaczając wyraźnie swego wątłego istnienia. Tamten dzień jednak był śnieżny, cudownie jasny, skąpany w łagodnym świetle słońca, prześwitującego przez warstwę białych chmur. Życie na zewnątrz praktycznie zamarło, jakby spłukane ze świata wraz z wszechobecną szarością. Jedynie od czasu do czasu ktoś przemykał przez dziedziniec, podskakując z zimna. Wielu ludzi po prostu nie miało butów nadających się do poruszania się po śniegu. Wprawdzie podnieśliśmy pensje zamkowej służby na tyle, na ile w obecnych warunkach byliśmy w stanie, lecz rodziny były liczne, potrzeby ogromne. Czego byśmy nie robili, biedy nie dało się ot tak wyeliminować, zwalczyć raz na zawsze, niczym jakąś magiczną bestię.
Sama powstrzymałam od wyjścia chyba tuzin sług w lichym odzieniu, aż w końcu wezwałam zarządcę i nakazałam mu zorganizować pracę służby tak, by nikt, kto nie posiada odpowiednich ubrań, nie opuszczał zamku bez potrzeby. Zarządca, człowiek z natury mrukliwy, raczej nieprzyjemny w obejściu, był w wyjątkowo złym humorze i całą swoją postawą jasno dawał mi do zrozumienia, co sądzi o takich pomysłach.
Wiedziałam jednak, że wypełni rozkaz sumiennie. Owszem, drażniłam go - cicha irytacja bulgotała w nim, niczym jakiś eliksir Gajusza, ilekroć czegoś od niego chciałam, ale jednocześnie czerpał satysfakcję z pozostawania u nas na służbie, podczas gdy, jak z nie do końca jasnych przyczyn sądził, Arturowi zależało na znalezieniu oficjalnych powodów do zwolnienia go. W rezultacie, jako jeden z nielicznych ludzi Uthera bardzo szybko dostosowywał się do zmian zachodzących za panowania Artura i gorliwie egzekwował ich wdrażanie, nie ukrywając wcale, iż żywi szczerą nadzieję, że obróci się to przeciwko nam.
Dzieci kilku rycerzy, w grubych kurtkach i porządnych butach, szalały na dziedzińcu przez cały ranek, lecz i one w końcu zniknęły, zapewne znudzone zabawą, albo wezwane do powrotu przez troskliwych rodziców. Przy nielicznych okazjach ja również, jako dziecko bawiłam się na śniegu. Podczas jednej z takich zabaw Morgana po raz pierwszy nazwała mnie przyjaciółką. Rzuciła mi się na szyję i powiedziała, że nikogo tak nie kocha. Odtąd, widząc śnieg, nie mogłam o niej nie myśleć, nawet teraz, nawet po tym wszystkim.
„Od takiej pogody już chyba lepsza zaraza", powtarzano zgodnie od zamkowej kuchni, po najmniejszy, najbardziej obskurny sklepik w dolnym mieście, dlatego ani jako mała dziewczynka, ani jako dorosła kobieta, nie miałam odwagi otwarcie przyznać, że sprawia mi przyjemność patrzenie na coś, co innym przysparza zmartwień.
Kiedy tamtego dnia weszłam do królewskich komnat i zobaczyłam Artura, siedzącego przy oknie, z tym zamyślonym, mądrym, pełnym głębokiej życzliwości, nieco zatroskanym wyrazem oczu, tak różnym od spojrzenia jego ojca, pożałowałam, że nie mam ręki do malowania. Ze splecionymi na kolanach dłońmi i lekko pochyloną głową, na tle ujętego w okienną ramę, zatopionego w iskrzącej bieli krajobrazu, wyglądał wspaniale. Bez korony, bez zbroi, po prostu w białej koszuli i bryczesach, a mimo to, trudno byłoby nie rozpoznać w nim króla. Emanował łagodną, magnetyczną siłą, która nie miała nic wspólnego z fizyczną atrakcyjnością - może jedynie ją uwydatniała. Wrażenie, że jest ulepiony z trochę innej gliny, niż reszta ludzi, jeszcze nigdy nie było tak nieodparte. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Poznałam straszną historię jego przyjścia na świat, dowiedziałam się, jak okrutnego oszustwa dopuściła się czarownica i czasem nachodziła mnie przerażająca myśl, że to ślad tamtych wydarzeń, odblask życia, podstępnie odebranego Egraine. Odgoniłam ją teraz, niczym natrętną muchę, by swą niegodziwością nie zatruwała chwili. Powracała jednak z uporem muchy, brzęczała niespokojnie: "On nie powinien istnieć, Ginewro. Nigdy nie miał się urodzić. I zniknie. Przyjdzie dzień, w którym w końcu zniknie, więc ciesz się, puki możesz".
Nie poruszałam się, wypalając w sercu obraz Artura z wszystkimi detalami, lecz przemożna chęć złożenia na jego złocistej głowie kilku pocałunków, wreszcie popchnęła mnie do przodu. Stanęłam za nim i otoczyłam go ramionami. Odchylił się lekko w moją stronę. Położyłam mu dłoń na piersi, musnęłam wargami czubek głowy i powoli przesuwałam się niżej. Przykrył moją rękę swoją, przycisnął mocniej. Przez miękki materiał koszuli, czułam miarowe bicie jego serca. "Przyjdzie dzień, w którym w końcu zniknie, więc ciesz się, puki możesz. W końcu zniknie. W końcu zniknie. Nigdy nie miał się urodzić".
- Nie jest ci trochę za dobrze, mój panie? - zapytałam, odrywając się od niego, po ostatnim pocałunku w szyję. - Siedzisz tu sobie, nie robisz zupełnie nic...
Mruknął z dezaprobatą. Nie puścił mojej dłoni. Pieścił ją z delikatnością, która dawniej często trochę mnie zaskakiwała.
- Myślę - odrzekł cicho. Z oddali dobiegł dźwięk dzwonu. Wybiło południe.
- O czym?
- Pojawiają się coraz częstsze pogłoski, że Morgana podnosi głowę.
Łagodnie oswobodziłam rękę, przysunęłam sobie drugie krzesło i usiadłam obok niego. Czyżby śnieg zwracał ku Morganie również jego myśli?
- Może to tylko pogłoski - powiedziałam. - Ludzie jeszcze długo będą jej przypisywali całe zło.
- Nie. Jestem pewien, że coś się szykuje. - Spojrzał na mnie ze smutkiem. - Gwen... Ona jest potężną czarownicą. Dysponuje siłą, jakiej nigdy nie będziemy mieli. Nienawidzi mnie i nie odpuści. Zbyt dobrze ją znam, ty zresztą też. A nasi ludzie nie przetrwają kolejnej wojny. Są wyniszczeni, dość już wycierpieli. Wciąż jeszcze odbudowują swoje domy, dopiero zaczynają normalnie żyć. Nie mogę pozwolić, by moja przeklęta siostra znów ich skrzywdziła. Nie mam pojęcia jak, ale zrobię wszystko, żeby nie dotknęła ich choćby końcem palca. To musi ich ominąć, rozumiesz?
- Tym razem trzeba to będzie po prostu zakończyć - odparłam. - Tylko jej śmierć może przynieść pokój. Inaczej będziemy przez to przechodzić co kilka lat.
- Wiem. I znajdę sposób, by to zrobić, obiecuję. Dla Camelotu.
Odwrócił się do okna, jakby chciał zapewnić znajdujący się za nim świat, że tak właśnie będzie. Uśmiechnęłam się. Skrywana skrzętnie pod przeróżnymi maskami, zaciekła opiekuńczość, którą przejawiał wobec najbliższych, występowała również w szerszej odmianie, obejmującej całe królestwo.
- No nie! - zawołał nagle, zupełnie nie po królewsku, powodując, że niemal podskoczyłam. - Co za idiota! Popatrz co on wyprawia!
Wyjrzałam, szczerze zaintrygowana. Na zewnątrz nie było żywego ducha, prócz jednej, rozciągniętej na śniegu postaci.
- Przewrócił się? - zapytałam. Artur parsknął lekko.
- Tak. Ale coś za bardzo mu się to podoba.
Roześmiałam się. Merlin rozłożył ręce. Podniósł się, przeszedł kilka kroków i znów padł w śnieg.
- Kretyn - rzucił Artur, po czym wstał energicznie. - Idę po niego - oświadczył.
- Dlaczego? Zostaw go w spokoju choć raz - zaprotestowałam. Ten widok kompletnie mnie rozbroił. To był właśnie cały Merlin, a ostatnio nie widywałam go w tym nastroju zbyt często.
Dobrze wiesz, po co on to robi. Wydaje mu się, że jest przebiegły i uda mu się wymigać od obowiązków na dłużej, jeśli rozchoruje się jeszcze bardziej — powiedział Artur tym swoim pozornie poirytowanym tonem, w którym wprawne ucho mogło wychwycić nutę troski. Westchnęłam. Merlin od paru dni dość mocno kaszlał, ale twierdził uparcie, że to nic poważnego. W każdym razie nie na tyle, by sięgnąć po jakiś eliksir i zostać w łóżku. Wykłócał się ostro z każdym, kto śmiał choćby zasugerować taką koncepcję, a Artur droczył się z nim, że doskonale wie, do czego to zmierza. Merlin, najwyraźniej naprawdę już wytrącony z równowagi, odpowiedział mu tego ranka, że jeśli rzeczywiście miałby go dosyć, nie uciekałby się do takich ryzykownych zabiegów, tylko po prostu poszukałby sobie innej pracy, nad czym właśnie zaczyna się zastanawiać. Artur odparował, że może się zastanawiać do woli, bo nikt nie zatrudni tak niekompetentnego, leniwego sługi, na co Merlin jedynie wzruszył ramionami.
- A poza tym - ciągnął Artur, wkładając gruby, ciemny płaszcz i zarzucając na głowę kaptur - zachowuje się w sposób kompletnie nieodpowiedni dla królewskiego sługi. Nie interweniując, narażam się na ośmieszenie. Założę się, że pół dworu gapi się teraz w okna, a reszta zaraz zacznie.
- Sądzisz, że wszyscy zwracają uwagę na twojego sługę? Większość pewnie nawet nie ma pojęcia, jak wygląda, mimo, że masz go przy sobie praktycznie przez cały czas - odpowiedziałam, zanim zdążyłam to w pełni przemyśleć. Widocznie jednak moje słowa nie zabrzmiały tak gorzko, jak się obawiałam, bo Artur się zaśmiał.
- Musieliby być całkowicie ślepi - stwierdził kategorycznie. - Nie Gwen, wątpię, by ktokolwiek pomyślał, że to po prostu jakiś przypadkowy głupek tarza się w śniegu. - Posłał mi jawnie rozbawione spojrzenie i wyszedł.
- Coś w tym jest, kochany — mruknęłam. - Nadal pełno tu ślepców, nie rzadko nie potrafiących dostrzec człowieka w człowieku.
Oparłam brodę na ręce i zapatrzyłam się w okno. Merlin, leżąc na plecach, nabierał dłońmi śnieg i wyrzucał go w górę, prawie znikał w tumanach wirującego puchu. Niespodziewanie przemknęło mi przez myśl, że jest w tym jakaś gwałtowność, wręcz desperacja, że pomyliłam dobry nastrój z czymś posępnym. Nie raz, gdy działo się coś złego, widywałam rycerzy - w tym Artura - rąbiących wściekle manekiny treningowe. Być może Merlin miał własne sposoby na odpędzanie demonów.
Obserwowałam, jak zakapturzony Artur podszedł, chwycił go za ramiona i próbował oderwać od ziemi, ku mojemu największemu zdumieniu, niezbyt skutecznie. Wyglądało na to, że Merlin jest silniejszy, niż kiedyś. W końcu jednak Artur uwięził go w żelaznym uścisku i postawił. Myślałam, że to już koniec, lecz Merlin walczył, jakby zależało od tego jego życie. Wywiązała się szarpanina. Po chwili Merlin jakoś podciął Arturowi nogi i obaj wylądowali w zaspie. Żałowałam, że ich nie słyszę. Od śmiechu łzy napłynęły mi do oczu. Merlin zerwał się, o włos uniknął ręki Artura, usiłującej chwycić jego kurtkę i popędził w stronę placu treningowego. Artur ruszył za nim. Na jakiś czas zniknęli mi z pola widzenia, a gdy pojawili się z powrotem, nie byli sami. Trzy inne, podobnie jak Artur, otulone w grube płaszcze postacie, ewidentnie dołączyły do mojego męża. Merlin uciekał ile sił w nogach. Nie miałam pojęcia, że potrafi tak szybko biegać.
Ktoś zapukał do drzwi. Z żalem oderwałam się od okna i spróbowałam opanować.
- Wejść! - zawołałam, gdy już zyskałam pewność, że mój głos brzmi wystarczająco poważnie. Na szczęście weszła lady Eleanor, siostra sir Leona, która gościła u nas od kilku dni. Znałam ją od bardzo dawna, podobnie jak Leona, choć odkąd wyszła za mąż i na stałe osiedliła się w Queensbridge, nie widywałam zbyt często. Jej mąż, sir Edward zginął podczas ataku smoka na Camelot, pozostawiając ją z synem i dwiema córkami. Po jego śmierci Eleanor powróciła do rodzinnego Arthen i poświęciła się bez reszty opiece nad ubogimi i chorymi. Jako królowa, wspierałam ją w tym, używając wszelkich, dostępnych środków i nasze kontakty w naturalny sposób się zacieśniły, przeradzając się stopniowo z czysto formalnych w serdeczną przyjaźń.
- Czy słusznie podejrzewam, że to jego wysokość znęca się na dziedzińcu nad tym biednym Merlinem? - zapytała z szerokim uśmiechem Eleanor. Była ponadprzeciętnie wysoka, dość mocnej budowy, z opadającymi na ramiona, gęstymi, jasnymi lokami i charakterystycznym znamieniem w kształcie gwiazdy na prawym policzku.
- Masz trochę przestarzałe informacje, Nelly - odrzekłam, znów wyglądając przez okno. - Obecnie jest tam cały... yhm, kwiat Camelotu. Jedynie bez sir Percivala.
Eleanor znalazła się przy oknie w momencie, gdy Merlin potknął się i potrącił kilka poustawianych jedna na drugiej beczek. Przeskoczył nad nimi niezgrabnie i runął jak długi, a trzy postacie rzuciły się na niego z impetem. Czwarta po prostu stała obok, zgięta w pół ze śmiechu. Podejrzewałam, że to Gwaine.
-Czy oni oszaleli!? - wrzasnęła Eleanor. - Przecież zrobią mu krzywdę! To w końcu potężni mężczyźni!
Nie zadawała sobie już nawet trudu, by ukrywać, że ma do Merlina wyjątkową słabość. Była nim całkowicie zauroczona, czemu się nie dziwiłam, jednak z jakichś przyczyn, w głębi serca mnie to niepokoiło. Każdy najmniejszy nerw w moim ciele napinał się gwałtownie, gdy przyłapywałam ją na spojrzeniach, bardziej niż tęsknych, wręcz zaborczych. Merlin zdawał się tego nie zauważać, co mnie dziwnie uspokajało. Ganiłam się za to. Powtarzałam sobie, że przecież każdy ma prawo do uczuć, a szczęście Nelly i Merlina byłoby i moją radością, tyle, że... nie byłoby. Merlin niewątpliwie by nas opuścił, a ja bałam się nawet myśleć o takiej ewentualności.
- Bez obaw. Wbrew pozorom, doskonale znają granice - odparłam. Na zewnątrz, osoba, którą podejrzewałam o bycie Gwaine'em przykucnęła, zebrała w dłonie sporą ilość śniegu i zbombardowała pozostałych gradem kul.
- O Boże, jak dzieci - jęknęła Eleanor. - Zaraz! Leon tam jest? - Odwróciła się do mnie. W jej oczach tańczyły wesołe iskierki.
- Nie sądzę, że go tam nie ma. Dobrze wiesz, że poszedłby w ogień za swoim królem.
- Co oni zrobili z moim braciszkiem? Przecież to był poważny człowiek.
Obie wybuchnęłyśmy śmiechem; nieskrępowanym, radosnym. Kiedyś, w innych czasach, śmiałyśmy się tak z Morganą. Kiedyś taka wesołość nie wywoływała obawy, że zaraz potem wydarzy się nieszczęście, że wystarczy chwila nieuwagi, by jakiś ponury cień stanął nam za plecami.
Eleanor w końcu usiadła. Objęłam ją ramieniem. Możliwe, że nasze myśli pobiegły w podobnym kierunku, bo przez długą chwilę żadna z nas się nie odzywała. Siedziałyśmy, w przyjemnej, swobodnej bliskości, wpatrzone w okno, za którym rozgrywała się prawdopodobnie jedna z najbardziej niezwykłych scen w historii Camelotu.
Tradycyjnie proszę, żebyście dawali znać, jeśli czytacie.
