Księga I: Harriet Potter i kamień filozoficzny
Słowem wstępu:
Czytając książki J. K. Rowling miałam dość mieszane uczucia. Z jednej strony świetnie się przy nich bawiłam, a z drugiej irytowało mnie wiele rzeczy. Dziury logiczne, zaprzeczanie samej sobie, niekonsekwencja, schematyczność i dość płytki charakter głównego bohatera. Brak głębi w niektórych momentach. Dlatego popełniłam tą historię. Zmiana płci „wybrańca" jest mi tu na rękę z kilku przyczyn. Po pierwsze dla tła samej historii – w końcu przepowiednia mówi o chłopcu, więc narodziny dziewczynki są tu prawdziwym zgrzytem, prawda? Po drugie podkreśla, że moja Harriet to zupełnie inna osoba niż Harry. No i po trzecie… Cóż to byłby zbyt duży spoiler.
Osobowości reszty postaci POSTARAM się zachować bez większych zmian, aczkolwiek ich ekspresja może być nieco inna, bo też Harriet inaczej je widzi i na nie reaguje niż Harry. Za to zmian w funkcjonowaniu samego świata będzie sporo tak jak i różnic między oryginalnymi tomami, a tomami. Te staną się widoczne – o ile dobrnę – nawet po tytułach, które powinny zacząć się zmieniać od piątego.
Prolog: Więźniowie Poświęcenia:
James Potter siedział na sofie, wlepiając niewidzące spojrzenie w ścianę. Obok, w kołysce jego córeczka krzyczała w niebogłosy, jakby chciała swoimi wrzaskami przywrócić zmarłą przed dwoma dniami matkę do życia. To wprost nie do wiary, że coś równie małego mogło być tak głośne.
Wiedział, że powinien trwać przy małej, przytulić ją, pocieszyć, ale nie potrafił. Jego ból był zbyt wielki. W końcu stracił ukochaną, miłość swojego życia, tę jedyną… Jednak nie chodziło tylko o to. Problemem stanowiła też zazdrość. Kochał Lilly nad wszystko, ale ona zamiast niego wybrała Harriet. Ich córeczkę. Osłoniła ją własną piersią przed śmiercionośnym zaklęciem, poświęcając się, chociaż mogła odpuścić. Mogła zostać z nim. Nikt nie miałby jej tego za złe. Nikt nie oskarżałby matki w żałobie, że ta nie zrobiła wystarczająco wiele dla swego dziecka. Niestety wybrała córkę, nie jego. Jej heroizm i instynkt macierzyński na zawsze przekreśliły ich wspólną przyszłość.
Płacz dziecka sprawiał, że z minuty na minutę odczuwał coraz większą irytację. Właściwie nie tylko jego płacz, ale i sama jego obecność. To, że pośrednio odebrało mu Lilly. Wiedział, że nie tak powinno to wyglądać. Że powinien kochać Harriet bardziej niż kogokolwiek innego, ale nie potrafił. Wraz ze śmiercią żony, jego ojcowskie uczucia wyparowały, zostawiając wypełnioną żalem i bezsilnym gniewem otchłań.
Gniew… Lepszym określeniem byłaby raczej wściekłość. Na Petera, że go zdradził. Na Syriusza, że nie zgodził się strzec ich tajemnicy. Na Lily, bo oddała życie za córkę. Na Harriet, bo gdyby nie przyszła na świat, Lily wciąż żyłaby. Na siebie, bo jak ostatni dureń stracił czujność, zamiast mieć różdżkę zawsze pod ręką. Na Dumbledore'a bo nie zdołał ich ochronić. Mało tego, zabrał mu pelerynę niewidkę – artefakt, który mógłby ocalić Lily – aby ją przebadać. No i nade wszystko na los, który dał mu tak wiele, tylko po to, żeby to tak brutalnie odebrać.
Jak na ironię, nie czuł wściekłości w stosunku do Voldemorta. Właściwie to nie czuł w stosunku do czarnoksiężnika nic. Czarny Pan, wybitnie inteligentny psychopata, napędzana chorą ideologią groza w ludzkiej – o ile to, co widział przed dwoma dniami, mógł nazwać człowiekiem – skórze. Od samego początku wiedział, czym on jest i z czym wiąże się przeciwstawianie mu, tak jak każdy zdrowo myślący czarodziej. Rzecz w tym, że Voldemort był jak żywioł. Złość w stosunku do niego przypominała gniew na tornado. Ludzie znowu nie żywią urazy do żywiołów, tylko do innych ludzi. Istot czujących i myślących. On sam nie stanowił tu wyjątku.
Nagły ruch, przykuł uwagę Jamesa. Dumbledore wstał ze swojego krzesła i ostrożnie wyjął krzyczące niemowlę z kołyski, usiłując je uspokoić. Niestety bezskutecznie – wrzaski Harriet niosły się po całym pomieszczeniu, zupełnie jakby zamierzała wylać wszystkie pozostałe jej w życiu żale już teraz, tak na wypadek, gdyby w przyszłości nie miała ku temu okazji.
– Trzeba zadbać o jej bezpieczeństwo – mruknął sędziwy czarodziej. – To, że nie jest chłopcem, tak jak mówiła przepowiednia, niczego nie zmienia. Zresztą to nie pierwszy raz, kiedy przepowiednia okazała się nieprecyzyjna. Harriet pozbawiła Voldemorta mocy i teraz jego poplecznicy będą chcieli ją zgładzić… Ją oraz każdego, kto stanie im na drodze. Poza tym, chociaż Voldemort obecnie egzystuje wśród cieni, bardziej martwy niż żywy, to nie umarł. Wciąż tu jest. I kiedyś wróci. A wtedy będzie chciał wziąć odwet. Na nas wszystkich, ale przede wszystkim na niej.
James podniósł spojrzenie na dyrektora Hogwartu. Jeden z największych magów świata zawsze przypominał mu czarodzieja z mugolskich książeczek dla dzieci. Tiara o szerokim rondzie, niedorzecznie kolorowa szata w gwiazdki, długie siwe włosy, długa siwa broda, sporawy nos i osadzone na nim okulary-połówki. Postać doskonale zgrywająca się z pstrokatą tapetą pokoju dziecinnego. Pozornie niegroźna, zwykle szeroko uśmiechnięta, teraz śmiertelnie poważna. Niebieskie oczy, lśniły chłodem, a pomiędzy krzaczastymi brwiami widniał wyraźny mars.
James niegdyś czuł w stosunku do Dumbledora jedynie szacunek i szczerą sympatię. Obecnie owo uczucie zastąpiły żal i niechęć. Niechęć, bo zawiódł jego ukochaną. Bo zawiódł jego. A teraz… Teraz zmuszał go do konfrontacji z rzeczywistością. Z zimnym, pozbawionym Lily światem. I z Harriet.
Spojrzał na niemowlę. Na małą, kruchą, wymagającą nieustannej uwagi istotkę, którą powinien kochać, ale nie kochał. Na swoje nowe brzemię. Powinność.
– Chronić, ale jak? – zapytał z nieskrywaną goryczą. Jak Dumbledore mógł mówić o ochronie kogokolwiek, skoro nie zdołał ochronić Lily? – Ostatni sposób nie zdał egzaminu, prawda?
Starzec pominął uwagę milczeniem. Zamiast tego skupił się na sprawach bieżących.
– Wiesz, co obroniło tę małą, prawda? Co sprawiło, że zaklęcie zamiast ją zabić, odbiło się od niej, uderzając wprost w Voldemorta?
Skinął głową. Stara magia. Magia krwi, magia poświęcenia. Jeżeli z czystego serca oddało się za kogoś życie, roztaczało się wokół niego potężną, magiczną tarczę. Jednak były dwa warunki. Po pierwsze poświęcającego i chronionego musiały łączyć więzy krwi. Po drugie… Cóż, drugiego warunku nikt nie znał, jednak istniała nieokreślona zmienna, która powodowała, że magia poświęcenia raz działała, raz nie.
– Harriet jest teraz dobrze chroniona, ale można tę ochronę wzmocnić wielokrotnie poprzez krew jej matki – mruknął starzec. – Krew płynącą w Petunii i jej synu.
Siostra Lily i jej syn? James drgnął. Przez ułamek sekundy pomyślał, że Dumbledore proponuje mu coś głęboko nieetycznego, związanego z rytuałami o jakich nawet praktykujący czarną magię rozmawiają po cichu. Szybko się jednak zreflektował. Nie, ten człowiek nie był taki. Nie sięgnąłby po tego rodzaju moc. Nigdy. Nawet, gdyby stanowiło to absolutną konieczność.
Był zbyt ograniczony.
– Co masz na myśli?
– Jeżeli poprosimy Petunię o schronienie dla Harriet, a ona go udzieli, tarcza ulegnie wzmocnieniu. Obejmie też domostwo. Przeprowadziłem badania w bibliotece i wynika z nich…
James nie słuchał, zatopiony w swoich myślach. Dursleyowie. Musiał dogadać się z Dursleyami, jakby to wszystko nie było już dość okropne. Jakby los nie wyrwał mu serca, pozbawiając ukochanej żony, jakby nie musiał zmagać się z pogrzebem, formalnościami i dzieckiem, z którym niespecjalnie wiedział, co zrobić. Z dzieckiem, którego wolałby nie mieć.
Poród Harriet był wyjątkowo długi i trudny. To, że przyszła na świat cała i zdrowa zakrawało na cud. Cud, którego nie chciał. Żałował, że mała nie umarła zaduszona pępowiną. Wtedy miałby swoją Lily.
Spojrzał na płaczące w ramionach sędziwego czarodzieja niemowlę. Nie kochał go. Nie kochał jej. Niby była krwią z jego krwi, ale nie czuł tego. Właściwie to nie czuł wobec Harriet nawet tej odruchowej sympatii, którą zwykle czuje się wobec dzieci. Była dla niego jak… Jak przedmiot. Obcy i bez znaczenia. Jednak Lily oddała za nią życie. Chciała, żeby ich córka przetrwała. To stanowiło jej życzenie. Ostatnie życzenie jego ukochanej. A ostatnie życzenia MUSZĄ być honorowane.
Zmarszczył brwi. Skoro Lily tego chciała, będzie chronił Harriet za WSZELKĄ cenę. Nieważne jaki będzie koszt, dopilnuje, aby jego córka dożyła sędziwego wieku. Zrobi, co konieczne i będzie to robił, póki starczy mu sił. Dogadanie się z Dursleyami, tymi tępymi, upartymi niczym osły mugolami, chociaż upokarzające, nie powinno stanowić zbyt dużego wyzwania.
Petunia Dursey z bladym uśmiechem obserwowała jak jej syn wraca ze szkoły. Dumny ze świadectwa, szeroko uśmiechnięty. Zaraz miała go obsypać pocałunkami, powiedzieć jaki jest wspaniały, a potem wraz z mężem zaprosić do pobliskiej restauracji, aby świętować koniec pierwszego etapu jego edukacji. I to jak wspaniale ukończonego! Owszem, może nie był najlepszym uczniem z klasy, ale średnią miał więcej niż zadawalającą. Do tego wyróżnienie z muzyki i informatyki. Naprawdę dał jej powody do dumy.
Za Dudleyem ciągnęła nieco ponura, mała Potter. Nie miała pojęcia, kiedy ani jak jej syn zaprzyjaźnił się z kuzynką, tym bardziej, że wraz z mężem szczerze nie cierpieli i Harriet, i jej przeklętego ojca, czego nigdy nie kryli. Jednak stało się – mała czarownica i niemagiczny chłopiec zostali najlepszymi przyjaciółmi. Może to dziwne, ale nie miała nic przeciwko temu. Owszem, mogła nie znosić dziewczynki, ale byłaby ślepa, gdyby nie widziała, jak pozytywny wpływ ma na Dudleya. Wcześniej jej synek kolegował się z łobuzami, a po szkole wałęsał niewiadomo gdzie. No i bywał – co sama przez sobą przyznawała z ogromnym trudem – niegrzeczny i niewdzięczny. Teraz… To Harriet sprawiła, że zainteresował się grą na pianinie, no i pośrednio za jej sprawą trafił na lekcje karate, dzięki którym wzmocnił kondycję, a nawet nieco schudł… Pulpecik kochany. No i poprawił swoje zachowanie.
Zaciskając usta przypomniała sobie rozmowę Harriet z synem, kiedy przed laty dziewczynka zaczepiła Dudleya, niedługo po tym, jak ten na nią – swoją matkę – nakrzyczał.
„– Powinieneś być milszy dla twojej mamy.
– A czemu? Zresztą, co cię to obchodzi? Przecież nie lubi ciebie i bardzo często jest dla ciebie niedobra.
– Ale dla ciebie jest dobra. Daje ci prezenty, przytula cię, mówi, że jesteś świetny. I bardzo cię kocha, tak samo jak twój tata. A mogłeś mieć jak ja… Mój tata mnie nie lubi. I chyba nie kocha."
Westchnęła ciężko, przyglądając się niepewnej, nieco ponurej minie jedenastolatki i zastanowiła się przelotnie, ile prawdy było w słowach dziewczynki? Czy Potter naprawdę jej nie kochał? Cóż, nie potrafiła tego stwierdzić. W każdym razie, jego metody wychowawcze były nader… dziwne. Po szkole mała spędzała całe dnie uwięziona w domu, mając kategoryczny zakaz wyściubiania nosa chociażby cal za ogrodzenie. Z jednej strony rozumiała troskę Pottera o bezpieczeństwo córki, ale z drugiej musiała przyznać, że zamykanie jej w domu i urządzanie awantur za najmniejsze złamanie narzuconych restrykcji, to przesada. Tak samo jak kupczenie nią przed tymi wszystkimi przeklętymi czarodziejami, chcącymi koniecznie przytulić Dziewczynkę, Która Przeżyła, zrobić sobie z nią zdjęcie, a przynajmniej uścisnąć jej dłoń. Mała ewidentnie tego nie znosiła.
Być może powinna zareagować, powiedzieć Potterowi z dwa ostre słowa, ale… zwyczajnie nie potrafiła. Niestety, przy całym współczuciu, jakie żywiła do dziewczynki, nie potrafiła się zdobyć na nawet krztynę sympatii w stosunku do niej. Może, gdyby mała tak bardzo nie przypominała swojego przeklętego ojca, z tą jego wiecznie potarganą czupryną, chudością i twarzą Piotrusia Pana… Może gdyby nie miała szmaragdowych oczu, identycznych jak te Lily…
Lily… Petunia zacisnęła szczęki. Za każdym razem, kiedy o niej myślała, nie potrafiła powstrzymać uderzenia goryczy. Goryczy i żalu. Nikt tak jak Lily nie potrafił sprawić, żeby poczuła się gorsza. Jej młodsza siostra miała wszystko: niepospolitą urodę, charyzmę, urok osobisty, miłość rodziców no i magię. W książkach zawsze to niedoceniane dziecko dostawało od losu jakieś niesamowite zdolności. Niestety w przypadku Evansów Lily zgarnęła całą pulę, nie zostawiając jej nic.
Zacisnęła palce na trzymanej w dłoni szklance soku, aż szkło złowróżbnie zatrzeszczało. Jakikolwiek sukces by nie odniosła, cokolwiek by nie zrobiła, Lily zawsze potrafiła to przyćmić i to z uśmiechem na ustach. Niechcący, nieświadomie, ale jednak. Zaś ta nieświadomość sprawiała, że rzecz była jeszcze bardziej bolesna. Rodzice… Oni zawsze bardziej cieszyli się z sukcesów swojej małej czarodziejki niż jej. Faworyzowali młodszą córkę, okazując dziewczynce większe czułość, troskę i uległość. Na początku Petunia oszukiwała siebie, że to wszystko tylko jej się wydaje. Że tak naprawdę kochają je obie tak samo, a ona jest zwyczajnie nadwrażliwa. Do czasu, kiedy podsłuchała rozmowę rodziców, kiedy przyznali otwarcie…
Dłoń jej zadrżała.
A teraz przez tą małą nie mogła nawet mieć własnego życia, tylko dzieliła je z nią oraz jej cholernym ojcem. Dzieliła dom. Owszem, ów posiadał dwa oddzielne wejścia, salony, kuchnie i piętra, właściwie to jadalnię mieli wspólną, jednak fakt pozostawał faktem. W dodatku musieli jeść razem przynajmniej jeden posiłek dziennie, aby podkreślić, że ich bliźniak jest jednym domem, a oni jedną rodziną, a nie dwoma odrębnymi częściami. Taki magiczny – cholera by to wzięła – rytuał. W efekcie została skazana na znoszenie dzień po dniu pełnego wyższości Pottera i spoglądającą na nią oczyma swej matki Harriet. Tyle wystarczyło, aby zatruć serce.
Miała piekielną ochotę zapalić. Ukryta na dnie kuchennej szuflady paczka papierosów zdawała się śpiewać do niej. Niestety obiecała Veronowi, że rzuci. Właściwie to teoretycznie rzuciła już cztery lata temu. Skrycie popalała – a czasem też popijała – tylko wtedy, gdy rzeczywistość robiła się zbyt trudna do zniesienia. Z chęcią i dziś ulżyłaby sobie, niestety ze względu na rodzinny wypad było to wysoce niewskazane.
Po raz kolejny spojrzała na Harriet i targnęły nią wyrzuty sumienia. Nie znosiła, niemal nienawidziła tej małej, chociaż dziewczynka niczym sobie na to nie zasłużyła. Przeciwnie. Zawsze była uprzejma, a dla Dudleya stanowiła najlepszą przyjaciółkę… Siostrę, jaką Petunia chciałaby mieć w Lily. Niestety nie potrafiła inaczej. Po prostu nie. Oczywiście wiedziała, jak bardzo jest niesprawiedliwa i świadomość tego sprawiała, że nie znosiła małej Potter jeszcze bardziej.
„Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolona Lily" – pomyślała biorąc porządny łyk soku i żałując, że to nie alkohol.
