XI Relacje międzygatunkowe
Delikatne, ostrożne potrząsanie wyrwało Harriet z przyjemnych objęć snu. Otoczona czymś miękkim i ciepłym, nieśpiesznie wsparła się na łokciach, próbując przetrzeć zaspane oczy, niestety przeszkodziły jej w tym wciąż tkwiące na nosie okulary. Zaskoczona zastygła w bezruchu. Okulary. Przecież zawsze odkładała je na szafkę nocną. ZAWSZE. Nigdy o tym nie zapominała.
Otworzyła oczy i potoczyła wokół skołowanym wzrokiem. Wilgotne, ciemne podziemia, morze popielatego futra, kamienne ściany praz para srebrzystych oczu osadzonych w wielkim rogatym łbie. Zamrugała zaskoczona, a po chwili jej osnuty mgłą snu umysł zapełniły wspomnienia… nieszczególnie przykre, jeżeli miała być szczera, w pewien sposób nawet przyjemne, ale zwiastujące piekielne kłopoty.
Po raz kolejny wpakowała się w bagno. I to czemu? Bo postanowiła skorzystać z toalety przed kolacją. Cholera by to…
Usiała i po raz kolejny się rozejrzała. Ku swojemu zaskoczeniu w zasięgu wzroku dostrzegła sporą grupkę osób. Dyrektora, opiekunów domów, profesora Kettleburna, Hagrida. Wszyscy wlepiali intensywne spojrzenia to w nią, to w chimerę. No i w gajowego, który stał najbliżej trzymając w wielkich jak bochny dłoniach stary, poszarpany koc. Trochę jak torreador zamierzający sprowokować byka do ataku.
Ziewnęła, po czym intensywnie potrząsnęła głową, aby odgonić resztki snu i sprawdzić, czy czasami nie śni dalej. Niestety wyglądało na to, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z tym, że nie miała do końca pewności, co oznacza to wszystko.
– Mam jakieś takie wrażenie, że coś mi umknęło – powiedziała, licząc na słowo czy dwa wyjaśnienia. W końcu nie wyglądało na to, żeby chimera zamierzała zaatakować dorosłych za samo odezwanie się.
Niestety żadna odpowiedź nie nastąpiła. Za to Harriet poczuła na sobie nieprzyjazne, zaprawione mnóstwem morderczych fluidów spojrzenie. Niepewnie zerknęła na jego źródło, tylko po to, żeby zobaczyć Snape'a w dość nietypowym wydaniu, bo niemiłosiernie umorusanego, z rozmierzwionymi włosami i zalegającym na prawym policzku, paskudnym sińcem. Miał minę jakby wahał się między zabiciem siebie, jej, wszystkich wokół, a może i wysadzeniem całego Hogwartu w powietrze. Ewidentnie nie miał przyjemnego dnia, zaś Harriet czuła w kościach, że jakoś obwini ją o to wszystko. Jak? Pojęcia nie miała, ale skoro facet zdołał na nią zrzucić winę za przedłużony czas szlabanu, to i z tym nie powinien mieć kłopotu.
Najwyraźniej chimera uznała, że dała jej dość czasu na powrót do świata żywych, bo długie palce przedniej łapy oplotły się ciasno wokół niej. Co prawda Harriet – chociaż może to dziwne – nie podejrzewała bestii o złe zamiary, jednak zaskoczona pisnęła. W odpowiedzi usłyszała uspokajający pomruk, a po chwili siedziała okrakiem na okrytym futrem grzbiecie. Zaskoczona i za cholerę nie rozumiejąca, o co chodzi, odruchowo ścisnęła okrywające kark stworzenia kudły. Niemal w tym samym momencie nadgarstki nadal złożonych skrzydeł, objęły ją w połowie, dociskając do wielkiego cielska. Dzięki temu nie mogła spaść, ale gdyby chciała, nie mogłaby skoczyć. Przypominało to nieco zabezpieczenia wagoników w wesołych miasteczkach.
W każdym razie, nawet gdyby miała taką możliwość, skakać nie zamierzała. Przy swoim szczęściu na pewno poślizgnęła by się, upadła i rozbiła głowę… a przynajmniej coś sobie złamała.
Ciało chimery zakołysało się, gdy ta niespiesznie wstała i ruszyła w stronę Hagrida, który wyraźnie spięty, zrobił krok w tył. I ponownie, chimera ruszyła ku wielkoludowi a ten ostrożnie się cofnął i tak raz za razem.
Harriet od razu zrozumiała, że gajowy prowadzi gdzieś chimerę, a zatem pośrednio i ją. Nie miała pojęcia gdzie, ale nie czuła w związku z tym jakiegoś większego niepokoju. Jednak niejaką obawę budziło w niej spięcie mężczyzny, o którym Syriusz opowiadał, że z im większymi i niebezpieczniejszymi stworzeniami miał do czynienia, tym był szczęśliwszy. Teraz to na szczęśliwego nie wyglądał. Znaczy oczy błyszczały mu ekscytacją, ale mimo to… Cóż, mowa ciała wielkoluda jasno oznajmiała, że jest gotów podjąć paniczną ucieczkę, jeżeli tylko bestia wykona jakikolwiek gwałtowniejszy ruch. Czyżby chimery były aż tak niebezpieczne? A może w jakiś sposób różniły się od innych stworzeń magicznych?
Westchnęła. Chyba będzie musiała trochę o nich poczytać. Oczywiście, jeżeli będzie jej danym jeszcze zajrzeć do biblioteki. W końcu opcja zostania uprowadzoną w głuszę i prowadzenia – na miarę możliwości – chimerzego trybu życia, nadal pozostawała otwarta. Biorąc pod uwagę jak ostrożnie zachowywali się profesorowie i to mimo obecności samego Albusa Dumbledore'a w swym gronie, raczej mieliby problem w przeszkodzeniu bestii, gdyby podjęła taki zamiar.
Rozejrzała się, usiłując złapać z którymś z profesorów kontakt wzrokowy. Z którymkolwiek za wyjątkiem Snape'a, bo co jak co, ale akurat jego uwagi wolała nie przykuwać. Niestety wszyscy wydawali się bardziej zaabsorbowani chimerą niż nią. Nie, żeby ich nie rozumiała, w końcu wieka, potencjalnie mordercza bestia o wiele bardziej przykuwa uwagę niż rozczochrana i nieco zdezorientowana jedenastolatka, ale czuła się trochę nie w temacie.
– Ym… Doszłam do tego, że cokolwiek się dzieje, chodzi, żeby mnie eee… uwolnić. No ale bardzo byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi wyjaśnił o co chodzi, dokąd idziemy i może, co mnie czeka – powiedziała na tyle głośno, żeby idący obok nauczyciele ja usłyszeli, ale jednocześnie starając się nie podnosić głosu.
Nauczyciele rzucili jej jeden po drugim szybkie spojrzenia.
– W piwniczce na ziemniaki znaleźliśmy młode chimery. Teraz wabimy do nich matkę. Kiedy będzie je miała przy sobie powinna stracić zainteresowanie tobą – pospieszyła z wyjaśnieniami profesor Sprout, najwyraźniej czując się zobowiązana, jako, że to o
Harriet poczuła nagła radość. Małe chimerki żyły! Co za ulga! Jednak mimo wszystko coś jej nie pasowało.
– Ym… A dlaczego Hagrid niesie koc? Znaczy domyślam się, że koc pachnie maluchami, ale nie byłoby dla Hagrida bezpieczniej go lewitować czy coś?
– Byłoby, ale chimera nie przejawiała ochoty do współpracy, podczas lewitowania – dobiegł ją pełen jadu głos mistrza eliksirów. – Ewidentnie chce mieć blisko siebie kogoś, kogo będzie mogła rozerwać na strzępy w razie, gdyby wszystko okazało się pułapką.
Uniosła brwi. Z jednej strony czuła, że powinna poważnie zaniepokoić się o Hagrida, ale z drugiej… Cóż, wątpiła, żeby nauczyciele postanowili wysłać gajowego na śmierć, zatem raczej nie próbowali zwabić chimery w pułapkę. Znaczy naprawdę prowadzili ją młodych, które jak najbardziej żyły. A to z kolei znaczyło, że istnieje szansa na szczęśliwy koniec tej poplątanej historii… Czegokolwiek ona właściwie nie tyczyła, bo co tak właściwie to wszystko miało na celu, nie miała bladego pojęcia. Co prawda z chęcią by się tego dowiedziała, ale zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu o to pytać. Po pierwsze, nauczyciele sami mogli nie wiedzieć i nie mieć w tym względzie żadnych podejrzeń. Po drugie, nawet, jeżeli coś wiedzieli albo podejrzewali i tak by nic jej nie powiedzieli. Stanowiło to jawną niesprawiedliwość, jako że wydarzenia zdawały się zawsze uderzać w nią, ale niestety nie mogła nic z tym zrobić… a jeżeli by spróbowała, pewnie skończyłoby się to szlabanem. Kolejnym. I to pewnie ze Snape'em.
W ślimaczym tempie przemierzali podziemia. Pierw plątaninę wilgotnych korytarzy, w którą zawlokła ją chimera, potem lochy, aż w końcu dotarli do piwnic. Konkretnie rzecz biorąc do ich zwykle omijanej przez uczniów części, w której gospodarzyły skrzaty domowe – położonej na uboczu, niedużej plątaniny korytarzy, w której gdzieś kryły się wejścia do kuchni, pralni, spiżarń i innych pomieszczeń gospodarczych. Harriet przypuszczała, że nie licząc mających szlabany pechowców, jak chociażby Ron i Malfoy, częściej zaglądają tu jedynie Fred i George… Głównie po to, żeby zwędzić coś do jedzenia, ale osobiście nie dałaby głowy czy tylko. Coś jej mówiło, że stosy prania, surowe warzywa jak i środki czystości mogą się w bliższej lub dalszej przyszłości stać się nie tylko obiektem ich zainteresowania, ale również centralnym punktem jakiegoś dowcipu. Jakiego? O tym wolała nie myśleć. Jak na razie cieszyła się, że żarty rudzielców omijają ją szerokim łukiem.
W końcu dotarli na miejsce – do sporej wielkości klapy w podłodze, której strzegł nie kto inny jak pan Filch. Jak zwykle w obecności nauczycieli jego twarz wykrzywiały przymilna służalczość i charakterystyczny dla niego marudny, zaprawiony czujnością wyraz. Jednak tym razem dostrzegła coś jeszcze. W bladych oczach mężczyzny połyskiwało niejakie rozbawienie. Wyglądało na to, że miał radochę, obserwując wysiłki zaaferowanych, spiętych i zarywających noc nauczycieli. Przypuszczała, że stanowiło to dla mężczyzny miłą odmianę, tym bardziej, że pozwalało jaśnie pedagogom posmakować jego codzienności. Mimo tego, jak cała sytuacja się jej nie podobała oraz sympatii jaką darzyła chociażby Flitwicka, musiała przyznać, że trochę się im należało. W końcu nie widziała, żeby woźny otrzymał od nauczycieli jakiekolwiek większe podziękowania, a przecież zajmował jedno z najbardziej niewdzięcznych… No dobra, najbardziej niewdzięczne stanowisko w szkole, jakie istniało. Nadzorował skrzaty, ganiał hultajów, pilnował, żeby uczniowie nie zrobili sobie i innym krzywdy, sprzątał, a do tego niedosypiał, bo większość nocnych patroli spadała właśnie na niego. Znowu jedyną nagrodą za to wszystko była nienawiść uczniów, którym rozdawał szlabany i mniejsza lub większa niechęć profesorów widzących w nim jedynie obmierzłego charłaka. Sama miałaby ubaw na jego miejscu. No, oczywiście, gdyby nie bała się chimery. Znaczy teraz to się nie bała, bo wiedziała, że chimera jej nie zrobi, ale on powinien…
Tylko dlaczego woźny nie okazywał nawet odrobiny lęku? Owszem, wydawał się bardziej czujny niż zwykle, ale nie sprawiał wrażenia wystraszonego. Zachowywał spokój większy niż którykolwiek z profesorów. Podobny stopień opanowania prezentował jedynie profesor Flitwick… Co nieco dziwiło, tym bardziej, że Dumbledore, chociaż zachowywał spokój, był spięty jak struna. Z jednej strony to rozumiała, bo w końcu odpowiadał za Hogwart oraz zdrowie i życie wszystkich w jego murach, z drugiej jego postać obrosła taką legendą, że myślała, że mało co jest w stanie go poruszyć. Tymczasem na pomarszczoną twarz starego czarodzieja wystąpiła bladość, a zwykle połyskujące w błękitnych oczach wesołe iskierki zastąpiło lśnienie podobne do tego na wzburzonej tafli jeziora.
Zatrzymali się, a Hagrid, usiłując nie spuszczać spojrzenia z chimery, powoli otworzył klapę i wymownie wrzucił do środka ziejącej czernią piwniczki koc.
Harriet uniosła brwi. Nie wyglądało na to, żeby gajowy zamierzał zamknąć chimerę wewnątrz, a to z jednego banalnego powodu – wielka bestia nie zmieściłaby się w otworze. Zatem dlaczego…?
Nagle z otworu dobiegł ją ledwo słyszalny szmer. Odgłos był do tego stopnia cichy, że w normalnych warunkach, nie wiedziałaby, czy na pewno cokolwiek słyszała, jednak gwałtowna reakcja chimery jasno powiedziała jej, że tak – słyszała.
Bestia zesztywniała, spięła wszystkie mięśnie i nadstawiając uszu, zaczęła wydawać z siebie rozedrgane, świergoczące dźwięki. Po chwili z głębi ciemności odpowiedziało inne świergotanie. Słabsze, jakby ochrypnięte. Słysząc je chimera, natychmiast wydała z siebie kolejną serię dźwięków, a Harriet pisnęła, niespodziewanie czując obcy dotyk. Zaskoczona spojrzała po sobie i zobaczyła jak łuskowaty ogon owija ją w pasie, po to by po chwili podnieść i zdjąć z grzbietu. Jednak po wszystkim uścisk ogona, który wciąż ciasno ją oplątywał, nie zelżał. Najwyraźniej samica nie zamierzała jej pozwolić ot tak odejść, przynajmniej na razie. Harriet, która najchętniej ponownie wtuliłaby się w pokryty futrem bok i zasnęła, niespecjalnie to przeszkadzało, jednak wiedziała, że profesorom owszem. Wszyscy wędrowali niespokojnymi spojrzeniami od ziejącego czernią otworu, do opasującego ją „kajdanu". Przypuszczała, że co najmniej połowa z nich obawia się, że mimo wszystko chimera może chcieć nakarmić nią swoje prawdziwe młode. Musiała przyznać, że z obiektywnego punktu widzenia obawy miały swoje uzasadnienie, ale jeżeli o nią samą chodziło w dalszym ciągu czuła się całkowicie bezpieczna.
Świergoty ustały, a z piwniczki zaczęły dobiegać powoli zbliżające się chroboty i szmery, po to by po chwili z otworu wyłoniły się dwa urocze maluchy… Rzecz jasna, jeżeli maluchem można nazwać coś rozmiarów tygrysa. W każdym razie, Harriet niemal od razu rozczuliła się na ich widok, ale zaraz potem, gdy dostrzegła nieprzyjemną ciecz cieknącą z ich ślepi i pysków, niepokój ścisnął jej żołądek. Chimerki były chore i chociaż nie miała pojęcia, co im jest, wyglądało to poważnie. Bardzo poważnie.
Spojrzała pytająco na profesorów, jednak żaden z nich nie kwapił się, aby wyjaśnić jej, co jest młodym. Została bezczelnie zignorowana.
Młode, po wyjściu z piwnicy, niezwłocznie podbiegły do matki, wydając z siebie chropowate miauknięcia przypominające zarazem dźwięki radości jak i nieutulonej skargi. Rozedrgana z emocji samica niezwłocznie usiadła i objęła maluchy przednimi łapami, po to by zacząć intensywnie obwąchiwać i badać maluchy. Wyglądała na wysoce zaniepokojoną, ale nie przerażoną, co Harriet wzięła za dobrą monetę.
Chwilę potem nastąpiła kolejna seria świergotów i pomruków w trakcie, której bestie zerkały to na nią, to na stojących nieco dalej nauczycieli. Rozmawiały i to w sposób bardzo podobny temu ludzkiemu. Znaczy dźwięki z pewnością nie były do powtórzenie przez jakiegokolwiek człowieka, wymykając się wszelkiego rodzaju onomatopeją, ale forma samej wymiany informacji przypominała normalny dialog.
Dialog, który, korzystając z chwilowego zawieszenia, Harriet postanowiła przeprowadzić z nauczycielami. Spojrzała na nich poważnie, z lekka marszcząc brwi.
– Czy ktoś może mi wyjaśnić, co się stało maluszkom? – zapytała… dość ostrym tonem, czego nie planowała, ale jakoś samo tak wyszło.
Ignorując kpiące „maluszkom?" jakie usłyszała ze strony Snape'a, przeciągnęła wzrokiem po profesorskich twarzach. Zatrzymała się na Dumbledorze, w którego oczy przybrały dziwny, nieodgadniony wyraz, podczas gdy usta ułożyły się w dobrotliwy, ale smutny uśmiech.
– Wygląda na to, że zostały otrute przez osobę, która je tu sprowadziła. Niestety na świecie jest wielu podłych…
– Otrute? – głos jej zadrżał – Jak, kiedy, czym i…?
– Jadem tentakuli, ale profesor Snape poinformował mnie, że małe powinny z tego wyjść, chociaż może zająć to dłuższą chwilę. Niestety na pozostałe pytania nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Harriet nie miała pojęcia, co to takiego ta cała tentakula, ani jak bardzo silny jest jej jad, ale jedno spojrzenie w mętne, smutne oczy maluchów wystarczyło jej, żeby zrozumieć, że nie jest dobrze. Tym bardziej, że stres i rozdzielenie z matką na pewno nie posłużyły chimerkom.
Coś ścisnęło ją w dołku, a broda niekontrolowanie zadrżała. Dlaczego te biedne stworzonka musiały cierpieć, bo jakiś świr coś sobie uroił? Przecież nic nikomu nie zrobiły, a ich mama, chociaż mogła ją zjeść, była dla niej miła. Dużo bardziej ostrożna, delikatna i empatyczna niż byłby jakikolwiek człowiek na jej miejscu. Czemu świat jest tak bardzo niesprawiedliwy i zawsze każe tych, którzy nic nikomu nie zawinili?
Nagle poczuła na sobie spojrzenie chimery. Podniosła wzrok wprost na parę srebrzystych, niezwykle łagodnych ślepi i poczuła jak ciasne sploty owijającego ją ogona powoli się rozluźniają. Była wolna.
Bestia wykonała wymowny ruch łbem w kierunku profesorów, wydając z siebie smutne, ale przyjazne mruknięcie.
Zwykle głównymi siłami podejmującymi decyzje w przypadku Harriet były rozsądek i instynkt samozachowawczy, ale zdarzały się wyjątki. Tak jak w przypadku sowy Malfoy'a. Tak jak teraz.
Nie pozwoli, żeby tak to się potoczyło. Żeby ta rodzina puchatych kozo-smoko-kotków została pozostawiona sama sobie. Bez opieki. Bez lekarstw. Ludzie zawinili, więc ludzie powinni to naprawić! Koniec, kropka.
Nieświadoma wojowniczego wyrazu, który wystąpił na jej twarz, spojrzała na dyrektora.
– Możemy im pomóc – stwierdziła, nie siląc się na udawanie naiwnego pytania. – Profesor Snape na pewno ma u siebie jakieś antidotum, które można by im dać, a nawet jeżeli nie, to pewnie bez wielkiego problemu jakiś uwarzy, prawda?
Kątem oka zauważyła, że nauczyciel eliksirów posyła jej ciężkie spojrzenie. Doskonale zdawała sobie sprawę, że oberwie za rozporządzanie wolnym czasem profesora, ale miała to gdzieś. Zdesperowana, żeby pomóc chimerom, była gotowa ponieść wszelkie konsekwencje nawet związane z ponownym szorowaniem kociołków dla Postrachu Hogwartu.
– Omówimy to później, dobrze? – Dumbledore łagodnie się uśmiechnął. – Na razie może podejdziesz…
– Nie – powiedziała stanowczo. Poważnie. Nie jak buntująca się nastolatka, która wie lepiej, ale jak dorosła, która właśnie podjęła decyzję. Krótkie słowo niosło ze sobą niewerbalną wiadomość, znaczącą tyle co „nie zrobię tego i nie może pan mnie zmusić". – Nigdzie nie pójdę, dopóki chimerki nie dostaną lekarstwa.
Dyrektor uniósł brwi, a w jego oczach na powrót pojawiły się wesołe iskierki, chociaż błękitne tęczówki nadal połyskiwały niepokojem, a powaga nie zniknęła z jego pomarszczonej twarzy. Jednak odniosła wrażenie, że spodobała mu się jej odpowiedź, chociaż nie miała pojęcia czemu.
– Harriet, bądź rozsądna – nakazał spokojnym, cierpliwym, ale stanowczym tonem. – Jak najszybsze wyzdrowienie małych chimer, jest w interesie całej szkoły. Ich matka prawdopodobnie opuści mury zamku dopiero wtedy, kiedy te będą w pełni zdatne do podróży…
„Albo zdechną" – pomyślała gorzko.
–… a jej pobyt tutaj bardzo utrudni funkcjonowanie Hogwartu, tym bardziej, że trzeba będzie ukryć obecność naszych gości przed resztą uczniów. Sami znów niezbyt możemy ją wyprosić. Nie wiele wiadomo o chimerach poza tym, że to stworzenia niezwykle potężne. Zieją białymi płomieniami zdolnymi w ułamku sekundy spopielić rosłego trolla, a co dopiero człowieka. Zadanych przez nie ran nie można uleczyć czarami, a chociaż same są ze wszech miar magiczne, wykazują niespotykaną u żadnych innych istot odporność na magię. Gdybyśmy spróbowali ją przepędzić, skrzywdzić lub skrzywdzić jej małe, bardzo możliwe, że żaden z nas nie pozostałby przy życiu. Jednakże nie mamy jak podać antidotum, nawet, jeżeli profesor Snape by je uwarzył. Dobrowolnie go nie przełkną, a wątpliwe, aby tknęły mięso, przy którym majstrowano. Nie po tym, jak zostały otrute. Tym bardziej, że wygląda na to, że to dość rozumne stworzenia, jak zresztą sama pewnie zauważyłaś.
Skinęła głową.
– Tak, chimery są mądre. A przynajmniej mama chimera jest. I dlatego małe powinny przyjąć lekarstwo ode mnie – odpowiedziała głosem równie spokojnym i stanowczym, co ten dyrektora. – Mama chimera mnie zaakceptowała i chyba mi ufa. A nawet jeżeli nie, to powinna pozwolić podać mi lekarstwo małym, jeżeli pierw sama się go napiję.
– A jeżeli się nie uda? – wpadła w słowo właśnie otwierającemu usta Dumbledore'owi profesor Sprout.
– Nic wielkiego. Stracimy trochę czasu, ale wyjdzie na to samo, jakbyśmy nic nie robili – odrzekła wzruszając ramionami. – Znaczy, może profesorowi Snape'owi przepadnie trochę składników, ale wtedy poproszę tatę, żeby je odkupił.
Nie wiedzieć czemu, nauczyciel eliksirów posłał jej złe spojrzenie, co nie umknęło uwadze dziewczynki, jednak w obecnej chwili miała ważniejsze rzeczy, którymi powinna się przejmować. Jedna z nich – wielka i futrzasta – bacznie ją obserwowała, zapewne zastanawiając się, czemu nie wraca do swoich. Zresztą chimera obserwowała nie tylko ją, ale również profesorów, najwyraźniej analizując sytuację. Co prawda raczej nie rozumiała ludzkiego języka, jednak człowiecza mowa ciała nie musiała być jej obca. Poza tym mimika, jak i niektóre gesty są wspólne dla wielu gatunków, więc nawet jeżeli wcześniej nie miała do czynienia z ludźmi, z pewnością potrafiła wiele odczytać z tego, co się wokół niej działo. Owszem, obecność młodych – obecnie już dokładnie wylizanych i przyssanych do jej sutków – absorbowała sporą część jej uwagi, ale nie całą. Tym bardziej, że wymęczone toksyną maluchy nie miały najmniejszej ochoty rozrabiać. Właściwie, to prawdopodobnie ze względu na nie, starała się śledzić dyskusję czarodziei. W końcu, gdyby chodziło tylko o nią, spokojnie mogłaby założyć, że skromna grupka magów, nie stanowi dla niej najmniejszego zagrożenia i zignorować ich obecność.
– Hm… Ale zdajesz sobie sprawę, że równie dobrze możesz teraz wrócić do reszty uczniów, wyspać się, umyć, a antidotum podać dopiero potem, kiedy będzie już gotowe? – profesor Sprout próbowała pertraktować dalej. Harriet musiała przyznać, że dobierała lepsze, bo bardziej przyziemne argumenty. Kusiła wizją ciepłego prysznica i miękkiego łóżka. Jednak niedociągnięcia w jej słowach były więcej niż widoczne.
– Po pierwsze, na miejscu chimery, delikatnie rzecz ujmując, zrobiłabym się podejrzliwa, gdyby ktoś zniknął na kilka, a może nawet kilkanaście godzin, a potem przyszedł z jakimś czymś, co próbowałby wlać w moje dzieci. Poza tym są państwo nauczycielami, których obowiązkiem jest chronić uczniów i zapewniać im bezpieczeństwo. Dlatego, wyjąwszy sytuacje ekstremalne, jeżeli stąd pójdę, to już nie pozwolicie mi wrócić. Tak że tego… Odpada.
– A jeżeli obiecam, że pozwolę ci tu wrócić? – zapytał Dumbledore, ponownie przejmując inicjatywę.
– Przykro mi, ale nie.
– Nie ufasz mi?
Przenikliwe, naznaczone – udawanym bądź nie – smutkiem i napięciem spojrzenie mężczyzny sprawiło, że miała ochotę się roześmiać. Najprostsza metoda manipulacji – wzbudzić niepewność i poczucie winy. Zaskakująco skuteczna, jeżeli ktoś nie wiedział, co się kroi, ale po przeczytaniu kilku opasłych podręczników psychologii i zrozumieniu ich, musiałaby być skończoną idiotką, żeby wpaść w te sidła.
– Jeżeliby spełnił pan obietnicę i wróciłabym tu, chociaż przyjmując funkcję dyrektora zobowiązał się pan chronić uczniów, znaczyłoby to, że nie można panu ufać – odpowiedziała spokojnie, uważnie obserwując Dumbledorea. – W końcu skoro złamałby pan jedno przyrzeczenie i to takie złożone bardzo wielu osobom, mógłby pan złamać też słowo dane mnie. Poza tym pierwszy raz spotkałam pana dwa miesiące temu, a rozmawiam z panem dopiero drugi raz w życiu. To byłoby zwyczajnie głupie, gdybym ot tak panu ufała.
Oczy dyrektora jakby pociemniały, jednak ich wyraz, podobnie jak wyraz jego twarzy pozostały nieodgadnione. Ponownie spoglądał na nią, jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy.
– Dosyć tego dobrego – uwagę Harriet odwróciło warknięcie mistrza eliksirów.
Spojrzała w kierunku Snape'a i zauważyła dwie rzeczy. Po pierwsze jak ten sięga po różdżkę, po drugie jak do tej pory stojący za jego plecami Filch uskakuje w bok, najwyraźniej zamierzając znaleźć się tak daleko od czarodzieja, jak to tylko możliwe.
Kiedy smukłe palce nauczyciela zacisnęły się na ciemnym drewnie różdżki, Harriet, kierując się bardziej instynktem niż zdrowym rozsądkiem, wyciągnęła dłonie ku ogonowi chimery, który ledwie kilka minut temu ciasno ją oplatał.
– Carpe retractum!
Z różdżki Snape'a wystrzeliło coś na wzór świetlistego lasso, które owinęło się wokół kostek dziewczynki i pociągnęło ją ku niemu. Szczęśliwie ułamek sekundy wcześniej, dziewczynka zdołała schwycić ogon bestii, który natychmiast szczelnie ją oplótł. Zaklęcie zostało przerwane nieprzyjemnym, przypominającym uderzenie bicza trzaskiem, lecz dźwięk prawie natychmiast został zagłuszony przez wściekły ryk chimery. Jednak to nie ryk bestii najbardziej zaabsorbowały uwagę pedagogów, a błękitno-białe płomienie, którymi splunęło stworzenie. Ewidentnie nie po to, aby zabić – kula ognia była stosunkowo niewielka i nie uderzyła w Snape'a, a podłogę przed nim – ale wystosować dobitne ostrzeżenie i przestraszyć.
Niepisany przekaz bestii „nie ważcie mi się maltretować mojego ludzkiego maleństwa" został bezbłędnie zinterpretowany i przyjęty do wiadomości w trybie natychmiastowym. Otaczający dziewczynkę dorośli jak jeden mąż cofnęli się do tyłu, kierując przerażone spojrzenia to na chimerę, to na dogorywające płomienie, pod którymi kamień zmienił się w stygnące szkliwo wulkaniczne.
Mimo niechęci, jaką żywiła do mistrza eliksirów, Harriet musiała przyznać, że reakcja mężczyzny na to, co się stało, zrobiła na niej wrażenie. Otóż Snape jedynie opuścił różdżkę, cofając się wraz z pozostałymi. Nie uciekł ani nawet nie krzyknął. Co prawda jego twarz przybrała kredowy odcień, przez co ubrane w te swoje czarne szaty, bez trudu wpisywał się w mugolskie wyobrażenie wampira, ale mimo wszystko jego opanowanie było godne podziwu. Gdyby sama znalazła się na miejscu nauczyciela… Cóż, musiałaby oddać szatę do pralni, a pan Filch porządnie wymopować podłogę.
– To było bardzo nierozsądne, Severusie – wymamrotała McGonagal przerywając ciężką ciszę, jaka nastąpiła po „ataku" chimery. Niemal równie blada jak mężczyzna, z trudem opanowała drżenie głosu, ale nie drżenie zaciśniętej na różdżce dłoni.
– A wiecie, co będzie rozsądne? – zapytała Sprout, wpatrując się w stopione kulą ognia kamienie. Jej twarz nie wyrażała kompletnie niczego. – Jeżeli wszyscy odłożycie różdżki. Te patyczki niewiele nam pomogą, a machanie nimi może tylko bardziej zirytować naszego gościa.
Flitwick, który nawet nie wyciągnął różdżki, z lekka uniósł kącik ust natomiast Snape spojrzał na swoją, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Coś zalśniło w jego oczach, jednak Harriet nie potrafiła sprecyzować, co dokładnie. Zaskoczenie? Gniew? Strach? Wszystko na raz? A może coś zupełnie innego? Jedno wiedziała na pewno. Myśl, że w pewnych sytuacjach magia bywa całkowicie bezużyteczna, nie podobała mu się i to bardzo.
Z wszystkich obecnych, jedynie Dumbledore wydawał się nieporuszony. Wyprostowany niczym struna, spoglądał na nią stanowczo, a wesołe iskierki w błękitnych oczach zgasły, sprawiając, że te stały się wyjątkowo zimne.
– Harriet – powiedział twardym tonem. – Chimery to niebezpieczne istoty. Owszem ta wyraźnie żywi do ciebie pewien sentyment, ale nie możesz…
– Mogę – przerwała mu. – I mama chimera wcale nie jest taka niebezpieczna. Gdyby się zachowała jak człowiek, znaczy ludzka matka, taka kochająca swoje dzieci, której te dzieci porwano i otruto, już by pan nie żył. Zresztą reszta profesorów i sporo uczniów również. Byłoby mnóstwo trupów, mnóstwo krwi, a do tego popalone ściany i takie tam. A mama chimera nikomu większej krzywdy nie zrobiła. Odnalazła swoje dzieci bez tego wszystkiego, a przecież mogła uznać, że to my jesteśmy wszystkiemu winni i przerobić nas na kupki popiołów i czarne ślady na ścianach. Szczególnie teraz, kiedy zobaczyła, że małe są chore. Otrute. Ale nie uznała i nie przerobiła, a to znaczy, że jeżeli chodzi o zabijanie i ataki złości jest mniej niebezpieczna niż ludzie.
Dyrektor zmarszczył brwi, ale stojącemu obok niego Kettleburnowi uśmiech niemal przepołowił twarz.
– Potter ma rację. – Aż zadrżał z ekscytacji, wypowiadając te słowa. – Jak tak teraz o tym myślę, to jest to wręcz niesamowite. Fascynujące. Chimera powinna być wściekła i agresywna. Każde inne magiczne stworzenie by było, nawet feniks. Szukałoby małych i zabijało każdego, to by mu wszedł w drogę. A ona… Zupełnie jakby wiedziała, że to nie my odpowiadamy za ten stan rzeczy i nie chciała krzywdzić niewinnych. To znów może świadczyć zarówno o niezwykłej inteligencji jak i silnym poczuciu moralności, a także empatii. Właściwie, jeżeli wziąć pod uwagę, jak bardzo nieliczne na przestrzeni dziejów są przypadki ataków chimer na ludzi, mimo rozpowszechnia naszego gatunku, to całkiem logiczny wniosek. Tym bardziej, że chimery posiadają nad nami wyraźną przewagę zarówno jeżeli chodzi o moc, jak i siłę fizyczną, więc bez problemu mogłyby uznać ludzi, jak również, na ten przykład gobliny czy trolle, za zwierzynę. Tymczasem wygląda to tak jakby z rozmysłem postanowiły nie krzywdzić innych istot rozumnych. Niezwykłe. Cudowne.
Mężczyzna tak intensywnie wpatrywał się w chimerę, że Harriet odniosła wrażenie, iż bestia poczuła się niezręcznie, co na swój sposób było całkiem zabawne. W każdym razie, dziewczynkę ucieszyło zyskanie nieoczekiwanego sojusznika… chociaż fascynacja starszawego profesora wydawała się nieco niezdrowa. W każdym razie, teraz i do reszty dorosłych powinno dotrzeć, że najszybciej załatwią sprawę z chimerą spełniając jej prośbę.
– Profesorze, ile zajmie panu przygotowanie odtrutki na jad? – Dumbledore spojrzał na Snapea, który, słysząc pytanie, wykrzywił wargi w nieprzyjemnym wyrazie. Wyraźnie nie był zachwycony z obrotu spraw. Pytanie, czy byłby z jakiegokolwiek innego.
– Około pięciu godzin, może nieco dłużej – mruknął, powstrzymując się od nieprzyjemnego komentarza zapewne tańczącego mu na końcu języka. Zamiast tego posłał Harriet twarde spojrzenie, nie zapowiadające niczego dobrego.
Dziewczynka z trudem powstrzymywała cisnący jej się na twarz, radosny uśmiech. Uśmiech zwycięstwa. Jednak obstawiała, że za wygraną prędzej czy później zapłaci i to słono, a czarne otchłanie oczu Snape'a, tylko ją w tym przekonaniu utwierdzały. Dlatego też próbowała utrzymać najpoważniejszy wyraz twarzy, na jaki było ją w tej chwili stać.
– Panie Filch, mógłby pan zorganizować jakiś posiłek dla naszego gościa? – zapytał profesor Kettleburn, na co woźny nieznacznie uniósł brwi. – Najlepiej resztki z kolacji. Dobrze byłoby, gdyby były jak najbardziej różnorodne. Zarówno mięso, jak i warzywa, owoce i sery. W końcu to niesamowita okazja, żeby poznać preferencje żywieniowe chimer.
– To może profesor jeszcze zadysponuje, co my mamy robić? – warknęła McGonagall z przekąsem. Wyraźnie podły nastrój zaczął się i jej udzielać, co niespecjalnie zaskoczyło Harriet. Profesor transmutacji należała do osób starających się zawsze i wszędzie panować nad sytuacją oraz lubiących porządek. Tymczasem teraz ani nad sytuacją nie panowała, ani nawet nie miała na nią większego wpływu, a do tego otaczał ją… No, może jeszcze nie chaos, ale na pewno zamęt. Zmęczenie oraz zarwana, czy też właśnie zarywana noc, również nie poprawiły kobiecie humoru.
Zaskoczony Kettleburn zająknął się, ale z pomocą pośpieszył mu do tej pory trzymający się na uboczu Flitwick.
– Nie wiem, co ty zamierzasz robić koleżanko, ale ja z miłą chęcią udam się do swoich kwater, wykąpię i wskoczę pod pierzynę – mruknął wesoło. – Jestem przekonany, że Harriet doskonale da sobie radę pod opieką chimery i nadzorem drogiego Silvanusa.
– Ale…
– Minnie, przez najbliższe pięć godzin, kiedy Severus będzie warzył antidotum, będziemy tu zupełnie zbędni. Chimera nie zrobi krzywdy Harriet, ani nie pozwoli jej zrobić nikomu innemu, co przed chwilą jasno pokazała, a jeżeli postanowiłaby pozwiedzać sobie zamek i tak nic z tym nie zrobimy. Zresztą to wątpliwe, biorąc pod uwagę stan jej małych. Stercząc tutaj jak kołki nikomu się nie przysłużymy, a rano będziemy padać na twarze… A przypominam, że jutro czeka nas nie mało pracy. W końcu trzeba będzie ukryć przed uczniami obecność chimery i albo jakoś ją przekonać, żeby nie ruszała się stąd na krok, albo urządzić jej przeprowadzkę do zakazanego lasu. Jedno i drugie nie będzie proste, ale konieczne. Tym bardziej za parę dni młode zaczną odzyskiwać siły, a bestia nabierze ochoty, aby rozprostować kości.
– Zgadzam się z Filliusem – mruknęła profesor Sprout z trudem tłumiąc ziewnięcie. – Zresztą Hagrid, Silvanus i pan Filch zostaną, więc w razie problemów niezwłocznie nas poinformują, a jeżeli nie oni to skrzaty domowe…
– No, cholibka, ja to chyba tak nie do końca zostanę, więc informować nie będę mógł – mruknął Hagrid. – Trzeba mi będzie zajrzeć do zwierzyńca. Raz po to, żeby nakarmić zwierzaki, a dwa to tak a propos tej przeprowadzki chimery do Zakazanego Lasu. Trza byłoby przygotować jej i maluchom jakieś miejsce. Tu przecie zostać nie może, prawda? Nawet jeżeli ona sama nie zamierzałaby łazić po zamku, to dzieciaki, kiedy poczują się lepiej i zaczną harcować, nie usiedzą. Znaczy nie wiem, jak przekonamy ją, żeby tam przeszła… może Harriet co poradzi, bo na razie to się całkiem nieźle z nią dogaduje… ale coś przygotować się by przydało.
– Masz coś konkretnego na myśli? – zapytał wyraźnie zaintrygowany Kettleburn.
– No… została nam obora po bykach maratońskich. Duża, o grubych ścianach, trzyma ciepło. Trzeba tylko uprzątnąć i uszczelnić dach, bo ostatnia wichura go naruszyła. No i rzucić parę beli siana, co by chimery mogły sobie tam urządzić gniazdo. Powinno im być dużo wygodniej niż w zamku, gdzie się ciągle ktoś. Do tego świeże powietrze, las i inne takie.
– W takim wypadku, skoro każdy wie, co powinien zrobić, rozsądnym byłoby, gdybyśmy się rozeszli… Przynajmniej do czasu, aż Severus nie uwarzy odpowiedniej ilości antidotum – mruknął dyrektor uśmiechając się łagodnie. – Powinniśmy wykorzystać te godziny na odpoczynek i przygotować się do czekających nas jutro wyzwać, nie tylko tych tyczących bezpośrednio naszego gościa. Zapewne uczniowie, kiedy tylko odzyskają dostęp do sowiarni, natychmiast zasypią rodziców listami odnośnie tego, co miało miejsce trakcie dzisiejszej kolacji, a to, wraz z porannym incydentem, może postawić szkołę w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Czeka nas wiele trudnych dni wypełnionych równie trudnymi rozmowami…
Harriet słuchała tego wszystkiego z uwagą i milczała. Nie miała nic do powiedzenia, poza tym czuła, że jakiekolwiek komentarze odnośnie tego, co usłyszała, nie będą mile widziane. Nie, żeby nasunął się jej jakikolwiek błyskotliwy. Za to miała ciekawe przemyślenie na temat Snape'a – mężczyzna ewidentnie został odsunięty na bok, podobnie zresztą jak ona. Nauczyciele, za wyjątkiem Kettleburna, uznali ją, podobnie jak chimerę, nie za stronę w tej przedziwnej sytuacji, a za problem, który trzeba rozwiązać. Snape z kolei został zdegradowany to gościa, który ma zrobić to, co mu kazano… i to nie bezpośrednio. Został wykluczony z profesorskiej rozmowy, o tym, co będzie się działo w następnych godzinach, gdyż wiedział jak je spędzi – pochylony nad kotłem, warząc antidotum dla dwóch chimer, które zapewne stały za brudem i drobnymi rozdarciami zdobiącymi jego szatę, nie wspominając o poczochranych włosach i zadrapaniach pokrywających dłonie. I to dlaczego? Bo jego znienawidzona uczennica się uparła. Uparła, napyskowała jemu, a nawet dyrektorowi i wymusiła na dorosłych, aby dali jej to, czego chciała..
Czuła całą sobą, że za to zapłaci. Nie wiedziała tylko jak i kiedy, ale czuła, że kara jej nie ominie… W taki czy inny sposób.
– Harriet – ostry głos profesor Sprout wyrwał ją z zamyślenia. – Jeżeli w trakcie naszej nieobecności spróbujesz czegoś głupiego, dopilnuję, żebyś do końca roku szorowała szkolne toalety szczoteczką do zębów. Swoją. Pod czujnym okiem pana Filcha.
– Tak jest pani profesor – mruknęła Harriet odruchowo się prostując. – I nie zrobię niczego głupiego. A przynajmniej nie specjalnie.
Opiekunka domu posłała jej ostrzegawcze spojrzenie, które sprawiło, że skuliła się wewnątrz siebie. Może profesor i wyglądała jak poirytowana, pluszowa zabawka, ale jej spojrzenie było twarde i ostre niczym rafa koralowa. Taka, co to posłała na dno setki statków wraz z ich załogami.
888
Reszta wieczoru, czy też nocy, a przynajmniej ta jej część, której dziewczynka nie przespała, była dość nudna… W przyjemnym, niemal sielskim znaczeniu tego słowa.
Pierw pan Filch przyniósł dla profesora Kettleburna wygodne krzesło do siedzenia, z którego ten natychmiast skorzystał. Nie spuszczając ani na chwilę z oczu chimerzej rodzinki. Obserwował nieco skrępowane jego obecnością stworzenia niemal w ogóle nie mrugając. Starał się pogodzić to jakże absorbujące zajęcie z rozmową z Harriet dotycząca – a jakżeby inaczej – chimer. Ale nie tylko, bo podpytywał ją i o inne sprawy, jednak wszystkie mniej lub bardziej tyczyły się magicznych stworzeń oraz – w nieco dalszym ujęciu – zwierząt. Z ekscytacją przyjął wiadomość, że chciałaby zostać w przyszłości czarodziejskim weterynarzem, aczkolwiek jednocześnie zaznaczył, że aby to osiągnąć, będzie się musiała sporo nauczyć. Zaklęcia, transmutacja, eliksiry, opieka nad magicznymi stworzeniami – wszystko to powinna mieć wyuczone na co najmniej Powyżej Oczekiwań. Generalnie wykazał nią pewne zainteresowanie, chociaż nie takie, jak chimerami. Dlatego też, w trakcie pogawędki nie omieszkał podpytać puchonki o smak chimernego mleka oraz jego właściwości… Znaczy, jeżeli jakieś odczuła.
Harriet nieustannie i bezskutecznie usiłowała wymazać z pamięci wmuszony w nią posiłek, czy też raczej samo wmuszanie, ale wiedziała, że sędziwy profesor nie odpuści łatwo, więc postanowiła jak najszybciej zedrzeć ten plaster. Smak mleka porównała do zagęszczonego mleka z puszki, takiego do kawy, natomiast jeżeli chodzi o właściwości… Cóż, tu musiała się chwilę zastanowić, ale w końcu stwierdziła, że mleko dodało jej sporo sił i nadal nie czuła się po nim głodna ani spragniona. No i nie musiała jeszcze siku, co zakrawało na cud, po tym ile płynów spożyła, jednak tą informacją już nie podzieliła się z profesorem. Zachowała ją dla siebie, podobnie jak radość z tego, że jej pęcherz – póki co – nie dawał o sobie znać. Bo gdyby dał… Cóż, to byłoby dość niezręczne.
Pogawędkę z profesorem przerwało nadejście pana Filcha, któremu asystowała grupka przerażonych skrzatów domowych. Wszystkie, podobnie jak on sam, dźwigały wypełnione po brzegi, ogromne półmiski, do których zgarnęły resztki z kolacji. Kotlety jagnięce, placki farmerskie, sery, a także pieczywo, owoce i warzywa.
Kiedy pojawił się posiłek, chimera zaczęła intensywnie węszyć, strzygąc z ciekawością uszami. Widząc zainteresowanie bestii, Kettleburn poprosił skrzaty o postawienie naczyń na podłodze, co te niezwłocznie zrobiły, po to, aby piskliwymi, drżącymi ze strachu czym prędzej poprosić o zezwolenie na odejście. Profesor rzecz jasna go udzielił, na co te błyskawicznie wyparowały… W przeciwieństwie do Filcha, który przyczajony w cieniu, opierając się nonszalancko o ścianę, obserwował dalszy rozwój wydarzeń..
Kettleburn, biorąc zainteresowanie bestii za dobrą monetę, zaryzykował wzięcie w dłoń różdżki i za pomocą zaklęcia, poprzesuwał półmiski tak, aby te znalazły się w zasięgu chimery. Ta, uprzednio dokładnie obwąchawszy zaoferowane jej dania – zapewne celem sprawdzenia czy te czasami nie są zatrute – niezwłocznie przystąpiła do posiłku, o dziwo nie skupiając swojej uwagi na mięsiwie. Najbardziej przypadły jej do gustu pieczywo i sery, zjadła też trochę gotowanych warzyw i parę placków farmerskich. Nie omieszkała przy tym poczęstować i Harriet, w którą niemal wmusiła dwa jabłka i pół placka. Swoim młodym jednak nie zaproponowała niczego. Dziewczynka zastanawiała się, czy to dlatego, że bała się, że może jednak przemycono w jedzeniu jakąś truciznę, czy raczej dlatego, że strute maluchy nie powinny spożywać niczego poza matczynym mlekiem? W sumie jedno nie wykluczało drugiego, ale osobiście wolałaby, gdyby chodziło tylko o drugą z opcji. Myśl, że bestia mogła ją z rozmysłem nakarmić czymś, co uznawała za możliwie zatrute, uwierała.
Nie, żeby myślała nad tą kwestią jakość szczególnie długo, co to, to nie. Otóż jej rozważania na wszelkie tematy skutecznie stłumił sen, który zaatakował jak tylko napełniła żołądek.
888
Obudziły ją delikatne uderzenia w głowę. Uderzenia czymś bardzo dużym, miękkim i ciepłym.
Z trudem rozwarła zaspane oczy i obróciła się w stronę pacającej ją rzeczy… A przynajmniej spróbowała, bo sprawę mocno utrudniał fakt, że była zaplątana w dwa okryte futrem cielska. Oba cicho pochrapujące.
Wyplątując się spomiędzy łap, skrzydeł i ogonów, podjęła kolejną próbę sprawdzenia, co dokładnie ją obudziło. Jednak było to zbyteczne – owo coś delikatnie złapało ją i podciągnęło do góry, uwalniając z uścisku drzemiących maluchów. Maluchów o rozmiarach wielkich tygrysów.
Mama chimera spojrzała na nią tak, jakby mogła patrzeć prawdziwa matka, budząc „swojego małego śpiocha" do szkoły, po czym dość wymownie skinęła głową. Harriet, jeszcze nie do końca przytomna, spojrzała we wskazanym przez nią kierunku i zobaczyła coś, co ją najzupełniej otrzeźwiło. Nauczycieli. Flitwicka, McGonagall, Sprout, Kettleburna a przede wszystkim Snape'a. Wymęczonego, niewyspanego i mordującego ją wzrokiem…
Widok, który każdego by otrzeźwił, mimo iż był nieco zamazany. A był zamazany, bo najwyraźniej jeden z maluchów obsmarkał jej okulary, kiedy spała. Jednak, oszołomiona dawką morderczych intencji, które zaatakowały ją zaraz po przebudzeniu, nie miała odwagi przetrzeć szkieł.
– Wyspana? – dobiegł ją jadowity głos, na co chimera wydała z siebie ostrzegawczy pomruk. Niezbyt głośny, pozbawiony gniewu, ale wystarczający, aby mężczyzna zesztywniał i utkwił w bestii spojrzenie.
„A może koniec końców Snape nic mi nie zrobi?" – pomyślała Harriet z niejaką nadzieją. „Może będzie się bał, że naskarżę mamie chimerze, a ta się wścieknie i odgryzie mu głowę?"
Mimochodem przypomniała sobie, jak w trakcie kłótni z starszym kolegą z domu Malfoy zagroził mu, że o wszystkim powie swojemu ojcu. O dziwo starszemu chłopakowi zamknęło to usta, co prawdopodobnie znaczyło tyle, że Lucjusz Malfoy jest naprawdę wpływową osobą. Jednak straszak „zamknij się, albo powiem mamie chimerze", biłby ten z ojcem Draco na głowę. Nikt nie byłby go w stanie przebić i to nawet, gdyby straszył Voldemortem.
– Ym… wydukała, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć i odruchowo spojrzała na resztę profesorów. Jej spojrzenie niemal od razu podchwycił Dumbledore i uśmiechnął się łagodnie. Wyglądało, że nastrój nieco mu się poprawił w ciągu ostatnich kilku godzin. A może i nawet więcej niż tylko nieco.
– Profesor Snape uwarzył antidotum – powiedział spokojnie, a niebieskie oczy zamigotały znad okularów-połówek. Zupełnie jakby dyrektor znał puentę niewypowiedzianego żartu. – Jeżeli chcesz, możesz spróbować podać je małym.
Dyrektor skinął na Snape'a, który postawił na podłodze dwie sporej wielkości fiolki stożkowe i – jak to uprzednio zrobił Kettleburn z półmiskami – przesunął je do Harriet machnięciem różdżki.
– Dziękuję – uśmiech przeciął twarz dziewczynki, która natychmiast ruszyła ku pełnym antidotum flaszkom. Starała się przy tym poruszać jak najszybciej i jak najmniej oddalać od chimery w obawie, że nauczyciel może po raz kolejny spróbować siłą ją odciągnąć. Jednak wyglądało na to, że Snape odrobił lekcje, bo nawet nie spróbował unieść różdżki ani nawet się poruszyć. Za to cały czas czujnie obserwował leniwie przyglądającą mu się bestię.
– Każda z fiolek zawiera porcję, która powinna aż nadto starczyć na jedną bestię, jednak, jako że biologia tych stworzeń jest mało znana, a masę mogłem oszacować tylko na oko, nie jest to stuprocentowo pewne – odezwał się, gdy tylko zabrała antidotum. – Mikstura działa niemalże natychmiast. Bestie powinny poczuć się lepiej już po kilku minutach, jednak odtrucie, a pełen powrót do zdrowia to dwie różne rzeczy. Toksyna dokonała zniszczeń w ich organizmach i trzeba będzie czasu, aby te zregenerować. – Twarz mężczyzny przeciął paskudny uśmiech. – Teraz TWOJA kolej. Zobaczymy jak im to podasz.
Harriet odsunęła od siebie ostatnie słowa profesora, nie przyjmując do wiadomości, że mogłaby nie dać rady zaaplikować leku młodym. Dlatego pewnym krokiem podeszła do chimer i delikatnie potrząsnęła jednym z maluchów usiłując go obudzić, a należy zaznaczyć, że budzenie czegoś, co ma ponad dwieście kilo wagi i nie chce zostać obudzone, nie jest prostym zadaniem. Dlatego też niewiele wskórała. Chimerze młode zwyczajnie odwróciło się na drugi bok i spało dalej, jakby nigdy nic. Jednak Harriet nie zamierzała odpuścić. Zaparła się nogami o podłogę, rękoma o grzbiet opornego chimerzątka i już miała zaserwować mu kolejną, tym razem mocniejszą turę wstrząsów, kiedy wielka łapa naparła na jej barki, zmuszając ją, żeby usiadła.
Mama chimera spoglądała na nią ostrzegawczo, a zarazem pytająco, wydając z siebie krótkie warknięcie. Zupełnie jakby chciała zapytać „co ty, u diaska, wyprawiasz?". Właśnie dokładnie tak zinterpretowała zachowanie bestii Harriet i czym prędzej pospieszyła z wyjaśnieniami:
– Chcę żeby to wypił – powiedziała, wskazując na malucha, po czym wykonała gest jakby chciała się napić z jednej z fiolek. – To lekarstwo, pomoże mu.
Nie mogła w pełni ocenić, czy chimera zrozumiała jej intencje, ale wypełniająca szkło mętna, pastelowo-różowa ciecz wyraźnie przykuła uwagę stworzenia. Pochyliło się i zaczęło intensywnie węszyć, na co Harriet niezwłocznie odkorkowała fiolkę, żeby ułatwić mu zbadanie substancji.
Cokolwiek nos nie podpowiedział bestii, ta nie wyglądała przekonaną. Rzuciła dziewczynce sceptyczne spojrzenie. Nie, żeby Harriet nie oczekiwała czegoś takiego. Sama nie pozwoliłaby nieznajomej osobie podać czegoś takiego Stelli – nie mogła zaprzeczyć, że przypominająca płyn do płukania substancja wygląda więcej niż tylko podejrzanie – a co dopiero dziecku, gdyby je miała. Dlatego też wzięła głęboki wdech i aby przekonać do pomysłu bestię upiła z fiolki nieco płynu.
Przełykając, skrzywiła się okropnie, chociaż usiłowała zachować pokerową twarz. Właściwie to antidotum smakowało podobnie jak wyglądało – jak coś z chemii gospodarczej. Tylko gorzej. Pamiętała, że w dzieciństwie, zwiedziona przyjemnym truskawkowym zapachem, napiła się mydła w płynie. Niestety, w porównaniu do antidotum, mydło w płynie stanowiło istną ambrozję.
Mlaszcząc w rozpaczliwej próbie pozbycia okropnego smaku z języka, wskazała wciąż trzymaną fiolką na opornego malucha, patrząc przy tym wymownie na chimerę.
Bestia przyglądała się jej dłuższą chwilę, strzygąc przy tym niespokojnie uszami. Po tym czasie dokładnie ją obwąchała i ponownie staksowała wzrokiem. W końcu, z wyraźnym wahaniem zaczęła potrząsać opornym maluchem, nieustannie do niego ćwierkając.
Mała chimera, czy też raczej chimerek, bo – na tyle, na ile Harriet potrafiła to ocenić – oba młode były samczykami, rozwarł zaropiałe ślepia i potoczył wokół mętnym wzrokiem. W końcu wydał z siebie ochrypłe, pełne skargi miauknięcie, na które chimera odpowiedziała kilkoma szybkimi ćwierknięciami. Maluch spojrzał na matkę, po czym przeniósł wzrok na siedzącego obok niego dwunoga, a w końcu, po chwili namysłu, niechętnie rozwarł pyszczek.
Harriet nie trzeba było dwa razy powtarzać. Natychmiast, woląc nie ryzykować, że mama chimera zmieni zdanie, wlała maluchowi zawartość fiolki do pyska pilnując, aby ten niczego nie wypluł.
Młode przełknęło wszystko, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Potrząsnęło kilkakrotnie łbem i zakwiliło żałośnie, wlepiając pełne wyrzutu spojrzenie w matkę, na co ta zamruczała uspokajająco. Nie przekonało to małego, który wyraźnie obrażony zwinął się w kłębek, ponuro zerkając na obserwującą go Harriet.
– Wiem, jest paskudne, ale ci pomoże – mruknęła i odwróciła się ku drugiemu z maluchów, mając go zamiar obudzić, ale powstrzymała ją chimerza łapa. Odwróciła się po to, żeby spojrzeć wprost w parę srebrzystych, rozumnych ślepi, które po chwili spoczęły na wybudzonym maluchu.
Oczekiwanie emanowało z obserwującej swoje młode chimery. Harriet rozumiała. Bestia chciała się upewnić, że mikstura nie wyrządzi maluchowi najmniejszej krzywdy… Nie, nie to. Gdyby podejrzewała, że eliksir może młodemu zaszkodzić, nigdy nie pozwoliłaby jej na podanie go. Chodziło o to, żeby zobaczyć, czy mały poczuje się lepiej. Czy jest sens budzić wycieńczone toksyną i potrzebujące snu drugie młode. Tym bardziej, że małym pewnie nie łatwo było zasnąć. Nowe miejsce, obce istoty, obce zapachy, nieznane dźwięki i jad wewnątrz ciała, nie wykluczone że wywołujący spory ból. To wszystko raczej nie sprzyjało zasypianiu, a wypoczynek jest kluczowy w trakcie rekonwalescencji.
Minuty ciągnęły się dziewczynce jak całe milenia, dlatego też nie wiedziała dokładnie, ile czasu minęło do momentu, kiedy potraktowany antidotum maluch uniósł głowę i zaćwierkał coś do matki. Wydawane przez niego odgłosy brzmiały żywiej niż wcześniej, a spojrzenie stało się jakby mniej mętne.
Chimera odpowiedziała kilkoma szybkimi ćwierknięciami i zaczęła go intensywnie obwąchiwać. Po chwili z jej piersi wydobyło się basowe mruczenie, a wyraz wielkiego pyska jakby złagodniał. Harriet niemal poczuła, jak stres opada z barków bestii, która niezwłocznie zaczęła budzić drugie młode.
Drugi chimerek, nieco ciemniejszy od brata o stalowych ślepiach, był nieco bardziej oporny, jeżeli chodzi o podanie leku. Długo dyskutował z matką, nim pozwolił, żeby Harriet napoiła go antidotum, a potem, ku rozbawieniu dziewczynki, długo krzywił się i prychał. Niemal natychmiast nasunęło jej się skojarzenie z Malfoy'em. Mogła iść o zakład, że ślizgon w podobnej sytuacji odegrałby dokładnie taki sam dramat. Z kolei bardziej potulniejsze młode przypominało jej nieco Longbottoma, który z pokorą przyjmował swój los, jakikolwiek by on nie był.
Przez chwilę zastanowiła się, jakby to wyglądało, gdyby Neville i Draco byli braćmi, jednak szybko porzuciła myśl, bo wielka pazurzasta łapa zgarnęła ją i przycisnęła do szerokiej, okrytej futrem piersi. Basowe mruczenie bestii wprawiło ciało Harriet w wibracje, a wielki, ocierający się o jej głowę łeb targał już i tak rozczochrane włosy. Po chwili do akcji dołączył język. Szeroki, ciepły i odrobinę szorstki kilkukrotnie przemył jej twarz.
W końcu chimera puściła ją z pełnego wdzięczności uścisku i trącając łbem dała jasny znak, żeby wracała do „swoich", którzy przypatrywali jej się z jawną niecierpliwością… No, może nie wszyscy. Profesor Kettleburn wręcz promieniał fascynacją i wyraźnie nie miałby nic przeciwko, żeby jeszcze chwilę poobserwować rozwój chimerzo-ludzkiej relacji.
Ciężko wzdychając, Harriet wstała z kamiennej podłogi. Niemiała zbytniej ochoty wracać do „ludzkiego" świata, tym bardziej, że wiedziała z czym się o będzie wiązało. Przede wszystkim z karą, zapewne surową. Do tego z koniecznością stawienia czoła Snape'owi, który obecnie nasuwał jej na myśl uderzoną kijem minę przeciwpiechotną – każdy błędny ruch mógł doprowadzić do eksplozji. Zresztą mina profesor Sprout również nie wróżyła dobrze. „Mamy do pogadania młoda damo" zdawała się mówić. Mimo to idąc w stronę grupki dorosłych, to właśnie ku niej się skierowała. Wiedziała, że w razie większych kłopotów opiekunka – właśnie dlatego, że jest opiekunką – obroni ją przed nauczycielem eliksirów. Poza tym stała najdalej od niego.
– Wiesz, że wpadłaś po uszy? – zapytała nauczycielka, obdarzając ją surowym spojrzeniem.
– Wiem i nie mam zamiaru wykręcać się od kary, ale nie żałuję – odpowiedziała, spoglądając w ciemnobrązowe oczy nauczycielki. – Dobrze zrobiłam.
Odwróciła się w stronę chimer, gdzie wielka bestia tuliła do siebie młode, które szykowały się do snu. Snu, który tym razem nie miał być zakłócany przez ból i coraz bardziej zatruwający ciało jad. Harriet nie wątpiła, że gdy ponownie się obudzą, będą w dużo lepszej kondycji… ale, tak jak powiedział Snape, nim odzyskają pełnię sprawności, upłynie sporo czasu.
Mamcia, jak dziewczynka w myślach przezwała chimerę-matkę, spojrzała na nią i się uśmiechnęła. Inaczej nie można było nazwać wyrazu pyska bestii niż uśmiech. Przyjazny, ciepły, a co najważniejsze spokojny. Harriet przelotnie zastanowiła się, jak autor chroniącej gabinet dyrektora rzeźby, zareagowałby, gdyby ktoś mu powiedział, że chimery są zdolne do uśmiechu i to takiego.
– No cóż, nie twierdzę, że postąpiłaś źle, ale na pewno nierozsądnie. – Na pomarszczonej twarzy nauczycielki zielarstwa także rozlał się lekki uśmiech. Mimo tego, ile pojawienie się chimer przysporzyło rezydentom zamku kłopotów oraz tego, jak bardzo te mogły być niebezpieczne, widok rodzinki magicznych stworzeń rozczulał. – Bardzo nierozsądnie, chociaż kierując się dobrymi intencjami i współczuciem. Dokładnie tak samo jak w przypadku sowy Malfoy'a.
– Z Ocypete to było bardziej nierozsądne. Wiedziałam, że chimery nie zrobią mi krzywdy, a wierzba bijąca… te drzewo nie odpuszcza.
– Oj, żebyś wiedziała, że nie. – Sprout posłała jej dziwne spojrzenie. Przenikliwe, a zarazem twarde, na którego dnie lśniła pewna doza rozbawienia. – A teraz idziemy do pokoju nauczycielskiego. Masz sporo do wyjaśnienia. Przede wszystkim, jak do tego wszystkiego doszło.
888
„Sporo do wyjaśnienia" okazało się ledwie paroma słowami wyjaśnień, bo też Harriet nie miała wiele do opowiadania. Właściwie to wystarczyło jedno zdanie: „Zasnęłam na toalecie, obudził mnie krzyk Hermiony, a gdy wybiegłam z kabiny, chimera już tam stała", reszta była stosunkowo oczywista. Znaczy ta reszta, która nie uwzględniała pośredniego uczestnictwa Weasley'ów i ich eliksirów. Oczywiście profesor Sprout bardzo ciekawiło, czym to się Harriet tak bardzo zmęczyła, że aż zasnęła na toalecie. Chcąc czy nie, Harriet opowiedziała kobiecie o szlabanie ze Snape'em, przy czym starała się potraktować sprawę, tak powierzchownie, jak tylko potrafiła. Kobieta nie ucieszyła się słysząc wyjaśnienia. Nastroju nie poprawiły jej też słowa dyrektora, który wyrzucając Snape'owi nieostrożność, wspomniał, że Harriet prawie się wykrwawiła. Rzecz w tym, że ani profesor Sprout, ani Snape nie wiedzieli o pechowym zajściu z toaletą. Dokładniej rzecz ujmując Snape nie wiedział zupełnie nic, dopóki Filch nie opowiedział mu o wszystkim, a Sprout była przekonana, że doszło do niewielkiego wypadku, który szybko została opanowany przez panią Pomfrey, zaś przydługi pobyt podopiecznej w skrzydle szpitalnym to efekt nadopiekuńczości pielęgniarki. Jednak, o ile Snape był stosunkowo wstrzemięźliwy okazując niezadowolenie, to opiekunka Hufflepuffu…
Cóż, nic nie powiedziała. Jednak twarde spojrzenie kobiety, które obwieszczało „już ja sobie z wami porozmawiam" jasno podpowiedziały Harriet, co nastąpi, jak tylko opuści pokój nauczycielski zostawiając Sprout i Snape'a sam na sam z dyrektorem. Swoją drogą zastanawiała się, czy obecnie pilnujący chimer McGonagall i Flitwick wiedzą o jej toaletowym wypadku, czy dowiedzą się dopiero, kiedy pozostali opiekunowie im powiedzą o wszystkim. Przeczuwała, że raczej to drugie. Do tego obstawiała, że liczba oświeconych nie ograniczy się jedynie do opiekunów domów, tylko szybko obejmie całe grono pedagogiczne… Nie, nie tak – obejmie wszystkich pracowników szkoły, wliczając w to bibliotekarkę, Hagrida, a niewykluczone, że również skrzaty domowe i duchy.
Na myśl, że prawdopodobnie już niedługo wszyscy dorośli w szkole będą plotkować o jej pociętym tyłku, zadrżała. To było DZIWNE. Do tego stopnia dziwne, że nie powinno nastąpić. Niestety nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Zresztą nie tylko w tej, w wielu innych również. Na przykład w kwestii swojej kary, która najwyraźniej miała nie nastąpić. Otóż Dumbledore stwierdził, że domagając się uleczenia chimer jedynie słuchała serca, za co nie można jej winić. Do tego podkreślił, że robiąc to zyskała zaufanie bestii, co już niedługo mogło pomóc wyeksmitować je do Zakazanego Lasu.
Słuchając wywodu dyrektora, który natychmiast wywołał sprzeciw zarówno ze strony obojga profesorów, miała mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyło ją, że nie spędzi kolejnych godzin szorując różnorakie powierzchnie, ale z drugiej… Z drugiej miała niejasne przeczucie, że gdyby ktoś inny był na jej miejscu, nie uniknąłby ani szlabanu, ani odebrania punktów. Znowu myśl, że jest specjalnie traktowana, stanowczo nie należała do tych przyjemnych. Przede wszystkim ze względu na potencjalny powód takiego, a nie innego traktowania – cholerną przepowiednię. Voldemorta. Jednak nie chodziło tylko o to. Będąc specjalnie traktowaną prędzej czy później zacznie przykuwać niechcianą uwagę, a także budzić zrodzoną z poczucia niesprawiedliwości niechęć. To znów mogło stanowić dużo gorszą karę niż jakikolwiek szlaban.
Westchnęła. Czasami miała dość swojego życia i to tak naprawdę. Nienawidzący ojciec, nieustannie porównujący ją do zmarłej matki. Czarodziejscy znajomi Potterów, których raz po raz rozczarowywała swym brakiem podobieństwa do rodziców. Niechętne wujostwo. Wredne dziewczyny ze szkoły. Większość życia tkwiła na uboczu spowita w zimny cień Lily Potter, tylko po to, aby w czarodziejskim światku być raz zarazem wpychana w oślepiający blask reflektorów i trzaskających fleszy. Owszem, chciała uwagi, ale nie takiej. Nie chciała sławy. Za to troska i zainteresowanie ze strony najbliższych, kilkoro przyjaciół, którym mogłaby zaufać, odrobina zrozumienia… Tak, to byłoby miłe.
Od samego początku, zarówno ona jak i profesorowie wiedzieli, że postanowienie Dumbledorea odnośnie kary nie podlega dyskusji, mimo to Sprout i Snape nie omieszkali powiedzieć kilku gorzkich słów w tej sprawie. Oboje wyrazili swoje zdanie w sposób krótki, zwięzły i rzeczowy, jednak nauczyciel eliksirów nie omieszkał okrasić swojej wypowiedzi sporą dawka jadu. Harriet nie oczekiwała niczego innego… chociaż, tak właściwie to spodziewała się nieco więcej przykrych epitetów i porównań. Wyglądało na to, że po zarwaniu drugiej z kolei nocy Snape zwyczajnie nie miał sił na zbytnią elokwencję.
Patrząc na cienie, zalegające wokół przekrwionych oczu nauczyciela, pobladłą twarz i z lekka wymiętą, przesiąkniętą zapachem antidotum szatę profesora, poczuła ukłucie wyrzutów sumienia. Wiedziała, że to przez nią. Owszem, chcąc pomóc chimerom nie miała wyjścia i musiała – pośrednio, ale jednak – zmusić nauczyciela do całonocnego warzenia eliksiru, jednak wiedziała, że postąpiła wobec niego dość paskudnie. Gdyby chodziło o któregoś z kolegów, spróbowałaby mu to jakoś wynagrodzić, ale w przypadku profesora, a do tego Snape'a. Cóż… Mogła tylko poczekać na dogodny moment i SPRÓBOWAĆ go przeprosić, mając nadzieję, że ten z miejsca nie odgryzie jej głowy.
Zastanowiła się, kto jeszcze oberwał przez jej upór. Kettleburn był zachwycony możnością obserwowania bestii, a jak znała Hagrida, wielkolud więcej niż tylko cieszył się z jej uporu. Z tego, że mógł pomóc. No i Filch. Jemu także zafundowała bezsenną noc, jednak odniosła wrażenie, że woźny całkiem dobrze się bawił. Czemu? Nie miała pojęcia, ale nie sądziła, aby miał jej za złe brak snu, tym bardziej, że w przeciwieństwie do Snape'a wyglądał całkiem nieźle. Znaczy jak na siebie. Zresztą jego akurat bez obaw mogła przeprosić podczas któregoś z szlabanów. Oczywiście wiedziała, że jedynie odburknie coś niemiłego, rzecz w tym, że w jego przypadku owo niemiłe coś ze spokojem mogła zinterpretować jako „w porządku". Filch z pewnością nie należał do osób przyjemnych w obyciu, ani łatwych we współżyciu, jednak nigdy nie karał za dobre intencje i traktował wszystkich równo. Z całą pewnością nie mogła go nazwać niesprawiedliwym.
Myślała o tym wszystkim, kiedy do pokoju nauczycielskiego wszedł nie kto inny, tylko właśnie woźny. Kłaniając się nisko, oznajmił, że McGonagall i Fliwick odgrodzili drogę do chimer magiczną barierą, na którą nałożyli iluzję kamiennego muru, co powinno powstrzymać uczniów od nadmiernej eksploracji… i dokonywania niebezpiecznych odkryć. No i dzięki niej mogli powierzyć nadzór nad bestiami Kettleburnowi, który najwyraźniej nie zamierzał opuszczać swojego stanowiska badawczego oraz skrzatom domowym z czego te, jak przypuszczała Harriet, nie były nazbyt zadowolone. Oczywiście nie wierzyła, żeby chimera skrzywdziła któregoś z spiczastouchych służących lub dopuściła, aby przez nieuwagę zrobiły to jej młode, jednak skrzaty o tym nie wiedziały.
Wyczarowanie iluzorycznej, ale nieprzepuszczalnej ściany stanowiło dobre posunięcie. Chociaż zapewne kosztowało Flitwicka i McGonagall niemało energii, umożliwiało im swobodne zajęcie się swoimi sprawami oraz poruszanie po szkole bez obawy, że któryś z uczniów odkryje obecność bestii w zamku. Jednak, jako że tego typu zaklęcia należały odnawiać, a częste rzucanie tak silnych czarów porządnie obciąża organizm, rozwiązanie było mocno ograniczone w czasie. Poza tym, istniało ryzyko, że odzyskawszy siły małe postanowią sobie pospacerować po szkole. Niby chimera zachowywała się wyjątkowo rozsądnie i logicznie, więc zapewne zdawała sobie sprawę, że coś takiego to nienajlepszy pomysł, ale nie jest tajemnicą, że upilnowanie dzieci to wyjątkowo ciężkie i niewdzięczne zadanie. Z kolei, gdy dzieci mają po dwieście, może trzysta kilo każde…
Dlatego, przysłuchując się szybkiej wymianie zdań woźnego i profesorów, którzy zapewne jeszcze dzisiaj mieli zebrać całe grono pedagogiczne, by urządzić prawdziwą burzę mózgów, Harriet odważyła się odezwać. Dla dobra chimer i mieszkańców zamku, chociaż instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, żeby siedziała cicho.
– Ym… Przepraszam, a czy Hagrid już przygotował miejsce dla chimer? – zapytała ostrożnie.
Cztery pary oczu skierowały się na nią i prawie natychmiast pożałowało wała, że w ogóle się odezwała.
– Z tego, co mi wiadomo, jeszcze nie, ale niedługo powinien skończyć, a czemu pytasz? – zapytał Dyrektor, a w błękitnych oczach zalśniła ciekawość.
– Bo kiedy skończy, to mogę spróbować zaprowadzić tam chimery. Ufają mi, szczególnie teraz.
– Panna Potter, młodociana znawczyni chimer, która zapewne wyssała wiedzę o nich wraz z chimerzym mlekiem – zakpił Snape. – Zaprowadzi bestie do ich nowego domu. Coś jeszcze? Może jakieś dobre rady, uwagi?
Ton głosu profesora jasno mówił, że powinna wbić pokorne spojrzenie w podłogę i się zamknąć, ale nie zrobiła tego. Nie zrobiła, bo rzeczywiście, miała jedną istotną uwagę, która, gdyby nie nauczyciel, umknęłaby jej.
– Tylko jedna. Sądzę, że mama chimera ma doskonały węch. Nie pozwoliłaby mi podać antidotum maluchowi, gdyby wyczuła w miksturze coś niebezpiecznego, nawet gdyby ta mi nie zaszkodziła. Dlatego nie próbowałabym jej podać środków usypiających ani niczego takiego w jedzeniu. Bardzo możliwe, że to wyczuje, a wtedy może się porządnie wkurzyć, a na pewno straci do nas zaufanie. Ja bym nie ryzykowała.
Snape zmarszczył brwi, posyłając jej niebezpieczne spojrzenie, jednak nie padł żaden komentarz. W końcu rada była naprawdę dobra, tym bardziej, że próba uśpienia bestii zapewne stanowiłaby pierwszym sposobem pozbycia się ich z zamku, po jaki nauczyciele sięgnęliby.
– No, trzeba przyznać, że jak panienka Potter odetkała butelczynę, to bydle strasznie intensywnie ją obwąchiwało, więc coś w tym może być – stwierdził Filch.
Słysząc „panienka Potter" Harriet z trudem powstrzymała uśmiech. Tak różnie brzmiało to od zwykłego, przypominającego trzask bicza „Potter", którym zazwyczaj ją wołał.
– Tak… Dziękujemy za spostrzeżenie panie Filch. I tobie Harriet również. – Sprout ruszyła ku niej. – A teraz pozwól, że cię zaprowadzę do pani Pomfrey.
– Pomfrey? – zdziwiła się Harriet. – Ale czemu? Przecież nic mi nie…
– Napiłaś się chimernego mleka, a nie wiemy jak działa na ludzi. Osobiście wolę być nazbyt ostrożna niż potem żałować.
Nauczycielka zielarstwa złapała ją za nadgarstek i pociągnęła ku drzwiom, jednak, gdy już miały opuścić pokój nauczycielki powstrzymał je głos dyrektora.
– Harriet.
Dziewczynka niepewnie odwróciła się w stronę mężczyzny, który spoglądał na nią łagodnie znad okularów- połówek.
– Wiesz, że żaden z twoich kolegów nie może się dowiedzieć o obecności chimer, prawda? – zapytał. – To dla ich bezpieczeństwa, sama rozumiesz. Poza tym, gdyby dzieciaki dowiedziały się, że w zamku nadal są chimery, na pewno wybuchłaby panika i to nie tylko wśród uczniów, ale i ich rodziców, a prawdopodobnie jeszcze i w Ministerstwie Magii. Najprawdopodobniej szkołę by zamknięto do momentu, kiedy nie udałoby się usunąć chimer z zamku… O ile w ogóle podjęto by próby wyproszenia ich. Bestie te są wielokrotnie potężniejsze od smoków i w rzadkich sytuacjach, kiedy decydowano się, by stawić im czoła, w starciach brały udział całe oddziały czarodziei, przy czym większość nich ginęła w walkach. Niewykluczone, że Hogwart pozostałby zamknięty, dopóki bestie nie zechciałyby go opuścić. Może nawet na lata, gdyby zdecydowały się tu zamieszkać.
Harriet doskonale zdawała sobie sprawę, że ujawnienie obecności chimer nikomu nie przyniosłoby korzyści. Nie dość, że zamknięto by Hogwart, to jeszcze nauczyciele wpadliby w kłopoty, bo nie poinformowali Minsterstwa Magii na czas o tym, co się dzieje w szkole, a Dumbledore mógłby stracić stanowisko. Mimo to, nie rozumiała jednego: dlaczego wspominając o zamknięciu Hogwartu przybrał wyraz twarzy i ton głosu, jakby to była najgorsza możliwa tragedia na świecie. Owszem, wywołałoby to sporo zamieszania i problemów, ale to nic, czego nie można by przeskoczyć. Przecież w mugolskim świecie wielokrotnie zamykano szkoły, tymczasowo lub na zawsze.
Chciała nawet o to zapytać, jednak w tym samym momencie drzwi pokoju nauczycielskiego otworzyły się i stanęli w nich McGonagall wraz z Flitwickiem. Zresztą nie tylko oni. Za ich plecami Harriet dostrzegła rozczochraną, obwieszona dziesiątkami amuletów czarownicę w okropnie grubych okularach – nauczycielkę wróżbiarstwa, z tego, co kojarzyła – oraz wysoką szatynkę w szacie barwy czerwonego wina. Stanowczo nie była to najlepsza chwila na długie dyskusje.
– Ym… rozumiem. Nic nikomu nie powiem – bąknęła, zastanawiając się, co tak właściwie ma powiedzieć współlokatorkom. Nie miała najmniejszych wątpliwości, co do tego, że zaraz po wejściu do dormitorium zostanie zasypana dziesiątkami pytań. Zresztą nic dziwnego – w końcu nie było jej całą noc, a przecież wszyscy widzieli, że większość dnia zasypiała na stojąco.
Prowadzona przez szybko kroczącą opiekunkę, wyszła na wyludniony korytarz, od którego grubych ścian odbijało się echo ich kroków. Wraz z niemal niesłyszalnymi szmerami oddechów oraz szelestami szat, stanowiły jedyne dźwięki w zasięgu uszu Harriet. Dziewczynka nie była przyzwyczajona do dziwnej ciszy, jaka zalegała w zamku. Nie w dzień, kiedy zawsze coś gdzieś się działo.
– No, upiekło ci się jak mało komu – mruknęła profesor, zerkając na nią z ukosa. – Nie dość, że nie zostałaś pożarta przez chimerę, to uniknęłaś kary za swój mały bunt. Nie, żebym nie rozumiała twojego zachowania, albo je potępiała. Przeciwnie, jestem z ciebie dumna. W końcu, tak jak powiedział dyrektor, robiłaś tylko to co uznałaś za słuszne i broniłaś swoich racji. Mało tego, na końcu okazało się, że miałaś rację. Jednak zasady są ustalane dla wszystkich i za ich złamanie trzeba ponosić konsekwencje, chociażby symboliczne. Bo, przyznaję, kara w tym konkretnym wypadku powinna mieć wymiar bardziej symboliczny, niż rzeczywisty. Jednak powinna mieć miejsce. W końcu sprzeciwiłaś się profesorom, a w dodatku naraziłaś siebie, a może i nas na niebezpieczeństwo. Tym razem racja stałą po twojej stronie, ale w przyszłości niekoniecznie musi tak być. Dlatego uważam, że w WIĘKSZOŚCI takich wypadków, mimo wszystko, powinno się karać uczniów. Bo jeżeli uczeń jest świadomy nieuchronności kary, dwa razy pomyśli, nim złamie regulamin. Zastanowi się czy warto. A jeżeli pomyśli o tym, to może zastanowi się też nad innymi rzeczami, na przykład nad resztą potencjalnych konsekwencji tego co robi i ponownie zapyta siebie, czy warto. Rozumiesz o co mi chodzi?
– Ym… Tak. Chyba tak. Znaczy tak sadzę.
– Hm…? To o co mi chodzi?
– O to, że nieuchronność kary zapobiega głupiemu i niepotrzebnemu bohaterowaniu? Bo jak się wie, że zostanie się ukaranym, bez względu na to, czy ma się rację, to bardziej się zastanawia nad tym, czy naprawdę się tą rację ma?
– Dokładnie. – Do tej pory pochmurna twarz nauczycielki nieco się rozpogodziła. – Ale do bohaterowaniania dodałabym też durne popisy. Na ten przykład, gdyby parę tygodni temu pan Malfoy BYŁ PEWIEN, że za wejście na miotłę pod nieobecność pani Hooch nie ominie go kara, może zastanowiłby się nad tym, co robi. Pomyślałby nad konsekwencjami i to takimi wychodzącymi poza obręb kary oraz swoje własne bezpieczeństwo… Chociaż, muszę przyznać, że nawet, gdyby to zrobił, raczej nie wywróżyłby, że uderzy miotłą własną sowę… i całej reszty. Jednak nie zmienia to tego, że potencjalne konsekwencje stanowczo wykraczały poza to, że spadnie i skręci sobie kark.
– Mógł spaść na kogoś, to na pewno – mruknęła Harriet. – Mógł spaść z miotły na kogoś, a pędząca miotła mogła wbić się w inną osobę. Mógł uderzyć w jedno z okien zamku, przebić je i zabić osobę po drugiej stronie albo…
– Twoja wyobraźnia jest niemal równie niepokojąca jak ta Megan – nauczycielka ucięła jej mimowolny słowotok. – Cóż, przynajmniej wiem, że myślisz o takich rzeczach, a przynajmniej robisz to, nim zadziałasz świadomie. W każdym razie, wracając do meritum: dzisiaj uniknęłaś konsekwencji, ale nie licz, że tak będzie zawsze. Nie, jeżeli ja mam coś do powiedzenia, zrozumiałaś?
– Zrozumiałam. I nie chce, żeby mnie nie karano… – Zająknęła się, widząc dziwny wyraz twarzy opiekunki. – Znaczy jak każdy nie lubię kar i tak dalej, ale jeżeli już zrobię coś nie tak, to wolę jakąś dostać… Chociaż fajnie byłoby, gdyby nie była jakoś bardzo straszna. – Profesor Sprout spojrzała na nią podejrzliwie. – W sensie, że inni uczniowie dostaliby karę, prawda? A jak ja bym przestała dostawać kary, to byłoby nie fair wobec nich. I byłoby mi z tym głupio, bo nie jestem ani jakaś lepsza ani inna, ani nic. A jak to by się powtarzało, to inni szybko by mnie znielubili i zaczęliby mi dokuczać, a wtedy i tak dostałabym karę, tylko gorszą i taką trochę naokoło. To nie byłoby fajne. Już lepiej od razu odbębnić swoje i mieć czystą kartę.
Zaskoczenie rozlało się po pomarszczonej twarzy kobiety, ale szybko zastąpił je uśmiech. Łagodny i ciepły, dziwnie kojarzący się ze słoneczkiem na dziecięcym obrazku.
– No proszę, przyznaję, że nie spodziewałam się czegoś takiego. Muszę przyznać, że jak na swój wiek zaskakująco wiele rozumiesz – poklepała ją po ramieniu. – Będą z ciebie ludzie. Prawdopodobnie. A teraz powiedz mi, jaką bajeczkę opowiesz swoim kolegom, bo na pewno będą ciekawi, co robiłaś całą noc, a opowiedzieć im o chimerach nie możesz, prawda?
888
Harriet rzadko kłamała. O wiele częściej nie mówiła całej prawdy lub podawała prawdę w dość specyficzny sposób. Tak też było, kiedy po przekroczeniu progu pokoju wspólnego po raz kolejny na przestrzeni kilku dni została zaatakowana przez całe stado zaniepokojonych, a zarazem rządnych sensacji puchonów.
„Po szlabanie ze Snape'em byłam wykończona, no i tak jakby zasnęłam na sedesie. No i wiecie… Przespałam, większość nocy i tak dalej" – tak właśnie brzmiała oficjalna wersja wydarzeń Harriet. Nie było to kłamstwo, w końcu naprawdę usnęła na sedesie i naprawdę przespała większość nocy. To, że zrobiła to w objęciach pierw jednej chimery, a potem aż trzech, które tak-jakby przyjęły ją do rodziny, to zupełnie inna rzecz. Podobnie jak to, że teraz nieustannie o nich myślała i się martwiła, przy czym doskonale zdawała sobie sprawę, że martwić to się powinna raczej o nauczycieli. W końcu, z tego co ci powiedzieli jej o chimerach wynikało, że mamie chimerze nie powinno nic grozić. Mimo to, nie potrafiła zdławić bliżej nieokreślonego, wewnętrznego niepokoju, jaki nieustannie ją nękał. A próbowała. Przede wszystkim, niemal zaraz po przyjściu wzięła długą, gorącą kąpiel. Niestety wcześniej musiała uspokoić wściekłą, a jednocześnie potwornie zmartwioną Stellę, którą współlokatorki zostały zmuszone zamknąć w łazience. Czemu? Cóż, według relacji dziewczyn, kiedy puchoni wrócili do pokoju wspólnego, sowa mocno się zdziwiła. W końcu nigdy wcześniej nie przychodzili wszyscy na raz w tym samym czasie. Jednak zdziwienie szybko przeszło w niepokój, kiedy wyczuła zdenerwowanie uczniów, a do tego nigdzie nie potrafiła znaleźć Harriet. Niepokój znów narastał z każdą minutą nieobecności dziewczynki, aż do mającego miejsce w okolicy dwunastej apogeum. Wtedy to zaczęła szaleńczo uderzać w okno, domagając się natychmiastowego uwolnienia, jednak dziewczyny bynajmniej nie zamierzały jej wypuszczać – bały się, że Stella narobi kłopotów. W końcu doskonale znały jej zaborczy, a zarazem niezwykle opiekuńczy charakter. Wtedy, widząc, że nie może liczyć na dobrowolną współpracę ze strony puchonek, postanowiła je do niej zmusić dziobaniem i drapaniem. No i jako, że wsadzenie rozszalałego ptaka do klatki stanowiło wyzwanie wręcz samobójcze, zagoniły ją do łazienki i tam zamknęły.
Słysząc to wszystko, Harriet obawiała się, że czeka ją tydzień pod znakiem przepraszania obrażonej sowy. Na szczęście Stellę tak ucieszył powrót pani, że zwyczajnie zapomniała o byciu obrażoną. Stęskniona nie odstępowała dziewczynki na krok, a kiedy ta postanowiła uciąć sobie drzemkę, żeby dospać noc pełną wrażeń, była więcej niż zadowolona. Kiedy tylko jedenastolatka ułożyła się w łóżku, z radością wskoczyła pod kołdrę i wtuliła się w jej bok.
Jednak, w przeciwieństwie do sowy, współlokatorki nie podeszły nazbyt optymistycznie do jej pomysłu uszczknięcia jeszcze godzinki, może dwóch snu. Nic zresztą dziwnego. W końcu był piątek, dzień powszedni, a lekcje teoretycznie miały zacząć się za nieco ponad pół godziny. Zostając w łóżku Harriet ryzykowała – przynajmniej teoretycznie – nieprzyjemnymi konsekwencjami. Teoretycznie, bo dziewczynka nie widziała możliwości, aby zajęcia miały się odbyć wcześniej niż w poniedziałek. Po pierwsze większość nauczycieli zarwała w mniejszym bądź większym stopniu noc i była niezbyt zdatna do użytku. Nie chodziło tu tylko o opiekunów domów, czy profesora Kettleburna, którzy zostali bezpośrednio zaangażowani w aferę z chimerą, a o wszystkich. Pojawienie się bestii w zamku stanowiło sytuację zagrożenia, w związku z którą ilość i częstość nauczycielskich patroli została drastycznie zwiększona. W końcu nie byłoby wskazanym, żeby paru niemądrych uczniów opuściło dormitoria, chcąc zobaczyć bestię. W dodatku, w normalnych warunkach korytarze patrolowali jedynie pan Filch i właśnie opiekunowie domów, więc pozostali profesorzy nie byli przyzwyczajeni do nocnych wycieczek, w związku z czym nadprogramowe pobudki musiały odcisnąć na nich piętno. Po drugie, jak dotąd uczniom nie pozwolono na opuszczenie dormitoriów – a tak przynajmniej przekazała Harriet Susan – podczas gdy od co najmniej trzydziestu minut powinno być podawane śniadanie. Biorąc pod uwagę, ile czasu co poniektórym zajmowało zjedzenie posiłku, szanse na to, że zdążą na pierwsze lekcje oscylowały wokół zera.
Dlatego też Harriet, po wyłożeniu koleżankom powyższych argumentów – oczywiście z pominięciem rzeczywistej obecności chimer w szkole, o której oficjalnie miała nic nie wiedzieć – bez obaw pozwoliła sobie utonąć w krainie snów. Zasypiając wymamrotała tylko, żeby w razie czego obudziły ją na następną lekcję, czego oczywiście nie zrobiły, bo zgodnie z jej podejrzeniami zajęcia odwołano.
Obudziła się dopiero trzy godziny później wyspana i rześka jak rzadko kiedy. No i głodna, jako że minęło ją śniadanie. Nie na tyle, aby nie wytrzymała do obiadu, ale wystarczająco, aby zrobiła się marudna i samą siebie tą marudnością irytowała. Między innymi dlatego pierwszą połowę dnia spędziła w bibliotece, odrabiając prace domowe – na pusty żołądek towarzystwo tylko ją drażniło, a siedząc nad stosem książek miała pewność, że nikt jej niepotrzebnie nie zaczepi. Poza tym nauka pomagała jej nie myśleć ani o jedzeniu, ani o chimerach, o które nie potrafiła się nie martwić. Niby wiedziała, że w razie jakichkolwiek przepychanek to profesorowie będą zagrożeni, nie bestie, ale mimo wszystko…
Cóż, znała ludzi i doskonale wiedziała, jacy ci potrafią być okropni. Znowu mama chimera była miła i nadspodziewanie cierpliwa, chociaż miała sporo powodów, aby chcieć każdemu napotkanemu w zamku czarodziejowi odgryźć głowę. Mało tego – mogła to zrobić bez większych konsekwencji dla siebie. Ale nie zrobiła. Właściwie to nikomu nie wyrządziła większej krzywdy. I dlatego właśnie się bała – ludzie bardzo często mylą uprzejmość ze słabością i starają się ją wykorzystać. To błąd. Błąd, który może kosztować życie tego, który go popełnia. Jeżeli nauczyciele umyślnie lub nie sprowokowaliby mamę chimerę, ta mogła zabić ich wszystkich. Odgłosy walki zaalarmowałyby starszych uczniów, a wtedy część pewnie pobiegłaby na ratunek profesorom i zginęła, a reszta uciekła, zabierając ze sobą resztę. Wtedy o wszystkim dowiedziałoby się ministerstwo i wysłaliby wielka ekipę łowców, żeby pozbyć się chimer. Na pewno znaleźliby je tutaj albo gdzieś w pobliżu – w końcu młode raczej nie mogły jeszcze podróżować, a przynajmniej tak sugerował Snape. Odpowiednia duża ekipa łowców z pewnością dałaby radę w końcu zabić chimery, nawet jeżeli ci straciliby większość ludzi.
Naprawdę, im bardziej o tym myślała, tym większe miała obawy. Dlatego też ze wszystkich sił usiłowała skupić się nad zadaniami domowymi. Jakoś się udawało, chociaż z ogromnym trudem. Mimo to, kiedy wybiła pora obiadu, odrobiła się z prawie wszystkim. Prawie, bo większość zadań miała w formie okropnie nabazgrolonych notatek w brudnopisie, które przed oddaniem profesorom musiała starannie przepisać. Bardzo starannie biorąc pod uwagę swoja dysgrafię, jednak do tego przysiadła dopiero po posiłku.
Kiedy skończyła, bolały ją plecy od garbienia się nad zapiskami tyłek od siedzenia, jednak do kolacji i ciszy nocnej pozostało sporo czasu. Dlatego też postanowiła nieco pobuszować miedzy książkami – wiedziała, że jeżeli nie zajmie czymś myśli, obawy pożrą ją żywcem. Poza tym zamierzała się czegoś dowiedzieć, o tej swojej słabości do piorunów, prawda?
Po raz kolejny zawitała do biblioteki. Początkowo szukała książek o żywiołach na własną rękę, ale szybko dała sobie spokój. Nie, żeby znalezienie ich stanowiło jakiś problem, przeciwnie. Dorwała sporo pozycji w większości dość opasłych, jednak wystarczyło szybkie przekartkowanie każdej, żeby zorientować się, że nie ma w nich prawie ani słowa o piorunach. W końcu odpuściła sobie i pokonana poprosiła o pomoc panią Pince.
Bibliotekarka nie ukrywała zaskoczenia pytaniem dziewczynki. Wyraźnie w trakcie wieloletniej kariery, niewielu uczniów prosiło ją „o książki gdzie jest coś o piorunach, błyskawicach i tego typu rzeczach. Znaczy o prądzie w wydaniu naturalnym, czy coś w tym stylu". Dlatego, nim zapytała o powód tak nietypowych poszukiwań, poprosiła puchonkę, żeby sprecyzowała, o co dokładnie jej chodzi.
Sprecyzować o co chodzi… Tego Harriet nie do końca potrafiła, a przynajmniej nie bez opowiedzenia kobiecie o swojej słabości do burz. Dlatego zaczęła mówić rozwlekle i opisowo, że chodzi jej o pioruny jako jeden z żywiołów, to jakie te mogą mieć wpływ na używanie magii, szczególnie magii pierwotnej, jakie talenty magiczne mogą być z nimi powiązane i tym podobne. Jednak wyglądało, że to odpowiedź na pytanie „a po co tobie, dziecko, to właściwie potrzebne" najbardziej pomogło bibliotekarce określić, jaki zakres tematyczny interesuje dziewczynkę.
Kobieta poleciła Harriet poczekać chwilę, po czym zniknęła na jakiś kwadrans za drzwiami swojego gabinetu Kiedy wróciła, trzymała w ręku listę trzydziestu pozycji, przy czym na większości z nich odnotowała konkretne strony lub rozdziały, którymi puchonka powinna się zainteresować. Jak pani Pince zdołała sporządzić tak szczegółowy wykaz w tak krótkim czasie stanowiło dla dziewczynki prawdziwą zagadkę… której nie zamierzała rozwiązywać, bo jak na razie to problemów do rozwiązania miała stanowczo zbyt wiele. Dlatego ograniczyła się podziękowań – stuprocentowo szczerych, uprzejmych, okraszonych ciepłym, chociaż nieco niepewnym uśmiechem. W odpowiedzi bibliotekarka jedynie skinęła krótko głową i wróciła do swoich zajęć, których zresztą nie miała zbyt wiele. Uczniowie, wyraźnie wybici z rytmu zarówno dodatkowym dniem wolnym jak i zamieszaniem go poprzedzającym, w większości włóczyli się bez celu lub zajmowali szeroko pojętym obijaniem. Jednak nie wyglądało na to, żeby panująca w bibliotece cisza przeszkadzała kobiecie, wręcz przeciwnie. Mimo gnieżdżących się w podziemiach chimer sprawiała wrażenie zrelaksowanej jak nigdy. Zresztą fakt, że nie kryła się z czytaną książką jasno to podkreślał. Nie, żeby ktoś zamierzał ją potępić za czytanie w godzinach pracy, jednak lektura, którą sobie wybrała, mogła wzbudzić pewne kontrowersje. Mugolskie wydawnictwo, pokręcony tytuł oraz przykuwająca wzrok okładka mogąca sugerować zarówno powieść grozy jak i wyjątkowo pikantny erotyk. Cóż, tomik z pewnością doczekałby się bukietu krytycznych komentarzy ze strony profesor McGonagall, pełniącej nieoficjalną rolę etatowej obrończyni moralności. Flitwick i Sprout pewnie ograniczyliby się do sugestii, że kobieta powinna zachowywać większą dyskrecję, co do swoich preferencji czytelniczych.
Przez chwilę Harriet obracała w głowie wizję profesora Snape'a przyłapującego panią Pince z kontrowersyjną książką w ręku. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić go sztorcującego bibliotekarkę. Z drugiej strony nie wydawał się osobą, która podeszłaby lekko do takiego widoku.
Nieoczekiwanie wyobraźnia podsunęła puchonce obraz pani Pince bezczelnie prezentującej światu okładkę powieści i zażenowanego mistrza eliksirów, z uporem maniaka udającego, że niczego nie zauważył, mimo otaczających go uczniów.
Harriet uśmiechnęła się krzywo, odganiając niechcianą myśl i z grubsza przejrzała sporządzoną przez bibliotekarkę listę. Nawet, jeżeli z każdej z wymienionych pozycji interesowałoby ją jedynie dziesięć stron, robiło się tego strasznie dużo. Dużo za dużo, żeby czytać to wszystko w bibliotece. Dlatego wypożyczyła pięć pierwszych książek z listy – więcej zabraniał regulamin biblioteki – i obciążona opasłymi woluminami poczłapała w stronę dormitorium.
Wieczór z ciepłym kocykiem, lekturą i wtuloną w bok, mięciutka sową brzmiał jak doby plan. Tym bardziej, że za oknem właśnie zaczęło padać, a słodki zapach powoli butwiejących, opadłych liści już kilka dni temu zaczął wypełniać zamek. Wygodny fotel, strzelający w kominku ogień, jesienny aromat i stukający o szybę deszcz. Chyba żadna inna atmosfera tak bardzo nie sprzyja czytaniu, prawda?
„Przydałyby się jeszcze dyniowe ciasteczka i kubek cynamonowo-jabłkowej herbatki" – stwierdziła, niespiesznie kierując się ku piwnicom Hufflepuffu.
888
Zaśnięcie zajęło Harriet nadspodziewanie dużo czasu… Czy też raczej spodziewanie. W końcu mogła oczekiwać, że leżąc w łóżku, w ciemnym dormitorium, nie mając niczego, co odwróciłoby jej rozmyślania od chimer, będzie się zamartwiać. Dlatego sen przyszedł z pewnym opóźnieniem i dość niechętnie mimo monotonnych pochrapywań współlokatorek, jednostajnego szumu deszczu zakonem i rozkosznego ciepełka drzemiącej tuż obok Stelli.
Późne zaśnięcie nie sprzyjało wczesnej, czy też raczej BARDZO wczesnej pobudce. Niestety ledwie blada łuna pierwszego brzasku wychynęła nad Zakazany Las, dziewczynka poczuła, że ktoś lub coś ją szturcha. Zaspana spróbowała odgonić tajemniczego szturchacza gestem ręki, jednak bez większego skutku. Po chwili, przewróciła się na bok, zwijając w kłębek, niestety jedynym efektem był pełen oburzenia, cichy skrzek Stelli, która nieoczekiwanie straciła ludzką poduszkę.
– Harriet! – do świadomości jedenastolatki przedarł się przypominający syk głośny szept.
Marszcząc brwi z trudem rozwarła zaspane oczy, tylko po to, żeby spojrzeć w okrągłą twarz wyraźnie niezadowolonej z życia profesor Sprout. Rozwiane, szare włosy kobiety były ciężkie od wilgoci, podobnie jak przekrzywiona tiara o wymiętym rondzie i szarozielony, gruby płaszcz.
Dziewczynka zamrugała zaskoczona. Co jak co, ale czegoś takiego to się nie spodziewała.
– Co…? – zaczęła, ale nauczycielka natychmiast jej przerwała.
– Narzuć na siebie coś ciepłego. Płaszcz, szalik, czapkę i takie tam, tylko cicho, i chodź ze mną.
Harriet spojrzała na profesor z niemałym zdziwieniem, a przez głowę natychmiast przebiegł jej tabun myśli. Większość z nich była dość nieskładna i pełna rozespania, ale nie wszystkie. Między innymi nagła obawa, czy czasami to nie opiekunka Domu stoi za tym, co spotkało jej miotłę na meczu quiddicha. W końcu, chociaż na chwilę obecną najbardziej podejrzanym wydawał się Snape, zaczarować miotłę mógł prawie każdy dorosły, prawda? Nauczyciele, dyrektor, bibliotekarka czy też pielęgniarka – na dobrą sprawę wszyscy mniej lub bardziej byli podejrzani. To, że Harriet za nic nie potrafiła sobie wyobrazić kobiety w roli niedoszłej zabójczyni, niczego nie zmieniało. Znowu to, że profesor budziła ją o tak nieludzkiej porze i wyciągała z dormitorium wyglądało bardzo podejrzanie.
Żołądek Harriet skręcił strach, ale wykonała polecenie. Usiłując zachować ciszę, ubrała się, jednak robiąc to, niepostrzeżenie schowała do obszernych kieszeni uczniowskiego płaszcza nóż do krojenia składników. Owszem, w ostatnich tygodniach poznali parę zaklęć – między innymi to, którym Hermiona podpaliła szatę Snape'a – ale nadal nie potrafiła w pełni zaufać różdżce. Poza tym nóż to zawsze jakiś dodatkowy argument, prawda? Jeżeli nauczycielka wytrąciłaby jej różdżkę z rąk, wtedy zawsze mogłaby ją dźgnąć… A przynajmniej spróbować.
Jednak, jak się szybko okazało, obawy Harriet były bezzasadne. Otóż, kiedy tylko opuściły dormitorium i odeszły na bezpieczną odległość – znaczy taką, aby móc rozmawiać nie budząc żadnej z dziewczyn – profesor pospieszyła z wyjaśnieniami. W skrócie rzecz sprowadzała się do tego, że nauczycielka, czy też raczej nauczyciele potrzebowali pomocy. JEJ pomocy. Z czym? Ano z tym, z czym od samego początku niezbyt dawali sobie radę – z chimerami.
Mniej-więcej od dwudziestej trzeciej profesorowie podejmowali próby zwabienia bestii do przygotowanej specjalnie dla nich obory, jednak bezskutecznie. Chimery nie zamierzały opuszczać swego bezpiecznego schronienia ani na krok. Nie pomagały nawoływania, wabienie jedzeniem, prośby ani nalegania. Koniec końców dało to tylko tyle, że mama chimera straciła cierpliwość. Co prawda nie na tyle, żeby zrobić komuś większą krzywdę, jednak wystarczająco, aby pokazać nauczycielom, co o tym wszystkim myśli. Profesor Sprout wybuch chimerzego temperamentu przypłaciła rozdartą pazurami szatą, a profesor Dumledore podpaloną brodą, którą ognisty zabieg fryzjerski skrócił blisko o połowę. Stojąca obok niego profesor McGonagall odskoczyła w ostatniej chwili – gdyby nie to, jej szata zmieniłaby się w bardzo skąpe wdzianko, co pewnie nieprędko zostałoby zapomniane przez męską cześć zespołu. Niestety, nie udało jej się uniknąć lekkiego osmalenia i utraty kapelusza. Z kolei profesorowi Kettleburnowi jeden z maluchów, korzystając z tego, że jego matka chwilowo zajęła się czymś innym, ukradł i pogryzł protezę nogi. A czym to się zajęła mama chimera? A Hagridem i Snape'em, którzy, nie bacząc na los dyrektorskiej brody, spróbowali małej dywersji. Efekt? Malownicze uderzenie ogonem, które obydwóm podcięło nogi. W efekcie Snape boleśnie wylądował na podłodze, a Hagrid… Cóż, Hagrid wylądował na profesorze Snape'ie. Generalnie nauczyciel eliksirów najgorzej wyszedł na tym całym interesie. Jedynie profesor Flitwick uniknął zarówno chimernego ognia jak i obrażeń fizycznych, jednak on pełnił jedynie rolę obserwatora, jak to stwierdziła profesor Sprout. Obserwatora nieustannie powtarzającego, aby poprosili Harriet o pomoc, bo chimery ufają tylko jej. Koniec końców koledzy zostali zmuszeni, żeby pójść za jego radą.
– A tak właściwie, czemu profesor Snape dał się wmieszać w to wszystko, zamiast pójść spać? – zapytała Harriet, po wysłuchaniu całej historii.
Brwi opiekunki Hufflepuffu podjechały do góry w wyrazie absolutnego zaskoczenia. Spojrzała na dziewczynkę uważnie.
– A czemu miałby spać? – zapytała, a w jej głosie aż dźwięczało nieme „czyżbym o czymś nie wiedziała?".
Harriet z trudem powstrzymała się od wywrócenia oczami.
– No bo przedwczoraj bardzo mało spał, bo warzył jakiś eliksir i miał ze mną szlaban. Wczoraj znowu były chimery no i warzenie antidotum, więc w ogóle nie spał. Do tego jak go zobaczyłam wczoraj w lochach, przy chimerze to wyglądał trochę tego… Po przejściach. Dzisiaj to pewnie był tak zmęczony, że na niewiele się przydał, a po trzeciej nieprzespanej nocy to będzie ledwie żywy. I bardzo, ale to bardzo zły. – Słysząc „zły" profesor Sprout nie potrafiła powstrzymać się od cichego chichotu, który dziewczynka starannie puściła mimo uszu. – No i w jego wieku takie długie niedosypianie do tego połączone z przechodzeniem przez różne przejścia jest bardzo niezdrowe i bardzo niewskazane.
Profesor Sprout po raz kolejny zachichotała, zerkając na podopieczną z wyraźnym rozbawieniem.
– Ale wiesz, że profesor Snape nie ma trzystu lat, tylko trzydzieści dwa? – zapytała z pewną dozą wesołości.
– Wiem. Znaczy nie wiedziałam dokładnie ile miał lat, ale wiedziałam, że jest po trzydziestce. Ale właśnie to podobno po trzydziestce ludzie zaczynają się powoli rozsypywać. Narzekają że ciągle są zmęczenia, śpiący, ze łupie ich w krzyżu i strzela w kościach. Znaczy, kto jak szybko się rozsypuje, zależy od tego, jak zdrowo żyje i jak mocny tak ogólnie jest, ale wątpię, żeby sterczenie w lochach przy kotle dobrze wpływało na kondycję profesora… Tego, zastanawiam się, z czego jest zrobiony pan Filch, bo ma chyba już dość sporo lat, a jest nie do zdarcia. Całymi nocami patroluje korytarze w dzień sprząta i nic się z nim nie dzieje. Chociaż odpowiedź może być naprawdę straszna, więc może lepiej nie wiedzieć…?
Tym razem nauczycielka nie roześmiała się, tylko w zamyśleniu zmarszczyła brwi.
– Tak, trzeba to Filchowi przyznać. Biorąc pod uwagę, ile zniósł w ciągu tych wszystkich lat, mam wrażenie, że pokona go dopiero uderzenie meteorem. Takim wielkości domu. Co najmniej. – Uśmiechnęła się pod nosem, kręcąc głową. – Nie zdziwiłabym się, gdyby kompletnie zignorował klątwę uśmiercającą, stwierdzając, że nie ma czasu na umieranie, bo musi dopilnować porządków w kuchni i patrolować korytarze.
Harriet zamrugała, zastanawiając się, co za rzeczy dokładnie zniósł woźny, że kobieta wyrobiła sobie o nim taką opinię. Znaczy wiedziała, że wyłapując łamiących regulamin uczniów i walcząc z efektami ich fantazji na pewno nie raz doznawał wielu nieprzyjemności, jednak nie przypuszczała, że można je porównać do uderzenia meteorytem. Do tego takim wielkości domu.
Kiedy dotarła na miejsce, wyraźnie podenerwowani nauczyciele stali w sporym oddaleniu od chimer, a na pewno w większym niż wczoraj. Dyrektorska broda istotnie została skrócona o połowę, profesor McGonagall osmalona, Kettleburn utracił protezę, a profesor Snape. Cóż, niewyspany i wytłamszony wyglądał źle, delikatnie rzecz ujmując. Czuł się pewnie jeszcze gorzej, a przynajmniej tak wskazywała wręcz wylewająca się z niego rządza mordu, która z miejsca ostrzegła Harriet, żeby biada mu nie patrzeć w oczy. Dlaczego? Otóż nie jest tajemnicą, że spojrzenie prosto w ślepia zwykle prowokuje drapieżniki do ataku ,a Snape z pewnością miał w sobie coś z drapieżnika.
Maluchy, w przeciwieństwie do nauczycieli, wyglądały lepiej niż poprzedniego dnia. Nie spały i nawet trochę baraszkowały, bawiąc się drewnianą kończyną. Harriet przeczuwała, że nawet jeżeli profesor Kettleburn zdoła odzyskać nogę, ta będzie bezużyteczna. Co prawda istniało wiele zaklęć naprawczych, niestety te nie działały na obiekty magiczne, a mogła iść o zakład, że proteza była zaczarowana.
W przeciwieństwie do swoich dzieci, mama chimera sprawiała wrażenie nieco bardziej spiętej niż kiedy Harriet ostatnio ją widziała. Najwyraźniej nauczyciele mocno ją poirytowali. Jednak humor bestii bardzo szybko uległ poprawie gdy tylko zobaczyła swojego ulubionego dwunoga. Dziewczynka miała wrażenie, że stworzenie uśmiechnęło się z ulgą i radością na jej widok. Odpowiedziała mu tym samym, jednak właściwe przywitanie musiała nieco odłożyć w czasie.
– Ym… Dzień dobry – mruknęła do oczekujących na nią profesorów, przeciągając przy nich szybko, w przypadku Snape'a bardzo szybko, wzrokiem. – Tego… Profesor Sprout przekazała mi, że mam spróbować zaprowadzić chimery do zwierzyńca. Znaczy do tego domku, co go Hagrid dla nich przygotował.
– Istotnie. – Dumbledore uśmiechnął się, przesuwając chudą dłonią po przypalonej brodzie. Skrócony zarost powinien go nieco odmłodzić, jednak czarodziej wydał się Harriet dużo starszy niż wcześniej. Zmęczenie, niewyspanie i stres wyraźnie odcisnęły na nim piętno, przez co wyglądał na swój wiek, czyli na prawie sto lat… A przynajmniej Ernie twierdził, że dyrektorowi niewiele brakowało do setki. Jej samej metryka Dumbledore'a jakoś nigdy nie interesowała. – Bardzo ułatwiłoby nam to życie. Nie muszę chyba wyjaśniać, że funkcjonowanie szkoły, kiedy część korytarzy pozostaje zamknięta, a ktoś nieustannie musi mieć oko na naszych gości, jest mocno utrudnione. Kiedy samopoczucie małych się poprawi i zaczną rozrabiać, ujawnienie obecności chimer będzie tylko kwestią czasu, a jeżeli do tego dojdzie, sprawy mogą przybrać paskudny obrót. Dlatego postaraj się, bardzo proszę. Wiem, że nie możesz nic obiecać, a my nie powinniśmy niczego wymagać, ale te istoty ufają ci. Postaraj się to wykorzystać.
„…te istoty ufają ci. Postaraj się to wykorzystać". Nie do końca fortunny dobór słów sprawił, że wzdrygnęła się wewnętrznie i odruchowo zastanowiła, jak często dyrektor wykorzystywał zaufanie innych. Oczywiście wiedziała, że nie to o to mu chodziło, tym bardziej, że miała działać nie tylko w interesie szkoły, ale i samych chimer, mimo to poczuła pewien dyskomfort.
Chowając nieprzyjemne wrażenie w głębi siebie, skinęła głową i ruszyła do mamy chimery, która powitała ją głośnym mruczeniem.
Gdy tylko znalazła się w zasięgu bestii, ta natychmiast przyciągnęła ją do siebie, po czym dokładnie obwąchała ćwierkając i pomrukują od czasu do czasu, zupełnie jakby sprawdzała samopoczucie Harriet i narzekała, że ta nie dba siebie. Tak po matczynemu. Maluchy, uprzedniego dnia podchodzące do niej ze sporym dystansem, również wykazały sporo zainteresowania dziewczynką. Węszenie, pełne ekscytacji świergoty, wesołe spojrzenia i delikatne pacnięcia smoczych łap stanowiły najlepszy wyraz nastawienia chimerków. „Cześć, zaprzyjaźnimy się?" pytały ich ciekawskie pyszczki.
Harriet przytuliła mamę chimerę, która na swój sposób odwzajemniła pieszczotę, po czym poczochrała łebki maluchów, na co te zareagowały podekscytowanymi pomrukami i delikatnym, ostrożnym podskubywaniem, stanowiącym wyraźne zaproszenie do zabawy. Wyraźne i nachalne, któremu nie wiedziała jak odmówić, tym bardziej, że chimerze dzieciaczki miały po kilkaset kilo, co sprawiało, że powiedzenie im „nie" stanowiło pewien problem.
Samica uspokoiła potomstwo krótkim, przypominającym rozkaz prychnięciem, po czym spojrzała na Harriet wyczekująco. Tyle wystarczyło, żeby puchonka zrozumiała, że chimera wie, że nie przyszła ją ot tak odwiedzić, tylko miała sprawę. Czy też raczej sprawę mieli nauczyciele, a ona tylko ją przekazywała. Jednak jej, w przeciwieństwie do dorosłych, bestia była skłonna wysłuchać… Nawet, jeżeli nie do końca rozumiała ludzką mowę.
– Wiem, że czujesz się tutaj względnie bezpiecznie i wolałabyś nigdzie nie chodzić, ale bardzo chciałabym cię prosić, żebyś poszła ze mną. Hagrid – tu wskazała na wielkoluda – przygotował dla was mieszkanko. Tam będzie wam wygodniej, a maluchy będą się miały gdzie wybiegać. No i jeżeli tu zostaniecie, mogą zacząć się problemy. Pewnie wiesz jak ludzie potrafią być kłopotliwi. Wystarczyłoby, żeby inne dzieciaki i nauczyciele nie zwracali na was większej uwagi, i byłoby w porządku, bo przecież nie zamierzacie nikomu robić krzywdy, ale niestety to tak nie działa. Jeżeli was zobaczą, pewnie wybuchnie panika, zacznie się zamieszanie i jedyne, co z tego wyniknie, to ogromne kłopoty.
Spojrzenie chimery przybrało na intensywności, ale w dalszym ciągu pozostawało przyjazne. Niestety tylko tyle. Harriet nie miała pojęcia, ile zrozumiała z jej przemowy, ale przypuszczała, że niewiele. Zresztą nie miało to większego znaczenia. Liczyło się tylko, żeby na podstawie tonu głosu i gestów, pojęła, że nikt tu nie ma wobec niej nieprzyjaznych zamiarów. Czy się udało? Cóż, to akurat dziewczynka musiała sprawdzić na własnej skórze.
Kucnęła i niezdarnie uniosła prawą łapę bestii, czy też raczej bestia sama ją uniosła podążając za jej gestami, po czym wymownie pociągnęła, wskazując mniej-więcej w kierunku wyjścia. To chimera najwyraźniej zrozumiała, bo wydając z siebie ciężkie westchnienie, wymownie przewróciła oczyma. Mimo to nieśpiesznie wstała, ćwierkając do swych maluchów, na co te natychmiast stanęły się tuż za nią, gotowe do wymarszu. Sprawiały wrażenie z lekka zaniepokojonych, ale jednocześnie, w przeciwieństwie do matki, zadowolonych z obrotu spraw. Wyraźnie wolały znaleźć się w jakimś wygodniejszym miejscu niż prowadzący do ziemniaczanego zsypu korytarz.
Krótkie ćwierknięcie i wymowne trącenie łbem, stanowiło dla Harriet jasny przekaz. Uśmiechnęła się szeroko.
– Dzięki wielkie. Nie pożałujesz.
Droga do wyjścia przebiegła bezproblemowo. Na przedzie szedł Hagrid, wskazując prowadzącej chimery Harriet drogę, a za chimerami w odległości dającej złudzenie bezpieczeństwa dreptali nauczyciele… Czy też w przypadku Kettleburna kuśtykali – nawet utrata protezy, nie przekonała mistrza bestii do tymczasowego odpuszczenia sobie sprawy. Wsparty o ramię wyraźnie poirytowanego Snape'a, skacząc na jednej nodze uparcie podążał za resztą profesorów. Mimo to, nie nastąpiły żadne przeszkody, a przynajmniej nie w zamku. Otóż, kiedy pochód przekroczył główna bramę nastąpiło coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał. Ani dorośli, ani Harriet, ani chimery… A przynajmniej nie te, które były z nimi. Chociaż może powinny.
Pierwsza zorientowała się we wszystkim mama chimera i natychmiast zareagowała, odrzucając Harriet za siebie za pomocą ogona i gwałtownym ciosem łapy odpychając Hagrida. Jednak nie po to, żeby skrzywdzić, tylko po to, żeby uchronić ich przed krzywdą. Dlaczego? Bo niemal w tym samym momencie, w którym stopy gajowego oderwały się od ziemi, tuż obok, w asyście donośnego, morderczego ryku coś wielkiego uderzyło w ziemię. Kolejna chimera i to dorosła. Konkretnie rzecz biorąc dorodny samiec o pięknym, spiżowym umaszczeniu i pomarańczowych oczach. Jak założyła Harriet, partner mamy chimery, który zamierzał ruszyć na odsiecz znękanej przez ludzi rodzince. Niestety nie do końca mu wyszło. Jak bardzo, zrozumiał niemal od razu, kiedy to jego luba, zdzieliła go w łeb z taką chwilę, że aż zachwiał się na łapach, a potem… Potem rozpoczęła się awantura, zainicjowana przez donośny, nabrzmiały wściekłością ryk samicy.
Wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie, że Harriet nawet nie zdążyła się wystraszyć. Po prostu w jednej chwili sobie spokojnie szła, a w następnej siedząc na zadku obolałym od uderzenia o bruk zamkowego dziedzińca, obserwowała kłótnię magicznych bestii. Kłótnię bardzo żywiołową, malowniczą i niespodziewanie… ludzką. Przebiegającą wedle schematu, który obserwując wujostwo i sąsiadów dziewczynka poznała aż nazbyt dobrze.
Po początkowym, hm… napomnieniu przez małżonkę, samiec, podniósł bunt, starając się odeprzeć zarzuty partnerki. Niestety dla siebie bezskutecznie, bo ta raz za razem sięgała po nowe, prowadzą dość dramatyczną i pełną gniewu narrację. Zaszczuty małżonek został szybko zmuszony do przyjęcia postawy obronnej, jednak nadal usiłował walczyć, przy czym nie była to już walka o wygraną, a o honor. Kwestią czasu – sądząc po dynamice małżeńskiej awantury raczej niedługiego – pozostawało, aż samiec przejdzie do zupełnej defensywy, po to by koniec końców wyćwierkać bądź też wymruczeć „tak kochanie, przepraszam kochanie".
Małe chimery cicho przycupnęły obok Harriet i obserwowały z niepokojem kłótnię rodziców, wędrując wzrokiem od jednego do drugiego, w zależności, które akurat „mówiło". Dziewczynka z niejakim rozbawieniem stwierdziła, że sama tak robi. Zachichotała pod nosem i spojrzała do tyłu gdzie zastał ja dość zaskakujący widok.
Grupka nauczycieli zastygła jak zamrożona w czasie. Wszyscy trzymali w dłoniach wyciągnięte różdżki i z napięciem obserwowała kłócące się bestie. Jedynie Kettleburn sprawiał wrażenie wniebowziętego tym, co się przed nim rozgrywa. Nawet Hagrid, miłośnik wszystkiego co kudłate i potencjalnie mordercze, nie wykazywał aż takiej fascynacji bestiami. Za miast tego całkiem rozsądnie pozbierał się z ziemi, otrzepał i oddalił z strefy bezpośredniego zagrożenia przypadkowym zgnieceniem, uderzeniem i podpaleniem przez zapamiętałe w sprzeczce stworzenia.
Jednak to nie widok nie mających pojęcia, co robić nauczycieli ją zaskoczył, a szeroko uśmiechniętego Aleistera stojącego tuż za Flitwickiem. Chłopak wydawał się niezwykle z siebie zadowolony i w ogóle nie przejęty obecnością bestii. Ani tym, że dostrzegłszy jego obecność, profesorowie jak nic wlepią mu porządny szlaban.
– Zupełnie jak moi rodzice, kiedy mama się wścieknie – zawołał do niej, przyprawiając otaczających go profesorów o stan pozawałowy. Wszystkich poza Flitwickiem, który jedynie przewrócił oczyma, po to by po chwili spojrzeć na podopiecznego karcącym wzrokiem. – Pamiętam, jak kiedyś tata zgubił mnie w markecie. Myślałem, że mama pożre go żywcem. I to dosłownie.
Mimo starań, Harriet nie zdołała stłumić uśmiechu.
– On chyba zrobił coś podobnego – odkrzyknęła. – Mogę się założyć, że mama chimera zostawiła mu pod opieką maluchy, ale ten urwał się na chwilę. A potem, kiedy go nie było, coś się porobiło, że te trafiły tutaj podtrute.
– Też tak myślę. Pewnie mamuśka wróciła przed nim i kiedy zobaczyła, że małych ani jego nie ma, poleciała na poszukiwania. A jak tatko w końcu raczył wrócić do domu, zastał go pusty i zrobił dokładnie to, co jego żonka, tylko trochę mniej skutecznie. – Wbił spojrzenie w samca, który kładąc po sobie uszy, powoli przechodził w fazę kajania się. – Prawie mi go żal, chociaż zasłużył sobie. Teraz to pewnie będą długie, ciche dni.
– Bardzo prawdopodobna teoria, jednak trudna do potwierdzenia – rozbrzmiał nadspodziewanie spokojny głos profesora Flitwicka. – Ja z kolei mam dla pana, panie Dark, przepowiednię. Przez najbliższy tydzień, przez dwie godziny dziennie będę bez oporów wykorzystywał pański talent kaligraficzny przy sporządzaniu not końcowych do prac domowych, których, jak co roku w tym okresie, mam wielki stos do sprawdzenia.
– Nie ma problemu profesorze, czas spędzony w pańskim towarzystwie to czysta przyje…
– Potter! – syk Snape'a, przerwał Kici, który wyprostował się, rzucając mężczyźnie chłodne, a zarazem ciekawe spojrzenie. W intensywnie niebieskich oczach chłopaka coś błysnęło, a jego uśmiech, chociaż teoretycznie taki sam jak do tej pory, stał się jakiś taki nieprzyjemny. – Sądziłem, że dyrektor uprzedził, żebyś trzymała język za zębami! Konsekwencje…
– Zapewniam panie profesorze, że Harriet nic mi nie powiedziała – tak jak uprzednio mistrz eliksirów przerwał chłopakowi, tak teraz ten przerwał jemu. – Właściwie to nawet nie rozmawialiśmy od kilku dni. Jakoś nie było okazji. Po prostu po barwnym występie profesora Quirrela, stwierdziłem, że sytuacja jest zbyt ciekawa, żeby ot tak dać się zagonić do dormitorium. Tym bardziej, że nie widziałem Harriet na kolacji i miałem jakieś-takie przeczucie, że ze swoim szczęściem na pewno spotka chimerę. Nie pomyliłem się, podobnie jak z tym, że to pan jako jeden z pierwszych na nią trafi. Dlatego pana śledziłem i to całkiem skutecznie. A potem, kiedy Harriet została odprowadzona do skrzydła szpitalnego, bezczelnie podsłuchiwałem pod drzwiami pokoju nauczycielskiego.
Harriet z lekka zatkało, jednak nie była aż tak zaskoczona, jak teoretycznie powinna być. Z kolei profesor Flitwick w ogóle nie sprawiał wrażenia zdziwionego, jedynie spoglądał na chłopaka, jakby ten był psem, który z czystej przekory właśnie wytarzał się w krowich plackach. Za to reszta nauczycieli wyglądała jakby miał ich jasny szlag trafić. Profesor Snape i dyrektor szczególnie, ale dziewczynka nie potrafiła wskazać, który bardziej jest bardziej wkurzony. Oczywiście Dumbledore, w przeciwieństwie do wyraźnie rozwścieczonego mistrza eliksirów, nie pozwolił emocjom wypłynąć na wierzch, ale tyle razy oglądała fałszywe opanowanie w wydaniu ojca, że bez problemu widziała drobne pęknięcia w dyrektorskiej fasadzie. Nieznaczne drżenie dłoni, sztywne, wyprostowane plecy, a nawet pozornie pobłażliwy uśmiech, mający ukryć ściśnięcie warg. Tak, Dumbledore był porządnie zagniewany. Pytanie tylko, czym bardziej? Tym, że Kicia tyle razy naruszył regulamin, narażając się na bezpieczeństwo? Tym, że wyznał wszystko bez śladu skruchy? A może dlatego, że podszedł dwunastolatek i naprawdę nie wiele mógł z tym fantem zrobić?
– Zdaje sobie pan sprawę, panie Dark, na jak wielkie niebezpieczeństwo naraził się pan? – zapytał dyrektor.
– Na rozsądne – stwierdził niemal beztrosko Kicia. – Pilnowałem, żeby znajdować się w jak największej odległości od bestii i żeby zawsze między mną a nią stało co najmniej parę osób. W dodatku, w przeciwieństwie do państwa, ja nie wykonywałem żadnych gestów mogących sprowokować chimerę. W każdym razie, gdyby sprawy przybrały zły obrót, prawdopodobnie bez większych problemów zdołałbym się ulotnić i ostrzec pozostałych profesorów oraz uczniów. A to ważne, prawda? Takie zabezpieczenie na wypadek nieszczęścia.
Dyrektor zmarszczył czoło, ale nim zdołał cokolwiek powiedzieć, odezwał się Flitwick:
– Owszem ważne. Podobnie jak to, że martwiłeś się o Harriet i tylko dlatego dostajesz jedynie tygodniowy szlaban, a konsekwencje nie są poważniejsze. Cenię dobre intencje. Podobnie jak umiejętność trzymania języka za zębami, dlatego mam nadzieję, że nikt niepowołany nie dowie się o chimerze i wydarzeniach z nią związanych, prawda?
– Oczywiście.
Harriet zamrugała. W normalnych warunkach uznałaby, że Flitwick przede wszystkim dba o dobro szkoły, chroniąc opiekunów domów i dyrektora przed konsekwencjami utajenia obecności chimery w zamku, a dobro Aleistera ma na dalszym planie, ale…
Maleńki nauczyciel na dobrą sprawę nie wyglądał w ogóle na zagniewanego. Znaczy miał minę jakby chciał dać chłopakowi po nosie, ale instynktownie wyczuwała, że jest w tym więcej rozbawienia niż złości. Znowu tekst o dochowywaniu tajemnicy… Odniosła wrażenie, jakby podnosząc tę kwestię bronił chłopaka przed dyrektorem. Owszem, podczas awantury z cerberusem, Dumbledore bez problemu mógł postraszyć ją, Malfoy'a i gryfonów, że jeżeli nie będą siedzieć cicho na temat trójgłowego psa, to wylecą ze szkoły, jednak Kicia nie wyglądał na kogoś, kto przejmuje się szantażem. Przeciwnie. Raczej sprawiał wrażenie osoby, która zaszantażowana wygada twoje sekrety każdemu, kto zechce słuchać, a potem stanie na uszach żeby tylko zdobyć następne i je także rozpowiedzieć. Dyrektor miał tego świadomość. A na pewno miał teraz, kiedy Flitwick „mimochodem" podkreślił tę kwestię.
Dumbledore spojrzał na maleńkiego czarodzieja z niejakim powątpiewaniem, jednak w końcu skinął głową.
– Jako że pan Dark jest wychowankiem Ravenclawu, przede wszystkim w twojej gestii należy sprawowanie nad nim nadzoru. Mam nadzieję, że tygodniowy szlaban wystarczy, aby uświadomić Aleisterowi powagę jego postępku.
Flitwick zachichotał.
– Och, jestem pewien, że Aleister od samego początku zdawał sobie niego sprawę. To typ osoby, która pierw kalkuluje potem działa… Oczywiście, jeżeli tylko uzna, że gra jest warta świeczki. – Spojrzał z ukosa na chłopaka, z lekka ostrzegawczo. – Rzecz w tym, że czasami bynajmniej nie jest to zaleta, bo tego typu persony mają dość ambiwalentny stosunek do poleceń i zasad.
Nikt z profesorów nie wiedział, jak skwitować to oświadczenie, jednak wszyscy wyraźnie czuli, że sprawa nie do końca zamknięta. Że powinni powiedzieć jeszcze parę słów. W końcu profesor Sprout wzięła na siebie ten niemiły obowiązek, bo najwyraźniej coś wybitnie nie dawało jej spokoju.
– A tak właściwie, panie Dark, dlaczego w ogóle dał pan znać, że tu jest? – zapytała. – Mam nieodparte wrażenie, że dyby nie to, pozostałby pan niezauważony, a co za tym idzie, nieukarany.
– Och, po prostu chciałem sprawdzić reakcje państwa profesorów – rzucił wesoło. – I muszę przyznać, że opłacało się, bo te były bardzo pouczające. Wyciągnąłem naprawdę wiele wniosków.
Pytanie „jakich wniosków?!" zawisło w powietrzu, ale oczywiście nie zostało wypowiedziane. Nie nagłos, chociaż niemo krzyczały je skonsternowane twarze nauczycieli – ponownie wszystkich za wyjątkiem Flitwicka – nie mających bladego pojęcia, co zrobić z usłyszaną informacją. Harriet nie dziwiła się profesorom. Jak dotąd nie spotkała nikogo, kto potrafiłby równie skutecznie wyciągnąć człowiekowi metaforyczny dywanik spod stóp jak Kicia.
– Chyba już skończyli – przypominający odległą falę uderzeniową, sceniczny szept Hagrida poinformował wszystkich, że nie wiedzieć jak i kiedy, chimerze małżeństwo doszło do konsensusu. Precyzując, pani chimera przywołała pana chimerę do porządku po drodze miażdżąc jego dumę własną.
Skulony w sobie samiec niepewnie spoglądał na partnerkę – wyprostowaną na łapach, trzymającą dumnie uniesiony łeb – od czasu do czasu zerkając to na maluchy, to na obserwujących ich z dystansu czarodziei. Wyraźnie nie było mu w smak, że nie tylko dostał opieprz, ale jeszcze dostał go na oczach własnych dzieci i obcych dwunogów.
Samica pierw spojrzała na oddalonych profesorów, wydając z siebie uspokajający, aczkolwiek bardzo głośny pomruk, po czym zogniskowała wzrok na Harriet i znacząco skinęła głową. Dziewczynka bez większego kłopotu zrozumiała, o co chodzi.
– Chyba możemy iść dalej – zawołała w stronę profesorów, po czym ruszyła ku chimerom, nim którykolwiek zdołał jej zwrócić uwagę, że podchodzenie do samca, który chwilę temu, co o mało by nie zabił jej i gajowego jest niezbyt rozsądne.
Dalszy przemarsz wyglądał dość komicznie, przynajmniej z perspektywy puchonki. Tak jak wcześniej, na samym przedzie człapał, nieco kuśtykając, Hagrid. Harriet szła jakieś sześć, może siedem metrów za nim ramię w ramię z mamą chimerą obejmującą ją końcówką ogona niczym ramieniem. Dziewczynka przypuszczała, że samica dawała tym wlokącemu się z tyłu partnerowi, że spadł w rodzinnej hierarchii na samo dno i większe przywileje niż on ma nawet „ta mała, słodka, ale i użyteczna czarownica"… znaczy miała nadzieję, że bestia o niej myśli. Samcowi towarzyszyły truchtające obok, podekscytowane oraz nieustannie ćwierkające młode, które – Harriet mogła się o to założyć – opowiadały ojcu wydarzenia ostatnich dwóch dni i próbowały podpytać, „gdzie był jak go nie było". Niestety tatko nie wydawał się w nastroju do rozmów. Niechętnie odmrukiwał coś od czasu do czasu pociechom, nawet na chwilę nie unosząc zwieszonego z rezygnacją łba. Pochód zamykali prowadzeni przez dyrektora nauczyciele: podniecony Kettleburn, zmuszony do podpierania go, wymęczony i ewidentnie mający wszystkiego dość Snape, rozbawiony, ale mimo to ostrożny Flitwick, oraz spięte, podobnie jak sam Dumbledore, Sprout i McGonagall. Swoistą wisienkę na torcie stanowił Aleister, który nie pozwolił się zagonić powrotem do zamku i wędrował przed siebie z szerokim uśmiechem turysty, który właśnie wlazł do niezwykle interesującego zabytku. Harriet miała wrażenia, że lada moment wyjmie aparat i zacznie robić zdjęcia.
Kiedy tylko mama chimera zobaczyła wyszykowaną oborę, tak wielką, że mogłaby bez problemu pomieścić nieduże stadko słoni, wyraźnie zainteresowana uniosła uszy, a w srebrnych ślepiach błysnęło zrozumienie. Zamruczała wyraźnie zadowolona, po czym spojrzała na Harriet i ćwierknęła znacząco. Samiec również sprawiał wrażenie zainteresowanego, aczkolwiek zachowywał taktyczne milczenie, w przeciwieństwie do młodych, które natychmiast „rozgadały się" wyraźnie zaciekawione, a nawet podekscytowane.
Mimo zaufania w stosunku do Harriet oraz miłego zaskoczenia, jakie stanowił widok nowego lokum, bestia wyraźnie wolała zachować ostrożność. Warknęła na maluchy, każąc im zostać na miejscu, posłała partnerowi ciężkie, złowróżbne spojrzenie i ruszyła na obchód obory. Bardzo dokładny obchód, bo sprawdziła nie tylko sam budynek, zarówno z wewnątrz jak i zewnątrz, ale również okolicę. Węszyła nasłuchiwała, smakowała powietrze, badała grunt. W końcu, wyraźnie zadowolona, wydała z siebie coś pomiędzy długim pomrukiem a trelem, na co młode radośnie ćwierkając pobiegły w stronę swojego tymczasowego domostwa, a samiec nieśpiesznie, posyłając partnerce ostrożne spojrzenie, ruszył za nimi.
Oczywiście nie było się bez podziękowań, aczkolwiek pierwszego nimi uhonorowanego, niemal doprowadziły do stanu pozawałowego. W końcu, kiedy chimera ni z tego ni z owego znalazła się przy Hagridzie, po czym uniosła wysoko łapę, ostatnim czego ten oczekiwał było poklepanie po głowie. A właśnie to zrobiła bestia. Delikatnie niemal czule poklepała wielkoluda – bladego na twarzy niczym świeżo bielona ściana – po jego kudłatej głowie, donośnie przy tym mrucząc. Na koniec szturchnęła go przyjaźnie łbem i uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Harriet, chociaż zrobiła znacznie mniej niż Hagrid, otrzymała o wiele więcej czułości. Mrucząc niczym silnik diesla chimera wyprzytulała ją, oraz sprezentowała kilka soczystych „całusów", zawilgacając dziewczynce włosy i kołnierz płaszcza. Dziewczynka, permanentnie cierpiąca na niedobory ciepła, nie zwróciła najmniejsze uwagi na tę drobną niedogodność, tylko przywarła do szerokiej piersi bestii wtulając twarz w puszyste, miękkie futro, pozwalając wibracjom basowego mruczenia swobodnie przechodzić przez swoje ciało.
Na koniec, nim dołączyła do reszty rodziny w nowym schronieniu, bestia spojrzała krótko na stojących obok siebie Kettleburna i Snape'a, po czym skinęła im łbem. Pytanie tylko, czy dziękowała obu mężczyznom czy jedynie temu pierwszemu.
Z uśmiechem na ustach Harriet patrzyła jak chimera nieśpiesznie się oddala. Tak, to był dobry dzień… czy też raczej początek dnia. Co prawda niespodziewana pobudka i nieoczekiwane pojawienie się pana chimery stanowiły niewielkie zgrzyty, ale nie takie, aby popsuły jej humor. Fakt, że chimerza rodzinka była bezpieczna, razem i z dala od kręcących się wszędzie dookoła dzieciaków. Nie tylko ze względu na potencjalne niebezpieczeństwo odkrycia ich przez jakiegoś wścibskiego uczniaka, ale również z powodu młodych. Bestyjki potrzebowały solidnego wypoczynku. Owszem dzisiaj sprawiały wrażenie całkiem ruchliwych, jednak bystre oko puchonki dostrzegło, że w porównaniu z matką są zbyt niezdarne, a krótka przechadzka do Zakazanego Lasu zmęczyła je, chociaż nie powinny jej w ogóle odczuć. Nie ulegało wątpliwości, że sporo czasu upłynie nim odzyskają pełnię zdrowia, a mama chimera zaryzykuje opuszczenie terenu szkoły. Pasowało jej to, chociaż zdawała sobie sprawę, ze swego egoizmu. Jednak nic nie mogła poradzić, że chciała zatrzymać stworzenia jak najdłużej przy sobie.
Kiedy mama chimera zniknęła w wejściu do obory, Harriet zdała sobie sprawę, że najwyższy czas wracać. Westchnęła ciężko. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Szkolna codzienność w żaden sposób jej nie bawiła. Cały ten zamęt, bieganina, stres. Tutaj znów… Cisza, szum drzew, słodki zapach opadłych, butwiejących liści, ptasie trele i ta trudna do określenia atmosfera spokoju. Chociaż po raz pierwszy była w lesie, nie czuła zwykle towarzyszącej jej przy poznawaniu czegoś nowego niepewności, a przyjemność. Odprężenie. Może ze względu na obecność chimer, które – wiedziała to na pewno – rozerwałyby na strzępy każde stworzenie, która śmiałoby jej zagrozić. Może dzięki zdającemu się przesączać przez ściółkę i wypełniać powietrze spokojowi. W każdym razie, z chęcią zostałaby tu, pod rozłożystymi koronami drzew z godzinkę, może dwie. Odpocząć od wydarzeń ostatnich dni i zebrać siły, na to, co może ją czekać. Niestety wiedziała, że to niemożliwe. Że zaraz za jej plecami rozlegną się niecierpliwe chrząknięcia, a w końcu naglące wołanie.
Ciężko wzdychając, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę oczekujących na nią nauczycieli wśród których stał już Hagrid – nadal w lekkim szoku, ale wyraźnie zachwycony. Podejrzewała, że do końca życia nie zapomni jak potencjalnie śmiercionośna chimera poklepała go po głowie.
– Wspaniale się spisałaś – usłyszała, jak tylko dołączyła do grupki profesorów. Kryształowo niebieskie oczy Dumbledore'a lśniły wesoło, a na wąskich ustach błąkał się słaby uśmiech. – Muszę przyznać, że nie spodziewałem się aż takiej odwagi ze strony pierwszorocznej uczennicy. Oraz stoickiego spokoju. Twoja reakcja na pojawienie się drugiej chimery była naprawdę godna podziwu. Natomiast więź, jaką zdołałaś nawiązać z tymi stworzeniami budzi moje zdumienie, zresztą nie tylko moje. – Zerknął na Kettleburna, który, podobnie jak Hagrid, obdarzył ją ciepłym uśmiechem, pełnym swego rodzaju dumy. – Mam nieodparte wrażenie, że na trzecim roku wybierzesz opiekę nad magicznymi stworzeniami jako dodatkowy przedmiot, prawda?
– Oczywiście, że wybierze! – obruszył się Hagrid. – Nie ma innej opcji. Chimery to jedna rzecz, druga jak sowa Harriet się do niej przywiązała. Cholibka, po raz pierwszy spotkałem się z czymś takim, a siedzę w Hogwarcie większość życia. Nie powiem, ptaszysko jest rozbestwione jak szlag, ale skoczyłoby za nią w ogień. I spróbowałoby zadziobać każdego, kto chciałby zrobić jej krzywdę.
Puchonka uśmiechnęła się półgębkiem. No tak, Hagrid już podjął decyzję w tej kwestii i nie miała nic do gadania. Nie, żeby od samego początku nie zamierzała uczestniczyć w zajęciach Kettleburna. Jednak, na chwilę obecną miała co innego w głowie niż trzeci rok, tym bardziej, że nie wiedziała, czy go w ogóle dożyje.
– Ym… panie dyrektorze? – zaczęła, spoglądając na Dumbledore'a.
– Tak?
– A czy, tego, będę mogła odwiedzać chimery? – zapytała niepewnie, niemal błagalnie, zerkając na sędziwego czarodzieja. – Tego… Bardzo je polubiłam, one mnie chyba też, więc nie będzie to dużym problemem. Prawda?
– Och, na pewno mniejszy niż przeszukiwanie Zakazanego Lasu, za każdym razem, kiedy postanowiłabyś złamać zakaz zbliżania się do nich… A przypuszczam, że tak by się skończyła odmowa. – Puścił do niej oko. – Zresztą, wolałbym, żeby chimerza samica nie uznała przedłużającej się nieobecności swojego ulubionego człowieka jako powód do zmartwienia, co, biorąc pod uwagę jak bardzo przywiązała się do ciebie, mogłoby nastąpić. No i wygląda na to, że w towarzystwie naszych gości jesteś najzupełniej bezpieczna…
– Jest bezpieczniejsza z nimi niż w szkole – wtrącił Aleister, nie przejmując się karcącymi spojrzeniami profesorów. – W końcu nie znaleziono jeszcze winnego zaczarowania jej miotły, prawda? To może być ktoś dorosły lub jeden z uczniów ostatniego roku. Sporo ludzi do wyboru. Jednak, ktokolwiek by to nie był, skończy rozdarty na strzępy, jeżeli w obecności chimer chociażby pomyśli o tym, żeby zrobić jej coś złego. Jestem o tym bardzo mocno przekonany. Z kolei ludzi, nawet tak znanego czarodzieja jak pan, o wiele łatwiej oszukać.
Uwaga Kici była bardzo trafna, z czego Harriet doskonale zdawała sobie sprawę, podobnie zresztą jak profesorowie. Widać to było po ich nietęgich minach, nawet Snape jakby się nieco spłoszył. Zresztą nic dziwnego. Musiało być to dla nich niemała ujmą, że dzikie, czarodziejskie bestie są w stanie zapewnić ich podopiecznej dużo lepszą ochronę niż oni sami. Podkopywało to ich autorytet, a przede wszystkim autorytet Dumbledore'a dumnie dzierżącego miano najpotężniejszego czarodzieja Wielkiej Brytanii ostatniego stulecia.
Uśmiech dyrektora jakby nieco przygasł, podobnie jak iskierki w jego oczach. Harriet mogła się założyć, że – podobnie jak Snape – szczerze nie znosi chłopaka. Zresztą McGonagall i Sprout również zdawały się nie przepadać za nim. Zresztą nie tylko oni. Obserwując krukona zauważyła że praktycznie wszyscy nauczyciele zachowywali wobec niego chłodny dystans. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowił Flitwick, który najwyraźniej szczerze lubił podopiecznego. Nawet teraz, kiedy ten pośrednio wbił mu szpilę, nie wyglądał na szczególnie urażonego.
– Niestety nie możemy pozwolić ci na swobodne odwiedziny, chociażby ze względu na tajemnicę, która jest narażona na wścibstwo stanowczo zbyt ciekawskich osób. – Dyrektor starannie się nie skrzywił słysząc pełen samozadowolenia chichot Kici. – Jednak sądzę, że dwa razy w tygodniu możesz odbywać szlaban wspomagając Hagrida w opiece nad naszymi gośćmi, zamiast pod komendą pana Filcha. Zresztą, jako pomocnica woźnego sprawowałaś się tak dobrze, że zasługujesz na małą nagrodę. Trzeba przyznać, że w Hogwarcie niewielu jest równie obowiązkowych uczniów jak ty.
Harriet uśmiechnęła się z wdzięcznością starannie nie patrząc na Snape'a. Wiedziała, po prostu wiedziała, że patrzy na nią tym swoim zimnym, niechętnym wzrokiem, mając w pamięci ich ostatni szlaban… Który poniekąd doprowadził do tego momentu. W końcu gdyby nie szlaban z mistrzem eliksirów, nie potrzebowałaby mikstur braci Weasley, a gdyby nie te, nie zasnęłaby na toalecie, znowu wtedy chimera porwałaby Granger nie ją…
To zatrważające, jak wiele mógł zmienić zwykły szlaban.
– Ym… a co z Malfoy'em i Ronem? Przecież to oni…
– Ostatnio przynoszą więcej szkody niż pożytku. Sądzę, że przyda im się trochę dotyku czułej ręki pana Filcha, nieprawdaż? – Oczy dyrektora zamigotały. – Tak z dwa, może trzy razy w tygodniu. Żeby spokornieli. Ale przydałby się wtedy ktoś, kto mógłby ich zastąpić pracując pod nadzorem Hagrida.
– Och, cholibka, to byłoby cudowne – sapnął z wyraźną ulgą gajowy. – Naprawdę to nie są złe chłopaki, ale jak się zaczną czubić, to cholery z nimi można dostać. Naprawdę przyda mi się nieco odpoczynku od smarkaczy. Tak żeby całkiem nie oczadzieć. Albo ich nie pozabijać.
Harriet z trudem stłumiła uśmiech, taktycznie wbijając spojrzenie w czubki własnych butów. Cóż… Wyglądało na to, że raz – tak dla odmiany – coś ułożyło się po jej myśli. Znaczy nie to, że Malfoy wraz z Weasley'em zdążyli przyprawić biednego Hagrida o kilka dodatkowych, siwych włosów ani to, że teraz mieli zrobić to samo z biednym panem Filchem, tylko tak ogólnie. O to, że chimery zyskały cichy zakątek, w którym maluchy mogły wydobrzeć. O to, że wcześniej zdołała wmanewrować Snape'a w uwarzenie dla nich antidotum. O to, że zyskała oficjalną zgodę na odwiedzanie bestii, a tym samym tymczasowy wstęp na teren Zakazanego Lasu. Co prawda tylko jego skraju, ale jednak. Nawet o niezdrowe wścibstwo Kici, dzięki któremu chłopak odkrył to wszystko. Może to głupie, ale czuła, że miło będzie z nim porozmawiać o ostatnich wydarzeniach. Owszem, opisywała wszystko Dudley'owi w listach, tak jak on jej, ale to nie to samo, co rozmowa na żywo. W przypadku Aleistera pokręcona, karmiąca jej paranoję oraz poczucie niepewności, ale jednocześnie zabawna, błyskotliwa, pozbawiona zbędnego moralizatorstwa tak charakterystycznego dla Hermiony czy dość chamskich i nieprzyjemnych uwag pod adresem innych Rona… O obsesji chłopaka w stosunku do Snape'a nie wspominając. Poza tym Kicia zawsze starał się patrzeć pod powierzchnię, zarówno zdarzeń jak i ludzi. O wiele głębiej niż Wesley czy Granger byliby zdolni.
Kiedy wracali do zamku, a jedynymi dźwiękami wokół był ich kroki, trzaskające w poszyciu lasu, drobne gałązki, szum wiatru i nieprzerwany monolog Kettleburna zafascynowanego inteligencją oraz „ludzkimi" zachowaniami chimer, zerknęła za krukona. Ten znów, bezbłędnie wyczuwszy jej wzrok, natychmiast odpowiedział spojrzeniem niesamowicie niebieskich, ciekawskich oczu. Oczu migoczących bardzo podobnie do tych Dumbledore'ale, ale budzących jej coraz wieksze zaufanie, a warto zauważyć, że ufała naprawdę niewielu osobom. Chociaż, jak się zastanowiła, Aleister dość dobrze wpasowywał się w to niezwykle wąskiego grono, w skład którego wchodzili Dudley – syn nieznoszącego ją wujostwa, mama chimera oraz znienawidzony przez hogwarckich uczniów Argus Filch… Przy czym tego ostatniego sama nie potrafiła do końca pojąć.
„Naprawdę chyba tylko skończony przygłup albo kompletny obłąkaniec mógłby uznać, że siebie zna, a przede wszystkim, że siebie rozumie" – pomyślała. Paradoksalnie, rzeczona myśl zamiast zmartwić puchonkę, dodała jej otuchy, a blade usta dziewczynki ponownie wykrzywił słaby uśmiech.
ODPOWIEDZI NA WIADOMOŚCI:
Guest (1) - cieszę się, że tak bardzo ci przypadło do gustu. generalnie, przynajmniej na początku, mam zamiar zrobić biednej Harriet z życia lekką tragikomedię. Dlatego z jednej strony sam świat jak i postaci są bardziej rzeczywiste, z drugiej dziewczynkę prześladują wydarzenia tak mało prawdopodobne (ale prawdopodobne), że niemal absurdalne, a jednak - o dziwo - nie kłócące się z logiką.
Freya - cóż, Sevcio ataku sklerozy nie dostanie, ale skończyła się jego perspektywa, a trochę trudno, żeby w obecności kolegów, przy uczennicy walną "E, drops, a teraz sobie k***a porozmawiamy o twoim ch***owym sposobie przekazywania informacji". Natomiast jeżeli chodzi o wdzwr to hm... Powiedzmy, że temat planowałam i planuję wrożyć, chociaż nie szybko. Powiedzmy, że czarodziejski świat jest zacofany pod niektórymi względami i trzeba mu aplikować mały szok kulturalny. a najlepiej kilka szoków i to porządnych, jednak jedynie tu Harriet odegra bezpośrednią rolę.
Guest (2) - widać oba komentarze ;) I dzięki za Filcha. Gwarantuję, że jednocześnie okaże się o wiele paskudniejszy i wiele fajniejszy niż ten J.K.R ;)
Jestem bardzo wdzięczna za wszystkie komentarze i chętnie na nie odpowiadam, jednak mam małą sugestię do gości - nadawajcie sobie tymczasowe nicki, żeby było wiadomo, komu akurat odpowiadam. Na razie (miejmy nadzieję, że tylko na razie) nie ma takiego natłoku komentujących (a szkoda), jednak, jeżeli w przyszłości się zagęści (oby), może być kłopot.
