Tak jakby trochę się pośpieszyłam z tymi świętami, co? Ale jak się trochę poobijam to stricte świąteczny rozdział faktycznie wypadnie w grudniu, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;) No zobaczymy. W końcu nigdzie się chyba nie śpieszymy.
No, nic... zapraszam do rozdziału... Enjoy!
Zanim się orientują, mija połowa grudnia. Na zewnątrz jest zimno i wilgotno, a Evan krzywi się z niesmakiem za każdym razem, kiedy widzi Harry'ego w przydużej kurtce i czapce, która nieustannie opada mu na oczy. Chłopiec naprawdę wygląda jak mała sierotka i trochę jest mu go żal, ale naprawdę nie powinien wtrącać się w sytuację jeszcze bardziej.
Dni mijają szybko i we względnym porządku. Razem z Harrym wypracowują sobie w końcu rutynę, która satysfakcjonuje obydwie strony.
Spotykają się z rana, zaczynając od wspólnego śniadania. W ciągu kilku ostatnich tygodni Evan znacząco podniósł swoje kulinarne zdolności, starając się przy okazji nie otruć żadnego z nich podczas nowych eksperymentów, ponieważ odkrył, że jedzenie w kółko tego samego, przyprawia go o mdłości. Nie wie nawet od kiedy zrobił się taki wybredny, ale domowa atmosfera najwyraźniej średnio mu służy i ewidentnie odbija się na jego i tak już wątpliwym zdrowiu psychicznym. Ubolewa nad tym głęboko, chrupiąc wyśmienicie wysmażony boczek.
W poniedziałki i środy Evan uczy Harry'ego zaklęć, ale większość czasu i tak spędzają na poprawianiu jego kontroli nad samą magią. Zdaje się jednak, że kiedy chłopiec jest spokojny i w miarę szczęśliwy, sprawia mu ona znacznie mniej problemów, choć to wciąż zaskakujące, ile mocy może pomieścić w sobie tak drobne, wątłe ciałko. Czasami nadal Rosier musi służyć za magazyn dla tej piorunującej nadwyżki. Kilkukrotnie próbowali przelewać ją również w różnorakie przedmioty, ale z jakiegoś powodu było to znacznie trudniejsze do zrealizowania i ciężko pojąć dlaczego. Taka praktyka w ogóle powinna być niemożliwa, więc Evan nie ma nawet skąd zebrać chociażby najlichszych wskazówek bądź wyjaśnień.
We wtorki i czwartki przeznaczają czas na opowieści. Póki dzieciak wciąż jest jeszcze za mały, żeby zrozumieć politykę i wątek historyczny, skupia się głównie istotnych miejscach w czarodziejskim świecie; na wiosce Hogsmeade, Ministerstwie Magii, Nokturnie, ulicy Pokątnej czy chociażby szpitalu św. Munga. Pokazuje mu Proroka Codziennego, ruchome zdjęcia, wyjaśnia na czym dokładnie polega Quidditch, nakreśla najbardziej znane różnice pomiędzy szkołami. Czasami też omawiają magiczne stworzenia w księgach z niesamowicie realistycznymi rycinami.
Choć wszystko jest niezwykle ciekawe, Harry i tak najbardziej lubi historie o Hogwarcie, o strzelistych wieżyczkach niknących w chmurach, o przesiąkniętych magią starych murach, o trytonach i wielkiej kałamarnicy zamieszkujących jezioro, o dzikim, nieokiełznanym lesie i czterech niezwykłych domach.
W piątki zajmują się eliksirami. Co prawda, nie wyszli jeszcze nawet poza rozróżnianie i sposoby przygotowania najpopularniejszych składników, ale stopniowo zgłębiają również tę dziedzinę magii.
- Źle, Harry. Popatrz, cięcia muszą być precyzyjne, a korzonki posiekane w równych odstępach. Nie gnieć ich tak, nie mamy w planach puree.
Może nie jest mistrzem w eliksirach, ale coś tam uwarzyć umie. Głównie dlatego, że przeważnie dzielił ławkę ze Snape'em, któremu talentu warzyciela akurat nie sposób odmówić. Severus jakoś przeciągnął go przez te kilka roczników i zdołał mu wbić do głowy przynajmniej tyle, że odpowiedni sposób obróbki składników najczęściej zapewnia ponad połowę sukcesu.
- Co za różnica? – pyta Harry, wymownym gestem odmawiając ponownego wzięcia noża do rąk. Zamiast tego kładzie głowę na blacie z nieszczęśliwą miną. – To takie nudne. Nie możemy po prostu wrzucić ich do kociołka w całości? I tak się tam wszystko wymiesza.
Evan pstryka go w ucho, ignorując cierpiętniczy jęk.
- Masz szczęście, że nie umiesz jeszcze czytać, młody – oznajmia chłodno, mierząc chłopca rozgniewanym spojrzeniem. – Bo, Slytherin mi świadkiem, ślęczałbyś nad książkami do momentu, w którym skutki uboczne takich niefrasobliwych działań, mógłbyś wymienić nawet przez sen.
- Wiem, wiem – mamrocze Harry, osuwając się na krześle tak, że zza stołu widać zaledwie jego rozczochraną czuprynę i naburmuszone spojrzenie.
- Za moich czasów dostałbyś zaklęciem żądlącym w tyłek za lekceważenie zarówno przedmiotu jak i nauczyciela – dodaje, bo jest trochę dupkiem i naprawdę to rozważa.
Oczy chłopca lśnią łobuzersko, więc Evan wie, że coś głupiego urodziło się w jego małpim móżdżku.
- A czy jak dostanę tym zaklęciem to uznamy to za karę i nie będę już musiał dzisiaj kroić? – pyta nagle podchwytliwie i jest ewidentnie zbyt cwany jak na smroda w jego wieku, a skoro tak ładnie prosi to kimże byłby Rosier, gdyby mu odmówił? Niepostrzeżenie wyciąga różdżkę.
- Auć! – Dzieciak podskakuje na krześle, pocierając piekący pośladek.
- Sam się prosiłeś – kwituje Evan, wzruszając ramionami.
- Chyba tak – przyznaje niechętnie, ale i tak posyła mu urażone spojrzenie. – To co? Wystarczy? Idą święta. Obiecałaś, że wszystko przygotujemy!
Drąży temat, wiercąc Rosierowi przysłowiową dziurę w brzuchu i kłując żelazo, póki gorące.
Fakt. Evan nie przemyślał konsekwencji, kiedy się na to zgadzał, ale co miał zrobić, kiedy dzieciak snuł się po domu zupełnie bez życia, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Pod naciskiem przyznał, że nigdy nie obchodził świąt z Dursleyami, choć oni sami zwykli świętować co rok. Były ciasta i niesamowicie pachnące potrawy, a Dudley znajdował pod pięknie przystrojoną choinką masę prezentów.
- Nie zamierzam obchodzić Bożego Narodzenia – zastrzega już na samym początku, kiedy wypływa ten temat. – Wybij to sobie z głowy.
Harry nie protestuje, nie próbuje nakłonić go do zmiany zdania, ale ewidentnie staje się coraz bardziej cichy i przygaszony. Evanowi nieświadomie udziela się ten ponury nastrój, powodując u niego rozdrażnienie, dopóki sam siebie nie łapie na tym, że złości się o byle co, bez najmniejszego powodu.
- Dobra – oznajmia w końcu. – Ale zrobimy to po mojemu albo wcale.
Chłopiec unosi głowę znad pergaminu, na którym ćwiczy swoje literki. Pisanie wciąż idzie mu opornie; dziwnie trzyma pióro i zbyt mocno dociska je do papieru, niekiedy dziurawiąc go na wylot. Sam alfabet też pozostawia wiele do życzenia, bo choć zna i rozpoznaje większość liter tak z jakiegoś powodu część z nich rysuje od prawej do lewej lub od dołu do góry, co tylko utrudnia mu sprawę. I na nic się zdają tłumaczenia Rosiera, że po prostu robi wszystko na opak.
- Co zrobimy?
- Święta, ale nie te mugolskie. Pójdziemy w czarodziejską tradycję i będziemy celebrować Yule. Co ty na to?
Harry spogląda na niego podejrzliwie.
- Nasze pierwsze święta? Razem? – pyta dociekliwie, a w jego głosie pobrzmiewa nadzieja. – I spędzimy je sami?
Evan waha się. Wie, że chłopcu średnio spodoba się jego pomysł.
- No nie całkiem – przyznaje. – Myślałem, żeby zaprosić Nyks. Ona lepiej się na tym zna. Czy takie rozwiązanie jest dla ciebie akceptowalne?
Dzieciak milczy, mrużąc w skupieniu swoje lśniące, zielone oczy, po czym rozpromienia się, zsuwając się z krzesła tylko po to, żeby wyściskać Evana z całych sił.
- Dziękuję, dziękuję!
- Świetnie, ale jak nie przestaniesz straszyć w tym domu to spędzisz te swoje święta, pisząc literki aż odpadną ci ręce – grozi, ale uśmiecha się pod nosem, chowając twarz w jego włosach.
- Nie straszyłem!
- Nie? Pamiętam to jakoś inaczej. Cały tydzień snułeś się jak wyjątkowo markotny duch – kpi, po czym dodaje: - Wracaj do pracy, a ja skończę obiad.
I takim oto sposobem, od dwóch tygodni chłopiec skrupulatnie skreśla kolejne daty w kalendarzu, ledwie zdążając ściągnąć buty po przyjściu. Na przemian ekscytuje się i marudzi, że to tak długo trwa.
Może Evan faktycznie powinien mu dzisiaj odpuścić? To w zasadzie pierwszy raz, kiedy Harry odmawia dalszych ćwiczeń i nawet mu się nie dziwi, bo od samego rana jest wyjątkowo nadpobudliwy i ciężko mu się skupić.
Wzdycha i poddaje się, spychając korzonki do kubła częściowo skrytego pod stołem.
- Niech ci będzie – decyduje, a Harry momentalnie odzyskuje całą energię. – Ale nie myśl sobie, że cię to ominie.
- Dobrze, dobrze – przytakuje chłopiec lekceważąco, krążąc wokół niego niczym sęp, który wyczuł padlinę. - To od czego zaczniemy? Zrobimy zakupy? Kupimy choinkę? Upieczemy ciastka dla Nyks? Te, co ostatnio, jak myślisz? Z czekoladą i orzeszkami. Były naprawdę dobre.
- Zaraz, zaraz. Spokojnie. Nie wszystko naraz. Daj mi się zastanowić, dobrze? – Odkłada wszystko na swoje miejsce, bo nie cierpi nieporządku. Już w pierwszym tygodniu po zadomowieniu się, powywalał część niepotrzebnych gratów i dawno zapomnianych, zakurzonych szpargałów. Co za dużo to nie zdrowo i niczego nie można znaleźć, a wtedy szlag jasny go trafia. Na szczęście Harry nie jest bałaganiarzem ani nie stara się zrobić mu na złość, zostawiając wszędzie rozrzucone swoje bibeloty. Szybko się nauczył, że to, co nie leży na przeznaczonym miejscu, ląduje w koszu w trybie natychmiastowym. – Myślę, że wybierzemy się na Pokątną. Co prawda, trochę na ostatnią chwilę i zapewne ruch będzie nieziemski, ale przynajmniej uda nam się zniknąć w tłumie.
- Na Pokątną? – nie dowierza, a jego żarzące się zielenią oczy są wielkie jak spodki. – Zobaczymy ulicę czarodziejów?!
Evan śmieje się z niego i może nawet nie pożałuje wkrótce swojej decyzji.
- Tak, tak – potwierdza wciąż rozbawiony. – Jeśli obiecasz, że będziesz się zachowywał, oczywiście.
- Będę najgrzeczniejszy na świecie – zapewnia chłopiec żarliwie. – A mogę założyć swoje szaty? – dopytuje sekundę później, przebierając nogami w miejscu ze zniecierpliwieniem, które ma odbicie również na jego zarumienionej od emocji twarzy. Kiedy Evan przytakuje, niemal potyka się o własne stopy, wybiegając z salonu.
Rosier długo bił się z myślami zanim ostatecznie zamówił mu komplet czarodziejskich szat tłumacząc sobie, że to spóźniony prezent urodzinowy. Harry zachwycał się nimi w nieskończoność i z pewnością chodziłby w nich całą dobę, gdyby tylko mu na to pozwolono. Powinni jednak chociaż sprawiać wrażenie całkowicie normalnych mugoli, więc Evan kategorycznie odmówił.
Początkowo nie zamierzał nigdzie chłopca zabierać, ale jak widać plany szybko się zmieniły, więc ten zakup okazał się dobrą decyzją.
Każdy swój ruch lub choćby najmniejszy nowy pomysł, rozważa godzinami, zastanawiając się jak to wpłynie na ich dalsze funkcjonowanie. Musi wiedzieć czy dane posunięcie zagrozi ogólnemu planowi i czy będzie miało jakieś reperkusje.
Nie chce, żeby się nagle nie okazało, że wszystko posypie się jak domek z kart, choć i tak często ryzykuje, obiecując sobie, że to ostatni raz. Nie wie, kiedy jego życie stało się pasmem potencjalnie tragicznych w skutkach wyborów.
- I jak wyglądam?
- Jak skrzat domowy w przebraniu – odpowiada odruchowo.
Na szczęście okazało się, iż nikt właściwie nie kontroluje zdziwaczałej charłaczki; że Albus ufa jej do tego stopnia, iż sporadyczne, krótkie sprawozdania całkowicie zadowalają starego czarodzieja. Od czasu do czasu Evan zawiera w swoim liście nieco narzekań na mugoli, którzy sprawują nad chłopcem opiekę i to najwyraźniej całkowicie wystarcza, żeby nie wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń odnośnie jego prawdziwej tożsamości.
Mogą sobie pozwolić na wiele, nie martwiąc się, że ktoś ich przyłapie na gorącym uczynku. Wie, że Dumbledore chce trzymać Harry'ego jak najdłużej z daleka od czarodziejskiego świata i rozgłosu jaki go czeka. Po części rozumie to pragnienie by dziecko z równie fatalnym startem w życiu mogło nacieszyć się w miarę normalnym i spokojnym dzieciństwem, ale to nie działa. Po pierwsze, wybranie Dursleyów na jego opiekunów to jakaś przerażająca pomyłka. Jak to świadczy o zdrowych zmysłach staruszka, skoro nawet Evan nie powierzyłby im choćby psa pod opiekę, nie mówiąc już o czarodziejskim dziecku? Zwłaszcza, mając na uwadze ich, delikatnie ujmując, awersję do wszelakiej magii.
A po drugie, wrzucenie niczego nieświadomego jedenastolatka w sam środek piekła, które się rozpęta po jego pojawieniu się publicznie to idealny przepis na katastrofę. Nie wspominając już o całej masie różnorakich zagrożeń, na które w żaden sposób nie mógłby się przygotować. W opinii Evana, to zło, w najczystszej postaci, a z własnej, nieprzymuszonej woli należał przecież do grona śmierciożerców. Ba, należał przecież do samego Wewnętrznego Kręgu! A warto nadmienić, że nikt nie dostawał się w łaski Czarnego Pana za ładny uśmiech.
- Nawet nie popatrzyłaś! – protestuje dzieciak z oburzeniem. – I wiem już jak wyglądają skrzaty. Wcale tak nie wyglądam.
- To po co głupio pytasz? – Ma ochotę wystawić Harry'emu język, ale to byłoby dziecinne i poniżej jego godności. Musi jednak przyznać, że obserwowanie jak chłopiec się złości i nadyma, bardzo go bawi. – Nie muszę patrzeć, żeby wiedzieć, że nie umyłeś twarzy. Nadal masz wąsy z kakao – informuje go wyniośle, bo tylko czekał na idealną okazję by mu to wypomnieć.
Dziecko pąsowieje i ewakuuje się szybko spoza zasięgu wzroku, mamrocząc coś pod nosem. Evan też postanawia się przebrać, bo ostatecznie w ciapkowanej podomce poza próg nie wyjdzie.
Wkrótce obydwoje są prawie gotowi.
- Nie ruszaj się – powtarza po raz trzeci. – Jak mam nałożyć na ciebie porządną iluzję, kiedy wiercisz się jakbyś miał owsiki.
- Po co mi iluzja? Nie mogę iść tak? – marudzi chłopiec, ale faktycznie w końcu przystaje w miejscu, starając się pozostać w miarę nieruchomo.
- Tłumaczyłam ci już, że jesteś sławny w naszym świecie. Nie możesz sobie, ot tak, chodzić po ulicach i liczyć, iż nie przyciągniesz żadnej uwagi.
Evan wysuwa nieco język, jakby to istotnie poprawiało jego precyzję. Przygląda się chłopcu chwilę, przekrzywiając głowę w prawo i w lewo, oceniając swoje dzieło. Nie zmienił wiele, bo nie chce zgubić go gdzieś w tłumie i spędzić pół popołudnia na gorączkowych poszukiwaniach. Ukrył bliznę, nieco zniekształcił rysy twarzy i nieznacznie rozjaśnił włosy. Raczej nikt nie powinien dostrzec w nim zbytniego podobieństwa do Potterów.
- Długo jeszcze?
- Właśnie skończyłam, marudo, lecz zanim opuścimy dom to ustalimy jeszcze kilka zasad. - Harry wie, że zasady to świętość, więc nie protestuje, ale jest na dobrej drodze, żeby wydeptać dziurę w podłodze. – Przede wszystkim, nie oddalaj się ode mnie. Przysięgam, że jeśli się zgubisz nie zamierzam cię szukać. Gdyby jednak przydarzyło się cokolwiek niespodziewanego przez co byśmy się rozdzielili to zostań w miejscu i nigdzie się nie ruszaj. Czy to jest jasne?
- Tak, tak. Możemy już iść?
Evan oddycha głęboko, wstrzymując powietrze dłużej niż to konieczne i błagając o cierpliwość wszystkie możliwe bóstwa jakie tylko przyjdą mu na myśl.
- W porządku, chodź. Użyjemy Fiuu.
Głowa Harry'ego odwraca się we wszystkie strony tak szybko, że aż strzela mu w karku. Chłonie widok całym sobą, rozglądając się po niesamowitych, różnorodnych szyldach szeroko otwartymi oczyma i z nieelegancko rozdziawionymi ustami. Wokół jest pełno ludzi w najróżniejszych szatach, a niektórzy z nich mają nawet kapelusze jak najprawdziwsze wiedźmy z jego wyobrażeń!
Witryny sklepów aż uginają się od przepięknych dekoracji i dziwacznych przedmiotów. Mijają księgarnię, która w zasadzie niezbyt go interesuje, skoro nie umie jeszcze nawet czytać. Aptekę, gdzie za szybą widać słoje pełne jakichś bliżej niezidentyfikowanych obrzydliwości, a do których krojenia Evan zapewne zmusi go któregoś dnia.
Jest zafascynowany magiczną menażerią; hałaśliwą, co słychać wyraźnie mimo zamkniętych drzwi i wielobarwną. Z małymi ptaszkami, terkoczącymi słodko przy rozpościeraniu swoich kolorowych, trzepoczących skrzydełek, z ponuro pohukującymi sowami w drewnianych klatkach zawieszonych tuż nad brukowaną ścieżką. Choć jego opiekun stanowczo odmawia wejścia w sam środek tego harmidru, pozwala Harry'emu na moment przycisnąć nos do szyby, żeby mógł sobie popatrzeć. Rozpoznaje kruki, szczury, koty i coś, co wygląda na ropuchę, ale jest ogromne i purpurowe.
- Chodź, jak się wyrobimy w czasie przed zamknięciem to zabiorę cię na gorącą czekoladę – obiecuje Evan, więc Harry pozwala pociągnąć się dalej bez większych oporów, choć kilka razy jeszcze zerka tęsknie przez ramię.
- A tutaj co jest? – pyta, zapomniawszy o zwierzątkach pod wpływem innych wrażeń.
- Sklep Ollivanderów – odpowiada Evan, ledwie rzuciwszy okiem na ciemną witrynę. – Kupimy tutaj twoją różdżkę, kiedy już dostaniesz swój list z Hogwartu.
Faktycznie, jeśli Harry zmruży oczy i przyjrzy się dokładnie to jest w stanie dostrzec kilka znajomo wyglądających patyków rozłożonych starannie na eleganckich półeczkach.
Mijają jeszcze sklep z samymi kociołkami najróżniejszej wielkości tudzież barwy, jeden z wystawą w całości składającą się z fantazyjnych szat i kolejny pełen piór, atramentów oraz pergaminów.
Przechodzą nawet obok jednego miotłami i Harry jakoś nadal nie potrafi sobie wyobrazić, jak ktoś może na tym latać. Przecież to musi być bardzo niewygodne, siedzieć tak okrakiem na jakimś kiju. Kiedy wspomina o tym Evanowi, ten śmieje się tak bardzo, że dostaje czkawki.
Kupują całą masę świeczek i iglastych gałęzi, choć w zasadzie nie wie po co. Evan musi wepchnąć rękę do tajemniczej torby aż po łokieć, grzebiąc zawzięcie w jej wnętrzu, żeby wreszcie, z cichym okrzykiem triumfu, dobyć z niej skórzany mieszek wypełniony monetami.
Harry przygląda się całej procedurze sceptycznie, po czym pochyla się by zerknąć na materiał od spodu. Jaka to niby działa? Torebka jest tak mała, że nie sądzi, żeby ciotka Petunia zmieściła tam chociażby portfel, a jego opiekun bez trudu wpycha do środka wszystkie te zakupy.
Cztery razy też zagląda do środka, nie mogąc tego pojąć. W końcu poddaje się, unikając rozbawionego jego zachowaniem sprzedawcy i pozwala popchnąć się lekko w kierunku drzwi.
- Choinka tak nie wygląda – stwierdza z niepokojem, bo jakoś inaczej sobie wyobrażał sobie te święta. Pociera swoje zmarznięte dłonie, bo dopiero po wyjściu na zewnątrz z rozgrzanego pomieszczenia, dociera do niego, że w zasadzie jest dzisiaj dość chłodno.
- Mówiłam ci już tysiąc razy, że nie będziemy obchodzić Bożego Narodzenia – powtarza Evan, poprawiając jego szalik i mocniej naciągając czapkę na uszy.
- To gdzie schowamy prezenty? – dopytuje, bo to najbardziej go gnębi. Wie, że to nie Mikołaj je przynosi, od kiedy Dudley go uświadomił w zeszłym roku, szydząc sobie w najlepsze z jego dziecięcej, naiwnej wiary. Mówił, że prezenty kupują rodzice, którzy kochają swoje dzieci i im na nich zależy. Harry żadnych nie dostaje, bo nie ma rodziców, więc to akurat wydawało się logiczne, ale Evanowi chyba zależy, więc może choć tym razem mu się poszczęści.
- Powiesimy skarpety nad kominkiem. Może być?
- Dobra – zgadza się po krótkim zastanowieniu. – Ale dla Nyks też?
- Tak, tak – gdera Rosier, przewracając oczami. – Dla niej też, choć nie wiem, po co na to nalegasz, skoro i tak jej nie lubisz.
- Będzie jej przykro, jeśli o niej zapomnimy – stwierdza Harry, ale nie zaprzecza, bo faktycznie jest w tym trochę racji. On sam jednak nie chciałby zostać pominięty, więc dopilnuje, żeby nikt inny nie został.
- Chodź, zanim reszta spóźnialskich wykupi nam wszystkie czekoladowe żaby.
Idą obok siebie w milczeniu i chłopiec nie potrafi powstrzymać się od szerokiego uśmiechu, choć twarz ma już całkiem zmarzniętą.
To, jak dotąd, najlepszy dzień w jego życiu. Evan pozwolił mu ubrać czarodziejską szatę, a potem weszli do najprawdziwszego kominka! Poobijał się trochę w czasie podróży i nałykał popiołu, a wypadając rozbił sobie łokieć, ale było warto. Nawet przestał się gniewać o to zaklęcie, choć jego pupa wciąż momentami piecze.
Widział tyle niesamowitych rzeczy, że aż trudno w to uwierzyć. Musi uszczypnąć się mocno, żeby się upewnić, że to nie sen.
Czy w tym świecie naprawdę jest dla niego miejsce? Dla takiego zwykłego chłopca jak on?
Evan wytrąca go z zamyślenia, chwytając go za ramię, bo faktycznie nie zauważa, że się zatrzymali. Otwiera mu drzwi i puszcza przodem. Wewnątrz sklepu jest ciepło i pachnie cukrem oraz jakimiś intensywnymi przyprawami.
Harry jest w raju.
Nigdy w życiu nie widział na oczy tyle różnorakiej czekolady, cukierków, żelek i innych rzeczy, których nawet nie potrafi nazwać.
- To jeszcze nic – wtrąca Evan, zapewne dostrzegając jego zachwyt. – Poczekaj aż odwiedzisz Miodowe Królestwo w Hogsmeade, tam to dopiero mają wybór. No już, wybierz coś sobie, na co czekasz? Młodsza nie będę.
Chłopiec nie potrafi sobie tego zobrazować. Jeszcze więcej smakołyków? Ale jak to? Pomieszczenie może nie jest jakieś ogromne, ale wypełnione regałami od sufitu do samej podłogi. Gdzie nie spojrzeć, tam niezliczone słodycze. Półki aż uginają się od dobroci i sam nie wie, co by właściwie chciał spróbować. I może coś sobie wybrać! To naprawdę najszczęśliwszy dzień.
Ogląda wszystko po kolei, próbując nacieszyć oczy oraz wyobrazić sobie, co jak może smakować. W większości przypadków nawet nie wie na co patrzy. W końcu wybiera sobie paczkę kolorowych fasolek, które są ponoć we wszystkich możliwych smakach.
- Mogę to? – pyta, wręczając mu opakowanie, bo jeśli Evan odmówi to nic się przecież nie stanie. Może wybrać coś innego, jeśli to okaże się za drogie.
Jego opiekun milczy, trzymając w rękach paczkę, jakby nie wiedział co z nią zrobić. Chłopiec oddałby wszystko, żeby dowiedzieć się o czym teraz myśli. Nie umie zinterpretować tego wyrazu na pożyczonej twarzy.
- Osłabiasz mnie dziecko – informuje go takim tonem, jakby Harry zrobił mu krzywdę, po czym wpycha mu w dłonie fasolki niemal agresywnie. – Co ty robisz?! Nie odkładaj ich na półkę, zgłupiałeś?!
Zamiera w połowie ruchu, bo rzeczywiście taki miał właśnie zamiar. Evan dziwnie się dzisiaj zachowuje i wytrąca go z równowagi. Nie wie, czego mężczyzna w zasadzie oczekuje. Wydawał się przecież taki niezadowolony z jego wyboru.
- To mogę? – pyta, bo już nic nie rozumie.
- Nie umiesz się bawić – fuka na niego Evan, ewidentnie rozdrażniony. – Oczywiście, że bierzemy. To… I to… to też…
Ku zdumieniu Harry'ego, wpycha mu w ramiona coraz więcej rzeczy. Po krótkiej chwili jest tego tak dużo, że nie widzi nawet gdzie idzie. Do Evana chyba dociera, że przesadził, bo zabiera kilka opakowań, odsłaniając mu tym samym widok. Jakimś cudem jego ręce też są pełne, kiedy zmierzają w końcu w kierunku kasy.
- Coś jeszcze? – pyta sprzedawca, nie wyglądając na ani odrobinę zaskoczonego takim przepychem.
- Dwa tuziny dyniowych pasztecików, dziesięć butelek soku dyniowego, cztery kremowe piwa oraz dwie karmelowe pajęczyny – oświadcza po chwili zastanowienia.
- Należy się trzydzieści jeden galeonów i siedem sykli.
Harry nie wie, ile to właściwie jest, ale Evan wylicza na ladę tyle tych ładnych, nietypowych monet, że kręci mu się w głowie. Zupełnie oszołomiony pomaga chować zakupy do magicznej torby. Musi być ciężka, ale jego opiekun zdaje się tego nie zauważać, kiedy niedbale zarzuca sobie pasek na ramię.
- Wesołych świąt. Zapraszamy ponownie - mówi znudzonym głosem sprzedawca.
- Szczęśliwego Yule – odpowiada Evan na pożegnanie, więc mogą już wyjść na ulicę.
Ktoś potrąca go, śpiesząc się wyraźnie w tylko sobie znanym kierunku i tylko szybka reakcja Evana, ratuje go przed upadkiem na ziemię.
- Patrz, jak leziesz, niewychowany palancie! – krzyczy za jegomościem, wygrażając pięścią w jego stronę. Facet jednak szybko znika za rogiem, więc prawdopodobnie nie usłyszał. – Mogłam podstawić mu nogę, przy odrobinie szczęścia wywaliłby się na ten swój głupi pysk.
Harry spogląda na opiekuna w szoku. Zwykle Evan jest oazą spokoju i nie podnosi głosu. Chyba nawet nie słyszał jeszcze, żeby faktycznie na kogoś krzyczał bez względu na ciało jakie akurat nosił, a przecież on sam niejednokrotnie dawał mu wiele powodów do złości. Robił się chłodny i zdystansowany, gdy był rozgniewany lub poirytowany, ale nie wrzeszczał, w przeciwieństwie do, chociażby, wuja Vernona.
Potrząsa głową, bo to nie ma dla niego znaczenia. Dopóki nie zamierza wyżywać się na nim, jest w porządku.
- Nie musiałaś kupować tych wszystkich rzeczy – mówi w końcu, bo Evan wciąż złorzeczy pod nosem. Nic się przecież takiego nie stało. – Dziękuję, ale… to za dużo – dzieli się swoimi wątpliwościami, bo naprawdę go to dręczy. Czuje się winny, że wydali tyle pieniędzy. Zaciska palce na wybranej przez siebie paczce jakoś nie potrafiąc się rozstać z kolorowym kartonikiem. – Naprawdę mogłem wziąć tylko te fasolki.
- Czy możesz chociaż udawać, że potrafisz zachowywać się jak normalne dziecko? – pyta Evan niemal błagalnie, zwracając na niego całą swoją uwagę. – Albo mógłbyś też dla odmiany nie obrażać mnie choć przez pięć minut. Stać mnie na kupienie kilku łakoci, wiesz? Uznaj to za część swojego świątecznego prezentu, jeśli musisz, ale podziękuj i nie wracaj do tego tematu, bo naprawdę się na siebie pogniewamy.
- Dziękuję – powtarza jeszcze, czując ogarniającą go wdzięczność.
Chłopiec wydaje się zmęczony dzisiejszymi wrażeniami i senny po wypiciu gorącej czekolady w Dziurawym Kotle, więc Evan postanawia, że najwyższa pora wracać do domu. Znów korzystają z sieci Fiuu, choć to nigdy nie był jego ulubiony sposób transportu.
- Idź się zdrzemnij – nakazuje, kiedy już docierają do przedpokoju i zdejmują buty, zamieniając je na wygodne kapcie. Harry chyba ma zamiar zaprotestować, ale ziewa potężnie, kiedy tylko otwiera usta. – Obudzę cię za godzinę, nie chcemy przecież, żebyś buszował po nocy.
Dziecko potakuje, pocierając oczy, co ewidentnie świadczy o jego aktualnym poziomie senności. Idąc powłóczy nogami, a Evan odprowadza go wzrokiem aż do momentu, gdy znika za drzwiami sypialni.
Sam idzie do kuchni, przygotowując sobie kolejną kawę, bo w zasadzie też ma dość. Niedbale rzuca torbę na stół, postanawiając, że nic się nie stanie, jeśli wypakuje zakupy trochę później. Chwilę później, rozkłada się wygodnie na fotelu w salonie, z ulgą opierając obolałe, nieco opuchnięte stopy o podnóżek.
Nie znosi tego niskiego, wątłego ciała pełnego licznych wad. Słabość jaką czuje przez większość czasu, doprowadza go do rozstroju nerwowego. Nigdy wcześniej tak bardzo nie tęsknił za oglądaniem swojej własnej twarzy, ale nie chce aż tak ryzykować, więc niechętnie, a jednak regularnie wypija eliksir wielosokowy. Mógłby nakładać iluzję, ale jego zachowanie zdradziłoby go wcześniej niż później. Każdy głupi potrafiłby się dopatrzyć niedociągnięć, których byłoby całe mnóstwo. Za wiele ich dzieliło, żeby był w stanie dostosować swoje ruchy do dużo drobniejszej postaci, będąc sobą.
Wzdycha ciężko, dopijając kawę, po czym zamyka oczy. Ma jeszcze chwilę, więc zamierza uporządkować własne myśli, a jest znacznie łatwiej, kiedy robi to regularnie i nic w jego głowie się nie nawarstwia. Ciężko kontrolować chaos spowodowany zaniedbaniem na tym poziomie kontroli pamięci.
Odlicza powoli, oddychając głęboko, ignorując odgłosy z zewnątrz i skupiając się na rytmicznych uderzeniach zegara.
Tik, tak. Tik, tak.
Zapada się w samego siebie niczym w wyjątkowo gruby, miękki materac, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością.
Tik, tak. Tik, tak.
Jego serce dostosowuje się do rytmu wskazówek, pompując krew w równomiernym, mocnym tempie. Ciało uspokaja się, wiotczeje, a świadomość rośnie, leniwie nabierając coraz wyraźniejszych kształtów.
Po chwili już stoi przed swoim pałacem, przyglądając mu się z rozrzewnieniem przez moment. Coś musi być w Hogwarcie, skoro tak dotkliwie zachodzi za skórę nawet wiele lat po skończeniu edukacji. Nawet jemu, choć przecież zwykle do niczego nie przywiązuje wielkiej wagi, a zwłaszcza do miejsc, do których nie zamierza wracać. Początkowo zamysł był inny, ale jakimś cudem jego umysł ostatecznie wykreował dokładnie ten obraz i to w najdrobniejszych detalach, jakby znajomy widok wyrył się pod powiekami na wieczność.
Wchodzi do środka, zmierzając do najbliższej sali. To tutaj gromadzą się wszelkie najświeższe refleksje oraz wspomnienia. Najtrudniej jest pozostawać nieustannie skupionym, kiedy wszystko dookoła odwraca twoją uwagę, wysuwając się na pierwszy plan i napraszając się o przypomnienie. Myśli są chaotyczne w ten nieprzewidywalny, pociągający spokój. Pojawiają się, gdy ich nie chcesz i znikają, kiedy usilnie starasz się którąś złapać. Lśnią, ciemnieją, mają różnoraki wydźwięk i specyficzny charakter, często nierozerwalnie stapiając się z emocjami.
Evan patrzy przed siebie ślepo, muskając palcami przedmioty rozrzucone po stole, doświadczając krótkich przepięć, kiedy poszczególne wspomnienia na krótki moment wskakują na pierwszy plan. Zabiera dłoń, przywołując do siebie niewielki kosz, po czym spycha do niego niepotrzebne, zabłąkane myśli, które znikają bezpowrotnie, kiedy tylko dotykają dna. Obchodzi w ten sposób cztery stoły nim zostaje mu tylko i wyłącznie to, co przydatne. Pośpiesznie kataloguje resztę pozostałych rzeczy z uwzględnieniem ich istotności, przeznaczenia i poziomu tajności, odsyłając je następnie w odpowiednie miejsca w zamku.
W zasadzie mimowolnie szuka konkretnego wspomnienia, chcąc na jeszcze jedną chwilę zatrzymać je w pamięci jak żywe. W końcu odnajduje małą paczkę fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta i przygląda się jej z nagłym zawahaniem.
To głupie, że czuje się tak podekscytowany krótką, nieistotną sytuacją, ale nie umie nad tym zapanować.
Przedmiot jest przyjemnie ciepły w dotyku i sprawia, że coś w jego klatce piersiowej drga i zaciska się niemal boleśnie. Wie, że to konkretne wspomnienie jest z jakiegoś powodu silnie związane z pozytywnymi emocjami. Jego niewidzące oczy spoglądają nieruchomo na białe pudełko w pionowe, czerwone paski, przeżywając ten moment podobnie. Wyraz twarzy Harry'ego jest tak niepewny i zaskoczony, że Evan niemal sam się uśmiecha. Skryte za okularami zielone oczy lśnią niedowierzaniem oraz zachwytem, wydając się jeszcze większe niż zwykle. Palce zaciskają się na słodyczach jak na jakimś najcenniejszym skarbie.
Umysł Evana, choć normalnie całkiem bystry, nie może pojąć, co takiego jest w tym dziecku, że nie potrafi go sobie odpuścić? Pomijając niecodzienne powiązania i ponadprzeciętny talent magiczny oczywiście. W końcu to nie jego moc sprawia, że zwykle uparty, nieugięty w swoich postanowieniach Rosier, ulega chłopięcym zachciankom i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Nigdy wcześniej nie czuł tej bezinteresownej potrzeby sprawienia komuś przyjemności.
Czy to znaczy, że zaczyna się zbytnio angażować? Że Nyks miała rację i faktycznie przywiązywał się do chłopca, choć tak zarzekał się, iż to niemożliwe?
Harry jest tylko kolejną sierotą, jakich pełno zarówno w mugolskim jak i czarodziejskim świecie. Jest inteligentny, cwany, a przede wszystkim utalentowany, ale ma też wady. Przez większość czasu chorobliwie wręcz nieśmiały z nieco patologiczną, choć zrozumiałą ostrożnością i wysoko rozwiniętą umiejętnością podporządkowania się, którą wielu rodziców z pewnością by doceniła, a której Evan nie potrafi przełknąć, bo naprawdę coraz bardziej desperacko potrzebuje wyzwania. Gierki słowne, nieprzewidywalność i szalone pomysły to przeważająca część jego życia i niemal fizycznie boli go ten zastój. Będzie musiał znaleźć sposób, żeby jak najszybciej pchnąć chłopca w odpowiednim kierunku.
Dni takie jak ten dzisiejszy może policzyć na palcach jednej ręki. Harry rzadko bywa równie entuzjastyczny, podekscytowany i otwarty. A przede wszystkim taki radosny, szczęśliwy i pełen energii. To coś nowego, ale wyczekiwanego z niecierpliwością, wręcz pożądane. Miła odmiana od cichej, wycofanej postawy na co dzień.
W końcu, wyjątkowo niechętnie, odsyła również to wspomnienie, a jego myśli ponownie stają się uporządkowane i zrelaksowane do momentu, gdy jego intuicja pulsuje ostrzegawczo. Wybudza się z transu momentalnie, wciąż będąc jednak nadal trochę rozkojarzonym, gwałtownie łapiąc przeciwnika za gardło. Jeszcze nie dociera do niego rzeczywistość, więc w pierwszej chwili nie wie, że popełnił właśnie błąd. Jego ramiona są obco krótkie, a dłonie małe i drobne, więc ciało musi pochylić się mocno w przód, żeby dosięgnąć celu. Dodatkowy ciężar na kolanach sprawia tylko, że traci równowagę i zanim się zorientuje, niespodziewanie leci w dół. Z hukiem uderzają o podłogę i gdyby nie miękki dywan to chłopiec z pewnością miałby właśnie rozbitą głowę.
- Na Merlina! Nic ci nie jest? – pyta deczko spanikowany, schodząc ze swojej niefortunnej ofiary i pomaga dziecku się podnieść, oglądając go uważnie z każdej strony. Jego głos jest nienaturalnie wysoki, niemal piskliwy. – Mogłem cię zabić! Nie wolno skradać się do śmierciożercy w ten sposób, oszalałeś?!
- Nie skradałem się! – protestuje Harry, ale nie wydaje się dłużej przestraszony, jakby wiedział, że Evan nie zrobił tego umyślnie. Ten przelotny wyraz lęku w jego oczach musiał być wynikiem zaskoczenia, a nie faktycznego strachu. - Byłeś taki nieruchomy. Myślałem, że nie oddychasz!
Rosier ma wielką ochotę krzyczeć i potrząsnąć chłopcem, bo najwyraźniej ten chyba stracił cały swój instynkt samozachowawczy. Sam jest zdezorientowany, że jego zmysły uznały chłopca za zagrożenie, choć przecież nie powinny.
- A co jeśli bym cię skrzywdził? Złamał ci kark albo przetrącił tchawicę? O tym to już nie pomyślałeś, co?
Harry pociera głowę, spoglądając na niego spod swoich długich, ciemnych rzęs. Poklejone taśmą okulary, są przekrzywione i chyba tylko cudem nie zsunęły się z jego nosa przy upadku.
- Nie skrzywdziłbyś mnie – mówi wyjątkowo pewnie jak na siebie. – Ufam ci.
Boleśnie spięte ramiona Evana, opadają bezwładnie na to naiwne, ale zdecydowane stwierdzenie.
- Zdaje się, że właśnie to zrobiłem – zaprzecza gorzko. Nie chciał przecież uszkodzić swojej cennej inwestycji. Bez tej konkretnej ścieżki… przyszłość jawiłaby się w wyjątkowo czarnych, nudnych barwach. – Mogłeś rozbić głowę.
- Ale nie rozbiłem. To był wypadek.
Rosier spogląda na niego bezsilnie, po czym wzdycha z rezygnacją i palcami sprawdza stan czaszki chłopca. Ostatecznie nie ma krwi, więc nie ma też problemu, więc odpuszcza dalsze roztrząsanie tematu. Poprawia Harry'emu okulary na nosie, wiedząc już co da mu w prezencie świątecznym.
- Co ty na to, żeby rozpakować zakupy? – proponuje, wstając i wyciągając pomocną rękę w stronę dzieciaka. – A potem zjeść tyle słodyczy, że zrobi się nam niedobrze?
- Serio? – Harry spogląda na Evana podejrzliwie.
- A czy wyglądam jakbym żartowała? Świat się nie skończy jak raz w roku odpuścimy sobie pełnowartościową kolację.
Chłopiec wygląda na szczerze zachwyconego i kiedy docierają do kuchni, z entuzjazmem zabiera się za wyciąganie z torby wszystkiego po kolei, oglądając każdy pakunek niemal z nabożną czcią. Rozbawiony Evan w tym czasie porządkuje kuchenne rzeczy, przekładając je z miejsca na miejsce, żeby zwolnić całkowicie jedną szafkę, którą będą mogli przeznaczyć właśnie na takie drobne przyjemności.
Wspólnie chowają tam większość słodyczy, a dekoracje pozostawiają rozrzucone niedbale na stole, bo szkoda teraz czasu na coś, co spokojnie można zrobić kolejnego dnia. Ten jeden raz, Evan może przymknąć oko na nieporządek.
Zabezpiecza sypialnię i postanawia nie wypić kolejnej dawki eliksiru tego wieczoru. Chce odpocząć i zrelaksować się w swojej własnej postaci. Harry nie komentuje, ale nieustannie spogląda na niego ukradkiem, jakby cieszył oczy tym znajomym widokiem, bo chociaż chłopiec jest w stanie przejrzeć iluzję to zawsze pozostawia ona jakiś cień zniekształcenia w obrazie o czym wspominał niejednokrotnie.
- Od czego chcesz zacząć? – pyta Rosier, kiedy siedzą już wygodnie naprzeciw siebie na pstrokatym dywanie.
- Hmm… - drapie się po policzku z zamyśleniem, po czym decyduje: – Fasolki! Możemy najpierw fasolki?
Evan pomaga mu otworzyć pudełko. Losują po jednej, a chłopiec drży z niecierpliwości.
- To co? Po połowie? – Harry kiwa głową. – To na trzy… raz, dwa… trzy!
Dzieciak odgryza kawałek fasolki i wydaje się zadowolony, więc wylosował raczej dobry smak, czego nie można powiedzieć o jego własnym. Choć sugerując się kolorem, liczył na zielone jabłuszko albo, w najgorszym przypadku, szpinak lub jarmuż to głęboko się rozczarował, ale nie dał tego po sobie poznać. Wymieniają się i nieprzyjemny posmak na jego języku zastępuje wyborny karmel. Harry natomiast zaczyna pluć i wycierać wargi krawędzią rękawa, krzywiąc się przy tym komicznie, więc Evan parska śmiechem.
- Dobra trawka? – kpi, więc Harry w odpowiedzi wystawia mu zabarwiony na zielono język. Trafiają jeszcze na bananową, mięsną, buraczaną i gliniastą nim postawiają, że wystarczy igrania z losem jak na jeden dzień.
- Nie chcę wiedzieć jaka będzie następna… - przyznaje chłopiec i Evan absolutnie się z nim zgadza.
- To może teraz musy-świstusy? – proponuje, potrząsając niemal całkiem przezroczystym opakowaniem.
Harry piszczy zabawnie, kiedy różowy słodycz znika w jego ustach, a on sam lewituje kilka centymetrów nad ziemią i nie uderza o podłogę nawet jak traci równowagę, przewracając się na plecy. Utrzymanie jednej pozycji jest trudne nawet dla Evana. Zdaje się, że w pozycji stojącej ludzie mają mimo wszystko lepszy balans i to działało na jego korzyść w przeszłości.
- Spróbuj tego – namawia go Evan z niewinną miną, podając mu pieprzne diabełki, przez co biedny Harry osmala sobie brwi. Śmieją się z tego, przegryzając kociołkowe pieguski i popijając je dyniowym sokiem.
Później pozwala chłopcu odpakować czekoladową żabę, ale ona zwiewa pod łóżko zanim zdąża go przed tym ostrzec. Złapanie jej zajmuje im co najmniej kwadrans, bo skubana jest zwinna i szybka. Zziajany Harry ma policzki niemal bordowe z wysiłku, a uśmiecha się przy tym tak szeroko, że jego twarz powinna przepołowić się na pół, ale na szczęście nic takiego się nie dzieje.
Ściska oburącz czekoladową żabę, pochylając się nad siedzącym Evanem tak bardzo, że niemal stykają się nosami. Czuje cukrowy oddech na swojej twarzy, a zielone oczy lśnią z bliska jeszcze bardziej i wydają się ogromne jak spodki. Rosier często narusza przestrzeń osobistą innych osób, a teraz sam czuje się przytłoczony, ale w zasadzie nie jest to zupełnie niekomfortowe. W tym konkretnym przypadku jedynym problemem jest tylko to, że teraz zezują na siebie nawzajem.
- Zróbmy im wyścig! – proponuje Harry rozgorączkowany swoim genialnym pomysłem. Ma zajęte obie dłonie, bo pewnie chciałby potrząsnąć Evanem, ale zadowala się szturchnięciem nosem o jego policzek. – Kto wygra ten wybiera, co jemy następne.
- Dobra, ale nie licz na taryfę ulgową – ostrzega Rosier, odsuwając się i podnosząc następne opakowanie z zaczarowaną czekoladą, po czym kładzie jeden dyniowy paszczecik na linii startu, a drugi jakiś metr dalej w linii prostej. Ostrożnie wyciąga wierzgającą nóżkami figurkę i trzyma mocno, kiedy w skupieniu ustawiają je w odpowiednim miejscu.
- Gotowy? Start!
Jak można się było spodziewać, żaby zamiast popędzić do przodu pierzchną w dwóch różnych kierunkach. Próbują je dopingować, straszyć, a nawet odwracać ciągle we właściwą stronę, ale ostatecznie nie udaje im się zagnać żadnej z nich w odpowiednie miejsce, więc uznają, że w tej sytuacji jak najbardziej należy im się remis.
- A to kto? – pyta ciekawie Harry, odwracając kartę, z której spogląda na niego postawny mężczyzna w dziwnym ubraniu, z burzą kasztanowych włosów i gęstą, zmierzwioną brodą. – Ma takie oczy jak ja.
- Nikt nie ma takich oczu jak ty – zaprzecza Evan, czochrając krótko jego ciemne włosy i zabiera podobiznę, żeby lepiej się jej przyjrzeć. – A to jest właśnie Godryk Gryffindor, jeden z założycieli Hogwartu – mówi, biorąc do ust pieprznego diabełka i próbując trafić w postać, która niemo wygraża się pięściami, ale zapobiegawczo, co rusz, znika za ramą obrazka.
- Ej! – Harry wyrywa mu kartę z dłoni i przyciska ją ochronnie do piersi. – Nie rób mu krzywdy! Taki maleńki nie może się bronić.
Evan patrzy na Harry'ego z konsternacją.
- Co proszę?
- No patrz – pokazuje mu Gryffindora, opiekuńczo zaciskając jednak palce wokół krawędzi obrazka. – Jaki jest słodki. Jak szczeniaczek, widzisz? I przez ciebie ma teraz smutne oczy!
- Nie zachowuj się jak puchon – gani go, choć dla Harry'ego to chyba nawet nie jest obelga, bo nie wydaje się obrażony.
- Chciałbym być puchonem – oznajmia przekornie, piorunując Rosiera wzrokiem. Wie jakie zdanie ma jego opiekun w kwestii hogwarckich domów. Zawsze powtarza, że jedynym właściwym jest Slytherin, ale niekiedy, od wielkiego święta, uznaje również Ravenclaw.
- Słucham?! Niby dlaczego?
Harry wzrusza ramionami, a złośliwy wyraz znika z jego twarzy.
- Wydają się mili - stwierdza z wahaniem.
- Mili?! - prycha Evan z niedowierzaniem. - To banda miękkich nieudaczników. Nie zrobisz z nich armii, Harry. A co to za Czarny Pan bez swoich popleczników?
- Ale ja nie chce być Czarnym Panem - marudzi Harry z wyraźnie nieszczęśliwą miną. Rozmawiali już kilkukrotnie o tym jak Rosier dokładnie widzi ścieżkę jego kariery. Czasem chłopiec zbywał jego gadanie milczeniem, czasem protestował… ale w chwilach największych słabości przyznawał, że w zasadzie to nie taki najgorszy pomysł. Chciał być potężny i niezwyciężony. Pewny siebie oraz tak ważny, żeby inni słuchali jego zdania, a nie tylko nieustannie narzucali swoje. Gdzieś głęboko w sercu pragnął by choć raz w życiu mieć władzę i móc z niej bezkarnie korzystać. Jeden, jedyny raz stać się drapieżnikiem, a nie tylko bezbronną ofiarą.
- Dlaczego? Masz moc i potencjał, nic nie stoi ci na przeszkodzie.
- Nikt nie lubi Czarnych Panów.
Ramiona Evana opadają bezsilnie. Nie ma w tej chwili argumentu, który mógłby przekonać samotnego chłopca, że wcale nie potrzebuje przyjaciół. Wrócą do tej dyskusji, kiedy ostatecznie zbuduje charakter dzieciaka. To długa, wyboista droga. Zdecydowanie musi podnieść jego pewność siebie, nauczyć go mieć własne zdanie i walczyć o swoje racje, a nie tylko potulnie chować głowę w piasek. Pokazać mu, że nie ma nic złego w byciu silnym, zdecydowanym i charyzmatycznym… liderem.
Odchrząkuje lekko, zmieszany, na zgodę wyciągając w stronę chłopca swoją kartę.
- Chcesz też mojego Merlina? – pyta neutralnie, a Harry rozluźnia się i rozpogadza na tę niedyskretną zmianę tematu. Atmosfera rozluźnia się tak szybko jak zgęstniała.
Dowiadują się, że Harry nie cierpi lukrecji ani nugatu, kandyzowanego ananasa, motylich skrzydeł w cukrze i stanowczo odmawia choćby spróbowania karalucha w syropie za co Evan w zasadzie nie potrafi go winić, bo to faktycznie obrzydliwe.
Tego wieczoru zjadają tyle cukru, że robią się senni i zmęczeni, a brzuchy faktycznie też ich trochę bolą, ale kiedy godzinę później odpoczywają obok siebie na wąskim łóżku, w komfortowym milczeniu zlizując z palców resztki karmelowej pajęczyny, Rosier uznaje, że taka domowa sielanka jest całkiem miła i w zasadzie mógłby się do tego przyzwyczaić.
