.
Rozdział 11
Ludzie wybierający mrok
.
To nie Voldemort był tym, którego ujrzeli po przybyciu do nowej posiadłości, w której ten urzędował.
Krzywy uśmiech, nonszalancki ukłon, spojrzenie zimnych, niebieskich oczu spod - niemalże ironicznie - opuszczonego czoła.
— Dobry wieczór, Severusie.
To był zastanawiający ton głosu, powierzchowne szyderstwo nieporadnie przysłaniało wyuczony szacunek - jakby owinięty w czarną szatę mężczyzna spoglądający na nich spod rzęs nie do końca przywyknął do pozycji, którą zajmował, jakby (choć znał własną wartość) nie zdążył się z nią jeszcze oswoić.
Snape przystanął, kładąc rękę na ramieniu Harry'ego, jakby nie do końca był przekonany, czego może się po nim spodziewać - jakby przypuszczał, że Harry może zrobić coś całkowicie nieodpowiedzialnego i zakwestionować pozycję Hughesa w szeregach Voldemorta.
Korytarz był cichy i ogrzewany w dziwaczny sposób, którego nie potrafił objąć rozumem (zdawało mu się, że ciepło bije od ścian, że promieniuje z nich falami, jednak kiedy przyłożył dłoń do białej farby, powierzchnia pod jego palcami była zimna i niewzruszona), a przez wysokie okna przelewało się światło zachodzącego słońca; pomarańczowe refleksy tańczyły na ich szatach jak płomienie.
— Joseph — skinął głową Snape i nie brzmiał tak protekcjonalnie, jak zaledwie rok temu, tak wyniośle, jak Harry to zapamiętał, ale jego oczy zdawały się wyostrzyć jak oczy kota w ciemności, kiedy świdrował tę pociągłą twarz przenikliwym spojrzeniem (ledwie dostrzegalne drgnięcie dolnych powiek, pociemniałe tęczówki, cień, którego zaledwie chwilę wcześniej jeszcze tam nie było). — Nie miałem jeszcze okazji pogratulować ci… awansu. — Wyraz na twarzy Snape'a się zmienił, w pewnym stopniu wykoślawił, deformując jego mimikę, nadając jej aparycji sytego wilka.
Harry, przyglądając się gładkiej twarzy byłego profesora, nie musiał długo analizować zachowania Snape'a, żeby zauważyć, że ten go sprawdza, że bada nowe rozłożenie piedestałów, że szacuje, jakie granice zostały między nimi zatarte z chwilą, w której Hughes wspiął się na pozycję członka Wewnętrznego Kręgu.
Hughes uniósł brwi.
— Miło z twoich ust usłyszeć… wyrazy szacunku — oznajmił; Harry mógł dostrzec rozbawienie tlące się za tymi słowami - rozbawienie, które nie miało prawa tam zaistnieć zaledwie rok temu.
Snape przechylił głowę, przyglądając się nie bez namysłu spokojowi, który zdawał się osiadać w zmarszczkach nad uniesionymi brwiami, który bił z błękitnych oczu wraz z niezachwianą pewnością siebie - Harry obserwował, jak poczucie własnej wartości nie pozwala Josephowi Hugesowi spuścić wzroku przed tym przewiercającym spojrzeniem.
— Ach tak? — zamruczał Snape; jego głos był jedwabiście gładki, słowa powolne, można nazwać je mozolnymi, rozwleczonymi jak korale na sznurku. Harry już dawno nauczył się, że tego głosu należy się bać. — Rad jestem, że mogłem cię zadowolić.
Hughes przechylił głowę, jakby zastanawiał się nad tymi słowami, po czym najwyraźniej zrezygnował z poddawania ich jakiejkolwiek interpretacji, bo uniósł niebieskooki wzrok ponad ramieniem Snape'a.
— Dzień dobry, Harry.
— Dzień dobry, profesorze — odwdzięczył się Harry, dziękując wszystkim bóstwom, które chętne by były go wysłuchać za to, że głos mu nie zadrżał, a słowa wypłynęły z jego gardła naturalnie i gładko, nie pozostawiając między nimi chwili niezręcznej ciszy.
— Nie jestem już twoim profesorem — zauważył Hughes, unosząc brwi.
— Rzeczywiście — skinął głową Harry, domyślając się, do czego pije Hughes i nie zamierzając mu tego ułatwiać.
— Co oznacza, że nie ma dłużej potrzeby, żeby tak mnie tytułować — dopowiedział, artykułując powoli słowa, Hughes, ignorując wymowne uniesienie brwi Snape'a i idące z nim w parze krytyczne spojrzenie.
Harry przechylił głowę, czując chorą satysfakcję, kiedy posyłał Hughesowi niewinny, mały uśmiech.
— Oczywiście — pokiwał skwapliwie głową, mrugając na niego oczami niczym ucieleśnienie bezpretensjonalności. — A więc jak mam pana tytułować?
Przez oczy Snape'a przewinął się błysk rozbawienia, który zniknął tak szybko, jak się pojawił i szczerze powiedziawszy, Harry nie był całkowicie pewny, czy go sobie nie wyobraził. Jedna brew Snape'a podjechała wysoko na blade czoło (niczym wyzwanie, niczym rzucenie w tłum rękawicy), kiedy spojrzenie byłego profesora Transmutacji przeskoczyło między nim a Harrym.
Niebieskooki wzrok zogniskował się wreszcie na zielonych oczach - i Harry, nie bez ziarna niepokoju, skonstatował, że było w nim więcej zamyślenia, niż zdziwienia; Hughes przechylił głowę. Jego włosy były dłuższe, niż Harry zapamiętał - kręcące się, sprężyste kosmyki zatańczyły na jego policzku.
— A jak byś chciał? — zapytał cicho.
Harry się zawahał - ostro, jawnie - i przeklinał się za to w myślach, wyrzucając sobie, że zachował się nieostrożnie, nieodpowiednio. Cisza, której za wszelką cenę próbował uniknąć, wkradła się między nich: głucha i ciężka jak ołów. Harry był w stanie usłyszeć w niej swój własny oddech.
Snape prychnął szorstko, wybawiając go z odpowiedzialności.
— Czyżbyś nie wiedział, Josephie — zapytał i brzmiał, jakby ciskał zniewagą — że Potter ma absurdalne skłonności mówienia do mądrzejszych i lepszych od siebie po nazwisku?
Hughes wypuścił z płuc powietrze w czymś w parodii śmiechu.
— Jakoś umknęło to mojej uwadze — rzekł, nie spuszczając świdrującej pary niebieskich oczu z twarzy Harry'ego — ale jeśli tak właśnie chce się do mnie zwracać, droga wolna. Nie będę się sprzeczał.
— Tak nisko się cenisz? — podjudzał go Snape, uśmiechając się jak kot, któremu podstawiono pod nos spodek mleka.
— Wręcz przeciwnie — nie pozwolił owinąć się Snape'owi wokół palca. — Tak wysoko cenię sobie Harry'ego.
— A od kiedy to mówi pan do mnie po imieniu? — uniósł brwi Harry.
— Od kiedy skończyłem dzierżyć stanowisko profesora Transmutacji — przechylił głowę Hughes. — Czyżby ci to przeszkadzało?
— Ależ skąd — powiedział powoli Harry, mierząc go wzrokiem. — Gdzieżbym śmiał strofować za coś tak błahego stowarzyszonego człowieka Wewnętrznego Kręgu.
Hughes się skrzywił.
— Nie bądź wredny.
— Proszę wybaczyć — uśmiechnął się Harry, ironizując — nie chciałem pana urazić.
Hughes zastukał palcem o dolną wargę, przyglądając mu się.
— Możesz mówić do mnie po imieniu, Harry — posłał mu uśmiech, majaczący w kącikach ust. — To ułatwi nam życie.
Harry poczuł się tak, jakby proponowano mu wejście do lodowatej wody. Zwracanie się do Hughesa po imieniu zatarłoby między nimi bariery, które Harry wolał dla bezpieczeństwa utrzymać na swoich miejscach. Zamiast przystać na propozycję, postanowił wbić między nich klina tak ostrego, jak tylko był w stanie.
Wyprostował plecy, ściągnął łopatki. Obrzucił Hughesa spojrzeniem, w które wcisnął pokłady znużenia, którego wcale nie odczuwał. Wyciągnął niespiesznie dłoń i położył ją gładko na ramieniu Snape'a, po czym, nie odwracając wzroku od twarzy Hughesa, zapytał cicho, prosząco:
— Czy możemy iść dalej, Severusie?
Imię Snape'a zsunęło się z jego języka gładko i naturalnie, zupełnie jakby nigdy nie nazywał go inaczej, zupełnie jakby nie smakowało wcale jak egzotyczny owoc w jego ustach.
Snape nie drgnął, nie poruszył się, nie spojrzał na niego - Snape zrozumiał: od razu, bez zbędnych słów i dopowiadań, bez tłumaczeń i znaczących spojrzeń.
— Oczywiście — wyciągnął dłoń w zapraszającym geście, odwracając spojrzenie od Hughesa; Harry pozwolił swoim palcom zsunąć się z jego ramienia i spocząć w wyczekującej dłoni, a Snape…
Snape owinął lekko palce wokół jego własnych, rzucił mu przelotne spojrzenie i schylił się ku nim niczym ku dłoni Czarnego Pana.
Nerwy Harry'ego zwisły na włosku, kiedy ciepłe, miękkie wargi przeciągnęły się powoli po jego chudych knykciach. Musiał zaprzeć się całą siłą woli, aby jego umysł nie przemienił się w gęstą papkę, w rezultacie czego mógł zrobić coś absolutnie absurdalnego i - przykładowo - parsknąć histerycznym śmiechem, ale jego palce - nieposłuszne, zdradliwe palce - drgnęły nieznacznie pod ustami Snape'a.
Opuszek kciuka przesunął się powoli po zagłębieniu linii papilarnej we wnętrzu jego dłoni, jakby Snape pragnął go uspokoić, jakby pragnął stonować jego wahanie, jakby przypominał: „już dobrze, to tylko igraszka, to tylko mała psota"; Harry bezskutecznie starał się wyregulować oddech.
Powolne, przekorne klaskanie dochodzące od strony salonu ostudziło zmysły Harry'ego, przygasiło przekorny błysk w czarnych oczach. Harry widział, jak niegdysiejszy profesor Eliksirów zaciska powieki, jakby ostry jak igła ból przeszył jego głowę, jak z jego twarzy spełza drapieżny grymas, a na jego miejsce wstępuje zgryzota obleczona płachtą zmęczenia.
— Bardzo ładny — powiedział dźwięcznie Voldemort, uśmiechając się promiennie niczym rozbawiony nastolatek — ten wasz pokaz pod publikę.
Harry'emu zmiękły kolana.
-VVV-
— Co starasz się mi udowodnić, Severusie? — zapytał Hughes, przechylając głowę (jakby obecność Voldemorta czyniła go silniejszym, jakby podnosiła jego morale).
Miękkie kroki, szelest peleryny; Voldemort zbliżał się do nich niespiesznie; stąpał powoli, jakby czas na niego czekał, jakby uważał, że całe otoczenie powinno zharmonizować się z jego trybem dnia, jakby uważał, że każda godzina płynie jedynie pod jego dyktando.
— Severus klaruje ci, drogi Josephie — przeszedł przez korytarz Czarny Pan, wodząc palcem po pęknięciu w tynku na białej ścianie; jego kroki były powolne i płynne, jakby sunął przez posadzkę, jakby płynął w ich stronę, jego uśmiech zapierał dech w piersiach — że jesteś na z góry przegranej pozycji. A Harry dość dosadnie dawał ci do rozumienia, że między nim a Severusem jest zażyłość, którą próżno oczekujesz odnaleźć między nim a sobą. Zażyłość, której nawet nie zrozumiesz, jeśli jej nie doświadczysz - a nie doświadczysz jej.
Snape wypuścił dłoń Harry'ego z uścisku i nie zaszczycając go więcej ni jednym spojrzeniem, jakby miał zamiar odbudować jakieś niewidzialne mury, które upadły, a które nigdy nie powinny upaść, odwrócił się z powiewem szaty, podszedł do Voldemorta - blisko, bardzo blisko, niemal poufale, balansując na granicy bezpieczeństwa, demonstrując przed Hughesem, na jak wiele może sobie pozwolić, jakby igła, którą wbił w skronie byłego profesora Transmutacji, nie weszła jeszcze wystarczająco głęboko - i osunął się po jego ciele (żebra Czarnego Pana - palce Snape'a; biodro Czarnego Pana - policzek Snape'a) na chłodną posadzkę.
— Ach, tak — mruknął bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego Voldemort, przechylając głowę.
Voldemort wiedział: w każdym geście Snape'a, w każdym spojrzeniu, w każdym drgnięciu mięśni na twarzy widział chęć udowodnienia własnej pozycji, podstemplowanie jej, podpisanie cichego paktu, który udowodniłby, że bez względu na to, czy Hughes znajduje się, czy też nie w Wewnętrznym Kręgu, znaczyć będzie zawsze mniej niż Snape, że - mimo owocnych starań - plasować się będzie na niższym szczeblu hierarchii. Harry na moment, widząc niemą ocenę w świdrującym spojrzeniu tych czerwonych oczu, wstrzymał oddech; a potem - kiedy zaczął nerwowo skubać zębami wnętrze policzków, kiedy zaczął podejrzewać, że to wszystko, na niewielką niekorzyść Mistrza Eliksirów, będzie miało odwrotny skutek - Voldemort posłał Snape'owi uśmiech, który Harry widział tylko raz na tej bladej twarzy o wężowych rysach, raz - kiedy po raz pierwszy wstąpił za Snape'em do komnaty, która znajdowała się kilka kroków przed nimi, kiedy po raz pierwszy od czasów Little Hangleton spojrzał Voldemortowi w twarz - i przyłożył rękę do jego policzka.
— I widzisz, Josephie — oznajmił miękko Voldemort, nie spuszczając wzroku z ziemistej twarzy Snape'a, zaglądając w jego czarne, pełne spokoju oczy — Severus ma rację, a to dlatego, że ani dla mnie, ani dla Harry'ego nie znaczysz więcej, niż on.
-VVV-
Musiał mieć w tym jakąś korzyść - w przyznaniu na głos, że Severus Snape nie jest mu obojętny; bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, musiał zakładać, że przyniesie mu to pewien zysk, a choć Harry nie widział jeszcze, co mógłby w ten sposób ugrać, doskonale rozumiał, że słowa mają znaczenie i że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Później - gdy będą stali obaj pod rozłożystymi koronami drzew w Zakazanym Lesie - zobaczy przerażenie w czarnych jak węgiel oczach Snape'a, który zerknie w na jego pokrzepiający uśmiech i odwróci wzrok, opierając się ramieniem o pień wiekowego dębu, jakby tracił grunt pod nogami.
Teraz - spoglądając w stojących naprzeciw siebie Snape'a i Voldemorta - Harry zastanawiał się nad zależnością przyczynowo-skutkową, zastanawiał się, czy Voldemort nie próbuje w ten sposób zdobyć wyłączności na wierność Severusa Snape'a, jakby widział gdzieś zagrożenie (ze strony Dumbledore'a czy z jego strony, Harry nie potrafił ocenić i - na dobrą sprawę - bał się oceniać).
— Dla mnie? Owszem — kusiło Harry'ego, aby oznajmić Voldemortowi — dla ciebie - dla ciebie nikt nie ma znaczenia, dla ciebie nikt się nie liczy — ale nic nie mówił, ponieważ wiedział, że istnieją tematy, w których należy ostrożnie dobierać słowa.
— Co się stało? — zapytał Voldemort, spoglądając krótko ponad ramieniem Snape'a na Harry'ego. — Między wami. Coś się zmieniło — zmarszczył wysokie, białe jak kość czoło.
Jakby nie rozumiał, że wszystko pociąga za sobą nieprzewidziane skutki, jakby nie wiedział, że wspólne przekraczanie granic raczej łączy, niż dzieli.
— Co się stało? — powtórzył Harry; rozbawienie, które go dosięgnęło, było ostre, nagłe, zupełnie nieoczekiwane. Rozbawienie, które smakowało gorzko. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, którego, choćby chciał, nie potrafił utrzymać na wodzy - silnym, wysokim, histerycznym. — Co się stało? — powtórzył i brzmiał, jakby się dusił; ścierając łzy z kącików oczu, spojrzał na Voldemorta przez zsuwające się z nosa szkła okularów. — Przystawiłem mu różdżkę do gardła, oto co się stało, Tom — pokręcił wymownie głową. — Jakbyś nie wiedział — posłał Voldemortowi szeroki uśmiech, który - wiedział o tym doskonale - aż krzyczał poczuciem winy.
Czarny Pan przechylił głowę, zmrużył oczy i przyjrzał się Harry'emu, jakby ten był jakimś egzotycznym, magicznym stworzeniem, na którego nigdy wcześniej nie było mu dane natrafić.
Snape obrzucił Voldemorta szybkim spojrzeniem, jakby oceniał jego reakcję, zamyślenie tlące się w czerwonych oczach, pionową zmarszczkę na czole, i sprężystym krokiem zbliżył się do Harry'ego, którego suchy śmiech zgiął w pół jak harmonijkę. Okrążył go szybko jak sęp, owinął ramiona wokół jego żeber i przyciągnął do siebie - ostro, bez ceregieli, jednym silnym pociągnięciem.
— Spokojnie — wyszeptał, opierając czoło o skroń Harry'ego; jego oddech rozwiał mu włosy.
Coś zimnego ściskało go w żołądku, w skroni mu tętniło, jakby wewnątrz jego czaszki pracował zawzięcie młot pneumatyczny.
— Jestem… absolutnie… spokojny — wydyszał Harry, a łzy gorzkiego rozbawienia spłynęły mu po policzkach; wargi mu drżały, pomieszczenie zdawało się wirować wokół niego jak gromada ptaków po niebie, chociaż grunt pod jego stopami był twardy i stabilny. Snape starł jego łzy kciukami i - niemal obronnym gestem - wplótł mu palce we włosy, chowając go pod brodą.
— On jeszcze nie jest gotowy — usłyszał ciche słowa Snape'a, gdzieś nad swoją głową, były powolnie i trochę - zdaje się - niepewne. — To moja wina, powinienem dać mu więcej czasu. Pospieszyłem się, przyprowadzając go właśnie dzisiaj.
— Rozumiem — odrzekł powoli Voldemort, brzmiąc, jakby mówił do siebie.
— Szczerze wąt… — wypuścił wraz z oddechem Harry; Snape wbił mu paznokcie w bok, ucinając jego słowa jak za sprawą sekatora.
— To dla niego trochę za dużo. To za wielki pakiet emocjonalny w zbyt krótkim odstępie czasu — pokiwał głową Snape, przyciskając go mocniej do piersi, chowając w ramionach, jakby go chronił przed nacierającym drapieżnikiem. — Do tego dochodzi Zespół Stresu Pourazowego. Proszę wybaczyć, nie chciałem robić z tego farsy, myślałem, że jest wystarczająco silny, ale pomyliłem się. Tak jak mówiłem: to moja wina, biorę na siebie pełną odpowiedzialność.
— Nic mi nie jest — wycedził przez zęby Harry, bezładnym gestem ścierając łzy spod oczu, nie mogąc dać wiary, że Snape tak gładko przekierowuje na siebie wszystkie negatywne implikacje, jakie mogły być spowodowane jego bezmyślnością. — Przepraszam, zapomniałem się.
Voldemort przechylił głowę; kącik jego ust niemających warg drgnął w chłodnym rozbawieniu. Harry wiedział - czuł to w gdzieś głęboko w klatce piersiowej, drażniące, łaskoczące podejrzenie, które drążyło mu dziurę w brzuchu - że nie wyniknie z tego nic dobrego.
— A więc, Severusie, mam do ciebie ważne, ale to bardzo ważne pytanie — zamruczał Czarny Pan; słowa brzęczały w jego gardle jak obietnica. Czerwonooki wzrok przesunął się po ziemistej twarzy, a Harry zadrżał pod palcami Snape'a, bo to spojrzenie nie mogło być bardziej przewiercające, kłujące, niepokojące. — Czy jesteś gotowy przyjmować na siebie winę za wszelkie przewinienie naszego słodkiego, nieokrzesanego Harry'ego?
Jakby to była dla niego okazja do dobrej zabawy, jakby byli dla niego niczym ponad kukiełki, którymi może pokierować wedle własnego widzi-mi-się.
— Tak — odrzekł Snape płynnie, gładko, bez zastanowienia; zgłoska ześlizgnęła się z jego języka jak kostka lodu. — Zapłacę za niego własnym bólem, jeśli będę musiał.
Voldemort się uśmiechnął.
-VVV-
— Jesteś absurdalny, Snape, absurdalny, dajesz mu - cytując pewną gołosłowną osobę - broń do ręki.
— On i tak wie — mruknął Snape, a Harry omal nie powyrywał sobie włosów z głowy, starając się tłumić ogarniającą go frustrację i nie potrafiąc.
— Co wie? — syknął przez zęby i skrzywił się, słysząc, jak wściekły, jak wysoki jest jego głos; pokręcił głową i przycisnął palce do nasady nosa, oddychając głębiej, żeby się uspokoić. Nerwowo przekraczając za Snape'em progi jego prywatnych komnat, przyglądał się, jak ten rzuca niedbale pelerynę podróżną na fotel i wyciąga różdżkę, podsycając ogień tlący się łagodnie w kominku. — Co on ma wiedzieć, na litość Morgany?
— Wie, że chroniłem cię w Ministerstwie Magii — westchnął starszy czarodziej; w jego słowach nie było gniewu. — Wie, że osłaniałem cię własnymi ramionami. Wie — posłał mu przeciągłe spojrzenie przez przysłaniającą go kurtynę włosów — że znaczysz dla mnie nieco więcej, niż zwykle uczeń znaczy dla nauczyciela. Wie, że jestem w stanie zrobić dla ciebie rzeczy, których nie zrobiłbym dla nikogo innego - nawet dla niego.
Harry miał nieodparte wrażenie, że szczypią go oczy, a przeklęta, piekąca gula osadza się w jego gardle. Pokręcił głową, krzywiąc się bezwolnie, a z jego ust uciekł śmiech, który można nazwać histerycznym.
— Nie wie tego — pokręcił głową Harry, sam nie potrafiąc dać wiary w to, jak błagalnie zabrzmiały jego słowa. — On nie może tego wiedzieć, Snape, nie może. Nie istnieje nikt taki, kto mógłby mu o tym powiedzieć.
Z ust Snape'a uciekło ciche westchnienie.
— Zapominasz, że Czarny Pan ma teraz nowego protegowanego w Wewnętrznym Kręgu.
Harry pokręcił głową, czując, jak żal wykrzywia mu twarz, czując, jak tępy ból osadza się gdzieś w jego skroniach.
— On dla niego nie jest ważniejszy od ciebie — odetchnął Harry, szukając w oczach Snape'a potwierdzenia. — Ode mnie nie jest ważniejszy.
— Z pierwszym się zgodzę — skinął głową Snape, przyglądając mu się — z drugim niekoniecznie. Poza tym - nie sądzę, aby rangi, na których stoimy miały tu jakieś znaczenie. Jeśli Czarny Pan zechce, aby nasz drogi Joseph opowiedział mu o tobie wszystko, co ten wie i czego się tylko domyśla, Joseph zrobi to bez wahania. A nasz drogi były nauczyciel Obrony miał aż zanadto czasu, aby się nam uważnie przyjrzeć i wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
— Co nie znaczy od razu, że mu wszystko wyśpiewał.
Snape prychnął na niego jak na gówniarza, który biega po ciszy nocnej po korytarzach.
— Aleś ty czasem naiwny, dzieciaku — pokręcił głową. — I nic nie pojmujesz— zogniskował na nim przeszywający wzrok. — Lepiej dla nas było, że usłyszał to z moich ust, rozumiesz? W tej grze należy wybierać mniejsze zło, dzieciaku. I ja to zrobiłem - dokonałem wyboru.
-VVV-
W świecie, do którego starali się należeć, wszystko sprowadzało się do wyborów. Wyborów, które mogły uratować komuś życie i wyborów, które mogły sprawić, że świat się rozpadnie. Wyborów na płaszczyźnie zbyt niestabilnej, zbyt niepewnej, aby móc w jakikolwiek sposób przewidzieć konsekwencje swoich decyzji - bo kij miał dwa końce, niezależnie od tego, jakiej byłby długości.
— Wybór zawsze istnieje — powiedział mu kiedyś Snape, patrząc na niego przeciągle spod rzęs, a Harry wreszcie dorósł do tego, aby go zrozumieć. A i tak miał niejasne przeświadczenie o tym, że pojął to za późno, że mógł zapobiec wielu wylanym łzom, mógł zapobiec uczuciom ściskającym pierś i zatykającym gardło, mógł wiele rzeczy rozegrać inaczej, gdyby tylko dotarło do niego nieco wcześniej, że jest zamknięty w świecie wyborów, które przed nim wyrastają, które musi nauczyć się podejmować.
— Zachowujesz się, jakbyś coś stracił — powiedział Snape'owi Harry, bujając się na piętach jak dziecko, wlepiając wzrok w sufit pełen zadrapań i drżących cieni — i próbował odzyskać to za moim pośrednictwem.
— Nie mów do mnie na ty, głupi bachorze — warknął Snape; w jego głosie głucha niechęć mieszała się z jawną przyganą.
— Jakbym był kluczem — zignorował go Harry, stając nieco pewniej na nogach — pozwalającym ci odzyskać coś, co dawno utraciłeś. Zamykam oczy i widzę ciebie ukrytego w cieniach tych kamiennych lochów i widzę niepokój przebijający się przez pogardę. Patrzysz na mnie, jakbym coś znaczył. Jakbym był cokolwiek wart — odetchnął głęboko, spuszczając wzrok na poobgryzane skórki przy paznokciach. — Podejmujesz decyzje za nas obu, jakbyś był za mnie odpowiedzialny - a przecież nie jesteś, Snape, przecież jestem samowystarczalny.
— Samowystarczalny — prychnął z pogardą Snape; Harry uniósł na niego wzrok, by zobaczyć skrzywienie, które zagościło na tej bladej, ziemistej twarzy. — Jesteś tylko głupim dzieciakiem, nieodpowiedzialnym na domiar złego, nieustannie pakującym swoją złotą główkę w kłopoty.
Harry wiedział, że Snape chciał go urazić - słyszał zimną wzgardę w jego głosie, mógł dostrzec szorstkość w spojrzeniu, które przesunęło się po jego twarzy jak papier ścierny. Nie pozwolił jego słowom przebić się przez własną, stabilną pewność, przekonanie co do znaczenia, jakie - wiedział o tym doskonale - miał dla Severusa Snape'a.
— Mam szesnaście lat — zauważył trzeźwo Harry.
— Szesnaście lat, doprawdy — wypluł Snape, mrużąc na niego oczy.
— Chodzi mi o to, że nie potrzebuję nikogo, kto wejdzie zamiast mnie na szafot — przetarł nasadę nosa — ale jestem gotów to zaakceptować, jeśli tylko wytłumaczysz mi dlaczego?
— Nie zadawaj mi idiotycznych pytań, Potter. — Snape splunął na niego słowami jak zniewagą.
Harry, wbrew sobie, szurnął nogą, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać napięcia, które zogniskowało się gdzieś w okolicach jego mostku, sprawiając, że skóra na szyi poczerwieniała jak po oparzeniu słonecznym.
— Bierzesz za mnie odpowiedzialność. Jakbyś próbował być moim osobistym usprawiedliwieniem podjętych przeze mnie decyzji. Jakbyś próbował mnie rozgrzeszyć.
— Tu nie idzie o twoje przeklęte samopoczucie, naiwny bachorze, tu chodzi o twoje bezpieczeństwo.
Harry pokręcił głową, przytykając dłoń do czoła.
— Nie rozumiem tego — przyznał, marszcząc mocno brwi. — Pozwól mu mnie zmiażdżyć, Snape, pozwól mu mnie zdeptać, uderzyć, rzucić na ścianę. Nie życzę sobie, żebyś przyjmował za mnie wszystkie ciosy. Jestem w stanie sam ręczyć za swoje słowa, płacić za błędy, konfrontować z nim własne zdanie. Nie jestem stworzony ze szkła, nie rozsypię się w drobny mak pod jego różdżką. Jestem silny, Snape, wytrzymały.
— Wiem, że jesteś — odparł miękko; Harry spojrzał na niego przez palce.
— Chodzi mi o to, że…
— Wiem, o co ci chodzi — przerwał mu Snape, brzmiąc, jakby ucinał dyskusję. — Nie zamierzam przestać nad tobą czuwać, głupi dzieciaku. Nie zamierzam pozwolić mu wpłynąć na ciebie w sposób, w jaki pragniesz, żeby to zrobił.
Harry oblizał wargi, kręcąc się niespokojnie pod czarnookim spojrzeniem.
— Kim jestem dla ciebie, Snape, jeśli nie synem swojego ojca?
Snape fuknął na niego, jakby Harry go obraził.
— Czego w poleceniu: „nie zadawaj mi idiotycznych pytań", nie rozumiesz? — zazgrzytał na niego zębami, patrząc nieprzychylnie zza kurtyny wpadających na czoło włosów. — I przestań wreszcie mówić do mnie na: „ty", jakbym był twoim zasmarkanym, szkolnym kumplem z ławki. Wymagam od ciebie szacunku, jasne? Szacunku i zdyscyplinowania.
Harry odwrócił wzrok, mając wrażenie, że Snape - niczym stara, zgrana płyta - powtarza mu wytarte hasła, które już dawno straciły na znaczeniu. Były jak kropka postawiona na końcu zdania, jak uciekanie od obowiązku zadbania o coś, jak próby ukrycia czegoś - czegoś, czego Harry nie do końca potrafił sobie wyobrazić.
— A tak między nami mówiąc — rzekł cicho Harry, przestępując z nogi na nogę — z tego spotkania nic nie wyniknęło. Nic dobrego, w każdym razie — przeszedł przez pokój i nie dbając o to, co powie na to Snape, zawłaszczył sobie kanapę.
— Niebywała spostrzegawczość, panie Potter — zaszydził Snape, prychając, jakby go ganił.
Harry odchrząknął.
— Spodziewałem się usłyszeć coś innego — mruknął, opierając się potylicą o zagłówek, wlepiając wzrok w sufit.
— Nie będę ci wmawiał, że wszystko jest w jak najlepszym porządku — wypluł Snape, brzmiąc, jakby go o coś oskarżał — jeśli w porządku wcale nie jest.
Harry wzruszył ramionami.
— Nie obiecywałeś nigdy, że będzie łatwo. Nie nastawiałem się na to — założył ramię na czoło. — To wyzwanie, to pewna trudność, to twardy orzech do zgryzienia - to warunki, w których czuję się jak ryba w wodzie, to coś, co sprawia, że czuję, że żyję - że chce mi się żyć. Potrzebuję tego, Snape, szczególnie teraz. Pobudzenia. Silnych bodźców z zewnątrz. Przeszkód do przeskoczenia. Nazwij to za wysokim stężeniem adrenaliny, jeśli chcesz. Nazwij to impulsywnością, ale prawda jest taka, że przemyślałem to, Snape, że miałem dużo czasu, żeby wszystko sobie poukładać, przeanalizować. Muszę rzucić się na wiatr, wiesz? Muszę skoczyć na głęboką wodę, żeby zacząć znowu żyć, żeby poczuć się tak samo wolny, jak kiedyś - jak wtedy, gdy pierwszy raz przekraczałem mury Hogwartu, gdy pierwszy raz wzbiłem się w powietrze na tej starej, starej miotle, gdy pierwszy raz Hagrid wsadził mnie na grzbiet Hardodzioba, a ja - jak wariat - rozłożyłem szeroko ramiona kilkanaście stóp nad ziemią, łykając wiatr. Więc teraz - idąc śladami tamtego wariata - muszę do niego wracać, rozumiesz? Nawet jeżeli nie przynosi mi to żadnych widocznych korzyści — zdjął ramię z twarzy i spojrzał w twarz Snape'a, na której majaczył nieodgadniony wyraz, i wiedział - czuł to - że jego oczy błyszczą się jak szmaragdy, że lśnią dziwną siłą, która rozchodziła się po jego organizmie, pulsowała w krwiobiegu. — Niech mnie zmiażdży, niech mnie zdepcze, niech mnie uderzy i rzuci na ścianę. — Wargi miał suche; podniósł się na łokciach, patrząc zapamiętale prosto w czarne oczy, oddychając nierówno jak po treningu biegowym. — Muszę to poczuć.
Snape wpatrywał się w niego w milczeniu przez jedną, gorącą chwilę - a potem, całkowicie nieoczekiwanie - odwrócił się i podszedł do niewielkiego barku. Szkło zabrzęczało, drzwi szafki skrzypnęły. Harry przyglądał się jak złota whiskey pokrywa szczelnie dno szklanego naczynia. Snape zanurzył usta w alkoholu, mrużąc oczy i skierował kroki w stronę pulsującego ogniem kominka.
— Potter, podejdź tutaj do mnie — poprosił cicho, odstawiając szklankę na płaski gzyms. Denko zastukało głucho o płytę. Ogień wyciągał cienie z jego wysokiej sylwetki. Majaczyły na posadce jak kołyszące się na wietrze wierzby, drżały, otoczone czerwonawą poświatą padającą z kominka. Jak teatr lalkowy - tworzyły kształty, plamiaste obrazy, którym można było zacząć nadawać znaczenia.
Harry zawahał się - przez chwilę krótką jak mignięcie powiek miał ochotę skierować się do wyjścia, zatopić w nocnych korytarzach, stąpając na palcach, aby nie obudzić śpiących portretów, zaszyć się w jakiejś pustej, okiennej wnęce zalanej bladym światłem księżyca - ale nie zrobił tego, bo odmowa mogłaby zostać zrozumiana jako brak zaufania, a Harry potrzebował osoby, której mógłby zaufać, potrzebował jego, musiał mieć pewność, że to właśnie jemu może ślepo powierzyć swoje własne troski, a potem móc o nich zapomnieć wiedząc, że to już nie jego rola: znaleźć na nie remedium; wstał z kanapy i w kilku, długich krokach - zanim zdołał się rozmyślić - zbliżył się do Snape'a, spoglądając pytająco w jego twarz zwróconą w stronę ognia.
— Czarna Magia, Potter, zostawia ślady — powiedział na wydechu i brzmiał, jakby go ostrzegał.
Coś wisiało w powietrzu, coś tkwiło nad nimi jak chmura gradowa, a Harry oblizał usta, chcąc skosztować, co to takiego.
— Potter, proszę, zastanów się dwa razy nad tym, co właśnie powiedziałem — poprosił cicho Snape; jego głos był miękki jak koc, którym można się otulić podczas zimnych samotnych nocy, jego głos wciągał, jakby był zaklęciem samym w sobie, urokiem, który go utopił.
Nieświadomie zrobił krok bliżej.
Czarne oczy, w których odbijał się buzujący w kominku ogień, spojrzały prosto w zielone, a w następnej chwili (brzęcząc, wijąc się, grając mu na nerwach) magia Snape'a zaczęła zagarniać sobie przestrzeń wokół nich - była coraz gęstsza, kłębiąca się nad ich głowami, wdzierająca się do ust, łaskocząca szyję; była jak atrament, który wycieka z przewróconego flakonu, rozlewała się jak krew z przeciętej tętnicy, rozlewała się jak wino skapujące ze stołu. Harry odetchnął nią głęboko, powoli, wciągając ją przez usta, przez nos; była magnetyzująca, płonąca jak stal, elektryzująca - kiedy zlizywał ją z warg, pozwolił powiekom opaść.
— Czy teraz czujesz? — wyszeptał Snape; jego słowa brzmiały jak podmuch wiatru.
Harry mógłby pławić się w blasku tej magii. Uśmiech zamajaczył w kącikach jego ust, oparł się plecami o cegły kominka, oparł potylicę o gzyms, odchylając głowę, wystawiając się na tą ciemną, potężną, buzującą w powietrzu magię jak kot prężący ciało na słońcu.
— Nie wiem, czy to rozsądne, Snape — zamruczał Harry, otwierając oczy tylko odrobinę, traktując Snape'a krótkim, zamglonym spojrzeniem spod rzęs; jego serce zdawało się spowolnić przetłaczanie krwi przez ciało i teraz obijało się głuchym, jednostajnym, miarowym rytmem o jego mostek niczym mozolne uderzenia kołatki w spróchniałe drzwi — wstrzykiwać mi ten złoty strzał — oblizał usta, uśmiechając się krzywo, uroczo. — Czyżbyś dawał mi ten narkotyk, żeby potem mnie od niego odciąć?
Snape westchnął ciężko i potarł nasadę nosa („nauczyłem cię czegoś, widzę" — powie mu później, innego dnia, choć w podobnej sytuacji, a Harry uśmiechnie się promiennie, gdy duma miło połechta jego próżność), ale nie cofnął swojej magii poza zasięg jego ciała; Harry czuł, jak przesuwa się po jego twarzy, ciemna i mroczna, tajemnicza na sposoby, w jaki nie była magia białych czarodziejów. Harry uśmiechnął się pod nosem, zamknął oczy i odchylił głowę na kominkowy gzyms, oddychając płytko.
— Nie chowaj jej — poprosił; jego głos brzmiał gładko jak pasmo jedwabiu przesuwające się po skórze; żyła na jego szyi pulsowała dziko. — Znam twoją magię — zamruczał, wdychając powoli ni to gazowe, ni płynne opary, które odurzały, odbierały dech, odbierały racjonalność — i - Merlinie i Morgano - byłbym gotów zabić, żeby ją posiąść.
— Zaczynasz brzmieć absurdalnie maniakalnie — westchnął, nie bez rezygnacji, Snape. — I przestań wić się jak żmija, Potter, wyglądasz jak jakieś kuriozum.
Harry mruknął gardłowo w odpowiedzi.
— Jak za moment nie powstrzymasz tych odgłosów godowych, szybko zmienię przyjemność w ból.
Harry roześmiał się i podniósł głowę z kominkowego gzymsu. Jego oczy zogniskowały się na czarnych.
— Zadziwiasz mnie, Snape — uśmiechnął się - ostro, drapieżnie - czując, jak zdziczałe zwierzę, które żyje gdzieś głęboko w jego piersi, przebudza się niczym z zimowego snu — tym jak wiele jesteś w stanie zrobić, żeby zadowolić moje instynkty. Żebym nie zaczął łaknąć niewłaściwych rzeczy od niewłaściwych osób. Żebym nie szedł ścieżką twoich błędów.
— Działa, jak widzę? — pokręcił głową Snape, krzywiąc się na niego paskudnie.
Harry, który miał tak sucho w gardle, że nie mógł przełknąć śliny, przeskoczył spojrzeniem między czarnymi jak węgiel oczami.
— Chciałbym więcej — poprosił z czystą jak łza szczerością, której po sobie nie oczekiwał.
— Wiem, że chciałbyś — mruknął, bardziej do siebie, niż do Harry'ego Snape i odwrócił się, ucinając pokłady magii, którą go częstował, jakby zakręcał jakiś zawór. — A teraz wynoś się stąd, Potter. I ostrzegam, że jeśli znajdę cię pałętającego się po ciszy nocnej w nieużywanych łazienkach, to cię siłą przygwożdżę do łóżka.
Harry roześmiał się - szczerze, otwarcie, głośno.
— Brzmi intrygująco — wyszczerzył zęby, by w odpowiedzi otrzymać wymowne przewrócenie oczami.
— Głupi dzieciak — skwitował kwaśno Snape.
