Ogromny przedsionek Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów niemal w całości osnuwał gęsty, nieprzejrzysty mrok. Zdaniem niektórych stanowił najciemniejszy zaułek gmachu, a swoją „przytulność" zawdzięczał niefortunnemu położeniu — stanowił zatokę odgraniczoną wąskim korytarzem od reszty Ministerstwa. W głębi pomieszczenia tliła się pojedyncza lampka, a gęsie pióro skrobało zawzięcie o pergamin, tym samym zdradzając obecność ostatniego urzędnika tego ponurego wieczoru.

Amelia Bones, asystentka dyrektora Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów, wertowała opasłe paragrafy statutów dotyczących użycia magii przez dorosłych czarodziejów. Sytuacja w Ministerstwie zmieniała się dynamicznie, a ilość sporządzanych przez nią raportów przewyższała jej oczekiwania wobec czasu spędzanego w pracy. Amelia z niedowierzaniem przepisywała interesujące ją postanowienia, które nawet w jej głowie brzmiały absurdalnie ograniczająco wobec praw czarodziejów. Gdy tylko skończyła, jednym ruchem ręki zgarnęła wszystkie pergaminy do torby i w pośpiechu opuściła mury Ministerstwa.

To był kolejny miesiąc pracy, który upłynął jej pod znakiem stosowania się do bzdurnych przepisów; nie powinna zatem czuć się zdumiona nowymi rozporządzeniami Ministra, jednak tym razem sytuacja przedstawiała się dramatycznie źle— i to na tyle, że w pierwszej kolejności pomyślała o poinformowaniu o niej Zakonu.

— Profesorze...? — zapytała niepewnie w progu wejścia do kwatery głównej. Drzwi do jadalni znajdującej się na samym końcu wąskiego korytarza były szeroko otwarte, dzięki czemu od razu dostrzegła obecność siwej brody Dumbledore'a. — Mam panu coś ważnego do przekazania...

— Dobry wieczór, Amelio — odrzekł swoim zwyczajnym, dobrodusznym tonem, poprawiając na nosie okulary-połówki. — A zatem zamieniamy się w słuch.

Dopiero wtedy zauważyła dwa tuziny osób siedzących przy długim, prostokątnym stole, których obecność nasunęła jej wniosek, że przeszkodziła w trakcie zebrania, na którym sama w roztargnieniu zapomniała się pojawić. Ponad dwadzieścia głów obróciło się w jej stronę i wlepiło w nią wyczekujące spojrzenia.

— Ministerstwo zamierza wdrożyć nowe postępowania w sprawie użycia czarów przez pełnoletnich czarodziejów — powiedziała jednym tchem, torując sobie drogę prosto do wolnego krzesła przy Franku Longbottomie, który mrugnął jej przyjaźnie na powitanie. — Na podstawie rejestru różdżek będą monitorować wszystkie rzucane zaklęcia...

— Pełna inwigilacja — skomentował nonszalancko rozparty na siedzeniu James i uśmiechnął się do niej szeroko. — I jeszcze więcej kłopotów. To, co stary minister Minchum lubi najbardziej.

I to, co prawdopodobnie ty sam lubisz najbardziej, pomyślała Amelia z subtelną nutą rozczulenia i podziwu. Jamesa Pottera znała od jedenastego roku — w końcu byli na jednym roku w Hogwarcie — i przez ten czas zdążyła poznać go na tyle, by wiedzieć, że od zawsze był uosobieniem gryfońskiej odwagi i brawury, przez co lubił, nie, wróć, kochał wszelkie ministerialne zawiłości, zwłaszcza jeśli zwiastowały one zwiększenie częstotliwości zakonnych misji.

— To poważna sprawa, James. Różdżki aurorów również będą śledzone — odpowiedziała z zatroskaną miną, licząc, że ta informacja wzmoże w nim niepokój. Na ten moment James był w trakcie dwuletniego kursu aurorskiego i powoli już zmierzał ku jego końcowi, a ona bardzo nie chciała, żeby nowe, ministerialne rozporządzenia utrudniły mu uzyskanie dyplomu.

— A skąd Ministerstwo ma rejestr różdżek? — zagrzmiał podejrzliwie Moody.

— Sporządzili go na podstawie namiaru. Tego samego, który dezaktywuje się wraz z ukończeniem siedemnastego roku życia — wyjaśniła naprędce, zamierając na krześle pod nieufnym spojrzeniem aurora. — Nieoficjalnie wiem też, że Ollivander i inni wytwórcy będą rozliczani z wiedzy o każdej stworzonej i sprzedanej różdżce.

— Interesujące — uśmiechnął się łagodnie Albus. — Czy ktoś z was nabył nową różdżkę w ostatnim czasie?

— Ja kupiłem nową — odezwał się Mundungus Fletcher, błyskając chytrze złotym kłem, który, w ocenie Amelii, nie tyle odejmował mu urody, ile nadawał wyglądu cwanego rzezimieszka. — Może nie w ostatnim czasie, ale na pewno po zdjęciu namiaru. I co lepsze, jest nierejestrowana — pochwalił się, śmiejąc szyderczo pod nosem.

Mimo że Amelia wstąpiła w szeregi Zakonu zaledwie dwa tygodnie temu, już zdążyła zauważyć, że Mundungus zawsze był na bieżąco z wszelkimi nowościami Ministerstwa i, zgodnie z aktualnymi potrzebami, nabywał wszystkie niezbędne mu przedmioty z miejsc, w których lokalizację zdecydowanie wolałaby nie wnikać.

— A co, jeśli Ministerstwo dowie się, że ktoś używa nierejestrowanej różdżki? — zapytał siedzący w kącie obok Jamesa Syriusz Black z huncwockim błyskiem w oku i cieniem prowokacji na ustach.

Amelia mogłaby pójść w zakład, że drugą po Mundungusie osobą z nielegalnie zdobytą różdżką będzie właśnie Black. Te konkretne podejrzenia nasuwały jej się nie dlatego, że chłopak sprawiał wrażenie przebiegłego lub takiego, co mógłby kręcić szemrane interesy na Nokturnie — bynajmniej. O ile James w Zakonie stanowił żywe ucieleśnienie brawury, o tyle jego najlepszy przyjaciel, Syriusz, był odzwierciedleniem chodzącego na dwóch nogach buntu i rebelii.

Ministerstwo zabroniło latania w powietrzu mugolskimi środkami transportu? Proszę bardzo, Syriusz wskakuje na swój podrasowany magią motocykl i jeszcze tego samego dnia wyfruwa na nim w powietrze. Ministerstwo zdelegalizowało nierejestrowane różdżki? Kolejne proszę bardzo — Amelia była niemal pewna, że Syriusz zaraz po tym zebraniu pobiegnie takową zdobyć.

— Za to grozi Azkaban — wyjaśniła z wymownie roztropną miną, by ostudzić nieco dysydenckie zapędy Blacka. — Mój szef, Ogden, wysłał mi listę raportów użycia magii, które mam napisać. Spojrzałam na tę listę... Sami aurorzy.

— Obawiam się, że to odgórny nakaz. Barty Crouch nie ma zaufania do nikogo, zwykłych szmalcowników posyła do Azkabanu. — Dumbledore podniósł się z krzesła i okręcił się w bok tak, żeby stanąć centralnie naprzeciwko niej. — Amelio, czy byłabyś w stanie coś dla nas zrobić?

Skinęła głową, czując, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.

— Wiem, że to może być ryzykowne — zaczął poważniejszym niż zwykle tonem — ale spróbuj utrzymać w sekrecie informacje na temat Zakonu.

— Nie śmiałabym uchylić Ministerstwu zbyt wielu informacji — odpowiedziała z lekkim uśmiechem, bo pełen ulgi i wdzięczności wyraz w oczach Albusa podpowiadał jej, że bardzo wysoko cenił wszelkie przejawy lojalności, a ona, jako najmłodszy stażem członek Zakonu Feniksa, straszliwie chciała się wykazać. — Do tego pomyślałam, że… — zawahała się. — Mogłabym w ten sposób spróbować śledzić potencjalnych śmierciożerców.

— Byłoby fantastycznie — poparł ją Kingsley Shacklebolt, jak zwykle poważny i rzeczowy, mimo że średnią wieku zakonnej młodzieży zawyżał maksymalnie o dekadę. — Informacje docierające do nas z departamentu są ostatnio tak utajniane przez Croucha, że gdyby nie Zakon, nikogo byśmy nie znaleźli.

— Jest aż tak źle? — zmartwiła się Amelia.

— Crouch i Minchum wiążą nam ręce — wyjaśnił Kingsley. — Nie ufają nam za knut. Pewnie twierdzą, że spiskujemy z Dumbledore'em przeciwko nim. Sądzimy, że niebawem zdecydują się przekadrować Biuro Aurorów.

— Informacje z Zakonu to od teraz nasze główne medium — wtrącił się Moody i znowu skierował na nią podejrzliwe spojrzenie, jakby po wszystkich szkoleniach, które odbyła wraz z nim, Kingsleyem, a nawet samym Dumbledore'em, wciąż jej nie ufał. — Szukamy też łajdaków na własną rękę, ale litości, nie jesteśmy biurem dochodzeniowym. Zresztą i tak zaraz polecą etaty, a pierwszy będę ja — skrzywił się.

— Tym bardziej postaram się pomóc — zadeklarowała, ani chwili nie zastanawiając się, czy nie bierze na siebie zbyt dużego zobowiązania.

W magicznej Anglii wojna rozgorzała na dobre. Śmierciożercy już dawno przestali się krygować — przyodziani w grube peleryny i trupie maski potrafili wolnym, zuchwałym krokiem przemierzać alejki Hogsmeade czy Pokątnej. Czuli się do tego stopnia pewni siebie oraz swojego lidera, Lorda Voldemorta, że mugolskie dzielnice plądrowali już nawet w środku dnia. Atmosfera robiła się coraz gęstsza, a ona nie mogła pozostać bierna, gdy Ministerstwo stwarzało dodatkowe problemy.

— Wspaniale. — Moody klasnął w dłonie z taką energią, że Amelia przez chwilę nie potrafiła ocenić, czy gest ten był wyrazem ekscytacji, czy auror zwyczajnie złapał latającą po pokoju muchę. — Tylko się nie daj złapać, Bones. Potrzebna nam wtyka w Ministerstwie.

W ten oto sposób wyglądało niemal każde zebranie Zakonu Feniksa — a przynajmniej te, na które według rozpiski z kalendarza kazano jej się stawiać. Amelia była najnowszym nabytkiem w stworzonej przez Dumbledore'a formacji, wobec czego nie każde zwołanie bezpośrednio dotyczyło jej osoby. Do tej pory zajmowała się jedynie sprawami Ministerstwa, które — w razie konieczności — wiązała z misjami Zakonu, przekazując Albusowi najważniejsze informacje z Departamentu Przestrzegania Prawa, a nawet, jeśli tylko była taka możliwość, od samego Ministra.

Teraz sytuacja miała ulec diametralnej zmianie. Amelia nie wiedziała, czy szpiegostwo było w jej sytuacji opcją rozsądną, tym bardziej nie potrafiła określić, czy nie podejmuje zbyt dużego ryzyka, ale ostatecznie przekonała ją myśl, że do stracenia miała co najwyżej posadę w Ministerstwie, podczas gdy pozostali członkowie Zakon Feniksa w imię wyższych wartości rezygnowali ze wszystkiego — czasu, młodości, szczęścia, zdrowia, psychiki — dla dobra sprawy poświęcali się w całości. Nawet jej brat, Edgar, nie wahał się ani chwili, by na prośbę Dumbledore'a wyjechać na kilkumiesięczną misję. Jasna i ciemna strona niczym dwa niemal równoważne ciężarki chybotała na szali zwycięstwa, co jakiś czas przechylając się nieznacznie w jedną bądź drugą stronę.

Amelia Bones miała zbyt silne poczucie odpowiedzialności społecznej, by nie pomóc Zakonowi w momencie, w którym przewaga jednostki decydowała o dalszym przebiegu wojny.


Następny dzień w pracy, choć identyczny jak wszystkie pozostałe, był dla Amelii rodzajem osobistego przełomu. Ważna, zakonna misja zrzuciła na nią ciężar nowych obowiązków — od teraz każde niewłaściwie użyte słowo czy nierozważnie przepisane zaklęcie mogło poskutkować ujawnieniem Zakonu przed Ministerstwem. Amelia spędziła długie godziny przy biurku na sporządzaniu dokumentów dla swojego przełożonego z pełnym wypisem zaklęć użytych w ostatnim czasie przez aurorów.

Po prześledzeniu oraz przepisaniu standardowych czarów, których aurorzy używali podczas rutynowych zadań z Ministerstwa, przeszła do zaklęć rzucanych w godzinach wieczornych. Dość szybko zorientowała się, że na ich podstawie byłaby w stanie z łatwością prześledzić każdą wykonaną przez nich akcję ze szczególnym zaznaczeniem tych, które odbyły się w ramach aktywności Zakonu Feniksa. Czytając po kolei jej raporty, Jarvis Ogden — szef Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów — nie musiałby się zbyt wiele natrudzić, żeby wywnioskować, że prowadzą działalność aurorską poza godzinami pracy.

Serce Amelii huknęło w klatce tak mocno, że usłyszała szum własnej krwi w uszach. A gdyby spróbowała pominąć zaklęcia użyte w działaniach dla Zakonu? Wszystkie spisy czarów z ostatniego tygodnia miała na swoim biurku i sądząc po ich liczbie, mogłaby przysiąc, że są to jedyne ich egzemplarze. Zbyt wiele się nie namyślając, przepisała na standardowej maszynie do pisania ostatnie, podsumowujące raporty bez uwzględnienia pewnych niewygodnych dla niej akapitów, a następnie skierowała kroki do gabinetu swojego szefa.

Zatrzymawszy się przed drzwiami, zawahała się. Doskonale zdawała sobie sprawę, że to, co zrobiła, było celowym utajnianiem informacji. Że gdyby Ogdenowi akurat dzisiaj zamarzyło się prześledzić wiarygodność raportów albo wyrywkowo sprawdzić kompetencje i sumienność, z jaką urzędnicy wykonywali powierzane im zadania, nie byłaby w stanie wytłumaczyć się z zafałszowanych raportów. Amelia musiała jednak otrząsnąć się z nadmiaru natrętnych myśli, a właściwie przemówić sobie do rozsądku, że absolutnie nie może tyle rozmyślać. Zakon na nią liczył, a ona obiecała, że w końcu na coś się przyda.

Bądź dzielna, pomyślała tylko i zbielałymi ze strachu kłykciami zastukała do drzwi.

— Proszę wejść — wybrzmiał stłumiony głos zza ściany. — Och, panna Bones — przywitał się z nią Ogden, poprawiając złotą spinkę przy zapięciu długiej, granatowej szaty.

Amelia skłoniła uprzejmie głowę i podeszła bliżej.

— Chciałabym złożyć raporty — oznajmiła, kładąc stos pergaminów na ciężkim, dębowym biurku tuż przed pochyloną twarzą dyrektora.

Ogden był chudym mężczyzną w średnim wieku o żylastych dłoniach i nieproporcjonalnie długich kończynach, które zawsze wykręcały żołądek Amelii w nieprzyjemnym skojarzeniu z pajęczymi odnóżami. Krótkie, rzadkie, siwe włosy roztrzepywały się już tylko na czubku i z tyłu głowy, wiotkie, blade policzki zapadały się jak okrągły placek przedzielony wąskim, prostym nosem. Ogden chwycił do ręki pierwszy arkusz pergaminu i przyglądnął się mu wnikliwie zza zdobiącego jego oko monoklu.

— Dobra robota, panno Bones — pochwalił ją po dłuższej chwili. — Ten raport o Alastorze Moodym… Uwzględniłaś nawet zaklęcie, którym parzy sobie herbatę — uśmiechnął się, a Amelia wyczuła w jego reakcji coś w rodzaju szczerego zadowolenia z efektów jej pracy. — Na przyszłość nie musisz być aż tak dokładna. Myślę, że wiesz, jakie zaklęcia interesują Ministerstwo.

— Bardzo dziękuję, panie dyrektorze — odetchnęła z ulgą, nareszcie pozwalając sobie na pełne rozluźnienie dłoni, które od momentu wejścia do gabinetu na przemian zaciskała na materiale szaty i rozprostowywała, wycierając je z potu. — Czy Alastor Moody jest podejrzany o obcowanie z czarną magią? — wypaliła, nim zdążyła się zastanowić, czy nie za bardzo zdradzi się ze swoimi intencjami.

— Ależ skąd — żachnął się, odkładając raport na biurko — natomiast Ministerstwo, jako podmiot powołany do zachowania porządku wśród czarodziejów, ma obowiązek zachować szczególne środki ostrożności w wyjątkowych sytuacjach. W dzisiejszych czasach rozsądne jest, żeby tak potężna instytucja jak Ministerstwo Magii darzyła ograniczonym zaufaniem swoich współpracowników.

Skinęła głową w milczeniu, choć na myśl cisnął się jej jedynie komentarz, że ze wszystkich wysoko postawionych osób w skorumpowanej aparaturze Ministerstwa Moody akurat był osobą o najszczerszych zamiarach. Amelia zatrzymała tę uwagę dla siebie — Ogden, pomimo swojego sztywnego usposobienia, nie był najgorszym urzędnikiem, na jakiego mogłaby trafić. W dodatku zależało jej, żeby darzył ją zaufaniem, gdyż pozytywna rekomendacja Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów gwarantowała w przyszłości awans i bardziej odpowiedzialne zadania.

— Nie zatrzymuję cię dłużej. Jutro rano dam znać, jakich raportów będę oczekiwał — oznajmił, dając jej do zrozumienia, że może odejść, co zaraz uczyniła, kierując się ku wyjściu.

Nim zamknęła drzwi, zdążyła tylko przyuważyć, jak Ogden machnięciem różdżki upycha wszystkie napisane przez nią raporty do najniższej, wciśniętej w róg przy ścianie szuflady w jak najdalszej odległości od biurka.

Po pracy Amelia deportowała się do swojego niewielkiego mieszkania znajdującego się na przedmieściach Londynu. Gdy tylko podjęła pracę w Ministerstwie Magii, postanowiła dopełnić obrazu dorosłej i odpowiedzialnej wersji siebie, i wyprowadzić się od rodziców. Swoje przyszłe mieszkanie pierwszy raz ujrzała w rubryce „Do wynajęcia" Proroka Codziennego, z miejsca się w nim zakochując. Było ono ulokowane w rogu mugolskiej kamienicy i kształtem przypominało wiewiórczą dziuplę, za to skąpaną w refleksach południowego słońca, co było zasługą dużych, przestronnych, rozpościerających się na całą szerokość kuchni okiennic, przez które jasne, dzienne światło docierało aż do przeciwległej ściany na końcu salonu.

Amelia wyjęła z aktówki stos wykazów zaklęć, na podstawie których sporządziła raporty o aurorach, i czym prędzej podpaliła je różdżką w malutkim, salonowym kominku. Martwiła ją myśl, w jaki inny sposób mogłaby utylizować dokumenty, które potencjalnie byłyby w stanie wydać ją i Zakon. Zabieranie ich ze sobą do domu nie wchodziło w rachubę — nie w czasach, w których magiczna straż miała prawo bez żadnego powodu zrewidować ją przy wyjściu i tym bardziej nie o czasie jej powrotu z pracy, bo na początku marca siedemnasta wciąż była godziną, w której urzędnik Ministerstwa mógł stać się łatwym celem ataku śmierciożerców.

Z rozmyślań wyrwał ją nagły, dudniący łoskot walonej o drzwi pięści. Amelia natychmiast zerwała się z podłogi i wyuczonym przez Moody'ego ruchem ścisnęła mocniej różdżkę w dłoni, kierując jej czubek na front mieszkania.

— To ja, James! — Dobiegł ją bardzo dźwięczny i sympatyczny głos zza ściany, który na ten moment urozmaicała lekka nuta paniki oraz seria głośnych, dyszących oddechów w tle. — WAŻNA SPRAWA, OTWÓRZ NAM SZYBKO!

Amelia powoli zaczynała żałować, że podała Jamesowi swój dokładny adres zamieszkania. Od zeszłego tygodnia Potter zdążył ją już nawiedzić trzykrotnie — oczywiście, wyłącznie w celach zawodowo-zakonnych, bo jej znajomość prawa okazała się niezbędnie konieczna w dopełnieniu formalności związanych z dyplomem aurora. Niemniej Amelia czuła, że załatwia tym sobie poważne porachunki z Lily, która w umiejętności posyłania bazyliszkowych spojrzeń z wolna już dościgała Marlenę.

— Moja ulubiona baśń z dzieciństwa? — zawołała na głos, pamiętając o najważniejszej zasadzie ograniczonego zaufania wobec każdego, kto bez zapowiedzi pojawiał się z wizytą.

— Amelia, na litość Merlina — zaklął James, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. — Fontanna Szczęśliwego Losu?

W tej samej sekundzie, w której Amelia odryglowała zamki, czworo zdyszanych Huncwotów wparowało jej do mieszkania.

— Co się stało? — zapytała, zamykając drzwi od środka i obracając się w stronę Huncwotów, by przebiec spojrzeniem po ich twarzach. Peter obgryzał sobie paznokcie do krwi, James chuchał jak smok zza zaparowanych szkieł okrągłych, wiecznie popękanych okularów, a Syriusz kręcił się wokół własnej osi tak gorliwie, jakby stanem umysłu zapętlił się w wirującej, jednoosobowej karuzeli. W całym obrazie huncwockiej nędzy i rozpaczy tylko Remus wyglądał na względnie opanowanego.

— Natknęliśmy się na śmierciożerców. Szukają czegoś w Little Norton — wyjaśnił szybko Lupin. — Uciekliśmy im, ale jeden przechwycił różdżkę Syriusza.

— Jesteście ranni?

— NIE! — wrzasnęli chórem, od którego Amelii niemalże pękły bębenki.

— Mam poważne kłopoty — jęknął Syriusz, kierując na nią zrozpaczone spojrzenie błyszczących, psich oczu. — Śmierciożerca, który wytrącił mi różdżkę, rzucił z niej parę zaklęć niewybaczalnych…

— Przy obecnym prawie Ministerstwo lada chwila to odnotuje. — Amelia westchnęła lekko pod nosem, chociaż miała ogromną ochotę wypuścić z impetem całe, zalegające w płucach powietrze, bo tak bardzo kryzysowa to była sytuacja zarówno dla niej jako urzędniczki, jak i dla całego Zakonu. — Odzyskałeś swoją różdżkę?

— Tak. — Syriusz kiwnął głową, wyjmując różdżkę z kieszeni ciemnych, potarganych dżinsów. — James go rozbroił, zanim się deportowaliśmy.

— To niedobrze — bąknęła. — Gdyby śmierciożerca ją zabrał i w dalszym ciągu używał, mógłbyś złożyć zeznanie o napaść. Rzucałeś po tym jeszcze jakieś zaklęcia?

— Żadnych, Bones. — Uśmiechnął się cierpko. — Nie jestem głupi.

— Świetnie, ale od teraz twoja różdżka jest bezużyteczna. — Amelia wyciągnęła ku niemu otwartą dłoń. — Oddaj mi ją.

— Co? — Syriusz zdębiał.

— To, co słyszałeś. Jedno zaklęcie więcej z tej różdżki i Barty Crouch wyśle cię do Azkabanu.

— Nie da się nic zrobić? — zachrypiał blady jak ściana Remus. — Masz przecież dostęp do ministerialnych papierów. Nie mogłabyś ich zabrać, zniszczyć, cokolwiek? Przecież Departament Przestrzegania Prawa nie monitoruje całą dobę każdego zaklęcia…

— Remusie, sprawa jest bardziej skomplikowana, niż myślisz. Ministerstwo namierza w pierwszej kolejności zaklęcia niewybaczalne, mają nałożony radar. Dyrektor departamentu pierwszy dowiaduje się o rzuceniu któregoś z nich.

— Jasny Merlinie — zaklął Syriusz, po raz kolejny tego wieczora okręcając się nerwowo wokół własnej osi i przechodząc na drugi koniec salonu, by na koniec skierować się prosto do kuchni. — Ministerstwo uzna mnie za śmierciożercę i wsadzi do Azkabanu. A jak pójdę osobiście do Croucha wyjaśnić sprawę, to uzna, że szpieguję dla Dumbledore'a, i co się stanie? I tak wsadzi mnie do Azkabanu.

— Łapa, spokojnie. — James podszedł do niego i położył mu obie dłonie na ramionach, bo Syriusz w przypływie rozpaczy wsparł się o kuchenny blat i przymknął ciężko powieki. — Trzeba złożyć wizytę Albusowi, on na pewno coś poradzi.

— Ja też spróbuję coś wymyślić, ale nie ukrywam, że sytuacja jest ciężka — orzekła Amelia z nieciekawą miną. — Złożyłam dzisiaj Ogdenowi raport o aurorach. Zataiłam w nim zaklęcia rzucane w ramach akcji Zakonu.

Czterech Huncwotów zamarło na dźwięk jej słów.

— I co? — zapytał Peter po chwili pełnej konsternacji ciszy. — Zorientował się?

— Wydaje mi się, że nie. Spaliłam dowody w kominku.

— Mogą cię za to wyrzucić, Amelio — skomentował cicho Remus.

Na te słowa potrząsnęła tylko głową. Nie chciała dopuszczać do siebie podobnych myśli. Amelia lubiła swoją dotychczasową pracę, nawet jeśli ostatnio zaczęła przybierać nieco inną formę, niż początkowo zakładała. Wiedziała jednak, że musi zacisnąć zęby i przeczekać ten chwilowy przestój — w przyszłości Amelia wiązała duże nadzieje z Ministerstwem.

— Tych papierów było bardzo dużo. Nie wierzę, że sporządzili dodatkową kopię — wyjaśniła, choć przez moment sama nie była do końca pewna, czy o tym stanie rzeczy usiłuje przekonać siebie, czy Huncwotów. — I nie sądzę, że w Ministerstwie jest ktoś, kto aż tak wnikliwie śledzi poczynania aurorów. Zrobienie tych raportów zajęło mi masę czasu.

— Jesteś absolutnie złota, Amelio Bones — skwitował James, obdarzając ją spojrzeniem pełnym wdzięczności. — Ale rozwiążmy najpierw problem Syriusza, co?

— A jak byście chcieli to rozwiązać? — rzucił gorzko sam zainteresowany, który uspokoiwszy się nieco, zaczął uważnie podpatrywać wygląd jej mieszkania.

— Herbatą u Dumbledore'a — odpowiedział Remus, jakby to było najoczywistsze rozwiązanie pod słońcem.

Amelia prychnęła śmiechem na tę odpowiedź. Stary, poczciwy i — przede wszystkim — ratujący Huncwotom skórę Dumbledore był na wagę goblińskiej sakwy złota i rubinów. Nawet wolała sobie nie wyobrażać chaosu, jaki zapanowałby w Wielkiej Brytanii, gdyby zabrakło w nim na pozór zwyczajnego dyrektora Hogwartu o sympatycznym uśmiechu i zmęczonej, sędziwej twarzy. Mimo braku powiązań z władzą Ministerstwa czy Wizengamotu Amelia wiedziała, że tak naprawdę to Dumbledore trzymał ich magiczny grajdołek w ryzach.


Sposób postrzegania świata jest kwestią perspektywy — w beznadziejnych okolicznościach Amelii zawsze przypominała się ta reguła. Teleportowanie się do Hogsmeade z czterema roztrzęsionymi Huncwotami nie było dla niej specjalnie komfortowym przeżyciem, niemniej dopiero szaleńczy, kilkumilowy pęd od wioski do zamku sprawił, że nabrała innego oglądu sytuacji. Na ten moment oddałaby wszystko za możliwość aportacji w samym Hogwarcie, najlepiej od razu na dywanie w gabinecie Dumbledore'a. Amelię cieszył jedynie fakt, że płuc nie dało się wypluć przez gardło, bo, truchtając za naładowanymi adrenaliną Huncwotami, miała nieprzemożną chęć to właśnie uczynić.

Jakim cudem dobiegła do zamku — nie miała pojęcia. Możliwe, że liczne, zakonne szkolenia wyrobiły ją kondycyjnie na tyle, by była w stanie o dowolnej porze dnia i nocy odbyć ćwierć maraton sprintem. W końcu jednak hogwarckie drzwi objawiły się jej jak brama do niebios, przez którą wpadła równocześnie z czterema krzepkimi mężczyznami o po stokroć lepszych predyspozycjach do długodystansowych biegów niż ona. Merlinie, musiała naprawdę ich lubić, że się na to zgodziła.

— Dumbledore! — zawołał Syriusz z ulgą, gdy już przecięli ostatnią prostą przez korytarz, pognali na drugie piętro i, przedarłszy się przez gargulec, wdrapali się po schodach do gabinetu dyrektora.

— Dobry wieczór, Syriuszu — przywitał się uprzejmie Albus, kierując na niego zaciekawione spojrzenie.

Dumbledore siedział w fotelu przed biurkiem i spokojnie wertował wysłużoną książkę z okładką z czarnym kotem o piaskowych ślepiach i wysuwającym się z pyska, wężowym językiem. Na widok pąsowego z wysiłku Blacka nawet nie mrugnął — jedynie przełożył kartkę i odłożył książkę na bok.

— O, i Amelia — dodał, kiedy już ostatkiem sił przekroczyła próg gabinetu. — O, i jeszcze Remus, Peter, James. Usiądźcie, proszę.

Zanim ktokolwiek zdążył odzyskać oddech, różdżka Albusa świsnęła w powietrzu, a po chwili za ich plecami pojawiło się pięć prostych, drewnianych krzeseł.

James jako pierwszy doprowadził się do porządku, wobec czego to na niego spadł obowiązek rozpoczęcia opowieści. Zaraz po nim reszta Huncwotów dołączyła się do uzupełnienia historii o brakujące elementy. Dumbledore wysłuchał uważnie całego zeznania z ataku śmierciożerców na wieś Little Norton, następnie ze spokojem przyjął ministerialne informacje od Amelii, aż w końcu pokiwał głową z uprzejmą powagą wobec hipotetycznych gdybań Syriusza na temat jego rychłej śmierci w Azkabanie.

— Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów na pewno wyśle do ciebie list o stawienie się na przesłuchanie w Wizengamocie — rzekł Albus do Syriusza, gdy zawisłe między nimi napięcie stało się nie do zniesienia. — O ile już tego nie zrobił.

— Wspaniale. List powędruje do mojego domu, a Walburga oszaleje z radości na wieść, że jej syn nawrócił się i służy Voldemortowi — prychnął, omal nie wywróciwszy oczami.

— Zawsze są jakieś plusy. — Albus posłał mu współczujące spojrzenie. — Oczywiście, nie możesz stawić się na tym przesłuchaniu. Kiedy dokładnie zwolniłeś się z Banku Gringotta?

Z Banku Gringotta?

Zaskoczenie uderzyło w Amelię na tyle spektakularnie, że na moment otworzyła bezgłośnie usta i zamrugała arytmicznie powiekami. W życiu nie pomyślałaby, że Syriusz Black mógłby pracować według nudnego, urzędniczego schematu. Mając przed oczami jego standardowy wygląd — założony na lewą stronę podkoszulek, przetarte dżinsy i skórzaną, motocyklową kurtkę, której suwaki brzęczały przy każdym, poczynionym naprzód kroku — a także znając jego żywiołową naturę oraz burzliwy temperament, wydawało jej się to wręcz absurdalne i groteskowe. I jakby tego było mało, posada w Banku Gringotta równała się pracy z małymi, złośliwymi goblinami, których niechęć do czarodziejów wpisywała się już w ramy ich charakteru. Syriusz zdecydowanie nie wyglądał na osobę cierpliwą, tym bardziej nie ułożoną, dlaczego więc zapragnął zostać bankierem?

— Tak jak mnie prosiłeś, miesiąc temu się zwolniłem. — Głos Blacka wyrwał Amelię z nieprzeciętnie długiej dywagacji nad jego osobą. — Powiedziałem goblinom, że wyjeżdżam do Albanii.

— Świetnie, taką wersję będziemy utrzymywać — ucieszył się Dumbledore. — Gdzie aktualnie mieszkasz, Syriuszu?

— Wynajmuję mugolskie mieszkanie w Londynie.

— Czy ktoś z twojej rodziny wie, gdzie przebywasz?

— Wydaje mi się, że... O Merlinie… — Syriusz jęknął, przejeżdżając dłońmi po czarnych, sięgających uszu pasemkach włosów i zaplatając dłonie na karku. — Gringott wie. Nie chciałem podawać w umowie adresu domowego mojej matki.

— Nic się nie martw, zawsze możesz zamieszkać u mnie — wtrącił się James. — Mama będzie zachwycona.

— Twój dom nie będzie bezpiecznym dla Syriusza miejscem — zaprotestował Dumbledore z nieudolnie skrywaną, ucieszoną iskrą mającą odbicie wyłącznie w jasnoniebieskich tęczówkach. Amelia nie zdążyła nawet pomyśleć, co ta iskra mogłaby oznaczać, gdy Albus przebiegł wzrokiem po pozostałych Huncwotach i dodał: — Ani żadnego z was. Amelio, czy byłabyś skłonna zgodzić się przyjąć Syriusza pod swój dach?

O losie, dlaczego akurat ja?, przemknęło przez myśl biednej Amelii.

Ona i Syriusz Black w jednym mieszkaniu. W szkole dobrze dogadywała się z Huncwotami — uwielbiała Jamesa i Remusa, Peter był wobec niej przemiły, ale Syriusz… To inny rodzaj magii. Zawsze taktowny i na swój sposób uprzejmy, ale też od pewnego czasu zdystansowany wobec niej, choć niemal niezauważalnie. I w dodatku Amelia nie czuła się przy nim swobodnie, zwłaszcza po wydarzeniach z piątego roku, kiedy chwilowo zawiązali nić porozumienia przed SUM-ami z zaklęć.

Spojrzawszy na nią badawczo, Dumbledore przechylił głowę w geście balansującym na granicy cierpliwego oczekiwania na jej odpowiedź i subtelnego ponaglenia, by wreszcie się odezwała. Amelia natychmiast zreflektowała się pod jego spojrzeniem — wyprostowała się na krześle i otrzepała z niewidzialnego pyłu, próbując ukryć zakłopotanie, gdy uświadomiła sobie, że przez dłuższą chwilę jej mina wyrażała głęboką dezaprobatę wobec tego szalonego pomysłu.

— Tak, nie ma najmniejszego problemu — skłamała gładko. Nie chciała stwarzać dodatkowych problemów Albusowi, zresztą ufała mu; jeśli Dumbledore poprosił o przysługę akurat ją, to bez cienia wątpliwości oznaczało, że naprawdę uważał, że jej mieszkanie będzie odpowiednim dla Syriusza miejscem.

Jeszcze przez krótki moment liczyła, że Black zaproponuje coś alternatywnego, wyswobadzając ją z tego obowiązku. Nic takiego się jednak nie stało — tym razem milczał jak zaklęty z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Bardzo ci dziękuję, Amelio — odpowiedział z nieco zbyt wesołym jak na wiecznie stoickiego Dumbledore'a uśmiechem. — A dla ciebie, Syriuszu, mam różdżkę.

Dyrektor podał mu do ręki wyciągniętą z szuflady różdżkę, a Syriusz bezrefleksyjnie wycelował jej koniec w leżącą na biurku książkę. Różdżka posłuchała go — kot na okładce zmienił się w skudlonego, czarnego sierściucha o ładnych, szarych oczach, które wywołały w Amelii dziwne skojarzenie z kimś, kogo mogłaby znać osobiście.

— Uważaj na nią, to moja ostatnia nierejestrowana różdżka — ostrzegł Dumbledore. — Na kolejną akcję Zakonu musisz zmienić swój wygląd, najlepiej za pomocą eliksiru wielosokowego.

— Czyli nie będę uziemiony w czterech ścianach? — Oczy Syriusza błysnęły desperacką nadzieją. Amelię od razu naszła refleksja, że Black wybrałby najgorsze tortury świata, jeśli byłaby to jedyna rzecz, która sprawiłaby, iż nie musi siedzieć w jednym miejscu.

— A miałbym uziemić tak zdolnego czarodzieja?