Snopy światła wyzierające przez szczeliny niestarannie zaciągniętych zasłon wlewały się do sypialni pręgami złotych odblasków, zmuszających Amelię do otworzenia oczu. Zamrugała szybko i obróciła się na bok. Syriusz spał głęboko, niewzruszony oślepiającą wiązką promieni słonecznych ślizgających się po jego twarzy.

A słońce było wszędzie — na lekko rozchylonych ustach, gładko rozluźnionych policzkach, długich, czarnych rzęsach rzucających pierzaste cienie na delikatnie przymknięte powieki... Odsłoniętej piersi, która przez całą noc przylegała ciasno do jej rozgrzanych pleców, płytkich żłobieniach na brzuchu, gdzie poszczególne partie subtelnie zarysowanych mięśni przechodziły w powięzi... Nic mu nie przeszkadzało, żaden błysk światła — nawet jej powłóczyste spojrzenia, które mogłyby wypalać dziury na nieskazitelnej skórze barków i przedramion, nie robiły na nim większego wrażenia. Był w każdym calu doskonały, Amelia przyznawała to, nie kryjąc drobnego ukłucia zazdrości, bo ona sama przy nim wydawała się sobie taka pospolita i zwyczajna.

Choć tej nocy wcale nie odczuła, żeby była pospolita czy zwyczajna, przeciwnie. Szlachetnie blada dłoń o smukłych palcach — tak jawnie wyróżniających arystokratyczną dystynkcję jej właściciela — przesuwała się sennie po jej biodrze. Gorący oddech wciąż muskał jej szyję. Splecione dłonie napawały poczuciem, że niczego sobie nie wmawiała — ten absolutnie zachwycający mężczyzna naprawdę spał w jej łóżku, wypierając rześką woń pościeli charakterystycznym zapachem swojego żelu pod prysznic.

Potrząsnęła głową w pragnieniu odpędzenia tej gamy organoleptycznych fascynacji, po czym w pośpiechu wygramoliła się z pościeli i wtargnęła pod prysznic.

Chłodna woda lała się strumieniami po jej ciele i, niczym fala otrzeźwiająca umysł, dawała ukojenie, którego tak krytycznie potrzebowała. Nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby podsumować całokształt wczorajszych rewelacji, gdyby miała jednak zawrzeć je w dwóch słowach, to powiedziałaby, że... Było intensywnie. Cholernie intensywnie.

A jeśli między dwojgiem ludzi znienacka dzieje się coś tak intensywnego, to później wynikają z tego same problemy.

Czy tego chciała, czy nie, cała ich romantyczna relacja sprowadzała się do nagłych, miłosnych uniesień wynikających z duszenia w sobie skumulowanych emocji, co nie wróżyło świetlanej przyszłości temu związkowi i zapewne nie prowadziło też do żadnej głębszej więzi — wręcz kierowało na tory układu. Jednostronnego układu, bo Amelia czuła, że się zaangażowała.

Gdy przeszła z łazienki do salonu, od razu dostrzegła obecność porozrzucanych na podłodze ubrań, bezlitośnie przypominających jej o przebiegu wczorajszych wydarzeń. Zgarnęła je kilkoma ruchami i poskładała ręcznie, pragnąc choć na chwilę zająć czymś myśli, po czym zaparzyła dzbanek kawy i usiadła przy blacie.

Gdy tak kontemplowała w milczeniu, obracając w dłoniach gorącą filiżankę, po mieszkaniu rozległo się głośne pukanie o ustalonym rytmie. Westchnęła ciężko i podniosła się z miejsca, przeklinając złośliwość losu, która podsuwała jej w próg gości w najmniej oczekiwanych momentach. Ujrzawszy przez wizjer dwóch Huncwotów, Jamesa i Remusa, zadała pytanie kontrolne i wpuściła ich do środka.

— Dzień dobry, Amelio — przywitał się uprzejmie Remus. — Jest taka sprawa...

Jednak niedane było mu dokończyć, ponieważ James, spojrzawszy badawczo na leżące w przedpokoju kurtkę i buty Syriusza, zmarszczył czoło i wtrącił:

— Myślałem, że nie mieszkacie już razem.

Wtenczas z sypialni wyłonił się odziany wyłącznie w bokserki Syriusz, który na ich widok cofnął się o krok, robiąc komicznie zdumioną minę. Zaskoczony wyraz twarzy Jamesa momentalnie odszedł w niepamięć — teraz na jego ustach rysował się uśmiech tak szeroki, że sięgał kącików jego błyszczących ze szczęścia oczu.

— Aha! Czyli to tak się sprawy mają! — skwitował, świdrując wzrokiem osłupiałego Łapę, który stanął jak wryty w progu salonu.

Równocześnie zalała ją fala zimna i gorąca. Skąd się w nich brało to wyczucie czasu? W duchu żywiła nadzieję, że Syriusz lada chwila wpadnie na cokolwiek, co wytłumaczyłoby tę sytuację, ale nic takiego się nie wydarzyło. Jego oczy przybrały zarazem wesoły i figlarny wyraz, gdy odpowiadał:

— Cóż, Ameryki żeś nie odkrył, Rogaś.

James, Syriusz i Remus wymienili znaczące spojrzenia i huncwockie uśmiechy, a potem jeden po drugim unieśli sugestywnie brwi — Amelia na własne oczy widziała, jak porywają się w górę, jakby odczytawszy przekaz płynący z twarzy Syriusza, który również i ona zrozumiała bez słów.

— Wiedziałem! — spuentował James, szczerząc zęby w pełnym uśmiechu. — Wiedziałem, że wystarczy przyjść tutaj, żeby złapać was obojga! Zaoszczędziliśmy sporo czasu, nie, Luniek? — Zdzielił Remusa z łokcia, na co ten przysłonił sobie oczy dłonią; Amelia nie była w stanie określić, czy bardziej z bólu, czy z zażenowania.

Wcale nie musiała zezować, żeby dostrzec, że nawet czubek jej nosa przybrał odcień ciemnego, wytrawnego wina. Takiego, który pozostawiał po sobie ból głowy o natężeniu porównywalnym do skali odczuwanego przez nią teraz zawstydzenia.

Dostrzegłszy jej zakłopotaną minę, Remus natychmiast przybył na ratunek, oznajmiając:

— Moody właśnie nam powiedział, że szykuje się misja w Upper Barnton.

— Kiedy? — zapytała, czując, jak zmieszany wyraz stopniowo ustępuje z jej twarzy.

— Dzisiaj. Chcemy wreszcie zaatakować, skoro wiemy, że śmierciożercy nieustannie panoszą się po tej szopie.

Syriusz momentalnie odzyskał rezon i teraz w nonszalanckiej pozie podpierał framugę drzwi.

— Brzmi niebezpiecznie — skomentował z zachwytem. — Wchodzę w to.

Przełknęła z trudem ślinę. Raptem wczoraj zabezpieczała ten teren i dobrze wiedziała, ile kręciło się po nim śmierciożerców. Jej pierwsza akcja na Pokątnej była niczym w porównaniu do tego, co się szykowało. Sytuacji nie poprawiał fakt, że odstawała nieco od reszty Zakonu, a już zwłaszcza od aurorów — ich wszystkich, w przeciwieństwie do niej, wyróżniała wprawa i obycie w pojedynkach większego kalibru.

— Amelio, wybierasz się z nami? — zapytał James.

Przez głowę przefrunęło jej tysiące myśli. Nie była tak odważna jak Huncwoci i choćby nie wiadomo, jak się zarzekała, nie miała w sobie tej odwagi i brawury, co oni. Może właśnie dlatego była tylko urzędniczką — tchórzliwą konformistką na ciepłej posadce, od czasu do czasu mającą ambicje na bycie kimś więcej...

— Jasne — odparła bez zająknięcia, a echo tego słowa nabrzmiało zapadłą w salonie ciszą.

Uniosła powoli wzrok. James i Remus skinęli głowami na znak zgody — to Syriusz zagęszczał atmosferę, milcząc z zaciętym wyrazem ściągniętych pochmurnie brwi.

— Nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł — sprzeciwił się. Oczy miał ciemne ze strachu.

— A dlaczego nie? — zapytała, a jej własny głos wydał jej się taki... nieswojo wyzywający. Nie chciała, żeby Syriusz postrzegał ją w ten sposób; jako niewprawioną, nieumiejętną, gorszą. Zbyt słabą, by mogła wybrać się z Zakonem na misję.

— Nie masz dużego doświadczenia w walce ze śmierciożercami.

— Dam sobie radę — skwitowała bezdyskusyjnie.

— Okej, jak chcesz — odpowiedział łagodnie i uniósł obronnie ręce. — A co się dzieje z Peterem?

— Jest chory — wyjaśnił Remus, pocierając lewy policzek w geście, który Amelia odczytała nie tyle jako zafrasowanie absencją Petera, ile głębszą obawę, że za jego stanem zdrowia kryło się coś więcej. — Rozmawiałem z nim wczoraj przez lusterko. Mówił, że zaraził się jakimś szczurzym paskudztwem i nie do końca wie, jak to leczyć.

— Czyli nie będzie go dzisiaj na akcji? — James wydął dolną wargę w rozkosznie zasmuconej mince.

— Raczej odpada — podsumował Remus. — Widzimy się w kwaterze o siódmej.

— Jasne — przytaknęła Amelia już nieco mniej odważnie niż przed chwilą.

— Kingsley i Moody muszą jeszcze ustalić przebieg tej akcji, bo trzeba będzie zaatakować z zaskoczenia. I w sumie to wszystko, czym chcieliśmy się z wami podzielić.

Remus zerknął przelotnie na Jamesa, który rzucił szybkim spojrzeniem w kierunku drzwi frontowych.

— To my wam już nie przeszkadzamy. — Twarz Jamesa ponownie rozciągnął szeroki uśmiech. — Bawcie się... Yyy... Dobrze! — dorzucił mało elokwentnie i potargał nerwowo włosy przy uchu.

Remus spojrzał na nią przepraszająco i podążył za Jamesem do wyjścia.

— Amelia — zaczął Syriusz powoli, gdy tylko drzwi trzasnęły we framugach. — To będzie raczej ciężka akcja i nie wiem, czy nie lepiej by było, gdybyś...

— Daj mi spokój, Syriuszu — odparła, lekko rozdrażniona. — Poradzę sobie.

— Jasne, że tak. — Syriusz zbliżył się do niej i pociągnął za rękę, ujmując lekko w pasie. — Ale oni mogą mieć przewagę liczebną, a ja... — Musnął wargami jej policzek i przesunął koniuszkiem nosa wzdłuż linii żuchwy, składając pod nią lekkie, mokre pocałunki. — Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś ci się stało.

— Nie ma dyskusji, idę dzisiaj na akcję — westchnęła, nie mogąc oprzeć się przed wsunięciem palców w jego lśniące, gładkie włosy.

Syriusz odchylił się, przez usta przebiegł mu cień rozbawienia.

— Mam nadzieję, że nie robisz tego przez wzgląd na mnie.

— Nie wierzę — jęknęła, rozkładając bezradnie ręce, które Syriusz złapał w nadgarstkach i oplótł sobie wokół pleców. — Nie jesteś centrum mojego wszechświata.

— Naprawdę? — Uniósł zaczepnie brew. — Wczoraj odniosłem nieco inne wrażenie...

I chwycił ją mocno w pasie, porwał w ramiona, po czym przeniósł na sofę, od której wszystko się wczoraj zaczęło. Nie zdążyła nawet zaprotestować; wstrzymany oddech znalazł ujście, dopiero gdy jej plecy zapadły się w szorstkim obiciu sztruksowej pufy. Syriusz nie tracił czasu — opadł za nią na poduszki, znacząc drobnymi pocałunkami kształt jej obojczyka, przesuwając wargami wzdłuż przebiegu tętniących mięśni szyi, stopniowo zbliżając się do ust, które poddały się bez walki, wypełnione słodyczą ciepłego oddechu i miękkich warg otulających ją jak najdelikatniejsza tkanina...

Jednostronny układ, jej rosnące do niego serce.

Róg dwurożca.

— Poczekaj — zachrypiała, kładąc mu ręce na piersi. — Może zapomnijmy na razie o tym, co było wczo... — urwała, bo Syriusz skradł jej kolejnego buziaka, po czym zagarnął w pasie i uniósł, tym razem kierując się prosto do sypialni.

— Nie — odpowiedział krótko.

Fakt, że miał na sobie tylko bokserki, niczego nie ułatwiał.

— Wydaje mi się, że wiem... — Przymknęła powieki, poddając się dotykowi jego dłoni, które lekkimi muśnięciami załaskotały żebra, cal po calu ześlizgując się na biodra. — Jak można... zniszczyć... ten róg — dokończyła niemrawo.

— Później — szepnął jej w ucho, spychając na bok kołdrę i kładąc ją na materacu jeszcze ciepłego łóżka, które jawiło jej się bardzo zachęcające, kto wie, może nawet bardziej niż wczoraj...

Nie opierała się zbyt długo — zwyczajnie nie była w stanie odmówić sobie zapachu jego skóry, ciężaru piersi, na której drżało mocno jej własne serce ani widoku pulsującej od przyspieszonego oddechu szyi. Umysł tracił na trzeźwości, zmysły wyostrzały się, tylko głowa wirowała od uporczywego echa, jakim wracały do niej słowa, że wciąż nic nie było między nimi jasne i nie miała żadnej gwarancji, że nie skończy ze złamanym sercem.

— Co z tym rogiem dwurożca? — zapytał Syriusz, gdy po wszystkim ułożyła się wygodnie na jego piersi, trawiona poczuciem słabości i palącymi od środka wyrzutami sumienia. — Chciałaś wcześniej o tym porozmawiać.

— A tak. — Uniosła lekko głowę i spojrzała mu w oczy. — Pod twoją nieobecność szukałam informacji na jego temat i pożyczyłam sobie tę twoją książkę...

— Którą? — wpadł jej w słowo z zaniepokojeniem odznaczającym się długą, pionową zmarszczką pomiędzy brwiami. — Nie mów, że Rytuały.

— No właśnie Rytuały. — Amelia mogłaby przysiąc, że na jej ustach wykwitł przekorny uśmieszek. — Strasznie długo mi to zajęło i musiałam się nieźle powściekać, ale koniec końców znalazłam rozdział na temat destrukcji czarnomagicznych artefaktów.

— I co? — Syriusz odwzajemnił uśmiech i pstryknął ją zabawnie w nos. — Szatańska pożoga odpowiedzią na wszystkie twoje pytania?

— Skąd wiedziałeś? — zaśmiała się, czując błogie rozluźnienie w dotąd spiętrzonej obawami głowie. Tak dobrze się przy nim czuła, tak swobodnie rozmawiała, tak idealnie pasowała w każdym aspekcie bliskości i intymności, że nie wyobrażała sobie, że cała ich relacja mogłaby runąć w przepaści wymówek, jej bądź Syriusza, które miałyby uczynić ich rozstanie nieco mniej bolesnym. Choć nie potrafiła też określić, dlaczego uważała, że mieliby się rozstać, skoro od powrotu z Rumunii Syriusz sprawiał wrażenie, jakby rozstanie z nią było ostatnim, czego by sobie życzył. Może nie umiał rozmawiać o uczuciach równie bardzo, jak ona?

— Nie ma takiego przedmiotu, którego pożoga nie byłaby w stanie strawić — odpowiedział, znacząc ustami ścieżkę od jej ucha do skroni.

Merlinie. Mało brakowało, a serce wyskoczyłoby jej z piersi.

— W książce było napisane coś w stylu... — Ściągnęła brwi i zacisnęła usta w usilnej próbie skupienia się na treści rozmowy. — Że otworzenie portalu w płomieniu szatańskiej pożogi może poskutkować trwałym uszkodzeniem rogu.

Syriusz wciągnął gwałtownie powietrze w płuca.

— Portalu do Podziemi — dopowiedział tak lodowato, że jego ręce pokryły się gęsią skórką. — Bingo. W momencie otworzenia portalu moc rogu słabnie. Wtedy można skierować na niego płomień szatańskiej pożogi i na zawsze zniszczyć. To szalenie niebezpieczne, w dodatku nie mamy szans na otworzenie portalu, nie posiadając bliźniaczej pary rogów.

Rytuały twierdzą, że wystarczy tylko jeden róg — wyjaśniła — z jakimś tam zastrzeżeniem, którego treści niedane mi było doczytać, bo...

— Właśnie, Amelia — wtrącił się, kładąc palec wskazujący na jej ustach. — To jest głównym grzechem tej książki. Wplątujesz się w czary, których skutków do końca nie potrafisz przewidzieć.

— Och, nie gaś mojego entuzjazmu — jęknęła z wyrzutem. — Pomyślałam, że skoro wiemy już, że do zniszczenia rogu potrzeba otworzyć portal, zapewne rysując okrąg i rzucając odpowiednie zaklęcie z tej twojej okultystycznej książki, i do tego rozpalić pożogę, to może Dumbledore dopowiedziałby, gdzie w tym wszystkim leży haczyk.

— Chyba nie potrzebujesz Dumbledore'a, żeby się tego dowiedzieć. — Szare oczy Syriusza zaiskrzyły srebrem jak dwa rozświetlone magią lampiony. — Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku. Tylko para rogów dwurożca może otworzyć portal w pełnym wymiarze, ale pojedynczy róg również będzie w pewnym stopniu do tego zdolny. Wydaje mi się, że otwarcie Podziemi nastąpiłoby tylko w obrębie wyrysowanego okręgu...

— A inferiusy nie mogłyby poza niego wyjść, tak jak w przypadku pełnowymiarowego portalu — dopowiedziała resztę, domyślając się, że to właśnie było kluczem do rozwiązania tej zagadki. — Czyli zniszczenie rogu nie byłoby wcale takie skomplikowane?

— Wychodzi na to, że nie — westchnął, obejmując ją mocno w pasie. — Otwierając portal, stajesz się władczynią inferiusów, a jeśli nauczysz się nad nimi panować, to możesz zrobić właściwie wszystko.

— W Rytuałach była też informacja, że pełną moc rogu trzeba dopiero rozwinąć.

— Nic odkrywczego w przypadku tego typu bibelotów.

— Świetnie! — Zerwała się do pozycji siedzącej i utkwiła w nim wyczekujące spojrzenie. — To co teraz?

— No cóż, Amelia. — Syriusz przyciągnął ją do siebie i zsunął dłoń na plecy, powoli, niespiesznie, sypiąc iskrami w miejscach, gdzie opuszki palców najbardziej elektryzowały skórę. — Chyba muszę cię zabrać na wycieczkę do Rumunii.

— Odpadam. — Zaśmiała się, odrzucając łaskoczące ją po policzkach włosy na plecy. — Mam pracę.

— Wszystko psujesz — westchnął z przekąsem. — No nic, przejadę się po ten róg sam. Spiżobrzuch z pewnością już za mną zatęsknił.

— Jaki spiżobrzuch? — zdziwiła się.

— Smok pilnujący wejścia do skrytki.

— A tak, Remus mi mówił. — Ponownie się roześmiała, zbyt wrażliwa na jego dotyk, który wzbierał w niej falą łaskotek przy najdelikatniejszym muśnięciu pleców. — Podobno ukradłeś go z rezerwatu...

— Też byś go buchnęła — schrypnięty pomruk Syriusza rozlał się po jej ciele jak letni deszcz — gdyby chciwy Ridgebit zażądał od ciebie tysiąca galeonów w gotówce...

Wybuchnęła śmiechem.

— Pięknie — podsumowała, tłumiąc w sobie chichot. — Zamiast negocjować cenę, to ty kradniesz smoka. Zachowanie godne Syriusza Blacka.

— Sam nie wiem, czy to komplement, czy obelga — odszepnął, tym razem już prosto w jej usta.


Obawy Amelii co do misji w Upper Barnton potwierdziły się — była to zdecydowanie najmniej przyjemna akcja, w jakiej miała okazję uczestniczyć. Gdy wraz z Syriuszem stawiła się o siódmej w kwaterze głównej Zakonu, na własne oczy zobaczyła, że prawie wszyscy jego członkowie zamierzali stoczyć dziś pojedynek. Dość szybko doszła do wniosku, że bardziej trafnym od akcji określeniem byłaby bitwa i, jak się później okazało, ani trochę się nie pomyliła.

Zgodnie z przypuszczeniami Dumbledore'a śmierciożercy ponownie zebrali się w starej szopie w Upper Barnton. Jednak gdy Zakon przełamał zaklęcia zabezpieczające teren i ściągnął wyciszające uroki, na jaw wyszło, że śmierciożercy torturowali w niej pewną kobietę.

Kobietą przetrzymywaną przez śmierciożerców była Lukrecja Prewett, matka Gideona i Fabiana. Dostrzegłszy jej obecność, bracia zaatakowali przed sygnałem ze strony Moody'ego. Dalsza akcja potoczyła się w błyskawicznym tempie — obie strony ciskały w siebie salwami uroków, roznosząc w drobny pył nie tylko starą szopę, ale i leśny obszar dookoła, śmierciożercy zaś w gniewie podpalili całą wioskę. Torturowana Lukrecja została przechwycona z rąk oprawców, ale jej synowie przypłacili za to życiem.

Wrócili do kwatery głównej — zszokowani, roztrzęsieni, rozdygotani. Lukrecją targały konwulsyjne drgawki; zanosiła się przeraźliwie płaczem — wyła z tęsknoty, obejmując dłońmi kolana i huśtając się w przód i w tył na twardym betonie w korytarzu Wrzeszczącej Chaty.

Amelia wpatrzyła się pusto w jeden punkt za oknem, nie mogąc znieść cierpienia wymalowanego na twarzach przyjaciół. Moody, Kingsley i Frank wrócili do Upper Barnton oszacować straty i po niecałej godzinie pojawili się z powrotem w kwaterze. Nic nie znaleźli; płomienie szatańskiej pożogi strawiły wszystko w promieniu kilkunastu jardów — każdą łąkę, las i polanę. Ulewny deszcz, zaszumiwszy na gontach dachów przydrożnych chat i strzechach drewnianych szop, spopielił je w liche pogorzelisko, rozmywając ostatnie dowody stoczonej walki.

Tej nocy zginęło więcej niż dwoje ludzi — wielu mugoli straciło życie w ogromnym pożarze, po którym smolisty dym jeszcze długo unosił się nad powoli dogasającymi zgliszczami Upper Barnton, docierając aż do zachodniej części Londynu i gęstą mgłą spowijając gładź aksamitnie czarnego nieba.

— Wracajmy — szepnął jej Syriusz we włosy.

Dopiero wtedy spostrzegła, że od powrotu do kwatery głównej ani na sekundę nie wypuścił jej dłoni ze swojej. Chyba czuła się zbyt osowiała i wstrząśnięta, żeby zauważyć coś tak nieistotnego w porównaniu do wydarzeń, których niedawno była świadkiem.

Kiwnęła głową na znak zgody i po chwili deportowali się z rozlewającym się po ścianach Wrzeszczącej Chaty echem, w której dzisiaj wyjątkowo panowała grobowa cisza.

Wróciwszy do mieszkania, Amelia nie mogła odeprzeć cisnących się jej do oczu łez. Emocje ostudziły się nieco, gdy Syriusz wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Zasnęła wyczerpana w jego ramionach, ale przez całą noc zgiełk rzucanych na akcji uroków dzwonił jej w uszach niczym najgorsza kakofonia.

Ocknęła się dopiero o świcie i uniosła zalepione łzami powieki. Na wolnej poduszce obok zauważyła obecność małej, zgiętej w pół karteczki. Półprzytomnie zgarnęła ją w dłoń i odczytała treść krótkiej wiadomości:

Amelia,

Lecę do Rumunii. Wrócę niebawem.

Syriusz

No tak. Czego innego mogłaby się po nim spodziewać? Syriusz w żadnej sytuacji nie dawał sobie ani chwili wytchnienia, urodzony człowiek czynu. Była rozmowa na temat zniszczenia rogu dwurożca? Proszę bardzo, Syriusz wstaje wraz z brzaskiem poranka i leci ileś tam tysięcy mil do Rumunii po róg — a fakt, że raptem kilka godzin temu powrócił ze śmiertelnie niebezpiecznej misji, nie miał dla niego najmniejszego znaczenia.

W drodze do łazienki niechętnie spojrzała w lustro — dotąd gęste, orzechowe włosy zmatowiały do barwy przygaszonego brązu, napięta skóra twarzy napuchła i zwiotczała, duże, brązowe oczy nabiegły pajęczynami rozszerzonych naczynek i nabrzmiały od łez. Pochyliła się nad umywalką i obmyła twarz chłodną wodą. Powoli zbliżała się siódma trzydzieści, musiała zatem zebrać się w garść, użyć kilku zaklęć maskujących i z przyklejonym do twarzy uśmiechem deportować się do pracy.

Wyłoniwszy się z łazienki, pociągnęła ostatni łyk zimnej kawy, zgarnęła aktówkę i płaszcz z przedpokoju, i pospieszyła do Ministerstwa.

Ogden złapał ją tuż przed wejściem do zatoki.

— Panno Bones, potrzebuję od pani nowych raportów.

Stanęła naprzeciwko niego jak rażona piorunem. Ministerstwo z pewnością zaniepokoiła śmierć dwojga aurorów poza godzinami pracy i nieoddelegowani misją z biura, co zwiastowało całą lawinę kłopotów i gęstych tłumaczeń.

— Proszę za mną.

Ruszyła za nim do tego stopnia przerażona, że jej stopy same zaczęły drobić małe, chroniące przed upadkiem kroczki. Ogden nie zwolnił jednak kroku; odczekał w fotelu, aż samotnie przemierzy ostatnią prostą do gabinetu, a gdy tylko przekroczyła jego próg, oznajmil:

— Na polecenie ministra Croucha chciałbym panią prosić o sporządzenie skróconych sprawozdań na temat kilkunastu osób.

Kilkunastu osób.

Ciężar tego zadania poraził jej oddech — przez sekundę lub dwie nie mogła zaczerpnąć powietrza, przełykała więc desperacko ślinę, licząc, że ten sposób skutecznie rozluźni jej sparaliżowaną krtań.

— Naturalnie nie wymagamy od pani cudów — dodał prędko na widok jej zrozpaczonej miny. — Minister Crouch prosił wyłącznie, żeby znalazła pani wspólny mianownik pomiędzy wykazami zaklęć pewnych osób i najlepiej połączyła je w jeden, zbiorowy dokument.

— Oczywiście — przytaknęła ochoczo, choć w głowie kłębiły się najgorsze obawy. — Co to są za osoby? Czy mogę prosić o wykazy?

— Proszę bardzo. — Ogden przesunął po blacie plik pergaminów.

Ledwie zdążyła ukryć rosnące w oczach przerażenie przed wnikliwym wzrokiem Ogdena, gdy czarny tusz wskoczył w odpowiednie miejsca na pergaminie, układając się w znajome konfiguracje imion i nazwisk:

Alastor Moody, James Potter, Benio Fenwick, Dorcas Meadowes, Remus Lupin, Frank Longbottom, Lily Evans, Fabian Prewett, Gideon Prewett, Marlena McKinnon...

Dalej już nie patrzyła — doskonale znała nazwiska członków Zakonu Feniksa. Nie musiała przeglądać kolejnych wykazów, żeby domyślić się, że nikogo innego wśród nich nie odnajdzie.

— Na kiedy mam je przygotować? — bąknęła słabo.

— Najlepiej na dzisiaj — odpowiedział, przenikając ją wzrokiem spod zmarszczonego nieufnie czoła. — Wiem, że tego jest bardzo dużo, panno Bones — westchnął, najwyraźniej uznając, że jej szok spowodowany był gabarytami pliku, który musiała przewertować.

— To całkiem sporo pracy — skomentowała z zimną krwią, nie chcąc wyprowadzać go z tego błędu. — Moim zadaniem jest znaleźć wspólny mianownik, tak?

— Dokładnie. Nic więcej nas nie interesuje.

Wyszła z gabinetu dyrektora o miękkich nogach i powolnym krokiem powłóczyła się do swojego biurka.

Ministerstwo wiedziało o Zakonie Feniksa, a ona nie mogła nic zrobić. Tylko garstka jego członków, która posługiwała się nierejestrowanymi różdżkami, nie będzie miała przez nią problemów, a wśród takich osób była tylko ona, Syriusz, Dumbledore, Kingsley, Fletcher i Doge.

Spojrzała na piętrzące się przed nią wykazy i głośno przełknęła gulę, która stanęła jej w gardle. Zakleszczona w ministerialnej pułapce, musiała napisać raporty zgodne z prawdą — żadne zafałszowanie wykazów czy celowe zatajenie informacji na temat Zakonu nie wchodziło teraz w rachubę, bo Ogden i Crouch już o nim wiedzieli. Żołądek ścisnął się jej tak boleśnie, że poczuła, jak zbiera się jej na wymioty.

Przystąpiła do pisania. Bez większego problemu wyłapała każdą akcję przeprowadzoną przez Zakon i na tej podstawie wypisywała daty i zaklęcia, których użyli poszczególni jej członkowie. Misje wykonywane w parach czy trójkach skrzętnie pomijała i to właściwie było wszystko, co mogła zrobić. Ledwie powstrzymywała się od szlochu — doskonale wiedziała, że zaangażowani w zakonną działalność aurorzy zostaną wyrzuceni, Moody zawieszony, cała reszta wtajemniczonych postawiona przed Wizengamotem... A na sali rozpraw minister mógł zrobić wszystko — brak odrębności pomiędzy wykonawczym prymatem Ministerstwa a sądowniczą władzą Wizengamotu dawała mu nieograniczone zwierzchnictwo. Minchum miał szerokie pole do popisu i trzymał ich w garści.

Skończywszy ostatni raport, złożyła pergaminy w plik i posłała je zaklęciem do gabinetu Ogdena, ani myśląc stawiać się tam osobiście. Usta miała tak zgryzione, że na obrzmiałej wardze czuła boleśnie stwardniałą narośl, poranione skórki przy kciukach co jakiś czas znaczyły krwiste ślady na pergaminie — nawet oczy miała łzawe i szkliste, z przemęczenia i rozpaczy, która oplotła jej gardło jak żelazna pięść.

Wpadłszy do atrium, wrzuciła w płomienie garść proszku Fiuu i wyszeptała adres.

Pierwszym miejscem, jakie przyszło jej na myśl, było Hogsmeade.

Przedarłszy się starym, huncwockim skrótem do zamku, złożyła cichą modlitwę, żeby ten jeden, jedyny raz, gdy najbardziej na świecie potrzebowała pomocy, Hogwart wyciągnął do niej otwartą dłoń.