Rozdział 46
Człowiek Dumbledore'a (część druga)
Richard nie był zadowolony z tego, jak potoczyły się wypadki bezpośrednio po bitwie. O mało co tego wszystkiego nie spieprzyli. Po upadku swojego Mistrza co bardziej przytomni Śmierciożercy natychmiast zrobili w tył zwrot i zaczęli uciekać z Wielkiej Sali. Aurorzy pierwsi zorientowali się, co się dzieje, ale każdy z nich znajdował się w zupełnie innej części pomieszczenia, w dodatku dość daleko od wyjścia. Nie mogli strzelać klątwami i oszałamiaczami w sali pełnej postronnych ludzi. Z dwojga złego lepiej było pozwolić Śmierciożercom wybiec na dziedziniec i spróbować zatrzymać ich tam, gdzie nikomu nie mogli zrobić krzywdy. Na szczęście żaden z nich nawet nie pomyślał o wzięciu zakładników. Chcieli po prostu jak najprędzej się zmyć i ocalić własną skórę. Na zewnątrz prędko jednak okazało się, że siły, które ruszyły w pogoń, były zbyt małe. Nie da się jednocześnie biec i celnie rzucać zaklęć; zdołali obezwładnić część przeciwników, ale reszta wyrwała się tak daleko, że znaleźli się praktycznie poza zasięgiem. Lights przez moment miał przed oczami straszną wizję, w której większość popleczników Voldemorta dociera do granicy pola aportacyjnego i zwyczajnie znika im sprzed nosa. I prawie by się im się to udało, gdyby do akcji nie wkroczyły centaury. Doścignęły ich, odcinając od Zakazanego Lasu. Śmierciożercy, niczym wilcza wataha, która straciła swojego lidera, nie byli już zbyt chętni do walki. Gdy ujrzeli wycelowane w siebie łuki, bez oporu dali się rozbroić, a potem potulnie odeskortować do zamku. Kilku wciąż zdołało zbiec, ale na to aurorzy już nic nie mogli poradzić. Musieli to uwzględnić w bilansie po stronie strat.
Krótką naradę na gorąco zwołali natychmiast po tym, jak zamknęli Śmierciożerców w lochach. W Hogwarcie znajdowało się na szczęście sporo pustych pomieszczeń, przypominających cele (ta szkoła miała naprawdę interesującą historię), więc znalezienie dla nich tymczasowego lokum nie stanowiło problemu. Nie było nad czym debatować. Przez aklamację ustalono, że musieli skontaktować się z centralą i wezwać wsparcie. Sami nie mogli zająć się pilnowaniem i transportem tak dużej liczby aresztantów i do tego jeszcze obstawić i zabezpieczyć teren w Hogwarcie i w Hogsmeade. Było ich tutaj tylko siedmiu, z czego dwóch kolegów, Ernest i Peter, przebywali poza zamkiem.
— Dobra, do kogo uderzamy najpierw? — zapytał Christian, patrząc na swojego przełożonego. Cała piątka, razem z Ezrą, Alexem i Markiem weszła na chwilę do jednej z komnat w lochach, która przypadkowo okazała się również od dawna nie używaną pracownią. Na stojącym na środku długim stole stał palnik, nad którym wisiał samotny, wyraźnie wysłużony miedziany kociołek, ale poza tym całe stanowisko było starannie wysprzątane a sam blat wyszorowany niemal do białości. Mogła posłużyć za tymczasową kwaterę główną aurorów. Oprawa w postaci wysokich regałów, zastawionych słojami z rozmaitymi preparatami pływającymi w formalinie i bliżej nieokreślonymi miksturami zupełnie im nie przeszkadzała. Na miejscach zbrodni widywali znacznie gorsze rzeczy. — Kogo jesteśmy pewni?
— Kate w pierwszej kolejności — odparł Richard bez namysłu. — I wszyscy ludzie z jej zespołu, poza tą szują, Ruislipem. Brał w łapę od śmierciojadów na długo przed przewrotem w ministerstwie.
— A właściwie dlaczego od razu nie powiadomiłeś Kate? — zainteresował się Christian. — Przydałaby się tutaj.
— Bo w przeciwieństwie do większości z nas ma rodzinę.
— Ernest też ma… Ach — nagle zrozumiał. — To dlatego zostawiłeś go w Hogsmeade?
Richard skinął głową. Ernest Stockwell był swoistym fenomenem w oddziale kryminalnym — obecnie jako jedyny nie był rozwodnikiem.
— Będzie wściekła, kiedy się dowie — wtrącił Ezra.
— Lepiej żeby była wściekła, niż martwa — odparł Richard.
— Może jeszcze Frank Leyton? — zaproponował Alex. — Znacie Leytona, nie? Ze spraw wewnętrznych.
— Jesteś pewien? — wyraził wątpliwość Mark, który ze względu na najkrótszy staż najmniej orientował w układach panujących w Biurze Aurorów. — To Ślizgon. I w dodatku prowadzał się z Dawlishem!
— Znali się za szkoły, ale za sobą nie przepadali — odparł Alex. — Narzucili mu go jako partnera, ale ogólnie to uczciwy facet. I przecież jego żona jest mugolaczką! Bardzo nie podobało mu się, co działo się u nas w firmie, ale także przez wzgląd na nią siedział cicho.
— To prawda — potwierdził Richard. — Była cała akcja z załatwianiem papierów dla niej, znaleźli wreszcie jakiegoś dalekiego wujka czarodzieja i udowodnili, że ma prawo do różdżki, no, ale co się najedli stresu, to ich… Dobra, czyli jego też włączamy. Ja bym jeszcze powiadomił chłopaków z przestępczości eliksirowej. I artefakty. — Artefaktami nazywano specjalną komórkę, która zajmowała się głównie wyłapywaniem nierejestrowanego handlu czarnomagicznymi przedmiotami. Ostatni rok dostarczył im sporo zgryzoty.
— A co? Myślisz, że Snape coś nielegalnie pichcił w lochach? — zainteresował się Ezra. Rozejrzał się po pracowni z nagłym zainteresowaniem i na moment zatrzymał wzrok na słoju, w którym widać było wielką gałkę oczną, prawdopodobnie smoczą, przyklejoną do ścianki. Wydawała się ich obserwować.
— Z całą pewnością, ale śledztwo w tej sprawie zostawimy na inną okazję. Po prostu co do nich mam pewność, że nie brali łapówek od śmierciojadów.
— Pewnie, mogli robić na nielegalu już całkiem jawnie, to nie musieli nawet nikogo opłacać — skomentował Christian cierpko. — Rety, oni teraz będą musieli obłazić i pozamykać te wszystkie kramy z czarnomagicznymi eliksirami i artefaktami, które wykwitły na Pokątnej. Ile to roboty!
— Sama przyjemność — stwierdził Richard lekkim tonem. — Wcześniej musieli wystawiać im pozwolenia pod przymusem.
— A kogoś z oddziału specjalnego…? — zapytał z wahaniem Mark.
— Zwariowałeś! — Alex spojrzał na niego ze zdumieniem. — Ich to trzeba trzymać stąd jak najdalej tak długo, jak się da.
— I tak tu przylezą… — mruknął Ezra. — Taka akcja podlega właściwie pod ich kompetencje.
Richard jednak nie przejmował się zbytnio tą perspektywą. Gdy będą mieć na miejscu chociaż z dwudziestu-trzydziestu aurorów, co do których mogli być pewni, to oni będą dyktować warunki. Oddział specjalny będzie musiał się podporządkować.
— Niech przyłażą, grunt, żeby nam tu nie przeszkadzali — powiedział.
— Zatrą ślady…
— Jakie ślady? Ten rozwalony zamek? Zresztą w razie czego można ich odesłać do Hogsmeade. Grunt, żeby nie dopuścić ich do Śmierciożerców. Chociaż jest całkiem możliwe, że nie będą chcieli się teraz wychylać i będą woleli zostać w Biurze, licząc na to, że wszystko rozejdzie się po kościach. Dobra, ale nie ma co teraz nad tym debatować. Wszystko ustalone, różdżki w dłoń i rozsyłajcie patronusy. — Podczas akcji aurorzy często korzystali ze specjalnych komunikatorów, działających jak mugolski radiotelefon. Ich zasięg był jednak ograniczony, więc do przesyłania wiadomości na dalsze odległości wciąż najlepiej sprawdzało się to zaklęcie. — Trzeba jak najszybciej zabezpieczyć teren, żeby nie zaczęli nam tu włazić postronni ludzie. Ktoś musi też wesprzeć Ernesta i Petera w Hogsmeade i przekazać im wieści.
— Ja pójdę — zaoferował się natychmiast Mark.
— Weź kogoś z Zakonu, może Hestię Jones. Nie łazimy bez wsparcia po terenie — polecił Lights.
— E tam, przecież widziałeś jak spieprzali. Aż się za nimi kurzyło. — Mark, najmłodszy z nich, czasem przejawiał zbyt dużą, niekiedy graniczącą z brawurą pewność siebie. Richard, po kilkunastu latach służby, dobrze wiedział, że w pracy aurora najbardziej niebezpieczne były dwie rzeczy: poddanie się rutynie i lekceważenie przeciwnika.
— Młody, mówię, że nie łazimy bez wsparcia — powtórzył nieznoszącym sprzeciwu tonem. — Nie mamy pewności, czy na pewno wszyscy uciekli, któryś z tych gnojów mógł gdzieś utknąć, a osaczony Śmierciożerca to niebezpieczny Śmierciożerca.
— Dobra, czaję.
Alex i Ezra zostali w lochach, żeby mieć oko na zatrzymanych, zaś pozostała trójka wróciła do głównej części zamku. Mark od razu poszedł rozejrzeć się za Hestią, a Christian objął stanowisko obserwacyjne na dziedzińcu. Miał dać znać, gdyby działo się coś niepokojącego — wszyscy żywili nadzieję, że nie będzie to kolejny szturm na Hogwart, tym razem dokonany przez cywilów. Richard był zdania, że trochę za szybko posłali w eter wieści o wydarzeniach, ale z drugiej strony rozumiał, że McGonagall i Kingsley chcieli, żeby Potterwarta ogłosiła zwycięstwo jako pierwsza. Źle by się stało, gdyby ludzie dowiedzieli się o wszystkim z pogłosek i plotek. Może czarodzieje nie dysponowali tak wieloma środkami przekazu jak mugole, ale informacje w ich świecie rozchodziły się błyskawicznie.
Richard dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że wygrana bitwa niestety wcale nie oznaczała końca wszystkich problemów. Dobrze pamiętał, co działo się po pierwszej wojnie, chociaż wtedy jeszcze kształcił się w Akademii Aurorów i nawet mu się nie śniło, że kiedyś będzie współpracować z Zakonem. Jednak podczas pierwszej wojny nigdy nie doszło do sytuacji, by Śmierciożercy tak głęboko zdołali zinfiltrować ministerstwo i wszystkie jego departamenty. W pewnym sensie każdy, kto wciąż tam pracował, był mniej lub bardziej umoczony. Jak oddzielić zastraszonych od tych, którzy aktywnie wspierali reżim? Teraz każdy wykona zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i za nic nie przyzna się, że popierał działania rządu. I oczywiście znajdzie się cała rzesza ludzi twierdząca, że przez ostatnie miesiące była trzymana pod Imperiusem. Bagno. Jedno, wielkie bagno, które nie sposób będzie oczyścić, ale w którym wszyscy jeszcze mogą utonąć, o ile przytomni ludzie nie wezmą spraw w swoje ręce. Zakon Feniksa miał przygotowany jakiś scenariusz działań i od razu zaczął go wdrażać; Kingsley miał dość rozbudowaną siatkę kontaktów w ministerstwie. Richard zdziwił się, że aż tak rozległą. Sytuację nieco ułatwił fakt, że mieli teraz po swojej stronie Piusa Thicknesse'a. Dzięki wiedzy operacyjnej członkowie Zakonu Feniksa wiedzieli, że minister magii był trzymany pod Imperiusem przez Śmierciożerców, wobec czego starali się go oszczędzić w walce. Gdy Voldemort zginął w pojedynku, jego mroczna magia natychmiast opadła. W przeciwieństwie do innych popleczników czarnoksiężnika, Thicknesse nawet nie próbował uciekać. Stał nieruchomo z opuszczoną różdżką, wyraźnie oszołomiony, sprawiając wrażenie człowieka, który z jednej strony nie do końca wiedział, gdzie się znajduje, a z drugiej właśnie zaczynał zdawać sobie sprawę, do czego przyłożył rękę. Wszyscy liczyli, że gdy tylko uda się go całkowicie wyrwać ze szponów Imperiusa, pójdzie na pełną współpracę. Ułatwiłoby to załatwienie wielu spraw oficjalnymi kanałami. Przede wszystkim należało unieważnić ustawy i dekrety dyskryminujące mugolaków i uwolnić niesłusznie skazanych i przetrzymywanych w Azkabanie; jednak nie każdy więzień siedział tam z powodów politycznych, więc nie można było tak po prostu otworzyć wszystkich drzwi do cel i wypuścić ich na wolność. Każdą sprawę trzeba będzie tak czy inaczej ponownie rozpatrzyć. Niektórzy będą mieć farta i wyjdą od razu po uchyleniu dekretów, jeśli te były podstawą skazania. Ale pozostali, z innymi zarzutami, będą musieli niestety trochę poczekać, chyba że uda im się załatwić od ręki ułaskawienie, póki Thicknesse jeszcze oficjalnie był ministrem magii. Zakon miał nadzieję, że uda się przepchnąć kandydaturę Kingsleya jako jego następcy, ale w tym celu musiał zebrać się cały Wizengamot i zwołać specjalne posiedzenie. Zapowiadała się ciężka batalia, bo cała ta instytucja nie należała do najbardziej bezstronnych, zwłaszcza po tym jak została praktycznie rozwalona od środka po przewrocie w ministerstwie. Jak zwykle ci, którzy nawet nie kiwnęli palcem, gdy kraj stopniowo pogrążał się w kryzysie i ochoczo przyklaskiwali zwiększaniem podziałów w społeczeństwie, a niekiedy byli wręcz ich motorem napędowym, teraz ustawią się tak, że na końcu to oni będą szafować wyrokami. Sędziowie, którzy najgłośniej protestowali, gdy Wizengamot zaczął wykonywać ostry zwrot w stronę voldemortyzmu, zostali albo odsunięci od władzy, albo po prostu zniknęli w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Pozostawało tylko liczyć na to, że teraz uda się odwołać tych, którzy zasiadali tam bezprawnie, a na ich miejsce zostaną powołani uczciwi ludzie, zaś reszta, czy to z oportunizmu, czy po prostu z chęci wyrównania chociaż części szkód, nie będzie przeszkadzać. Od dawna mówiło się, że ten organ posiadał zbyt wiele władzy, ale przeprowadzenie reformy w Wizengamocie i wprowadzenie jasnego podziału kompetencji pomiędzy jego poszczególne pododdziałami było równie realne jak lot na smoku na księżyc.
Richard niepokoił się również o przyszłość Biura Aurorów. Mógł tylko się domyślać, jaki chaos teraz tam zapanuje. Jego „szef wszystkich szefów" pewnie leżał gdzieś tutaj wśród zabitych, chyba że udało mu się zbiec. Znając zapobiegliwość Yaxleya, któremu zawsze udawało się spaść na cztery łapy, było to niestety niewykluczone. Na pewno nie znajdował się w gronie zatrzymanych na błoniach, co mogło wskazywać na to, że jakimś cudem udało mu się wywinąć. Niemniej jego kariera w ministerstwie właśnie dobiegła końca, co automatycznie oznaczało, że zwolniła się posada szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Należało zrobić wszystko, by to stanowisko objął ktoś zaufany, o nieposzlakowanej uczciwości. Podczas spotkania z Zakonem Richard prędko podsunął odpowiednią kandydaturę — byłego przełożonego Wydziału Kryminalnego, Maxa Kentona, który obecnie znajdował się na emeryturze. Po krótkiej naradzie z Zakonem, ustalili, że Lights od razu pośle do niego patronusa z wiadomością w tej sprawie. Wszyscy strasznie żałowali, gdy trzy lata temu musiał odejść z Biura Aurorów ze względów zdrowotnych. Podobno trochę je podreperował, chociaż miał jakieś problemy z poruszaniem się i rzadko wychodził z domu. Teraz jednak nie potrzebowali ludzi do ganiania za niedobitkami Śmierciożerców w terenie. Czekało ich zbieranie i analizowanie zeznań i materiałów dowodowych, nadzorowanie ekspertyz i reorganizacja całego Biura, z dochodzeniami wewnętrznymi na czele, co w normalnej sytuacji byłoby bardzo nieprzyjemną perspektywą, a co dopiero w obecnej. Ogółem mnóstwo roboty, którą wykonywało się zza biurka. Ich były szef cieszył się dużym zaufaniem społecznym i co najważniejsze szczęśliwie ominął go okres, gdy Departament i bezpośrednio podlegające mu Biuro znajdowało się pod kontrolą ludzi sprzyjającym Śmierciożercom. Od razu podniosłoby to ich notowania u opinii publicznej.
Kilka pierwszych godzin po bitwie zleciało nie wiadomo kiedy. Narady i spotkania odbywały się w biegu, nie było czasu nawet spokojnie usiąść. Pierwsi wezwani na pomoc aurorzy pojawili się na miejscu po niecałej pół godzinie (Kate była wśród nich i zgodnie z przewidywaniem miała sporo pretensji do Richarda, za to, że ją wcześniej pominął). Lights wdrażał wszystkich w temat i oddelegowywał do zadań. Nie był ich przełożonym, ale w sytuacji kryzysowej koordynacją działań zajmował się funkcjonariusz najwyższy stopniem z jednostki, która pierwsza znalazła się na miejscu zdarzenia i wszyscy się temu podporządkowywali.
Gdzieś po dziewiątej profesor Flitwick napomknął mu o Carrowach, którzy wciąż leżeli obezwładnieni w Wieży Ravenclawu.
— Nie chciałbym wam zawracać głowy, bo widzę, że macie pełno roboty — powiedział niemal przepraszająco opiekun Krukonów — ale zachęcamy uczniów, żeby wrócili do swoich dormitoriów i spróbowali choć trochę odpocząć. Dobrze jednak byłoby najpierw stamtąd usunąć Carrowów. Uczniowie dość się przez nich wycierpieli.
— Oczywiście. Zaraz poślę po nich ludzi.
Wciąż znajdował się w pobliżu holu, gdy zauważył nauczycielkę, którą spotkał podczas bitwy na korytarzach szkoły. Nadeszła od strony skrzydła szpitalnego. Długie czarne włosy wymknęły jej się z upięcia i opadały swobodnie na plecy i ramiona. Wydawała się mocno przygnębiona, ale nic nie wskazywało na to, by odniosła jakieś poważniejsze obrażenia. Skorzystał z okazji, żeby się jej przedstawić, dzięki czemu wreszcie poznał jej imię. Udało im się chwilę porozmawiać, ale przerwał im Christian, który wywołał go na dziedziniec.
— Mam nadzieję, że to coś ważnego — mruknął Richard.
Christian w odpowiedzi tylko skinął głową w stronę dwóch postaci w ciemnogranatowych aurorskich szatach, które zmierzały w stronę zamku.
— Pierwsi goście spoza listy zaproszonych — mruknął jego podwładny. — Myślisz, że chcą pomóc, czy będą przeszkadzać?
— Zobaczymy — odparł Lights. Spokojnie zaczekał, aż dwaj aurorzy podejdą bliżej.
— Epping, Brentwood. Rychło w czas — przywitał ich raczej chłodno. — Długo wam to zajęło.
— Zabezpieczaliśmy teren w Hogsmeade — odparł Epping sztywno. Wyraźnie nie wiedział, co zrobić z rękami. W końcu założył je za plecy. Omiótł wzrokiem pokiereszowaną fasadę zamku i zrujnowany dziedziniec, nieco dłużej zatrzymując spojrzenie na bezgłowym cielsku ogromnego węża, leżącym na zwale gruzu. Musiało to zrobić na nim niemałe wrażenie, chociaż starał się tego nie okazywać.
— Niezły burdel — powiedział wreszcie. — Dużo zatrzymanych?
— Połowa Wewnętrznego Kręgu. I sporo młokosów.
„I udało się to bez waszej pomocy" — dodał w myślach Richard.
— A reszta? — zapytał Brentwood.
— Reszta leży sztywna. Włącznie ze swoim umiłowanym przywódcą.
— Więc to prawda? Potter naprawdę zabił go w pojedynku? — zapytał pospiesznie Brentwood.
— Tak, widzieliśmy to na własne oczy. Kolejny raz już nie zdoła powrócić.
Epping i Brentwood wymienili szybkie spojrzenia.
— Co możemy zrobić? — zapytał ten pierwszy, dając tym samym znać, że uznaje zwierzchnictwo Lightsa.
— Możecie pomóc przy transporcie zatrzymanych do aresztu śledczego. Czekamy na świstokliki, mają nam je dostarczyć w ciągu godziny. Z tym zadaniem chyba sobie poradzicie, co? Nie zgubi się wam żaden po drodze?
Obydwaj mieli dość kwaśne miny; zrozumieli aluzję. Chociaż zarówno Eppingowi jak i Brentwoodowi zdarzyło się przymknąć oko na to i owo, i odpuścić przy niektórych sprawach, raczej nie znajdowali się na garnuszku u Śmierciożerców. Uczynili to pod zewnętrznym naciskiem. Ze święcą szukać aurora, który w ten czy inny sposób nie musiał się ugiąć w czasach reżimu, dlatego Richard postanowił dać im szansę. Należało wykorzystać to, że teraz będą chcieli się wykazać, żeby zebrać jakieś zasługi. Chociaż tak prawdę mówiąc to może oni okazali się tymi rozsądnymi, którzy mieli wystarczająco wiele rozumu, żeby się nie wychylać i poczekać na to, jak się rozwiną wydarzenia. Richard i jego ludzie rzucili wszystko na jedną szalę. Wiedział, że gdyby bitwa zakończyła się w inny sposób, w najlepszym wypadku czekałyby ich długie lata w Azkabanie.
Choć bardziej prawdopodobne, że była by to po prostu egzekucja.
Neville właściwie nie ucierpiał w czasie bitwy. Zadrapania i sińce uważał za zwykłe głupstwo. Nie oberwał żadną poważną klątwą, nie został poturbowany przez wilkołaki, ani akromantule, nie miał nawet żadnych oparzeń po tym, jak Tiara Przydziału stanęła w płomieniach. Może Voldemort chciał go tylko nastraszyć, a nie naprawdę spalić żywcem, a może zadziałała tu jakaś nietypowa magia ochronna — trudno było powiedzieć. Tuż po zakończeniu bitwy, choć największy tłum zgromadził się z całkowicie zrozumiałych powodów wokół Harry'ego, wiele osób podeszło również do Neville'a, by powiedzieć mu, jak świetnie poradził sobie z tym ogromnym wężem.
— Ale załatwiłeś tego gada!— wykrzyknął Seamus, waląc go w plecy tak mocno, że o mało co go nie przewrócił. Mówił coś jeszcze do niego, ale w ogólnym zamieszaniu Neville nawet nie usłyszał co dokładnie. Co najśmieszniejsze, właściwie nie pamiętał momentu, w którym wyciągnął Miecz Gryffindora z Tiary. Nie wiedział też jakim cudem udało mu się odrąbać łeb węża właściwie jednym ciosem. Nigdy nie ćwiczył szermierki, takie rzeczy znajdowały się może w programie Hogwartu w ubiegłym stuleciu, ale przecież nie teraz! Miecz musiał być doskonale wyważony — i przy tym niezwykle ostry.
Przez jakiś czas krążył po sali, rozmawiając z różnymi osobami. Entuzjazm stopniowo opadał, a wraz z nim rozpierająca go dotąd energia. Nagle poczuł, jak bardzo był zmęczony. Rozejrzał się i opadł na pierwsze wolne miejsce, jakie zauważył, przy stole Hufflepuffu, niedaleko Michaela Cornera i Padmy Patil. Chwilę później po jego drugiej stronie przycupnęło paru uczniów z szóstego roku. Co i rusz zerkali na Miecz Gryffindora, i z boku mogło wyglądać to tak, jakby Neville'a otaczała grupka wielbicieli. Tak samo jak on, żadne z nich nie odniosło obrażeń, nie licząc drobnych ran powierzchownych. Nie mieli jednak nawet siły ruszyć się po eliksir wzmacniający, który rozdawał profesor Slughorn.
Neville nie bardzo wiedział, co powinien teraz ze sobą zrobić. Chciał jakoś pomóc, ale zbyt późno zorientował się, że Oliver Wood zbiera grupę osób, która miała poszukać rannych i zabitych na dziedzińcu. Zanim zdążył się zgłosić, chętnych było już dość. Nie pchał się za nimi na siłę — chociaż w ciągu ostatniego roku przełamał wiele ze swoich lęków i ograniczeń, i dokonywał czynów, na które kiedyś nigdy by się nie zdobył, gdzieś z tyłu jego głowy tkwiła myśl, że tylko by tam przeszkadzał.
— Odpoczywajcie, jeśli możecie — powiedziała im profesor Sprout, która zatrzymała się przy nich na moment. — Longbottom, potem będę potrzebować twojej pomocy przy roślinach, trzeba będzie opanować pnącza, bo trochę wymknęły się spod kontroli, a potem sprawdzić, które rośliny przeżyły — westchnęła. Jedna ze szklarni została niestety poważnie uszkodzona podczas bitwy. Tym jednak mogli zająć się później. Najpierw musieli zadbać o ludzi i inne stworzenia, które brały udział w walce. I o zmarłych.
Gdy tylko o tym pomyślał, Miecz Gryffindora nagle zaciążył mu w dłoni. Lavender, Colin, Fred… I Tim… Właściwie nawet nie znał go dobrze, ale przez ostatnie tygodnie, gdy ukrywali się w Pokoju Życzeń, wszyscy przebywali prawie cały czas razem i stali się sobie bardzo bliscy. Wiele osób poniosło śmierć tej nocy, ale utrata członków Gwardii była szczególnie bolesna.
Omiótł spojrzeniem Wielką Salę. Ginny siedziała razem ze swoją rodziną, wtulona w matkę. Profesor McGonagall rozmawiała z profesor Trelawney, która ściskała w dłoni kubek z eliksirem, a może po prostu z jakimś ciepłym napojem. Nauczycielka wróżbiarstwa miała mocno zaczerwienione oczy; Neville wiedział, że zupełnie się rozkleiła, gdy znaleziono profesor Grubbly-Plank, która niestety zginęła w ostatniej fazie bitwy. Jemu również było przykro, chociaż nawet nie miał z nią zajęć w tym roku. Dostrzegł też Aberfortha, który sprawiał bardzo ponure wrażenie. Trzymał się na uboczu, z dala od innych, potem chyba w ogóle wyszedł z komnaty. Potem zauważył Lunę, która szła w jego stronę i przestał rozglądać się po sali.
— Byłam pożegnać się z Timem — powiedziała, siadając obok Neville'a. — To ogromnie przykre. Teraz myślę tylko o tym, czego nie zdążyliśmy sobie powiedzieć.
Michael, słysząc imię swojego przyjaciela, spojrzał w jej stronę pustym, martwym wzrokiem.
— Przynajmniej byłaś z nim razem na Wieży Ravenclawu — powiedział. — Ja też powinienem.
Padma gładziła go po plecach, spoglądając na niego smutno, ale wyraźnie nie potrafiła znaleźć żadnych słów pocieszenia. Neville też nie wiedział, co powiedzieć w tej sytuacji.
— Przecież Tim i Lavender byli w holu, kiedy to się stało… Ty byłeś w zupełnie innej części zamku — rzekł wreszcie niepewnie. Zabrzmiało to bardzo kulawo i stanowiło bardzo nędzne pocieszenie.
— Właśnie! Obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy trzymać się razem! A ja go zawiodłem — wyrzucił z siebie Michael z nagłą desperacją. — Gdyby Tim wcześniej dołączył do Gwardii...! Może potrafiłby… Wiedziałby jak… — urwał i schował głowę w ramionach. Kiedyś Neville'owi wydawało się, że określenie "rwać sobie włosy z głowy z rozpaczy" było przesadą. Ale Michael faktycznie sprawiał takie wrażenie, jakby chciał zrobić sobie krzywdę. Przykro się na to patrzyło. Neville naprawdę chciałby, żeby był tu któryś z przyjaciół Michaela, ktoś, kto dobrze go znał i potrafił do niego dotrzeć. Ale Anthony Goldstein i Terry Boot znajdowali się w skrzydle szpitalnym. Spojrzał bezradnie na Lunę, szukając u niej wzrokiem pomocy.
— Pamiętacie tamten mecz? — zapytała nagle Krukonka. — Slytherin-Ravenclaw, ten z początku sezonu.
Neville pamiętał go doskonale, ale co to miało do rzeczy? Jakie znaczenie miał teraz quidditch? Jakie znaczenie miało cokolwiek?
— Tim wtedy zagrał tak dobrze, chociaż ostatecznie to Slytherin wygrał, bo Malfoy złapał znicza. I pomyślałam, że wtedy wypadł naprawdę super. Ale nie powiedziałam mu tego.
— Ale co… Co to teraz zmienia?
— Nie wiem. Chyba nic. Ale byłoby mu wtedy miło. Życie składa się z takich drobnym momentów, prawda? On pewnie wiedział, że jest super obrońcą, ale zawsze to dobrze usłyszeć od kogoś innego.
— Prawda — powiedział Neville głucho, zastanawiając się, czy w to wierzy. Quidditch, wspólne kibicowanie, emocjonowanie się jakimiś międzydomowymi starciami… To wszystko wydawało się tak błahe, nieznaczące. Początek tego roku szkolnego mógł równie dobrze należeć do jakiejś odległej epoki, a czasy sprzed wojny, gdy ich życie było jeszcze normalne, do zamierzchłej historii, oddzielonej grubą kreską. Czy w ogóle będą jeszcze chodzić na mecze, czy będą w stanie cieszyć się zwykłymi, małymi sprawami?
Nagle uświadomił sobie, że to ten, którego teraz zabrakło, pewnie najprędzej znalazłby najlepsze słowa pocieszenia. Pamiętał, że po sesji tortur, jaką zafundował im Carrow po pamiętnym meczu quidditcha, zmuszając innych uczniów by rzucili na nich Cruciatusy, to Tim próbował podnieść na duchu pozostałych. Szok i zdumienie po tym, co się stało, były bardziej dotkliwe niż sam ból po niewybaczalnym zaklęciu, a on jakoś to zbagatelizował, robiąc dobrą minę do złej gry i powiedział, że pewnie w Durmstrangu mają coś takiego na co dzień w ramach rozgrzewki. A gdy parę dni temu, gdy siedzieli w Pokoju Życzeń, wyjątkowo przygnębieni po tym, co usłyszeli w Potterwarcie — o kolejnych stłumionych zamieszkach i aresztowaniach zwykłych protestujących obywateli — Tim niespodziewanie stwierdził, że to dobry znak.
— Ludzie zaczynają dostrzegać, co się dzieje, i wychodzą na ulice. Mimo wszystko Śmierciożerców i ich sympatyków jest za mało, żeby mogli otwarcie rządzić. Coś musi się w końcu zmienić, gdy więcej osób zacznie się buntować, przecież wszystkich nie pozamykają w Azkabanie, do licha!
Czy myśleli o ryzyku? Chyba nie. Przynajmniej Neville o tym nie myślał. Nie było na to czasu. Nie mówiąc o tym, że nikt nie miał wyobrażenia, jak będzie to wyglądać. Wszyscy wierzyli, że bariera wytrzyma dłużej i skutecznie ochroni obrońców, dając Harry'emu wystarczająco wiele czasu na wypełnienie tej tajemniczej misji. Ale tak się nie stało. Znaleźli się w ogniu walki i Neville musiał z przykrością przyznać, że w niczym nie przypominało to ich treningów. Czy Tim miałby większe szanse, gdyby przyłączył się do nich już na piątym roku? Może tak, może nie. Ale skoro w walce zginęli tak wykwalifikowani czarodzieje jak profesor Lupin i Nimphadora Tonks, która była przecież aurorką, to chyba nawet najlepsze przygotowanie nie gwarantowało, że ujdzie się z życiem ze starcia ze Śmierciożercami.
Z zamyślenia wyrwał go profesor Flitwick. Neville już wcześniej zauważył, że krążył po pomieszczeniu, zatrzymując się po kolei przy poszczególnych grupkach i notując coś na długim arkuszu pergaminu. Teraz zrozumiał, że zapisywał, kto przeżył. Osobną listę sporządzono zapewne z nazwiskami poległych. Podział między poszczególnymi domami zmienił się teraz na dużo prostszy: na żywych i martwych.
Flitwick, gdy tylko zorientował się, że żadne z nich jeszcze nie pokrzepiło się po bitwie, od razu posłał skrzata po eliksiry wzmacniające i ciepłą herbatę. Dopiero potem zapisał ich imiona i nazwiska na liście.
— Niedługo będziecie mogli wrócić do swoich dormitoriów — powiedział. — Poprosiliśmy skrzaty, żeby podały jakiś ciepły posiłek w waszych pokojach wspólnych. Spróbujcie się trochę przespać, wiem, że to trudne, ale…
Neville naraz uświadomił sobie, że Michael będzie musiał wrócić do kompletnie pustego dormitorium. Tima już nie było, a jego dwóch pozostałych przyjaciół przebywało w skrzydle szpitalnym. Aż zimno mu się zrobiło na samą tę myśl. Flitwick mówił też coś o jakichś magomedykach i profesjonalnej pomocy. Jeżeli chcieli z kimś porozmawiać, psychologowie będą dostępni przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zapewnił też uczniów, że ich rodziny i opiekunowie zostaną powiadomieni, że nic im się nie stało. Neville dopiero teraz pomyślał o swojej babci i trochę się zaniepokoił. Czy już wiedziała, co stało się w Hogwarcie i czy się o niego teraz martwiła?
— Za pozwoleniem, panie profesorze, chyba wolałbym jednak coś jeszcze zrobić, to znaczy, jakoś pomóc. — Spojrzał z nadzieją na Flitwicka. Neville nie wyobrażał sobie, by mógł teraz spokojnie się położyć i zapaść w sen. Wykluczone. Eliksir wzmacniający, popijany małymi łykami, stopniowo przywracał mu siły, ale jednocześnie sprawiał, że na pewno nie byłby w stanie zmrużyć oka. — Profesor Sprout mówiła, że trzeba zająć się roślinami w szklarniach, część ucierpiała…
— Oczywiście, rozumiem. Przyjdź do pokoju nauczycielskiego o trzynastej, wcześniej jest nasze zebranie, ale do tej pory powinniśmy skończyć. Potem będziemy zabezpieczać różne rejony zamku, w tym oczywiście szklarnie.
— Eeee… panie profesorze, jeszcze jedno — zatrzymał Flitwicka, który chciał odejść, żeby zająć się kolejną grupą uczniów. — Może mógłby mi pan podpowiedzieć… co ja właściwie mam teraz zrobić z tym mieczem?...
Minerwa powoli przeszła przez Wielką Salę. Ludzie siedzieli zbici w małe grupki, kompletnie wyzuci z energii i oszołomieni. Fala euforii, która wybuchła po ostatecznym upadku Voldemorta, prędko wygasła. Pozostała tylko ponura rzeczywistość, z którą teraz wszyscy musieli sobie jakoś poradzić.
Pod ścianą leżały nosze z poległymi. Było ich tak wielu, a to przecież jeszcze nie wszyscy. Wiedziała już od Poppy, że kilka osób zmarło w skrzydle szpitalnym. Paru innych znajdowało się na krawędzi życia i śmierci. I wreszcie osoby, które uznawano za zaginione. Zaginione, czyli w praktyce zapewne martwe. Ich ciała mogły znajdować się gdzieś pod gruzami albo leżeć na błoniach, zwyczajnie przeoczone podczas wczesnych poszukiwań. Ostatecznie mieli na nie tylko godzinę i też nie do końca ufali Śmierciożercom w kwestii tego zawieszenia broni; woleli nie oddalać się zbytnio od zamku. Teraz poszukiwaniami zajmowały się grupy ratunkowe z Munga, które wreszcie dotarły na miejsce. Zespoły magomedyków odciążyły też Poppy i jej pomocników, a także Horacego, który pomagał lżej rannym w Wielkiej Sali. W pierwszej kolejności zajęli się osobami, które znajdowały się w najgorszym stanie, nie tyle fizycznym, co psychicznym. Patrząc na to, Minerwę pierwszy raz ogarnęły wątpliwości, czy słusznie uczyniła, dopuszczając do walki tych najmłodszych, którzy ledwie co osiągnęli próg dorosłości. Wiedziała, że bez nich nie daliby sobie rady; że organizując się oddolnie w grupę, którą sami nazwali Gwardią Dumbledore'a stworzyli coś w rodzaju młodzieńczej wersji Zakonu Feniksa, wobec czego mieli prawo, by stanąć w obronie wartości, jakie wyznawali. Ale gdy dowiadywała się o kolejnych osobach, które stracili, wiedziała, że czeka ją wiele bezsennych nocy, podczas których będzie się zastanawiać, czy na pewno nie było innego, lepszego sposobu, by spowolnić Voldemorta. Krótko po bitwie miała chwilę, by zamienić parę słów z panem Potterem. Zapytała wtedy, czy to, co powiedział, było prawdą. Czy Snape faktycznie przez cały ten czas działał w sekrecie po ich stronie, realizując plan Dumbledore'a. Chłopak potwierdził. Nie miała szansy dopytać się o szczegóły, ani nawet w jaki sposób się tego dowiedział, bo Potter zaraz został porwany przez tłum, spragniony jego atencji. Wszyscy widzieli w nim zbawcę i po części faktycznie tak było — wiele osób walczyło tej nocy, ale on to wszystko zakończył.
Teraz, stojąc niedaleko od wyjścia z Wielkiej Sali, usilnie starała się nie myśleć o tym, że Severus próbował coś powiedzieć, gdy spotkali się wtedy na korytarzu. Może zamierzał wtedy zrzucić swoją maskę, wyjawić, po której stronie tak naprawdę leżała jego lojalność, wciągnąć ją wreszcie w ten wielki plan, jaki uknuli razem z Albusem? A ona nie dała mu żadnej szansy, od razu zaatakowała go z furią, stając w obronie Harry'ego Pottera. Oczywiście, w tamtym momencie nie miała żadnego powodu, żeby mu zaufać. Czy uwierzyłaby w jakiekolwiek jego słowo, gdyby faktycznie się przed nią odsłonił? Szczerze w to wątpiła. I w głębi ducha nie wierzyła, by po tych wszystkich miesiącach odgrywania swojej roli Snape tak po prostu wyłożył karty na stół. To nie byłoby w jego stylu. Nie mówiąc o tym, że ten plan zapewne na żadnym etapie nie zakładał udziału McGonagall. To był kolejny powód, dlatego czuła się zdradzona, i to podwójnie, nie tylko przez Snape'a, ale również przez Dumbledore'a.
Gdy jeden z magomedyków, którzy robił obchód po sali, podszedł do McGonagall, ta bez oporów przyjęła eliksir wzmacniający i pozwoliła sobie przemyć skaleczenie na twarzy eliksirem ze szczuroszczeta, stanowczo odrzuciła jednak sugestię, by usiąść i odpocząć. Zbyt dużo było do zrobienia. Na szczęście Kingsley wziął na siebie załatwianie spraw w ministerstwie, a ten dowódca aurorów, Richard Lights, zapewnił, że wezwą w ramach wsparcia w pierwszej kolejności tych funkcjonariuszy, co do których mieli absolutną pewność. Musieli wykorzystać moment i zdobyć jak najwięcej sprzymierzeńców. Voldemort i Śmierciożercy zostali pokonani, ale w niemal każdym departamencie znajdowali się ludzie, którzy po cichu im sprzyjali, choć wcale nie nosili Mrocznego Znaku. W obecnej sytuacji nikt przy zdrowych zmysłach nie przyznałby się do popierania reżimu; wręcz przeciwnie, można było spodziewać się wysypu osób twierdzących, że o niczym nie wiedziały albo że zostały potraktowane Imperiusem.
Gdy omówiła większość bieżących spraw z grupką nauczycieli, która pozostała w Wielkiej Sali, nagle przypomniała sobie, że przeoczyli coś bardzo ważnego.
— Severus… ktoś powinien pójść po jego ciało — powiedziała. Uświadomiła sobie ze wstydem, że w całym tym zamieszaniu niemal o nim zapomniała. Ale Severus przecież też nie żył i nic, ani nikt nie mógł mu już pomóc. Godzina czy dwie zwłoki zapewne nie robiły mu żadnej różnicy, niemniej poczuła coś na kształt winy. — Harry mówił, że jest we Wrzeszczącej Chacie.
— Ja się tym zajmę, pani psor — zadeklarował Hagrid. Dopiero co wrócił do Wielkiej Sali, po tym jak skończył opatrywać hipogryfy i testrale, które odniosły rany w bitwie. Kilka z nich potrzebowało profesjonalnej opieki medycznej, ale na miejscu znajdował się już weterynarz z Hogsmeade, który przejął od niego to zadanie. — Pójdę po niego. Po drodze sprawdzę, co z Graupkiem. Chciał pomóc przy zaganianiu i pilnowaniu olbrzymów, ale te urzędasy z ministerstwa go nastraszyły, bo wzięły go za jednego z tamtych — powiedział, wyraźnie oburzony, że nie poznano się na dobrych intencjach jego półbrata, który przecież walczył po stronie Hogwartu. — Ledwiem ich powstrzymał, bo już łapali się za różdżki i mogłoby się zrobić ciut nieprzyjemnie. Graupek był bardzo smutny. — Słysząc to, Minerwa nie mogła się lekko nie uśmiechnąć. Pewne rzeczy się nie zmieniały. Ale fakt faktem, że Graup bardzo pomógł im w czasie bitwy, dzielnie stawiając czoła swoim pobratymcom.
Filius zabrał się za sporządzanie listy ocalałych, Pomona i Horacy mieli mu z tym pomóc. Minerwie przypadła w udziale znacznie bardziej przykra rola — pomoc przy identyfikacji poległych uczniów. Jeden z magomedyków na moment odsłaniał twarz zmarłego, a drugi zapisywał na pergaminie imię i nazwisko, które podała im McGonagall. Wtedy wiedziała już, kto zginął, i widok żadnej z tych osób nie był dla niej zaskoczeniem. A mimo to za każdym razem, gdy musiała podać dane zmarłego, czuła się tak, jakby na jej gardle zaciskała się jakaś żelazna obręcz. Może walczyli jak dorośli, może w świetle prawa byli pełnoletni (z wyjątkiem Colina Creeveya; na Merlina, jak on się tu w ogóle dostał, dlaczego nikt go nie zauważył, nie odesłał w bezpieczne miejsce?), ale w tym momencie widziała w nich jedynie dzieci. Dzieci, za które nauczyciele byli odpowiedzialni, które powinni byli chronić.
Gdy wszyscy już zostali spisani, Minerwa nagle odniosła nieprzyjemne wrażenie, że całe pomieszczenie gwałtownie się kurczy; zupełnie jakby ściany i dach Wielkiej Sali zaczęły na nią napierać, a jej samej gwałtownie zabrakło powietrza do oddychania. Nie chciała się przysłuchiwać debacie magomedyków, którzy zastanawiali się właśnie, jaką datę i godzinę zgonu powinni wpisać w dokumentach. Odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Musiała na chwilę wyjść z Wielkiej Sali. W pierwszym momencie sądziła, że idzie bez celu, po to tylko, by w chwili samotności i oddalenia od zgiełku i zamieszania odzyskać równowagę i ponownie wejść w rolę nieugiętego, silnego przywódcy. Ale przecież od samego początku wiedziała, dokąd zawiodą ją jej kroki. Przeszła przez zrujnowany hol, mijając Filcha, który mrucząc coś pod nosem z dezaprobatą próbował usunąć szuflą mniejsze fragmenty gruzu i udrożnić przejście, a potem skierowała się na główną klatką schodową, prosto na siódme piętro. Po drodze musiała przystanąć dwa razy, by złapać oddech. Poszło by jej szybciej, gdyby przybrała kocią postać, ale nie czuła się na siłach. Każdy animag wiedział, że w przypadku fizycznego zmęczenia lepiej nie porywać się na transmutację ludzką. Poza tym… chęć pozostania w kociej postaci i odcięcia od brzemienia natrętnie pchających się myśli mogłaby okazać się zbyt silną pokusą. Nie mogła sobie pozwolić na taki luksus. Nie teraz.
W przeciwieństwie do niższych pięter, tutaj nie było widać niemal żadnych zniszczeń, nie licząc wybitego tu i ówdzie okna. Jednak tak jak inne miejsca zamku, i ten korytarz był kompletnie ogołocony z rzeźb i zbroi. Gargulec, który strzegł wejścia do dyrektorskiego gabinetu, również zniknął. Minerwa zastanawiała się, czy wobec tego pomieszczenie w ogóle będzie dla niej dostępne. Przejście stanęło jednak otworem, gdy tylko do niego podeszła, czy to z powodu braku dotychczasowego strażnika, czy z jakiegoś innego. Powoli weszła spiralną klatką schodową na górę, a potem otworzyła ciężkie dębowe drzwi, ozdobione kołatką w kształcie głowy gryfa. Przywitał ją półmrok i głucha cisza.
Przez cały miniony rok nienawidziła przychodzić do tego gabinetu. Widok Severusa za biurkiem, które tak długo należało do Dumbledore'a, wydawał się ogromną zniewagą, a ich rozmowy rzadko kiedy przypominały sposób, w jaki zwykli komunikować się cywilizowani ludzie. O nie, tak naprawdę nigdy się nie kłócili, chociaż nieraz miała ogromną ochotę wygarnąć mu, co tak naprawdę o nim myślała. Musiała jednak trzymać język na wodzy, wiedząc, że każdy przejaw buntu odbije się negatywnie na uczniach. Poza tym i tak nie wygrałaby z nim w pojedynku na słowa; to było wręcz niemożliwe. Ten człowiek do perfekcji opanował sztukę ciętej riposty i gaszenia przeciwnika zjadliwym słowem, a wszelkie zarzuty wydawały się nie wywierać na nim żadnego wrażenia. Przez kilka ostatnich tygodni praktycznie nie zamieniła z nim słowa, traktując go z zimną obojętnością.
Teraz, z nowo nabytą wiedzą, spojrzała na dyrektorski gabinet w zupełnie inny sposób. Dlaczego dotychczas nie zauważyła, jak niewiele się tutaj zmieniło? Wydawało się, że po przejęciu władzy Snape powinien jak najszybciej pozbyć się pamiątek po dawnych czasach i po swoim poprzedniku, i zmienić gabinet na podobieństwo swoich prywatnych komnat w lochach. Tymczasem wszystkie magiczne artefakty i przedmioty należące do Albusa pozostały na swoich miejscach, wliczając w to nawet szklaną misę, w której Dumbledore zwykł trzymać te koszmarnie słodkie karmelki, którymi częstował co bardziej przerażonych uczniów, trafiających z tego czy innego powodu do dyrektorskiego gabinetu i przytłoczonych jego powagą. Gdyby tylko głębiej zastanowiła się nad niektórymi rzeczami, nad zadziwiającą wręcz powściągliwością Severusa w kwestii sprawowania władzy nad szkołą, nietypowej dla niego bierności, mogłaby się czegoś domyślić. Powinna się czegoś domyślić. Ale chciała widzieć w Severusie wszystko, co najgorsze, a on wiedział, jak zaleźć człowiekowi za skórę. Choć nie wszyscy dali się na to nabrać. W każdym razie nie do końca.
Auriga. Gdyby tylko posłuchała podejrzeń Aurigi...
Podeszła do biurka, przyglądając mu się tak, jakby mogło jej udzielić odpowiedzi w kwestii ostatnich godzin życia Severusa. Wykwalifikowany śledczy pewnie odczytałby więcej poszlak i szczegółów, ale nawet tych kilka, które dostrzegła, mówiło jej wystarczająco wiele.
Odsunięte krzesło, jakby zerwał się w pośpiechu, filiżanka z wystygłą, niewypitą herbatą, pokrytą cienkim nalotem osadu, lekko przesunięty stos pergaminów, leżący na blacie. Czyli aż do ostatniego momentu przebywał w gabinecie. Wezwanie, które wysłała Alecto, musiało go zaalarmować. Skąd wiedział, że w zamku przebywał Harry Potter? Blefował, czy został wcześniej uprzedzony? Tego nie wiedziała i wszystko wskazywało na to, że już nigdy się nie dowie…
— Na pewno masz wiele pytań, Minerwo — usłyszała cichy głos Albusa.
Nawet nie zauważyła, kiedy ponownie pojawił się na swoim portrecie. Pozostałe malowidła wciąż były puste, najwyraźniej inni dyrektorzy krążyli po zamku, zaciekawieni wydarzeniami. Dumbledore stał w ramach swojego obrazu, spoglądając na nią z powagą. Wydawał się przy tym jakiś dziwnie mały, niepozorny. Powinna czuć złość, powinna być na niego wściekła, i jakaś część tych emocji faktycznie się gdzieś w niej tliła, jednak wszystko to przyćmiewało ogromne poczucie zawodu i żalu. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Albus faktycznie z rozmysłem przygotował ten plan. Nie mieściło się jej to w głowie. Ten sposób działania był podstępny. Ślizgoński.
— Ufałam ci. Ufałam ci bezgranicznie — wyrzuciła z siebie. — Wszyscy ci ufaliśmy. A ty… ty porozstawiałeś nas jak figury na szachownicy. Jak mogłeś nas postawić w takiej sytuacji? Jak mogłeś zmusić Severusa, żeby… — urwała, obawiając się, że w przeciwnym wypadku zawiedzie ją głos.
— Severus zgodził się na ten plan — odparł Albus natychmiast.— Uwierz mi, rozważałem różne opcje, ale ze wszystkich złych i bardzo złych scenariuszy, ten jeden miał największe szanse na powodzenie.
Minerwa pokręciła głową, nie chcąc przyjąć tego do wiadomości.
— Nie wierzę, że nie było innego wyjścia. Po co było to wszystko? Te wzajemne podejrzenia, nieufność? Gdybyśmy tylko wiedzieli…
— Tajemnica, którą zna więcej, niż jedna osoba, przestaje być tajemnicą. Severus znajdował się bardzo blisko Voldemorta, ale pozycja szpiega zawsze jest niepewna. Same suche informacje o poczynaniach Zakonu wkrótce przestałyby wystarczać. Musiał go utwierdzić co do swojej lojalności. I to w sposób nie pozostawiający miejsca na żadne wątpliwości. Po prostu wykorzystaliśmy sytuację.
— Więc naprawdę byłeś… umierający?
Minerwa wiedziała, że Albus padł ofiarą jakieś klątwy, ale nie znała szczegółów. Dumbledore zachowywał się tak, jakby dotknięta niedowładem ręka stanowiła po prostu drobną niedogodność i nigdy nikomu nie powiedział, jak poważny był jego stan.
— Miałem przed sobą może parę miesięcy życia. Po mojej śmierci Voldemort nie mógł odmówić Severusowi tej drobnej nagrody, jaką było stanowisko dyrektora. W ten sposób mógł chronić szkołę od środka.
— I Severus tak po prostu się na to wszystko zgodził? — McGonagall trudno było w to uwierzyć.
— Miał pewne opory, ale w końcu przystał na ten plan. Zwłaszcza, że chodziło o coś jeszcze. O ocalenie duszy pewnego młodego człowieka.
Minerwa spojrzała na niego pytająco.
— Widzisz, to Draco Malfoy miał mnie zabić. Voldemort osobiście wyznaczył mu tę misję.
— Ależ… on chyba nie oczekiwał, że uda mu się tego dokonać? — zapytała z niedowierzaniem McGonagall.
— Oczywiście, że nie. Voldemort chciał w ten sposób pognębić Lucjusza. To był jego ulubiony sposób, by mścić się na tych, którzy zawiedli go zbyt wiele razy.
Minerwa czuła się oszołomiona tym wszystkim, to było zbyt dużo informacji na raz; chciała zapytać go o inne sprawy, ale na razie nie czuła się na siłach. Miała zbyt wielki mętlik w głowie.
— Kiedyś… Kiedyś poproszę cię o wybaczenie — odezwał się ponownie Albus, przerywając milczenie. Wydawał się mocno przygaszony, może faktycznie szczerze żałował tego, co zrobił? Tylko jakie miało to teraz znaczenie dla Snape'a, który nie doczekał końca tej wojny?
— Szkoda, że nie będziesz mógł o to samo poprosić Severusa. A wiesz dlaczego? Bo nie żyje. Ja sama gotowa byłam go zabić.
Dumbledore westchnął ciężko.
— Nie chciałem tego. Miałem nadzieję, że w odpowiednim momencie Severus zdoła się porozumieć z Harrym i przekaże mu ostatnią, najważniejszą wskazówkę. Nie sądziłem jednak, że stanie się to w tak tragicznych okolicznościach…
— Więc już wiesz? Z tego, co powiedział mi Harry, do ostatniej chwili odgrywał swoją rolę. Wypełnienie misji, którą mu zleciłeś, kosztowało go życie. Nie wmawiaj mi teraz, że nie zakładałeś tego od samego początku.
— Severus zdawał sobie sprawę z ryzyka. Miał odwagę kroczyć ścieżką, na którą wielu innych nawet nie odważyło by się wejść. Ale my obydwaj należymy już do przeszłości. Teraz nadszedł twój czas, Minerwo. Hogwart cię potrzebuje. Wszyscy cię potrzebują.
— Nie wiem, czy zauważyłeś to z wysokości swojego portretu, ale Hogwart leży obecnie w ruinie — powiedziała McGonagall z goryczą.
— Hogwart to coś więcej niż kamienne mury i zaprawa. To ludzie.
— To też nie wygląda obecnie najlepiej.
Pomyślała o wszystkich niesnaskach, wzajemnych podejrzeniach i nieufności, jakie wkradły się w grono nauczycielskie. Ta spirala tak bardzo się nakręciła, że nie widziała drogi powrotu. Jak miała teraz rozmawiać z Sinistrą? Czy ona wiedziała?...
— Wiem. To będzie niełatwe zadanie, ale tylko ty możesz to scalić. I nikt inny.
Minerwa nagle poczuła, jakby na jej barki osunął się ogromny ciężar. Za wcześnie jeszcze było, by zastanawiać się nad przyszłością szkoły, choć po śmierci Snape'a pełniła przecież obowiązki dyrektora. Nie miała jednak żadnej pewności, czy po tym wszystkim, co tu się wydarzyło, nie zostanie prędko pozbawiona tej funkcji przez radę nadzorczą. Nie zaprzątała sobie jednak tym teraz głowy. Co ma być, to będzie.
Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Gabinet od razu zalało mocne słoneczne światło.
„Jak bardzo jasny jest ten dzień" — pomyślała. Aż nie do uwierzenia. Poranki w Szkocji zwykle były pochmurne i dość ponure, nawet latem. Nie pamiętała równie pogodnego dnia. Widok byłby piękny, gdyby nie wszystkie zniszczenia, które szczególnie dobrze dało się dostrzec z góry. Stadion quidditcha spłonął niemal całkowicie, do gołej ziemi, mury okalające zamek leżały w ruinach, a teren przed zamkiem kojarzył się z pobojowiskiem pozostałym po jakiejś średniowiecznej bitwie. Wyglądało na to, że nikt już nigdy nie użyje w Hogwarcie Piertotum Locomotor — wszystkie rzeźby i zbroje zostały rozbite na kawałki.
Nagle ujrzała Hagrida. Szedł wolno przez błonia, nad którymi snuły się jeszcze ostatnie strzępy porannej mgły, niosąc w ramionach jakąś bezwładną postać, spowitą w czerń. Minerwa zacisnęła mocniej palce na grubym materiale zasłony.
Severus wracał do domu.
Koło dziesiątej Wielka Sala zaczęła pustoszeć. Większość uczniów udała się do swoich dormitoriów — na szczęście siedziby poszczególnych domów nie ucierpiały zbytnio w czasie bitwy. Hufflepuff miał najwięcej szczęścia. Położony w głębi zamku został ominięty przez całą tę zawieruchę niczym bezpieczna, dobrze osłonięta przed sztormem przystań. Wieże Gryffindoru i Ravenclawu straciły okna, ale ich konstrukcja pozostała nienaruszona. Nauczyciele zadbali o to, by wytyczyć bezpieczne trasy do poszczególnych domów (niektóre klatki schodowe i korytarze, częściowo zasypane gruzami, nie nadawały się obecnie do użytku), po czym wrócili do Wielkiej Sali. Mieszkańcom Hogsmeade i innym uczestnikom bitwy zaoferowano miejsce do odpoczynku, ale mało kto z tego skorzystał. Ci pierwsi woleli wrócić do swoich domów, natomiast aurorzy i członkowie Zakonu Feniksa zwyczajnie nie mieli na to czasu. Nauczyciele również nie myśleli o tym, żeby udać się na spoczynek. Oczekiwali na wieści od Kingsleya, który jakiś czas temu udał się do ministerstwa, żeby spotkać się z kilkoma wysoko postawionymi osobami z Wizengamotu i paroma innymi oficjelami.
Sinistra wyrwała dla siebie parę chwil i zaszyła się w mrocznym kącie Wielkiej Sali, uznając, że powinna wreszcie dać znać swoimi bliskim, że żyje. Wcześniej, w ogólnym zamieszaniu, zwyczajnie nie miała do tego głowy. Na Merlina, jeżeli wieści o bitwie już do nich dotarły, to pewnie teraz szaleli z niepokoju, zakładając najgorsze. Wyczarowanie patronusa, i to nie jednego, a dwóch, bo chciała poinformować nie tylko rodziców, ale również swoją siostrę, Selenę, nie było jednak taką prostą sprawą. Prędko uświadomiła sobie, że nie potrafi przywołać żadnych szczęśliwych wspomnień. Wydawało się, że wszystkie legły w gruzach, tak jak Wieża Astronomiczna i nigdy już nie zdoła wyprzeć z pamięci widoku martwych uczniów i przyjaciół, i pozbyć się uczucia lodowatego, obezwładniającego strachu, gdy bała się o siebie i o innych. Przysiadła na ławie i zamknąwszy oczy, z ogromnym wysiłkiem sięgnęła do wspomnień niezwiązanych z Hogwartem. Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to morze. Szła wąską plażą po wilgotnym piasku, obmywanym przez ciemnogranatowe fale. Po jej prawej stronie ciągnął się wysoki klif, a mewy, krążące wysoko nad jej głową, kwiliły głośno. Chłodna woda ziębiła bose stopy, ale wiosenne słońce grzało mocno, jak w środku lata. Wsłuchiwała się w szum fal, znajdując w tym kojący spokój i niemal czuła mocno przesiąknięte solą świeże, morskie powietrze.
Otworzyła oczy i odetchnęła z ulgą, gdy ujrzała srebrnobłękitną pustułkę, która przysiadła przed nią na stole. Przyglądała jej się bystro, czekając na wiadomość, którą miała przekazać.
— Powiedz: „Jestem bezpieczna, nie martwcie się o mnie. Na razie muszę zostać w Hogwarcie." — Zastanawiała się, czy dodać coś jeszcze, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Skinęła różdżką i patronus natychmiast zerwał się do lotu. Od razu rozdzielił się na dwa identyczne. Rodzice Aurigi mieszkali w Londynie, Selena z rodziną w pobliżu Canterbury.
Załatwiwszy tę sprawę, przeszła do holu. Wiedziała, że Filius, Pomona, Horacy i Rolanda mieli zamiar zabrać się za sprzątanie gruzu i uznała, że przyda im się pomoc. Sybilla, która już nieco przyszła do siebie, także zgłosiła się do tego zajęcia. Irma natomiast poszła do biblioteki, mówiąc, że musi sprawdzić, czy Śmierciożercy nie zamordowali jakichś książek. Podobno jedna ze szturmujących grup próbowała wedrzeć się przez okna biblioteki. Grupa Irmy zdołała odeprzeć ten atak, ale musiała w tym celu poświęcić jeden regał, parę lamp bibliotecznych i kilkadziesiąt tomów wielkiej encyklopedii magicznej.
Biorąc pod uwagę ogrom zniszczeń, nie byli w stanie zbyt wiele zdziałać w holu. Chcieli jednak zgarnąć gruzy na kilka stosów i poszerzyć przejście pomiędzy Wielką Salą a korytarzem na parterze, a także odgruzować do końca główne wejście do zamku. Flitwick miał również zamiar zabezpieczyć to, co zostało z galerii na pierwszym piętrze i zrekonstruować schody na dziedzińcu, żeby nikt się nie potknął i nie skręcił sobie nogi.
Wszyscy pracowali w milczeniu, pogrążeni w zbyt ponurym nastroju, by rozmawiać. Jednocześnie popatrywali w stronę dziedzińca, wyglądając powrotu Hagrida. Sinistra nie stanowiła wyjątku, chyba nawet spoglądała tam częściej niż pozostali. Wiedziała od Pomony, że Hagrid poszedł do Wrzeszczącej Chaty po Severusa i powinien lada chwila wrócić…
Jej zaklęcie nagle się urwało, a kawałek balustrady, który właśnie lewitowała, gwałtownie runął na ziemię, rozrzucając stos pokruszonych cegieł i kamieni. Filch, który znajdował się tuż obok, zgarniając mniejsze kawałki gruzu szuflą, aż odskoczył.
— Przepraszam! — zawołała Auriga, widząc zaskoczone spojrzenia pozostałych. — Naprawdę nie wiem, co się dzieje z moją różdżką. — Spojrzała na nią ze zdumieniem. Przez chwilę miała wrażenie, jakby trzymała w dłoni zwykły kawałek drewna. Rzuciła ponownie zaklęcie lewitujące i ostrożnie przeniosła szczątki balustrady pod ścianę.
— Może to po prostu zmęczenie — powiedział łagodnie Filius. — Zrób sobie chwilę przerwy.
Sinistra chciała zaprotestować. Opiekun Ravenclawu był od niej trzykrotnie starszy, a wcale nie wyglądał na zmęczonego. Nie zdążyła jednak nic powiedzieć na ten temat. Coś ją tknęło i spojrzała w stronę dziedzińca. Hagrid niósł kogoś w ramionach, w podobny sposób jak parę godzin wcześniej Harry'ego. Długa, smętnie zwisająca peleryna nie pozostawiała wątpliwości, kogo. Auriga poczuła, jak serce ściska jej się z żalu. Aż do tego momentu miała nadzieję, że to nieprawda, że wbrew temu, co powiedział Harry, Severusowi w jakiś sposób udało się oszukać śmierć. Wydawało się, że był osobą przygotowaną na każdą ewentualność. Że tak długo prowadził tę niebezpieczną grę, że zdoła się wykaraskać z każdego niebezpieczeństwa. Tak jak wytrawny szachista, potrafił przewidzieć ruchy przeciwnika o pięć, dziesięć, a nawet piętnaście kroków do przodu. Ale jak widać można było nie popełnić żadnego błędu i wciąż przegrać.
Chcę tylko jednego. Przeżyć na tyle długo, by zobaczyć jego upadek.
Hagrid przeszedł przez hol i wszedł do Wielkiej Sali. Nauczyciele w milczeniu podążyli za nim, niczym kondukt pogrzebowy. Gajowy rozejrzał się po komnacie i złożył ciało Severusa na pierwszych wolnych noszach, leżących nieco na uboczu.
Wszyscy obecni w Wielkiej Sali nauczyciele przez chwilę w milczeniu spoglądali na człowieka, którego obawiali się i którego nienawidzili, który oszukując ich tak długo, naprawdę był po ich stronie. Severus nie wydawał się już groźny. Czarna peleryna spowijała jego ciało jak całun, a on sam był blady jak śmierć, jakby w jego ciele nie pozostała nawet kropla krwi. W jakiś sposób przypominał ptaka, który gwałtownie runął na ziemię. Peleryna równie dobrze mogłaby być na wpół rozpostartymi, połamanymi skrzydłami. Każde przypominało sobie chwile zwątpienia i momenty, w których Snape zachowywał się zupełnie inaczej, niż można było tego oczekiwać od absolutnie oddanego swojemu mistrzowi Śmierciożercy. Oderwane od siebie nie miały one żadnego znaczenia, ale gdyby zdołali połączyć wszystkie fakty…
Teraz jednak było na to już za późno, choć Auriga przez moment nie mogła uwolnić się od wrażenia, że Severus zaraz otworzy oczy, wstanie i powie tym swoim złośliwym tonem: „Dlaczego tak, u licha, wszyscy nade mną stoicie? Nie macie nic lepszego do roboty?".
Wydawało się, że poza nimi nikt nie dostrzega, że on także się tutaj znajduje, wśród poległych. Wśród tych, którzy zginęli za tę słuszną stronę. Zresztą, kto miałby na to zwrócić uwagę? Sala była już niemal pusta; minął moment, w którym pojawienie się jego ciała w sali mogło wzbudzić jakiekolwiek zainteresowanie czy moment ekscytacji. Żaden z magomedyków i członków grup ratunkowych nawet nie spojrzał w tę stronę. Byli zajęci wynoszeniem noszy z poległymi, których postanowiono przenieść do podziemi zamku, gdzie tymczasowo zorganizowano kostnicę.
Sinistra, nie bacząc na to, jakie zrobi to wrażenie, uklęknęła przy Severusie. Drżącą dłonią odgarnęła posklejane krwią włosy z jego twarzy. Gest, na który pewnie nigdy by nie pozwolił, gdyby żył. Dopiero wtedy zauważyła na jego szyi dwa głębokie ślady ukąszenia węża, blisko karku. Więc w ten sposób zginął. Nie od śmiertelnego zaklęcia. Wiele wskazywało na to, że wykrwawił się na śmierć, nim zdążył go zabić jad Nagini. Wpatrywała się w jego twarz, zastanawiając się, o czym myślał w tych ostatnich chwilach. Jak strasznie było tak umierać bez żadnej nadziei, bez pewności, czy misja, którą wypełniał przez lata, miała jakiekolwiek szanse na powodzenie.
— Aurigo… czy ty… wiedziałaś? — zapytała niepewnie Pomona.
Sinistra uniosła wzrok. Powiodła spojrzeniem po swoich współpracownikach, dopiero teraz zauważając Minerwę, która musiała nadejść w międzyczasie. Choć sprawiała wrażenie równie przygnębionej jak pozostali, spoglądała na nią lekko podejrzliwie. A przynajmniej tak się jej wydawało. Podniosła się, odgarniając lekko nerwowym gestem włosy, które ześlizgnęły się jej na ramię.
W pierwszej chwili nie zrozumiała tego pytania. Czy co wiedziała? Że Severus w sekrecie działał po ich stronie? Że od samego początku do samego końca był człowiekiem Dumbledore'a? Co za absurd. Może z początku faktycznie miała jakieś wątpliwości, ale Snape prędko postarał się, żeby zdusić je w zarodku, pokazując się z jak najgorszej strony.
Zawarłeś z Albusem jakiegoś rodzaju układ, prawda? Dlatego wróciłeś do Hogwartu. I ty wcale nie chcesz go zniszczyć. Ty robisz wszystko, by ocalić szkołę od środka.
Znów to dziwne echo wspomnienia, którego żadnym sposobem nie potrafiła umiejscowić w czasie. Czuła, że zaczyna od tego boleć ją głowa.
— Nie, nie wiedziałam — odparła wreszcie. — Skąd miałabym wiedzieć? Nikt z nas nie miał wiedzieć, czy nie taki był plan Albusa? — dodała z goryczą.
Przez długą chwilę nikt nic nie powiedział, wszyscy zmagali się z wagą tego stwierdzenia.
— Nie wiem, jak wy, ale ja czuję się z tym wyjątkowo parszywie — rzekła wreszcie Rolanda, przerywając ciszę. Spojrzała na Sinistrę, jakby chciała coś powiedzieć, ale wyraźnie nie potrafiła znaleźć w tym momencie odpowiednich słów.
Hagrid hałaśliwie pociągnął nosem. Potem nagle jakby coś sobie przypomniał i sięgnął do kieszeni swojego płaszcza.
— Znalazłem jego różdżkę — powiedział. — Zabrałem, nie chciałem, żeby tam tak leżała…
Minerwa odebrała ją od niego, a potem delikatnie wsunęła w dłonie Severusa, ułożone na piersi. Następnie w milczeniu, jednym płynnym ruchem różdżki przywołała białe prześcieradło i przykryła nim ciało. Teraz nie różniły się już niczym od długiego szeregu noszy ze zwłokami. Nie licząc wystającego spod krawędzi prześcieradła koniuszka peleryny.
— Czy on miał w ogóle jakąś bliższą rodzinę? — zapytała Pomona.
— Jego matka nie żyje. O ojcu nigdy nie mówił — odparła Minerwa. — Chyba trzeba się będzie skontaktować z kimś od Prince'ów…
Wpadające przez strzaskane okna Wielkiej Sali promienie słońca, powoli przekradające się przez komnatę, musnęły skraj czarnej peleryny, wystający spod białego prześcieradła. Auriga nie przysłuchiwała się zbyt dokładnie, o czym mówili pozostali. Wpatrywała się w tę jaśniejszą plamę, próbując zebrać myśli. Znów odnosiła to dziwne wrażenie, że nie może sobie przypomnieć czegoś bardzo ważnego.
Kiedyś… dla mnie ta wojna może skończyć się tylko w jeden sposób.
Czy ty naprawdę nie widzisz dla siebie żadnej nadziei?
Nadziei? Na co? Dla takich jak ja nie ma szczęśliwych zakończeń.
Potrząsnęła głową, wracając do rzeczywistości. Na litość, co się z nią działo?
Hagrid hałaśliwie wydmuchał nos w wielką, kraciastą chustę, którą wyciągnął z kieszeni a potem zaczął nasłuchiwać.
— Ej, czy to nie jest przypadkiem…?
Po chwili wszyscy to usłyszeli. Gdzieś z zewnątrz, z oddali dobiegał żałobny śpiew feniksa.
A więc stało się.
Milczkowi wystarczył jeden rzut oka na sytuację w Wielkiej Sali, by przekonać się, że dyrektor faktycznie zginął. Nie musiał podchodzić zbyt blisko. W zupełności wystarczył mu widok nieruchomego ciała na noszach. Severus Snape powinien wzbudzać teraz nie mniejszą sensację niż chłopiec, którego nazywano Wybrańcem, ale wokół jego ciała zgromadziło się zaledwie parę osób — sami profesorowie. Ci, którzy uznawali go jeszcze niedawno za zdrajcę, teraz widzieli w nim bohatera. Ponoć dyrektor został zamordowany przez Mrocznego Lorda. Ponoć tak naprawdę od dawna działał po stronie Albusa Dumbledore'a, wypełniając jego rozkazy i wypełniając w sekrecie jakiś złożony plan. Ponoć. Dla Milczka nie miało to większego znaczenia, choć od początku wyczuwał, że w tym czarodzieju było coś dziwnego. W swoim długim życiu zetknął się z wieloma czarnoksiężnikami, zaznając od nich wielu krzywd. Jednak dyrektor, pomimo tego, że nosił ich piętno, tak naprawdę nie był jednym z nich, nawet jeśli kroczył bardzo pokrętną ścieżką, pełną tajemnic i niedopowiedzeń.
Słyszał, jak inne skrzaty z podnieceniem rozprawiają o niedawnej bitwie. Stawiły zorganizowany opór czarodziejom, pierwszy raz w historii. Niektóre z nich były przekonane, że to nowy początek. Nieszczęśni głupcy. Nawet gdyby pozwolono im o sobie decydować, nie wiedzieliby, co z tym zrobić. Czarodzieje prędko zapomną o ich udziale w bitwie i wsparciu, jakie od nich uzyskali, tak jak zapominali dziesiątki razy wcześniej. Wszystko się zmieniało, tylko ludzie nie. Milczek żył już zbyt długo na tym świecie, by sądzić, że tym razem będzie inaczej, nie zaprzątał więc tym sobie głowy. Miał coś ważnego do zrobienia.
Deportował się z holu, by wykonać ostatnie polecenie dyrektora.
Komnaty w lochach nigdy nie sprawiały wrażenia przytulnych, ale dzisiaj wydawały się szczególnie ponure. Wzrok Milczka powędrował w stronę wygaszonego paleniska i stojącego przy nim zielonego fotela z wysokim oparciem i nieco wyblakłym, poprzecieranym na podłokietnikach obiciem. Niemal widział zasiadającego w nim mężczyznę i słyszał wypowiadane przez niego słowa. Wciąż tkwiły świeżo w jego pamięci, ostatecznie to polecenie wydano mu nie dalej jak miesiąc temu.
— Kiedy zginę… — Milczkowi ten dobór słów wydawał się nieco osobliwy. Nie „jeśli", ale „kiedy", tak jakby czarodziej nie miał żadnych wątpliwości, co do nieuchronności swojego losu. Większość ludzi odpychała od siebie myśl o nieuchronnym końcu, on wydawał się wychodzić mu naprzeciw i widocznie nie mając żadnej zaufanej osoby, prosił skrzata o ostatnią przysługę. — Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.
Milczek przesunął krzesło do biurka, a potem wskoczył na nie i zgodnie z instrukcjami dyrektora otworzył górną szufladę, w której znajdował się spory plik papierów i pergaminów. Widać było, że to zapiski gromadzone przez lata. Pod spodem leżało kilka cieńszych i grubszych zeszytów. Pomiędzy ich stronami były poutykane luźne kartki. Milczek wyjął wszystko na blat; plik był bardzo gruby i część kartek wyślizgnęła się spomiędzy większych arkuszy, spadając na podłogę jak liście opadające z drzewa.
Milczek wcale im się nie przyglądał, gdy zbierał je z ziemi. Po prostu to i owo wpadło mu w oko. Nieruchoma mugolska pocztówka z wizerunkiem zamku na skalistej wyspie (na odwrocie kilka zdań skreślone dziewczęcym pismem, rok 1975). Czarnowłosy nastoletni chłopak z niezwykle podobną do niego kobietą. Trochę zdjęć ze szkolnych czasów dyrektora, sądząc po dacie (naprawdę był taki młody?). Skrawki kartek zapisane pochyłym pismem. Najwyraźniej dyrektor miał w zwyczaju robić notatki na tym, co tylko mu wpadło w rękę. Część wyglądała na receptury eliksirów. Inne jak… wiersze? Milczek, nie mogąc powstrzymać ciekawości, przeczytał jedną linijkę: „Groza czyha za wami, a szczęście przed wami". W przeciwieństwie do większości skrzatów poznał tę trudną sztukę. Jego dawny pan, ten sam który na zawsze odebrał mu głos, na szczęście nigdy się o tym nie dowiedział. W przeciwnym przypadku pewnie kazałby wyłupić mu oczy.
Skrzat wyłowił spod biurka ostatnią zagubioną kartkę, płosząc jednocześnie małego pająka, i dołączył do reszty zapisków. Zebrał wszystko razem i przelewitował do kominka, gdzie ułożył zgrabny stos. A potem strzelił palcami, wzniecając ogień.
Milczek nie wiedział, dlaczego dyrektorowi zależało na zniszczeniu tych papierów, ale się domyślał. Były zbyt osobiste, by ktoś w nich grzebał, a niewątpliwie byłaby to jedna z pierwszych rzeczy, jakie odkryto by po jego śmierci. Bardzo niebezpieczna rzecz, pozwalająca zajrzeć w głąb duszy. Może jego ostatnim życzeniem było pozostać zagadką, której nikt nie zdążył do końca zgadnąć, nim minął jego czas.
Papier zwijał się i czerniał, rozpadając na kawałki, pożerany przez pomarańczowożółte pł poddawał się bardziej opornie, ale również zaczynał się kruszyć. Słowa i wspomnienia ulatywały z dymem. A wraz z nimi znikał ziemski ślad po człowieku. Czy jakiś pisarz nie powiedział, że życie jest jak książka, z której wydarto ostatnie strony? Całkiem możliwe.
W dawnych czasach Milczkowi zdarzało się zaglądać do książek w bibliotece jego pierwszego pana. Pierwszy pan był dla niego dobry, to on nauczył go jak odczytywać znaki, jakie kreślili ludzie. Z początku pochłaniał całkiem sporo ksiąg, oczywiście w swoim wolnym czasie. Ale to były ludzkie książki, o sprawach dotyczących ludzi. Niewiele miejsca poświęcano w nich skrzatom. Z czasem Milczek przestał się nimi interesować, skupiając na bardziej praktycznych sprawach. Zwłaszcza, że jego los gwałtownie się pogorszył. Każdy kolejny pan był gorszy od poprzedniego. Do Hogwartu trafił dopiero na starość, dzięki dość niezwykłemu splotowi okoliczności. Tutaj nie miał właściwie bezpośredniego zwierzchnika, najczęściej pomagał w bibliotece, z uwagi na swoje szczególne umiejętności. Do momentu, w którym dyrektor Snape nie poprosił go o sprawowanie pieczy nad jego komnatami. W głębi ducha trochę obawiał się, gdy ten pierwszy raz go wezwał, nie będąc pewnym, czego właściwie oczekiwać. Zgredek zniknął gdzieś tajemniczo, wśród skrzatów krążyły plotki, że dyrektor coś mu zrobił. Nie byłoby to nic zaskakującego. Naznaczeni gardzili magicznymi stworzeniami, które uważali za coś gorszego. Prędko jednak okazało się, że nie taki straszny diabeł, jak go malują. Milczek służył mu krótko i chociaż nie żywił większych sentymentów do czarodziejów, mając z nim zbyt wiele złych doświadczeń, wiedział, że w pewien sposób będzie mu go brakować.
Snape nie znęcał się nad nim, by przetestować działanie nowej klątwy, nie kazał karać się za jakieś absurdalne przewinienia czy zaniedbania, które i tak wynikały najczęściej z winy człowieka. Właściwie niewiele zwracał na niego uwagi, ograniczał się do wydawania krótkich, jasnych poleceń. Kiedy podać posiłek, kiedy przynieść herbatę (Milczek prędko pojął, że herbata oznaczała mocnego Earl Greya, bez mleka i cukru, a podane z napojem ciastka prawdopodobnie znikną w gardzieli tego żarłocznego feniksa, który stanowił jego jedyne towarzystwo), kiedy dostarczyć informacji o poczynaniach innych mieszkańców zamku. O to ostatnie nie prosił zbyt często, jakby nie do końca jeszcze mu ufał w tej kwestii. Milczek domyślał się, że ze Zgredkiem łączył go o wiele bardziej złożony układ. Może z czasem Snape zacząłby go bardziej wtajemniczać w swoje sprawy. Może. Ale zastanawianie się nad tym, co by mogło się wydarzyć, nie miało teraz żadnego sensu.
Milczek długo siedział przed kominkiem ze skrzyżowanymi nogami, czekając, aż ogień pochłonie wszystkie zapiski, które dyrektor polecił mu zniszczyć. Pilnie nasłuchiwał, czy nikt nie nadchodzi, gotów w każdej chwili się ulotnić, gdyby ktoś spróbował otworzyć drzwi. Zabezpieczył je wprawdzie zaklęciem, ale na dłuższą metę nie stanowiłoby to skutecznej zapory przed czarodziejem wyposażonym w różdżkę. W lochach panował dziś spory ruch, ale nikt nie zatrzymał się pod drzwiami komnat, które należały do dyrektora. I dobrze.
Gdy ostatni strzęp pergaminu obrócił się w popiół, Milczek starannie wymiótł i posprzątał palenisko, by zatrzeć ślady. Potem deportował się z cichym trzaskiem, pozostawiając komnaty ciche i pogrążone w półmroku. I bardziej puste niż kiedykolwiek wcześniej.
c.d.n.
