Rozdział 47
Pogorzelisko
Przed zebraniem nauczycielskim, które wyznaczono na godzinę dwunastą w południe, profesorowie mieli trochę czasu dla siebie. Auriga, pozbawiona swoich komnat, zmuszona była skorzystać z uprzejmości innych, by jakoś doprowadzić się do porządku. Wcześniej w ogóle nie zwracała na to uwagi, ale gdy Minerwa powiedziała im, by zadbali też trochę o siebie, pomyślała, że chętnie zmyłaby z siebie choć część tego pyłu, potu i brudu. Wszyscy byli dla niej wręcz nieprawdopodobnie mili, co stanowiło uderzający kontrast do tego, jak miały się między nimi sprawy w ciągu ostatnich paru miesięcy. Wprawdzie nikt nie powiedział jej wtedy nic naprawdę przykrego, ale otaczająca ją atmosfera podejrzliwości była wręcz namacalna i trudna do zniesienia. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdołają zasypać przepaść, jaka między nimi wyrosła. Sinistra, która nie miała zbyt ugodowego charakteru, poważnie obawiała się, czy zdoła na nowo znaleźć sobie miejsce wśród grona nauczycielskiego.
Nikt jednak nie odniósł się teraz do tej nieprzyjemnej sytuacji — to nie była kwestia, która dało się rozwikłać krótką rozmową w przelocie — z jednym tylko wyjątkiem: Hagrida, który uczynił to w sposób pośredni. Po prostu spojrzał na Sinistrę i wybuchnąwszy płaczem, porwał ją w mocny, serdeczny uścisk. Ten gest mówił o wiele więcej niż słowa i pozwolił nieco rozładować napięcie.
Rolanda pierwsza zaoferowała, by Auriga skorzystała z jej łazienki i odpoczęła przed zebraniem w jej komnatach. Głupio byłoby odmówić, zwłaszcza, że bez wątpienia wyciągała w ten sposób rękę do zgody. Hooch, która pośród licznych zalet posiadała też jedną potężną słabość, a było nią zamiłowanie do rozmaitych plotek, niestety okazała się dość podatna na rewelacje, rozsiewane po szkole przez Carrowów i zakulisowo przez samego Severusa — nie mówiąc o tym, że od lat żywiła święte przekonanie, że pomiędzy Sinistrą a Snape było coś na rzeczy.
Żadna z nich nie zmuszała się do prowadzenia uprzejmej, sztucznej konwersacji. Obydwie czuły się po prostu zbyt zmęczone. Sinistra odżyła trochę, gdy weszła pod prysznic. Zdziwiła się, że gdy zauważyła jak brudno-szara była spływająca z niej woda. Miała też wrażenie, że nigdy nie uda jej się wypłukać całego pyłu z włosów. Szkiełka dostarczyła jej ręcznik, mydło i szampon, a nawet skombinowała skądś długi, ciepły szlafrok, żeby miała co na siebie zarzucić. Brakowało tylko grzebienia, ale nie stanowiło to większego problemu — transmutowała mydelniczkę. Skrzata pojawiła się ponownie, gdy Auriga suszyła włosy, chcąc zabrać jej suknię do prania. Sinistra zdołała ją jednak w ostatnich chwili powstrzymać. Nie miała się w co przebrać, a nie mogła przecież paradować po szkole w szlafroku.
Gdy wyszła z łazienki, Rolanda natychmiast zaoferowała, że pożyczy jej coś do ubrania. Nosiła podobny rozmiar, ale w jej szafie znajdowały się niemal wyłącznie same sportowe szaty. Auriga nie powiedziała jej tego, ale wiedziała, że w takim stroju czułaby się fatalnie; starała się nie myśleć o osobistych stratach materialnych, które stanowiły głupstwo na tle innych, zwłaszcza w obliczu śmierci, tkwiła w niej jednak głęboka potrzeba, by zachować coś swojego, nawet jeśli było to tylko ubranie.
Jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu jej sukienka nie ucierpiała zbytnio w czasie bitwy. Wykorzystała więc czas, który Hooch spędziła na dokonywaniu ablucji, na doprowadzenie swojego ubioru do znośnego stanu dzięki zaklęciom odświeżającym. Miała w tym pewną wprawę. W czasie wakacji czasami zajmowała się dziećmi swojej siostry; jej siostrzenica i siostrzeniec byli kochani, ale przy okazji stanowili ucieleśnienie chaosu. Za każdym razem, gdy dorwali się do farbek i kredek, pomazane było wszystko dookoła, oczywiście z pominięciem kartek. Z tego też powodu zaklęcia czyszczące miała opanowane dość dobrze, a usuwanie zabrudzeń z tkaniny nie różniło się zbytnio od likwidowania ich z innych powierzchni. Tym razem jej różdżka współpracowała bez żadnego oporu i Sinistra prawie zapomniała, że miała z nią wcześniej jakieś kłopoty.
Do zebrania nie pozostało już zbyt wiele czasu, ale miały chwilę, by usiąść przy stole w saloniku Hooch i trochę się pokrzepić. Skrzaty przyniosły im lekki posiłek. Auriga zmusiła się, żeby przełknąć parę łyżek ciepłego bulionu i zjeść kawałek tostu, ale nic więcej. Miała wrażenie, że jej żołądek zacisnął się w supeł. Z przyjemnością napiła się jednak mocnej, czarnej herbaty. Rolanda również nie miała zbytniego apetytu. Grzebała łyżką w swojej misce, wyraźnie szukając jakiegoś neutralnego tematu do rozmowy.
— A co z Lizą? Rozmawiałaś z nią? Jak się czuła? — zagaiła w końcu.
Auriga natychmiast poczuła przypływ niepokoju na myśl o przyjaciółce. Czy już zrobili jej tej zabieg? Pewnie tak. Usuwanie pojedynczych klątw nie trwało tak długo jak mugolskie operacje, zazwyczaj kilka, kilkanaście minut — niekiedy przeciągało się to do pół godziny przy bardziej skomplikowanych, rozległych przypadkach.
— Była trochę przygaszona, to zrozumiałe, ale ogólnie wyglądała nie najgorzej. Poppy na pewno jej pomoże, wie co robić — powiedziała Sinistra z głębokim przekonaniem.
— Miała dziewczyna szczęście, mam nadzieję, że szybko dojdzie do siebie. Ale inni go tyle nie mieli… Nie mogę przestać myśleć o biednej Wilhelminie — wyznała Hooch. — Na Merlina, i na co jej przyszło! Gdyby nie to zastępstwo… — urwała gwałtownie, jakby nagle uświadomiła sobie, że Sinistra mogłaby jej wziąć za złe, gdyby powiedziała coś na temat tego, że to Severus ściągnął Grubbly-Plank do zamku.
Auriga jednak nie zareagowała. Zastanawiała się, jak długo ich rozmowy będą przypominać stąpanie po rozżarzonych węglach, byleby nie powiedzieć czegoś niewłaściwego.
— Ktoś będzie musiał powiadomić Reginalda… I jej dzieci — powiedziała.
— Minerwa mówiła, że się tym zajmie. Chyba już im posłała patronusa…
Sinistra poczuła, jakby coś zmroziło ją w środku. To był najszybszy i najpewniejszy sposób, by przekazać wiadomość, ale jak straszne musiało być otrzymanie z zaskoczenia takiego komunikatu o śmierci ukochanej osoby.
U Hooch wyraźnie puściła jakaś tama. Jedni dusili wszystko w sobie, jak Auriga, inni musieli jak najprędzej wyrzucić z siebie to, co ich gnębiło.
— I jeszcze Lavender Brown. To ja ją znalazłam — powiedziała zdławionym głosem. — Ona… żyła jeszcze, ale… mój Boże, była tak straszliwie pokiereszowana. To wilkołak tak ją urządził. — Przymknęła oczy, zaciskając tak mocno palce na filiżance z kawą, że aż jej pobielały knykcie. — Próbowałam zatamować krew, ale… Umarła mi na rękach. — Odstawiła z głośnym brzękiem naczynie na spodek, pochylając głowę i próbując opanować łzy.
Auridze również zaszkliły się oczy. Spontanicznie wyciągnęła rękę do Rolandy i dotknęła jej dłoni, spoczywającej na stole.
— Jesteśmy tylko ludźmi — powiedziała cicho. — Niestety, niczym więcej.
Posiedziały jeszcze chwilę w pełnym przygnębienia milczeniu. Minuty wydawały się rozciągać w nieskończoność, ale wreszcie nadeszło południe, a wraz z nim czas na zebranie. Dopiły swoje napoje i wyszły z komnat Hooch, by ponownie zanurzyć się w otaczającą ich nową rzeczywistość.
Do omówienia było wiele spraw, choć w pierwszej kolejności rozmawiano o uczniach, którzy zginęli w czasie bitwy. Smutny obowiązek poinformowania rodziców o tym, co się stało, przypadł w udziale opiekunom domów. Ktoś musiał udać się również osobiście z wiadomością do Creeveyów. Ku powszechnemu zaskoczeniu do tego zadania zgłosił się Horacy, chociaż po krótkiej chwili zawahania.
— Szczerze mówiąc, obawiam się, że część może już wiedzieć i to wcale nie od nas — powiedziała Minerwa zafrasowanym tonem. Wyglądała zupełnie inaczej niż jeszcze dwie godziny temu — w czarnej sukni z długimi rękawami i starannie zebranymi w kok włosami wyglądała niezwykle oficjalnie, a promieniująca z niej stanowczość dodawała wszystkim otuchy; była niczym skała, na której inni mogli się oprzeć i chyba lepiej niż pozostali radziła sobie z sytuacją. Jedyne, co świadczyło o tym, że brała udział w jakiejś bitwie była brzydka szrama na policzku. — W Hogsmeade zorganizowano już punkt informacyjny, do którego przekazaliśmy listę ofiar i ocalałych. Podobno jest tam już tłum ludzi, wśród nich zapewne rodzice naszych podopiecznych… Aurorzy odcięli na razie cały teren, nikt nie ma dostępu do zamku poza oddziałami ratunkowymi.
— Ale… chyba nie będą tam tak trzymać tych ludzi w niepewności w nieskończoność? — zapytała Sprout z troską. — Nie można im odmówić dostępu do ich bliskich.
— Nie, oczywiście, że nie. Ale Lights mówił, że zanim kogokolwiek tu wpuszczą, muszą się upewnić, że przejście przez błonia jest bezpieczne i nie ma tam nigdzie żadnych zbłąkanych klątw czy innych pozostałości czarnej magii. Poza tym trwa jeszcze transport Śmierciożerców do aresztu. Rozumiem, dlaczego nie chce, żeby ktoś poza nimi przebywał teraz w podziemiach.
— Czy naprawdę nie było odpowiedniejszego miejsca dla naszych zmarłych niż lochy? — zapytała cicho Trelawney. — Tam jest tak… tak ponuro. Nie wyobrażam sobie, jak będą się czuli ci ludzie, gdy tam wejdą i… — musiała urwać, bo głos jej się załamał. Wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i zaczęła pospiesznie ocierać oczy.
— Nie mogli zostać w Wielkiej Sali, lochy to najlepsze rozwiązanie — wyjaśniła Minerwa. — Zorganizowanie transportu dla zmarłych może zająć parę dni, a raczej niewiele rodzin zdecyduje się na wybór cmentarza w Hogsmeade…
Mniej więcej w połowie zebrania w pokoju nauczycielskim pojawił się patronus, którego wszyscy niecierpliwie wypatrywali — ryś należący do Kingsleya. Przyniósł trochę pomyślnych wieści.
Sędziowie-dublerzy z Wizengamotu zwietrzyli pismo nosem i prysnęli, z wyjątkiem jednego, którego udało się przyskrzynić. Ten natychmiast zdecydował się pójść na pełną współpracę i dostarczył sporo cennych informacji. Skruszony Pius Thicknesse, uwolniony od klątwy Imperiusa, zrzekł się posady ministra magii, wysuwając kandydaturę Kingsleya jakoswojego sugerowanego następcy i tymczasowo przekazując obowiązki w jego ręce. Wcześniej jednak dał się przekonać do podpisania uniewinnienia dla kilkunastu współpracowników i sojuszników Zakonu, którzy trafili za kraty Azkabanu, dzięki czemu jeszcze tego samego dnia mieli odzyskać wolność. Wizengamot musiał w ciągu trzydziestu dni oficjalnie przegłosować kandydaturę Shacklebolta i wszystkich innych potencjalnych kandydatów, jednak nader wątpliwe było, by ktoś sympatyzujący z obalonym reżimem okazał się na tyle bezczelny, by spróbować teraz sięgnąć po władzę. Nie zyskałby wystarczającego poparcia. Sporo polityków z Wizengamotu miało dość konserwatywne poglądy, ale nawet im nie byłby w smak ponowny skręt w stronę wizji, jaką miał Voldemort, gdy chodziło o wygląd świata czarodziejów. Niezadowolenie społeczne nie przydawały im ani popularności, ani tym bardziej poparcia. Obecnie trwało specjalne posiedzenie Wizengamotu, zwołane w trybie nagłym. Wiele wskazywało na to, że jeszcze dzisiaj zostanie uchylony dekret dyskryminujący mugolaków — stosunkowo łatwo było wykazać jego rażącą sprzeczność z prawem.
Shacklebolt poinformował ich również, że w drodze była specjalna ekipa, która miała pomóc przy zabezpieczeniu uszkodzeń w Hogwarcie. Auriga zaproponowała, że wyjdzie im na spotkanie i od razu wskaże zawalony korytarz na piątym piętrze. W toku dyskusji prędko okazało się, że to jedna z najbardziej uszkodzonych części zamku. Drugim newralgicznym miejscem, które pilnie wymagało oględzin, były okolice Wieży Astronomicznej. Wprawdzie nie runęła ona bezpośrednio na zamek, ale część gruzu mogła uszkodzić dach na siódmym piętrze.
Jakież było jej zdumienie, gdy jakieś pół godziny później zamiast ekipy budowlanej ujrzała na dziedzińcu zamku Jamesa Vectora. W pierwszym momencie, zupełnie zaskoczona, pomyślała dość głupio, że może należał do tego specjalnego zespołu. Ostatecznie był architektem i inżynierem z wykształcenia, i nawet pracował w budownictwie. Ale mąż Lizy z pewnością nie był związany w żaden sposób z ministerstwem. Auriga wiedziała, że niemal od roku siedział na kontrakcie w Portugalii.
James wyglądał tak, jakby spędził większość dnia w podróży. W dżinsach i wymiętej koszuli, zdecydowanie zbyt lekkiej jak na szkockie warunki pogodowe, wydawał się zupełnie nie pasować do otoczenia. Gdy tylko zauważył Sinistrę, dopadł do niej jednym susem.
— Gdzie jest Liza?! Czy coś się jej stało? — zawołał głuchym głosem. Roztrzęsiony, z błędnym wzrokiem, przypominał szaleńca. Auriga nigdy nie widziała go w takim stanie. James zwykle sprawiał wrażenie bardzo opanowanego, żeby nie powiedzieć nieco sztywnego. Ujrzenie go tutaj wydawało się surrealistyczne. Jakimś sposobem aż do teraz do Aurigi nie dotarło, że wieści o wydarzeniach w Hogwarcie musiały dotrzeć także poza granice kraju. Nie mogła pojąć, jakim cudem mąż Lizy zdołał zjawić się tutaj tak szybko. Jak się w ogóle dowiedział o bitwie? Z przykrością pomyślała, że nie przyszło jej do głowy, żeby posłać patronusa również do niego.
Zanim Sinistra zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, jak spod ziemi wyrósł przy nich Richard Lights. Auror dysponował chyba jakimś szóstym zmysłem, który sprawiał, że pojawiał się tam, gdzie był akurat najbardziej potrzebny. Prawda, mignął jej w holu, ale nawet nie zauważyła, gdy wyszedł na dziedziniec. Musiał obserwować całą sytuację i zareagował natychmiast, gdy dostrzegł, że działo się tutaj coś niepokojącego.
— Niechże pan się uspokoi — Richard spokojnie, acz stanowczo, odsunął Vectora od Sinistry. Ustawił się tak, by w razie nagłego ataku móc osłonić ją przed zagrożeniem. — Czy pani zna tego pana?
Zauważyła, że w jego dłoni nie wiadomo kiedy pojawiła się różdżka. Aurorzy naprawdę poważnie traktowali możliwość ataków ze strony sympatyków Śmierciożerców. Nic dziwnego, że James, który pojawił się tutaj tak nagle, nie wiadomo skąd, wzbudził jego podejrzenia.
— Tak, to mąż mojej przyjaciółki — powiedziała Sinistra.
— Ach, tak — W oczach Lightsa pojawił się błysk zrozumienia. Opuścił różdżkę, ale jej nie schował. Najwyraźniej mugolski strój Jamesa i jego wcześniejsze zachowanie wciąż wzbudzały u niego lekką nieufność.
Vector z coraz większym zaniepokojeniem spoglądał to na Aurigę, to na aurora.
— Co jej się stało? Gdzie jest moja żona?
— James, spokojnie. Liza brała udział w bitwie, została ranna, ale nic poważnego jej się nie stało. Teraz jest w skrzydle szpitalnym, pod opieką Poppy, powinna już być po operacji.
— Operacji? — James przełknął głośno ślinę, spoglądając na nią z lękiem.
— Tak, została trafiona klątwą.
— Ja… ja muszę ją natychmiast zobaczyć! — James zrobił krok w stronę wejścia do szkoły, ale został zatrzymany przez aurora, który złapał go za ramię.
— Momencik, nie tak szybko — powiedział Lights.
Sinistra spojrzała na aurora błagalnie. Pamiętała oczywiście, jakie były ustalenia w sprawie dopuszczania do zamku cywili, ale chyba w tym przypadku mogli zrobić mały wyjątek? James nie był przecież postronną osobą, Sinistra mogła za niego ręczyć.
— Patronus pana żony? — zapytał auror nagle, patrząc uważnie na Vectora. Puścił jego ramię i odstąpił od niego o krok, ale wciąż zagradzał mu dostęp do zamku.
— Lis — odparł James bez namysłu.
— Jaka jest jej data i miejsce urodzenia?
— O co, do licha, panu chodzi?
— Proszę odpowiedzieć na pytanie — odparł Lights stanowczym tonem, którego zapewne używał, gdy przesłuchiwał podejrzanych.
— Trzydziestego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, Southampton.
— Czy ma jakieś zwierzę?
— Tak, kota. Nazywa się Oskar i jest potwornie rozpieszczony. Chce pan coś jeszcze wiedzieć o mojej żonie? — zirytował się James. — Może jeszcze jaki jest jej ulubiony kolor?
— Nie będę się znęcał, tego nie wie żaden facet. Czy te informacje się zgadzają? — zwrócił się do Aurigi.
— Tak, jak najbardziej. — Teraz zrozumiała, dlaczego auror przeprowadził taki wywiad. Był po prostu bardzo ostrożny, a zadanie kilku tego typu pytań pozwalało wykluczyć możliwość, że na teren zamku próbował dostać się ktoś używający Eliksiru Wielosokowego.
— Dobrze, wobec tego raczej jest pan tym, za kogo się podaje — zawyrokował auror. — Odprowadzę pana do skrzydła szpitalnego. A po drodze opowie mi pan, jakim cudem udało się panu ominąć straże. Chyba musimy zaostrzyć środki bezpieczeństwa.
— A ty nie idziesz, Aurigo? — James spojrzał w jej stronę pytająco.
— Przyjdę tam jak tylko będę wolna, muszę zająć się grupą naprawczą, którą mają nam przysłać z ministerstwa. Poza tym… przypomniałeś mi, że powinnam też sprawdzić, co dzieje się z Oskarem… — dodała z lekkim niepokojem. Dotąd w ogóle nie pomyślała o kocie Lizy, który podczas całego tego huku i bitewnego zgiełku, zamknięty w jej komnacie, musiał dosłownie szaleć z niepokoju, nie mogąc pojąć, co się dzieje.
Minerwa nie mogła się opędzić od myśli, że powinna być wszędzie jednocześnie. Nauczyciele Hogwartu stanowili jednak zgrany zespół. Tych ludzi nie trzeba było pilnować i stać im nad głową, gdy oddelegowało się ich do poszczególnych zadań. Sprawnie podzielili się obowiązkami. Część aktywnie wspierała ekipy ratunkowe. Nikt nie wymagał od nauczycieli uczestniczenia w przekopywaniu gruzów, ale poproszono ich o wskazanie miejsc, w których toczyły się walki i gdzie wystąpiły największe zniszczenia. Wciąż nie można było ustalić, co stało się z kilkoma osobami. Sprowadzono psidwaki poszukiwawcze, licząc na to, że poradzą sobie tam, gdzie zawiodły inne metody.
Wczesnym popołudniem, po kolejnej konwersacji z Kingsleyem, tym razem przez sieć Fiuu i w cztery oczy, Minerwa osobiście ruszyła na obchód terenu. Najpierw skierowała się do skrzydła szpitalnego, by porozmawiać z Poppy. Chciała jej osobiście podziękować za to, co pielęgniarka zrobiła w trakcie bitwy. Front, na którym walczyła, był nie mniej ważny niż obrona zamku na pierwszej linii. Gdyby nie jej profesjonalizm, opanowanie i umiejętności ofiar mogłoby być znacznie więcej. Wiele rannych osób zawdzięczało jej życie. Uzdrowiciele z Munga byli pod wielkim wrażeniem dokonań szkolnej pielęgniarki. Poppy, kompletnie wyczerpana, nie sprawiała jednak wrażenia, jakby odczuwała jakąś dumę albo satysfakcję.
— A jak ma się Liza? — zapytała Minerwa.
— Wszystko poszło dobrze, zabieg nie był nawet taki skomplikowany. Ale jeszcze śpi. Przyjechał jej mąż, siedzi teraz przy niej.
McGonagall zostawiła Pomfrey w jej gabinecie, żeby pozwolić jej odpocząć. Nie omieszkała jednak jeszcze raz powtórzyć, żeby dała im znać, jeśli będzie czegoś potrzebować.
Przeszła przez salę szpitalną, zatrzymując się po kolei przy łóżkach, by zamienić choć parę słów z każdą ranną osobą. Niektórzy pytali o swoich przyjaciół i znajomych, inni prosili o przesłanie jakiejś wiadomości rodzinom. Na sam koniec przystanęła przy Fawkesie. Feniks siedział na zagłówku jednego z pustych łóżek, nieopodal wejścia do komnaty niczym strażnik, i porządkował upierzenie. Gdy zauważył Minerwę, wyciągnął głowę spod skrzydła i zwrócił na nią swoje bystre spojrzenie.
— Tobie też należą się podziękowania, Fawkes — powiedziała do niego i wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać. Ptaki zwykle nie lubiły, gdy ktoś je dotykał, ale feniks sam podstawił głowę pod pieszczotę, kładąc płasko grzebień. Zaświergotał cicho, przyjaźnie, wydawał się jednak przy tym jakiś przygaszony. Wyrwał sobie z piersi małe piórko i upuścił je na ziemię, a potem zapiszczał żałośnie. McGonagall, choć bardzo chciała, nie potrafiła zrozumieć, o co mogło mu chodzić. Musiała o to później zapytać Albusa.
Po wizycie w skrzydle szpitalnym poszła skontrolować, jak wyglądała sytuacja na zewnątrz. Po drodze tylko na moment zajrzała do Wielkiej Sali. Była kompletnie pusta, wszystkich poległych wyniesiono już do lochów. Teraz kręciły się tam tylko skrzaty, które właśnie porządkowały komnatę, przesuwając na swoje miejsce stoły, ławy i krzesła. Gdyby nie powybijane okna i ogołocone postumenty pozostałe po gryfach, które podtrzymywały na łańcuchach głębokie misy, w których wieczorami zapalano magiczny ogień, można by pomyśleć, że Wielkiej Sali nic szczególnego się nie wydarzyło. Było to jednak złudne wrażenie, bo na ten widok zaraz nakładały się wspomnienia chaotycznych obrazów z bitwy i długi szereg nieruchomych ciał, leżących na noszach.
Minerwa czym prędzej wyszła na zewnątrz. Gdy poczuła powiew świeżego powietrza na twarzy od razu zrobiło się jej lepiej. Przemaszerowała przez zrujnowany dziedziniec i wyszła na błonia. W pewnym oddaleniu, pod ciemnozieloną ścianą Zakazanego Lasu dostrzegła jakieś zwaliste, szare kształty, przypominające małe pagórki. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to kilka ocalałych z walki olbrzymów. Były spętane grubymi łańcuchami i uśpione albo oszołomione. Zastanawiała się, czy te nieszczęsne stworzenia w ogóle wiedziały, o co walczyły, czy posłużyły Voldemortowi po prostu za bezmyślne narzędzie zniszczenia. Kawałek dalej leżał stos mniejszych ciał — trolle bojowe. Wyglądało na to, że zginęły wszystkie, co do jednego.
— Co z nimi będzie? — zaczepiła jednego z pracowników Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, który akurat przechodził obok. Poznała go po naszywce z jednorożcem na szacie.
— Odstawimy je do ich naturalnego środowiska — odparł mężczyzna. — Musimy tylko zorganizować transport. Do końca dnia powinno ich tutaj nie być. Sprzątniemy też te truchła.
— Jak oni w ogóle zdołali je tutaj sprowadzić w tak krótkim czasie?
Wypowiedziała te słowa właściwie bezwiednie, bardziej myśląc na głos, niż oczekując odpowiedzi.
Pracownik Departamentu najpierw pobladł, a potem spurpurowiał. Wreszcie wyrzucił z siebie:
— Rozkaz poszedł z góry. Macnair zarządził obławę w koloniach olbrzymów. Polecił nam też dostarczyć trolle, same największe, najbardziej agresywne sztuki. Nie bardzo chciały wyłazić z jaskiń, trzeba było je stamtąd dosłownie wyciągać. Kazał nam zorganizować transport. Nie… nie wiedzieliśmy, do czego ich użyją.
— Przerzuciliście w okolice Hogwartu kilkanaście olbrzymów, kilkadziesiąt trolli i nie domyśliliście się, do czego ich użyją? — zapytała ostro McGonagall. — Sądziliście, że Voldemort zaprosił je tutaj na piknik?
— Pani zrozumie… Parę osób próbowało protestować, ale wszystkich szybko uciszyli. My mamy rodziny, dzieci…
„Wasze dzieci znajdowały się w Hogwarcie" — chciała powiedzieć, ale w ostatniej chwili powstrzymała się na widok spojrzenia tego człowieka. W jego oczach malowało się wyraźne poczucie winy. On doskonale wiedział, za co był po części odpowiedzialny i ta świadomość z pewnością dostarczy mu sporo zgryzoty w ciągu wielu najbliższych dni. Nie znała sytuacji tego mężczyzny, nie powinna go oceniać. Zwłaszcza, że przecież dobrze wiedziała, do czego można nakłonić człowieka szantażem.
Zostawiła swojego rozmówcę bez słowa pożegnania i podeszła do grupy ludzi noszących szkarłatne szaty pracowników Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof, bo trochę zaniepokoiły ją ich poczynania. Zauważyła, że właśnie zgarniali na jeden wielki stos sporą część sporą część zbroi i rzeźb.
— Można wiedzieć, co państwo robią? — zapytała lodowatym tonem, co sprawiło, że wszyscy natychmiast opuścili różdżki.
— Wydano nam takie polecenie… — rzekł któryś niepewnie.
— Kto wydał?
Ładnych parę minut zajęło ustalenie, kto co komu polecił i w jakiej formie. Prędko okazało się, że pracowników Departamentu poproszono tylko o usunięcie szczątków z głównej drogi, prowadzącej do zamku, a nie sprzątanie całego terenu, bez żadnego ładu i składu, tak jakby usuwali bezwartościowe śmieci.
McGonagall spojrzała na szczątki kamiennej pantery, leżące u jej stóp. Figura była mocno pokiereszowana, ale pokrywająca ją krew świadczyła o tym, że nim została unicestwiona, zdołała zabrać ze sobą co najmniej jednego z przeciwników. W przeciwieństwie do wielu innych wydawała się niemal kompletna. Może była dla niej jeszcze jakaś nadzieja? Te wszystkie pomniki, rzeźby i zbroje wypełniły swoje zobowiązanie wobec szkoły. Zasługiwały na to, by dać im szansę, a pomieszanie ich fragmentów uczyniłoby trudną sztukę rekonstrukcji armii Hogwartu niemal niewykonalną. Tak czy inaczej zanosiło się, że wszyscy specjaliści od budownictwa, rzeźbiarstwa i transmutacji obiektów nieożywionych będą mieć zajęcie na długie lata, może nawet do samej emerytury.
Upewniwszy się, że pracownicy ministerstwa nie poczynią więcej żadnych szkód, zeszła z drogi i ruszyła na przełaj przez błonia w stronę Zakazanego Lasu, bo dostrzegła tam stojącego w zadumie Firenzo, który spoglądał w stronę zamku. Centaur miał obandażowany bok, ale na szczęście nie ucierpiał poważnie w czasie bitwy. Gdy trochę odpoczął, wrócił wraz z resztą swoich pobratymców do Zakazanego Lasu.
— Profesor McGonagall — powiedział, lekko schylając głowę, gdy do niego podeszła.
— Firenzo — odparła, wiedząc, jak należy się przywitać. W ramach pozdrowienia najczęściej wymieniało się imię rozmówcy. — Nie miałam wcześniej ku temu okazji, ale w imieniu nas wszystkich, profesorów, uczniów i członków Zakonu Feniksa, dziękuję za pomoc. Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiliście.
— Tak, wiem. Wy nie zapomnicie. Co do innych nie jestem tego taki pewien. — Centaur spojrzał przelotnie w stronę urzędników z ministerstwa. W stronę zamku zmierzała właśnie kolejna grupa, sądząc po kolorze szata przedstawiciele Departamentu Tajemnic. Więc i ich tutaj diabli przynieśli. Minerwa pomyślała, że będzie musiała zaraz za nimi pójść i zainteresować się, czego właściwie chcieli. Kingsley nie wspominał, że zamierzali tu przybyć. — Ale to nie jest ważne. Może gdybyśmy zareagowali wcześniej, zginęło by mniej źrebiąt.
— A co z wami? Czy kogoś… czy kogoś straciliście? — zapytała McGonagall. Tyle mówiono o stratach wśród ludzi, ale nikt nie uwzględnił w statystykach magicznych stworzeń, które stanęły w obronie Hogwartu. Hipogryfów, testrali, skrzatów i… centaurów.
— Tak — odparł spokojnie Firenzo. — Eurytion, Lycus, Hylas i Orius przemierzają już ścieżki wśród gwiazd, galopując obok naszych braci i sióstr z dawnych dni. — Spojrzał na moment w górę, jakby oddawał im cichy hołd. — O północy powierzymy ich ciała ziemi, po której stąpali za życia. Staną się jednością z lasem, a tam, gdzie spoczęli, z czasem wyrosną drzewa. Wysokie, silne drzewa, o gałęziach sięgających nieba.
Nagłe wzruszenie ścisnęło ją za gardło. To brzmiało pięknie, poetycko, centaury wydawały się o wiele lepiej radzić sobie ze swoją stratą. Uświadomiła sobie, jak niewiele wiedziała o ich zwyczajach, chociaż przecież te stworzenia żyły tuż obok nich od zawsze. Prawda, czasami z nimi rozmawiała i pozostawała w dobrych stosunkach; darzyli się wzajemnym szacunkiem, ale nic ponad to. Firenzo był z nich najbardziej otwarty, ale pomimo tego, że przecież przez jakiś czas nauczał w szkole wróżbiarstwa na prośbę Dumebledore'a, nie mogła powiedzieć, żeby dobrze go poznała.
Zastanawiając się, czy ktoś z nauczycieli nie powinien reprezentować Hogwartu podczas tego pożegnania, ale nie wiedziała, czy wypadało wysuwać taką propozycję. Może centaury nie życzyły sobie udziału czarodziejów w takiej ceremonii? A może same wybiorą kogoś z ich grona, na przykład Hagrida? Postanowiła pozostawić to w ich gestii.
— Bardzo mi przykro — powiedziała. — Nie powinniście ginąć z powodu wewnętrznych sporów między czarodziejami.
— To była dobra śmierć — odparł Firenzo, kolejny raz ją zaskakując. — Wiem, że wy, ludzie, inaczej myślicie o tych sprawach. Ale w pewnym sensie nasi bracia nigdy nie będą daleko. Będzie nam o nich przypominał szum wiatru, brzęk cięciwy, świst przelatującej strzały, tętent kopyt i rozgwieżdżone niebo nad naszymi głowami.
Potem spojrzał na nią i uśmiechnął się krzepiąco, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, co ją trapiło.
— Odwagi, profesor McGonagall. Odwagi. Noc może wydawać się bardzo mroczna i pełna lęku, ale nawet po najdłuższej i najstraszniejszej w końcu przychodzi nowy dzień.
Po południu, gdy aurorzy zabezpieczyli całość terenu, a wszyscy Śmierciożercy zostali już zabrani do aresztu, do zamku dopuszczono rodziców zabitych uczniów. Opiekunowie domów starali się z każdym osobiście porozmawiać, opowiedzieć ze szczegółami, co dokładnie się wydarzyło i wyjaśnić sytuację. Przeważał żal i przygnębienie, polało się sporo łez, zarówno po stronie rodziców jak i nauczycieli, ale nie brakło również nieprzyjemnych sytuacji. Jeden z ojców w gniewie zagroził, że profesorowie odpowiedzą za to, co się stało, przed sądem. Mieli przecież zapewnić ich dzieciom bezpieczeństwo, a nie wciągać je w jakąś bitwę.
Pod wieczór wszyscy opiekunowie domów byli kompletnie wyczerpani emocjonalnie. Wydawało się, że do Hogwartu wrócili dementorzy, by wyssać z nich wszystkie siły witalne i uczucia, pozostawiając tylko bezbrzeżny smutek. Próbowali znaleźć azyl w pokoju nauczycielskim. Spotkali się tam po późnej kolacji, której nikt prawie nie tknął, by wzmocnić się ciepłą herbatą i spróbować wzajemnie wesprzeć się na duchu. Do środka pomieszczenia sączyło się chłodne wieczorne powietrze. Tutaj też wybito okna, ale nikt jakoś nie miał sił, żeby je naprawić; zresztą szyby zostały rozbite w drobny mak i nader wątpliwe było, czy udałoby się je scalić.
Nie rozmawiali zbyt wiele. Głównie o sprawach organizacyjnych — nie było jeszcze wiadomo, w jaki sposób zostanie zorganizowany transport ciał; zapowiadało się to na niezwykle trudną pod względem logistycznym operację, biorąc pod uwagę jak wielu było zabitych. Ministerstwo obiecało, że się tym zajmie, więc doszli do wniosku, że najlepiej zaczekać na to, co postanowią.
Slughorn wyszedł pierwszy; chyba czuł się niezręcznie pośród ich grona, jak ciało obce. Wśród poległych uczniów nie było Ślizgonów. Wziął na siebie poinformowanie Creeveyów, ale końcem końców ci i tak chcieli porozmawiać z Minerwą. Ministerstwo miało załatwić im świstoklik, spodziewano się, że rodzice Colina przybędą do zamku jeszcze tego samego wieczora. Sprout również dość szybko się pożegnała. Stwierdziła, że ledwo widzi na oczy i musi spróbować złapać choć parę godzin snu. Jutro zamierzała wstać skoro świt i wrócić do porządkowania szklarni. Pnącza tak się rozpełzły, że zaczęły w pewnym sensie terroryzować okolicę. Nie chciały nikogo dopuścić do zamku od strony wschodniego skrzydła, nie przyjmując do wiadomości, że czarodzieje, którzy pojawili się na terenie zamku po bitwie, byli sprzymierzeńcami. Automatycznie traktowały wszystkich jak wrogów.
W pokoju nauczycielskim pozostali tylko Flitwick i McGonagall. Minerwa nie zamierzała kłaść się spać, czekała na przyjazd Creeveyów. Filius postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Popijali w milczeniu herbatę na zmianę z eliksirem wzmacniającym. McGonagall, która na moment odpłynęła myślami, wróciła do rzeczywistości, gdy usłyszała cichy szloch, dobiegający od strony fotela Flitwicka. Przez cały dzień Filius trzymał się mocno, ale przyszedł wreszcie moment załamania.
— Tak nie powinno być, Minerwo — powiedział zdławionym głosem. — Młodzi odchodzą, a starcy trzymają się życia. — Łzy spływały po jego pomarszczonych policzkach, ale wcale ich się nie wstydził. — Gdzie jest tu jakaś sprawiedliwość?
Co miała mu powiedzieć? Że to była cena, którą musieli zapłacić? Że uczniowie byli dorośli i sami podjęli decyzję? To, co w tę feralną noc wydawało się koniecznością, teraz, z perspektywy czasu mogło okazać się błędem. W jakiś sposób pomogło jej to zrozumieć, jaki ciężar spoczywał przez te wszystkie lata na barkach Albusa.
Mądry przywódca pewnie potrafiłby jakoś pocieszyć Filiusa, ale Minerwa nie potrafiła znaleźć żadnych odpowiednich słów. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Dumebledore twierdził, że tylko ona może scalić Hogwart, ale w tym momencie wydawało się to zbyt trudnym zdaniem. Wcale nie czuła się do tego odpowiednio kompetentna.
Nie mogła uwolnić się od myśli, że może jednak wcale nie nadawała się do tej roli.
Auriga rozmawiała właśnie z jednym ze specjalistów z grupy naprawczej, próbując wybadać, czy istniały jakiekolwiek szanse na rekonstrukcję Wieży Astronomicznej, gdy tuż obok niej na parapecie wylądował srebrzystobłękitny rudzik — patronus jej matki. Wydawał się bardziej nerwowy niż byłby jego żywy ptasi odpowiednik. Przeprosiła swojego rozmówcę i wyciągnęła dłoń do patronusa. Ten natychmiast przefrunął na rękę Sinistry i odezwał się głosem jej matki:
— Aurigo, dostaliśmy twoją wiadomość. Kamień spadł nam z serca, strasznie się martwiliśmy, gdy usłyszeliśmy o tym, co się stało. Czy można się z tobą skontaktować przez sieć Fiuu? Będziemy czekać przed kominkiem, zafiukaj do nas, kiedy tylko znajdziesz chwilę.
Tak się złożyło, że akurat teraz miała tę chwilę. Nie była nigdzie potrzebna. Wiedziała, że kominki w Hogwarcie zostały już odblokowane, powiadomił ich o tym pracownik Departamentu Transportu Magicznego. Kolejny cud, normalnie do załatwienia takich spraw ministerstwo potrzebowało minimum trzech dni roboczych, a teraz ponownie uruchomili hogwarcką sieć Fiuu w dosłownie parę godzin. Ze względów bezpieczeństwa nigdy nie można było nią podróżować poza szkołę — przy takiej masie dzieci byłoby to proszeniem się o nieszczęście. Jeżeli chodziło o komunikację, sieć działała jedynie wewnętrznie — gabinety profesorów były ze sobą połączone, żeby w razie potrzeby byli w stanie szybko się skontaktować. Kominki umożliwiały jednak zwykłą rozmowę — zafiukać można było do każdego domu znajdującego się na terenie kraju, z czego chętnie korzystali stęsknieni za rodzicami uczniowie, zazwyczaj w zaciszu nauczycielskich gabinetów, żeby nie dawać swoim rówieśnikom powodów do drwin. Dzieciaki w pewnym wieku po prostu wstydziły się przyznać, jak bardzo tęskniły za swoimi rodzinami.
Sinistra nie posiadała już niestety swojego własnego kominka, ale nie było to zbyt duży problem. Po chwili zastanowienia postanowiła skorzystać z tego, który znajdował się w pokoju wspólnym Slytherinu. Bliżej znajdował się pokój nauczycielski, ale tam ciągle ktoś się kręcił, natomiast w przypadku jej dawnego domu mogła mieć całkowitą pewność, że nikt jej nie będzie niepokoił. Jedynym młodym Ślizgonem, którego widziała po bitwie w zamku był Draco Malfoy, ale on również został zabrany przez aurorów do ich Kwatery Głównej w celu złożenia wyjaśnień, razem ze swoimi rodzicami.
Kwadrans później z pewną obawą zasiadła na miękkim, pluszowym dywanie przed bogato ozdobionym, ogromnym kominkiem. Dom Slytherinu, położony w podziemiach, nawet w najmniejszym stopniu nie został dotknięty przez bitwę. Bogato rzeźbione krzesła i wygodne kanapy, zarzucone zielonymi i srebrnymi poduszkami, stały tam, gdzie zwykle, a zielonkawo świecące lampy, zwisające z sufitu na długich srebrnych łańcuchach, nadawały całemu pomieszczeniu nieco tajemniczy wygląd. Z jednej strony bardzo chciała zobaczyć i usłyszeć rodziców, z drugiej była pełna obaw. Jak większość członków rodzin nauczycieli nie mieli pełnego obrazu sytuacji, jaka panowała w szkole w minionym roku. Wieści, że w Hogwarcie rozegrała się regularna bitwa, musiały być dla nich sporym szokiem. Zastanawiała się, co właściwie powinna im powiedzieć.
Chcecie wiedzieć, co się stało? Nic takiego. Na zamek napadła zgraja czarnoksiężników i chciała nas wszystkich wymordować, ale już wszystko dobrze. Poza tym, że połowa z nas zginęła. A co tam u was?
Nabrała zielonego proszku z czarki stojącej na obmurowaniu kominka i sypnęła nim w palenisko, a potem wypowiedziała adres domu rodziców. Szmaragdowe magiczne płomienie strzeliły wysoko, sypiąc snopem iskier. Połączenie zostało nawiązane niemal natychmiast. Rodzice faktycznie musieli czatować w salonie swojego domu tuż przy palenisku. Najpierw ujrzała zaniepokoją twarz matki.
— Aurigo, kochanie, wszystko u ciebie w porządku? — zapytała natychmiast. — Nic ci się nie stało? Nie jesteś ranna?
— Nie, nic mi się nie stało.
— Ale… ty chyba nie walczyłaś w tej bitwie?
— Cóż, jakby ci to powiedzieć… — Zastanawiała się, jak delikatnie przekazać tę informację.
— Mój Boże, Aurigo! — Matka złapała się za głowę. — Więc tak?
— Nie było innego wyjścia. Zostaliśmy przyparci do muru. Nie mogłam tak po prostu odejść i niczym się nie przyjmować.
— Tom, czy ty to słyszysz? — Mama spojrzała w bok, tam gdzie znajdował się niewidoczny dla Aurigi jej ojciec.
— Tak, słyszę, że walczyła w jakiejś bitwie. Czekaj, zrób mi miejsce.
— Tom, nie wkładaj łokci w palenisko! — powiedziała ze zgrozą mama. Cofnęła się w głąb, znikając z płomieni. Po drugiej stronie rozległ się jakiś niepokojący łomot, a chwilę później przed Aurigą ukazała się twarz jej ojca.
— Auć, nigdy się nie nauczę, jak się tym posługiwać. — Tata, który był na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technologicznymi w świecie mugoli, nigdy nie potrafił opanować nawet najbardziej powszechnie używanych czarodziejskich udogodnień, jak połączenia kominkowe. — Widzę cię. To dobrze, że jesteś cała. Ale co tam się u was wyprawia w tej szkole?! Dopiero teraz dowiedzieliśmy się o jakiś okropnościach, które się tam działy przez ostatnie miesiące, nic nam nie mówiłaś — powiedział z lekkim wyrzutem.
— Nie chciałam was niepokoić. Przepraszam, że tak to wyszło, nie sądziłam, że… że kiedykolwiek w Hogwarcie wydarzy się coś tak strasznego.
Tata tylko pokiwał głową. Wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. Pomimo, że jego żona, dwie córki i zięć, a najpewniej również wnuki należeli do świata czarodziejów, on sam żył gdzieś obok niego. Nie mógł uwierzyć, że u progu dwudziestego pierwszego w Wielkiej Brytanii rozegrała się regularna bitwa, w której zginęli ludzie.
— Co teraz zamierzasz? Przyjedziesz do Londynu? Z tego co mówiła mama, ten zamek jest w ruinie, pewnie nie nadaje się już do niczego?
— Bez przesady. Mocno ucierpiał w czasie bitwy, ale większość gmachu ocalała. Mamy tutaj coś w rodzaju sztabu kryzysowego. Postaram się do was wpaść na dniach, ale nie wiem, kiedy dokładnie. Na razie muszę pomóc tu na miejscu. Jest wielu rannych, których nie można przenieść do Munga, poza tym… straciliśmy kilku uczniów.
— Czy jest faktycznie tak źle, jak mówią? — zapytała mama. Odsunęła ojca od kominka i znów ukazała się w płomieniach. — Piszą o tym we wszystkich gazetach, w radiu trąbią na okrągło, ale jest taka masa sprzeczności…
Nie. Jest dużo, dużo gorzej.
— Zginęło wiele osób — powiedziała Sinistra, starannie unikając podawania konkretnej liczby. — Wciąż do końca nie wiemy, ile…
— Czy ten zamek się nie zawali wam na głowy? Czy to bezpieczne tam przebywać?
— Profesor Flitwick obejrzał go wstępnie razem z grupą naprawczą, twierdzą, że nic nam nie grozi. Hogwart trwa od tysiąca lat, potrzeba by czegoś więcej niż paru czarnoksiężników, żeby go zniszczyć.
— No to ilu było tych czarnoksiężników? — wtrącił się tata. — Bo chyba więcej niż paru, co?...
Porozmawiali jeszcze chwilę. Sinistra upewniła się, czy jej patronus dotarł także do Seleny. Rodzice potwierdzili. Obiecała, że zafiuka również do siostry, by zamienić z nią parę słów i uspokoić. Selena była nieco nerwowa i łatwo popadała w histerię, gdy działo się coś złego. Poprosiła jeszcze mamę, żeby przysłała jej parę ubrań i kilka innych niezbędnych rzeczy. Na szczęście część jej ciuchów została u rodziców. Nie zabrała ich po wizycie podczas ferii świątecznych, co okazało się w obecnej sytuacji zbawienne.
— Rozłączę się, już, dobrze? Spróbuję złapać Selenę i Chrisa. — Chris był jej szwagrem.
— Dobrze, czekamy na wieści. Trzymaj się tam! Uściski.
— Pa, do zobaczenia — pożegnała się.
Zielone płomienie przygasły i twarze rodziców rozwiały się jak dym. Po chwili na ich miejscu pojawił się zwykły ogień.
Auriga nabrała w garść nową porcję proszku, ale nie sypnęła nim ponownie w palenisko. Jeszcze przez jakiś czas siedziała przed kominkiem, wpatrując w tańczący przed nią ogień. Nagle, zupełnie znienacka uderzyła w nią myśl, że zrobiłaby im potężne świństwo, gdyby zginęła.
Sinistra spędziła resztę dnia w skrzydle szpitalnym. Rozmawiała z rannymi, próbując ich jakoś zająć i nieco rozchmurzyć, chociaż było to niezwykle trudne. Wieści o tym, kto zginął w bitwie, rozeszły się po zamku lotem błyskawicy i każdy dobrze wiedział, którego ze swoich przyjaciół, kolegów czy krewnych stracił bezpowrotnie. Sinistra wyczuwała, kiedy należy zostawić tym ludziom trochę przestrzeni, pozwolić posmucić się w samotności, a kiedy im w tym żalu towarzyszyć. Niektórzy bardzo potrzebowali rozmowy, siadała więc przy ich łóżkach i po prostu słuchała, w naturalny sposób skracając dystans. Pytała też, czy chcą wysłać jakieś wiadomości rodzinie. Robiła notatki i obiecała przekazać je jak najprędzej, czy to za pomocą sowy, czy poprzez sieć Fiuu, a w niektórych przypadkach osobiście, o ile krewni przebywali w Hogsmeade. Ze względów bezpieczeństwa na razie nie wpuszczano do zamku żadnych odwiedzających; wyjątek uczyniono dla rodzin ofiar. Pozostali musieli zadowolić się informacją, że ich bliscy żyją.
Jakoś po dwudziestej Sinistra uświadomiła sobie, że już ledwie widzi na oczy. Dotychczas trzymała się nieźle, ale teraz zmęczenie uderzyło w nią z nową falą, może dlatego, że dzień powoli zbliżał się ku końcowi. Za oknami z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Chciała doczekać do momentu, w którym Liza się przebudzi, ale wyglądało na to, że chyba jednak jej się to nie uda.
— Co z Lizą? Dlaczego jeszcze się nie ocknęła? — zagadnęła Poppy, patrząc na nią z lekkim zaniepokojeniem.
— Faktycznie, trochę to już trwa — odparła pielęgniarkę, odstawiając na szafkę w swoim gabinecie tacę z pustymi naczyniami po eliksirach. — Spodziewałam się, że Liza odzyska przytomność trochę szybciej, ale widocznie jej ciało potrzebuje nieco więcej czasu na regenerację. Pozwolimy jej spać i wybudzimy jutro rano.
— Wobec tego będę tutaj skoro świt — zadecydowała Auriga. — Teraz chyba jednak pójdę się położyć. Większość pacjentów pewnie też chciałaby się trochę przespać.
— Tak, racja, to był bardzo długi dzień, wszyscy potrzebujemy odpoczynku. Masz gdzie się podziać? — zapytała Pomfrey. Chociaż w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin nawet na moment nie opuściła skrzydła szpitalnego, wiedziała o zniszczeniu Wieży Astronomicznej. — Możesz położyć się u mnie, jeśli chcesz — zaproponowała. — Ja zamierzam przespać się tutaj, na kozetce.
— Dziękuję, ale właściwie mogłabym pójść do komnat Lizy, chyba nie miałaby nic przeciwko, jeśli prześpię się tam jedną noc. Tylko najpierw zapytam jeszcze Jamesa. — Pomyślała, że Vector mógł mieć jakieś obiekcje, może sam planował tam nocować.
Vector, nagabnięty o tę kwestię, od razu zapowiedział, że zamierza siedzieć u boku swojej żony przez całą noc, nie przyjmując do wiadomości, że stan Lizy był stabilny, w związku z czym nie miał się o co niepokoić.
Faktycznie, nic nie wskazywało, by Lizie coś jeszcze dolegało, o czym Sinistra mogła wreszcie przekonać się na własne oczy. Wcześniej nie chciała wpraszać się do izolatki, wiedząc, że James cały czas tam przebywał. Liza wyglądała bardzo spokojnie. Jej klatka piersiowa unosiła się lekko, a oddech był miarowy. W świetle świec, stojących na stoliku przy łóżku jej jasnokasztanowe włosy, rozrzucone na poduszce, nabrały miedzianego odcienia. Tylko twarz wyglądała nieco dziwnie, inaczej. Liza zawsze nosiła okulary. Teraz leżały złożone, tuż obok jej różdżki.
— Też powinieneś się trochę przespać — powiedziała do Jamesa.
— Mhm, tak, może — mruknął, nie odrywając wzroku od twarzy żony. — Przepraszam, co mówiłaś? — spojrzał na Aurigę niezbyt przytomnie.
— Powiedziałam, że też powinieneś trochę odpocząć.
— Nie jestem zmęczony — odparł, ale natychmiast, jakby temu przecząc, ziewnął potężnie. — W razie czego wyczaruję sobie materac i zdrzemnę się na podłodze.
Sinistra na moment położyła mu dłoń na ramieniu, a potem pożegnawszy się, wyszła z izolatki i poszła do komnaty Lizy.
Auriga bardzo kiepsko spała tej nocy. Przez większość nocy dręczyły ją jakieś senne majaki. Najpierw prześladowały ją wizje walących się na głowę ścian i sklepienia korytarza na piątym piętrze. Potem biegła przez zamek, przedzierając się przez ogień i dym, próbując uciec przed zamaskowanym Śmierciożercą, który ją ścigał. Wołał za nią głosem Warrena Mulcibera. Cudem udało jej się wleźć w jakiś mroczny kąt, ukryć przed jego wzrokiem. Ale gdy się odwróciła, wpadła prosto w ręce kolejnego Śmierciożercy. To był Amycus Carrow, wyglądający o wiele bardziej demonicznie niż w rzeczywistości. Chwycił ją mocno za ramię, drugą ręką wyrywając różdżkę z dłoni. Była kompletnie bezbronna, zdana na jego łaskę. Bezskutecznie próbowała wyrwać się z jego uścisku. Potem nagle wszystko się urwało i znalazła się w Wielkiej Sali; ujrzała przed sobą martwe ciało Severusa, leżące na noszach. Poły jego czarnej peleryny rozpościerały się szeroko, jak krucze skrzydła, zaś wokół niego rozlewała się szeroka kałuża krwi, całe morze krwi, w której i ona zdawała się tonąć.
Nie daj się zabić. Proszę cię, nie daj się zabić…
Obudziła się tuż nad ranem, w duchu ciesząc się na widok szarego światła, które zaczynało powoli wkradać się do komnaty. Przegnało część tych nieracjonalnych nocnych lęków. Gdy spojrzała na budzik, stojący na szafce, zobaczyła, że było wpół do szóstej. Cudownie. Nic dziwnego, że czuła się tak parszywie. Poleżała jeszcze chwilę, bezmyślnie gapiąc się w sufit, ale było jasne, że nie zdoła na powrót zasnąć. Zresztą Oskar by jej na to nie pozwolił. Gdy tylko zauważył, że Auriga już nie śpi, wskoczył na łóżko i zaczął domagać się pieszczot, niemal wchodząc jej na głowę. Podejrzewała, że tak naprawdę chodziło mu o śniadanie. Zwlekła się wreszcie z łóżka, chociaż wstawanie przed siódmą budziło w niej ostry wewnętrzny protest. Najpierw zajęła się Oskarem, a potem poszła się umyć i ubrać. Trochę przeraziło ją własne odbicie w lustrze. Była potwornie blada, z podkrążonymi oczami, widok nieprzyjemnie kojarzył się z maską pośmiertną. Koszmar. Umyła twarz, przegrabiła włosy grzebieniem, nawet nie myśląc o tym, by spróbować jakoś je upiąć w kok, i postanowiła po prostu na razie nie patrzeć w lustro. Miała ważniejsze problemy na głowie niż przejmowanie się własnym wyglądem.
Tym razem to Milczek przyniósł jej śniadanie. Sinistra wypiła filiżankę mocnej herbaty z mlekiem i zmusiła się, by spróbować zjeść coś więcej niż kawałek tostu. Potrzebowała sił, by zmierzyć się z kolejnym dniem, nie mogła polegać na samym eliksirze wzmacniającym. Łatwo było go przedawkować; Severus niejednokrotnie ostrzegał ją przed jego ubocznymi skutkami, gdy prosiła o kolejną porcję. Nie pociągnęłaby długo z tymi codziennymi nocnymi zajęciami, gdyby nie to drobne wspomaganie. Starała się jednak nie nadużywać tego specyfiku i sięgała po niego tylko wtedy, gdy semestr wkraczał w najbardziej intensywną fazę.
Nie miała żadnych szczególnie złych przeczuć, gdy parę minut po ósmej przyszła do skrzydła szpitalnego. Poprzedniego wieczora obiecała Poppy, że wpadnie jej pomóc. Na pewno znajdzie się coś do roboty, co mogłoby ją trochę odciążyć, jak porcjowanie eliksirów dla pacjentów. Myślała o Lizie, ciesząc się, że wreszcie będą mogły porozmawiać. Miała nadzieję, że Vector będzie czuła się już lepiej. Postanowiła, że na razie będzie unikać przykrych tematów. Zamiast tego opowie jej o Oskarze. Liza na pewno się ucieszy na wieść, że jej pupil znajdował się w całkiem niezłym stanie. Wczoraj długo go szukała. Biedne kocisko wlazło w najciemniejszy kąt pod łóżkiem i za nic nie chciało wyjść. Skusił go dopiero tuńczyk. Gdy już się posilił, wskoczył Auridze na kolana, domagając się pieszczot. Co jakiś czas miauczał z wyraźnym i głośnym wyrzutem, patrząc na nią bursztynowymi oczami, jakby chciał się poskarżyć, jakim strasznym wydarzeniem była ta bitwa z kociej perspektywy. „Jak ci czarodzieje mogli w ogóle wyprawiać takie brewerie i niepokoić koty i inne zamieszkujące zamek stworzenia?" — zdawał się mówić. Dzisiaj znajdował się jednak w zwykłym, lekko zuchwałym kocim nastroju i chyba nie pamiętał już o doznanych przykrościach.
Ale gdy tylko przekroczyła próg sali szpitalnej, natychmiast zapomniała o Oskarze. Ujrzała Jamesa, który wyglądał na kompletnie zdruzgotanego. Stał pod drzwiami izolatki, w której przebywała Liza i wpatrywał się w nie wzrokiem człowieka, który stracił wszelką nadzieję.
— James? Co się stało? — zapytała, podchodząc do niego szybko i czując zalewającą ją obezwładniającą falę lęku. — Co z Lizą?
Vector spojrzał na nią z rozpaczą.
— Liza… Oni nie mogą… nie są w stanie jej wybudzić.
c.d.n
