Szło zło przez świat
Miało zwykłą twarz
Ludzie się mylili
A zło jak zło
Wybaczało błąd W chwili, gdy nie żyli
Taki los bracie
Niecierpliwy gdzieś gna
I karze grać
O śmierć
Ale tak jak po nocy dzień
Tak za złem idzie dobra cień
Jak czerń i biel
Jak tyran i błazen
Razem
Na śmierć
Grzegorz Markowski „Zło"
Rozdział 48
Dwie minuty ciszy
Auriga nie przypuszczała, że ta niedziela może okazać się jeszcze bardziej okropnym dniem niż poprzedni, gdy musieli sobie jakoś poradzić z traumą po bitwie. A jednak. Życie ponownie ją zaskoczyło, niestety w najgorszy możliwy sposób. Z Munga zleciał się cały sztab magomedyków, wezwany na pomoc przez Poppy. Wydawali się mocno zaskoczeni takim obrotem sprawy i długo obradowali nad tym niezwykłym przypadkiem, jakim okazała się Liza. Koło południa podjęto kolejną próbę wybudzenia, która zakończyła się fiaskiem. Stan Lizy nie polepszał się, ani nie pogarszał, ale wciąż pozostawała w śpiączce. Koło drugiej po południu ponownie zwołano konsylium lekarskie, w którym uczestniczyło kilku najlepszych specjalistów od urazów pozaklęciowych. Znów debatowali, aż wreszcie doszli do wniosku, że kolejne podejście do wyrwania pacjentki ze stanu tego dziwnego letargu mogłoby się okazać dla niej zwyczajnie niebezpieczne.
— Z nieznanymi czarnomagicznymi klątwami jest zawsze najgorzej — stwierdził któryś z nich kwaśno.
— Ale dlaczego? Dlaczego ona się nie budzi? — dopytywał się zrozpaczony James. — Przecież to miał być prosty zabieg!
Magomedycy cierpliwie tłumaczyli, że zabieg udał się znakomicie, jednak najwyraźniej klątwa była groźniejsza, niż początkowo zakładano. Chociaż udało się ją usunąć, okazała się dla organizmu takim szokiem, że jeszcze nie doszedł w pełni do siebie — a przynajmniej do takiego doszli wniosku na podstawie informacji, które posiadali. Tak naprawdę to magia Lizy powstrzymywała ją przed obudzeniem się — jej ciało potrzebowało czasu na regenerację, stąd ten dziwny stan zawieszenia, w jakim się znalazła. Zdarzało się to bardzo rzadko, ale niestety, nie były to zupełnie odosobnione przypadki.
— Więc oni… nic nie zamierzają robić? — zapytała Auriga Pomfrey, gdy specjaliści z Munga opuścili już skrzydło szpitalne. Spojrzała na nią z rozpaczą, licząc na to, że szkolna pielęgniarka zaprzeczy, powie, że istnieje jakaś specjalna kuracja, której mogą spróbować. — Jak ona długo może tak… leżeć? Przecież umrze z wyczerpania!
— Aurigo, spokojnie. Podłączyliśmy ją pod kroplówkę z eliksirami i rzuciliśmy zaklęcia stabilizujące. Liza nie zostanie bez opieki nawet na moment.
— Dlaczego to właśnie ją spotkało? — Sinistra nie mogła zrozumieć, dlaczego akurat to Liza popadła w ten letarg. Nigdy nie słyszała o podobnym przypadku, z pewnością nie na skutek jakiejś klątwy. Co innego, gdyby stało się przez jakąś silną truciznę, jak jad węża czy bazyliszka, to jeszcze byłoby zrozumiałe. — Przecież była w dobrym stanie, nie czuła się źle…
— Jest tak, jak powiedział doktor Oakwood; nieznane czarnomagiczne klątwy są zawsze najgroźniejsze — odparła Poppy. — Najwyraźniej ta konkretna daje objawy podobne do Wywaru Żywej Śmierci. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, żeby ją wyciągnąć, ale teraz Lizie może pomóc tylko jedna osoba. Ona sama.
James był kompletnie załamany. Praktycznie nie odstępował boku żony. Szczerze mówiąc, w pewien sposób bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale Poppy po prostu nie miała sumienia go wyrzucić. Vector zapowiedział, że nigdzie się nie ruszy. Naprawdę wyczarował sobie ten materac i zamierzał spędzać każdą noc w izolatce, na podłodze obok łóżka swojej małżonki.
Auriga była kompletnie zdruzgotana. Zupełnie jakby spod nóg osunął się jej kolejny fragment dotychczas stabilnego gruntu. Na samą myśl, że Liza może umrzeć, teraz, w taki sposób, chociaż przetrwała całe to piekło, jakim był miniony rok szkolny, zwieńczony bitwą, czuła się okropnie. Niesprawiedliwość. Kolejna potworna niesprawiedliwość. Trudno było to nazwać jakoś inaczej. Jednocześnie czuła obezwładniającą bezradność. Gdyby tylko było to możliwe, podzieliłaby się z przyjaciółką swoją własną wewnętrzną magiczną mocą, żeby pomóc jej w tej walce. Niestety, Liza musiała stoczyć ją samotnie.
Reszta nauczycieli również martwiła się o Lizę. Była powszechnie lubiana, wszystkich bardzo przygnębiło, że coś takiego właśnie ją spotkało. Stracili już Wilhelminę, stracili Severusa, z którym nigdy nie będą mogli wyprostować spraw, rok wcześniej zginęli Charity i Albus, teraz zaś pojawiło się widmo następnej śmierci, czającej się na horyzoncie, która wyciągała ręce po kolejną osobę z ich grona. Tak jakby wisiało nad nimi jakieś fatum.
Sinistra, która przez większość dnia trzymała się blisko skrzydła szpitalnego, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie, by pomóc innym i jednocześnie nie pogrążać się we własnej rozpaczy, zaglądała do Vector kilkukrotnie. Spędziła też trochę czasu z rodziną Lizy, jej rodzicami i braćmi, którzy powiadomieni o wszystkim, zjawili się po południu. Powoli luzowano obostrzenia dotyczące niedopuszczania cywili do zamku, zresztą aurorzy nie zamierzali uniemożliwiać wizyty bliskim osoby, która znajdowała się być może na krawędzi życia i śmierci.
Rodzina Lizy szczegółowo wypytywała Aurigę o miniony rok. O dziwo, tylko jedna osoba z ich grona wydawała się jako tako zorientowana w sytuacji — młodszy z jej braci, Tommy. Chociaż był charłakiem i żył wśród mugoli, wiedział o wielu rzeczach, o których reszta posiadała tylko jakieś mgliste pojęcie. Zawsze miał dobry kontakt ze swoją siostrą — wyznał, że gdy widzieli się ostatni raz, w grudniu, porozmawiali sobie od serca na wiele różnych tematów.
— Widzę, że mąż marnotrawny rychło w czas okazuje skruchę — rzekł z przekąsem. Z bliżej nieznanych Auridze powodów nie znosił Jamesa.
Sinistra zdawała sobie sprawę z tego, że stosunki między Lizą a jej mężem w ostatnich miesiącach były dość napięte, ale jej rodzice i drugi z braci najwyraźniej nie, sądząc po ich zaskoczonych minach.
— Nie układało im się ostatnio. Co, o tym też nie wiedziecie? — Tommy spojrzał na nich ze zdumieniem.
Sam zainteresowany na szczęście tego nie słyszał. Rozmawiali w gabinecie Poppy, James zaś wciąż koczował przy łóżku żony.
Bliscy Lizy pytali też o przebieg samej bitwy, chcieli wiedzieć, w jakich dokładnie okolicznościach Liza została ranna. Sinistra jednak nie potrafiła zbyt wiele o tym powiedzieć. Nie było jej przy tym. Gryzła się potwornie myślą, że może gdyby nakłoniła przyjaciółkę, by ta od razu udała się do skrzydła szpitalnego, pomoc zostałaby udzielona jej szybciej, a ona nie znajdowałaby się teraz w tak fatalnym stanie.
Minerwa zaproponowała rodzinie Vector, by zatrzymali się w Hogwarcie, by być bliżej niej, ale ci uprzejmie odmówili. Widzieli, że zniszczony zamek nie nadawał się zbytnio do przyjmowania gości i nie chcieli sprawiać kłopotu. Mogli przecież teleportować się z własnych domów wprost pod bramę szkoły. Tommy, choć nie posiadał tej umiejętności, również był w stanie bez większych problemów szybko dostać do Hogwartu. Wykorzystywał w tym celu świstoklik, który parę lat temu podarowała mu zresztą sama Liza — odpowiednio zaczarowany zegarek.
Późnym wieczorem, gdy Sinistra opuszczała izolatkę Lizy i przymykała za sobą drzwi, rzuciwszy ostatnie zatroskane spojrzenie na przyjaciółkę, usłyszała rozpaczliwy szept Jamesa:
— Lizzie, najdroższa, proszę… Wróć do mnie, błagam cię. Ja… ja nie mogę cię stracić… Kocham cię, tak bardzo cię kocham…
W poniedziałek rano ostatecznie zapadła decyzja, że ceremonia pożegnalna dla osób poległych w bitwie zostanie jednak zorganizowana w Hogwarcie. Zadecydowało o tym kilka czynników. Wiele rodzin ofiar i tak przebywało już w Hogsmeade, korzystając z gościny mieszkańców, którzy bezinteresownie przyjęli ich u siebie, oferując nocleg w swoich domach. Poza tym żadne inne miejsce w magicznej Wielkiej Brytanii, może z wyjątkiem budynku ministerstwa, nie posiadało odpowiedniej infrastruktury i przestrzeni, by pomieścić wszystkie osoby, które chciałyby wziąć udział w uroczystości. Poza rodzinami i krewnymi ofiar, spodziewano się rzeszy zupełnie postronnych osób.
Choć to gmach ministerstwa był lepiej skomunikowany z resztą kraju niż Hogwart, uznano, że wożenie zmarłych tam i z powrotem nie wchodziło w grę — część rodzin zdecydowała się na pochówek na cmentarzu w Hogsmeade, inni chcieli zabrać swoich bliskich i pogrzebać ich w rodzinnych kwaterach w pobliżu swoich miejsc zamieszkania, nierzadko bardzo odległych od Londynu. Przepisy nie pozwalały na transport zwłok za pomocą świstoklików czy teleportacji, wobec czego zmarli mieli wyruszyć w swoją ostatnią podróż za pomocą bardziej tradycyjnych środków transportu. Ministerstwo dość sprawnie wzięło się za jego organizację — logistykę mieli akurat przemyślaną bardzo skrupulatnie, przydało się doświadczenie z innych dużych wydarzeń, choć w przeszłości nie transportowano zmarłych, tylko magiczne stworzenia na Turniej Trójmagiczny albo elementy konstrukcyjne stadionu na finał mistrzostw świata w quidditchu. Wtedy wykorzystano Hogwart Ekspres i teraz pociąg miał się przysłużyć ponownie, choć niestety w o wiele bardziej smutnych okolicznościach. Samorzutnie zgłosiło się też towarzystwo przewozowe Latający Holender, dysponujące magicznym żaglowcem, i właściciel Błędnego Rycerza. Ministerstwo miało pomóc również w organizacji dalszego przewozu, już do konkretnych miejscowości, o ile rodziny wyraziły takie życzenie. Sporo osób wolało jednak zwrócić się bezpośrednio do mugolskich przedsiębiorców pogrzebowych niż polegać w tej kwestii na urzędnikach.
Początkowo przedstawiciele ministerstwa zapowiedzieli, że nie zamierzali w żaden sposób odcinać nikomu dostępu do Hogwartu, kompletnie ignorując fakt, że Wielka Sala mogła jednak pomieścić ograniczoną liczbę osób. Rychło jednak okazało się — a były to tylko ostrożne, wstępne szacunki — że w Hogwarcie zamierzało pojawić się nawet kilka tysięcy osób. Świadczyły o tym liczne zapytania, wysłane do biura rzecznika ministera i wszystkich możliwych Departamentów, niezależnie od pełnionych przez nie funkcji, wzmożona liczba zamówień na świstokliki do Szkocji i zwiększony ruch aportacyjny w okolicach Hogsmeade, który zaczął się nad ranem drugiego maja i z każdym dniem zdawał się zwiększać. Część ludzi przybywała tylko na parę chwil, żeby popatrzeć z oddalenia na zamek i na własne oczy przekonać się o rozmiarze zniszczeń. Wielu z nich zostawiało również kwiaty przy bramie, a gdy skończyło się miejsce, dalej, po obu jej stronach. Trawa pod zrujnowanymi murami bardzo prędko zamieniła się w wielobarwny dywan, w istne morze kwiatów, które wydawało się nie mieć końca. Na trzeci dzień zaczynało powoli docierać do obrzeży Hogsmeade.
Przeciwko dopuszczeniu do zamku absolutnie wszystkich jak leci dość ogniście protestowała Minerwa McGonagall. Niestety, urzędnicy pozostawili głusi na jej argumenty; jako pełniąca obowiązki dyrektora miała sporą władzę nad Hogwartem, ale nie mogła zawetować tego nonsensu. Na kolejnym zebraniu pojawił się pełniący obowiązki ministra Kingsley Shacklebolt, na moment odrywając się od licznych obowiązków, chcąc wesprzeć ją i resztę nauczycielskiego grona w tym trudnym starciu. Nie wiadomo jednak, jakby się to wszystko potoczyło, choć na horyzoncie pojawiło się już widmo koszmarnej awantury, gdyby jeden z aurorów, obecny na spotkaniu roboczym, w obecności wszystkich najwyżej postawionych osób, w tym Najwyższej Szychy Wizengamotu, Mark Lowe, nie powiedział głośno tego, o czym zapewne myśleli wszyscy jego koledzy z Biura Aurorów:
— W życiu nie słyszałem bardziej idiotycznego i proszącego się o katastrofę pomysłu. Na wolności pozostaje co najmniej kilkunastu Śmierciożerców i cała rzesza ich sympatyków, którzy tylko myślą, jak się odwinąć. Może od razu wyślijmy im imienne zaproszenia, co? Za mało osób zginęło jeszcze w tych murach?
To do Biura Aurorów należała odpowiedzialność za zabezpieczeniu terenu — teoretycznie powinna się tym zająć prewencja, ale ze względu na rozmiar wydarzenia, włączeni byli niemal wszyscy, którzy byli choć trochę mniej zajęci, niż pozostali. Aurorzy lepiej niż inni wiedzieli, że przy takim tłumie jakakolwiek forma kontroli była praktycznie niemożliwa.
Ostatecznie zadecydowano, że do Wielkiej Sali i do samego zamku będzie mogło wejść tylko ściśle wyselekcjonowane grono osób. W pierwszej kolejności rodziny i krewni ofiar, uczestnicy bitwy, przedstawiciele ministerstwa, oficjele i służby, które miały zabezpieczyć i obsłużyć całe wydarzenie. Do tego kilku dziennikarzy z akredytacją, którzy mieli zrelacjonować uroczystość.
Tu i ówdzie pojawiły się głosy wątpliwości, czy organizowanie takiego spędu w zrujnowanym zamku, gdzie zaledwie parę dni wcześniej odbyła się bitwa, miało w ogóle sens, ale przeważył argument, że osoby, które oddały życie za Hogwart, powinny otrzymać jakąś formę pożegnania od ogółu społeczeństwa tam, gdzie to wszystko się zaczęło. Przedstawiciele ministerstwa bezustannie ględzili o symbolicznym znaczeniu takiej ceremonii, przeplatając to zapewnieniami, że w całości zajmą się organizacją i nikt z uczestników bitwy nie będzie musiał nawet kiwnąć palcem. Wystąpią w roli honorowych gości i nic ponadto. Nauczycieli proszono tylko o ogólne wsparcie, polegające na współpracy z koordynatorami. Nikt z grona profesorskiego i Zakonu Feniksa nie miał jednak wątpliwości, że ministerstwo chciało w ten sposób trochę zapunktować u opinii publicznej i zetrzeć nieprzyjemne wrażenie. Pomimo szybkiego zniesienia dekretów, w społeczeństwie panował nastrój niepokoju. Mugolacy i ich rodziny bez wątpienia nieprędko zapomną o wszystkich prześladowaniach.
Urzędnicy mieli jednak też w pewien sposób rację. Sytuacja była naprawdę bez precedensu, bo we współczesnej historii społeczeństwo czarodziejów nigdy nie miało do czynienia z tragedią na taką skalę, tym bardziej dotkliwą, że śmierć poniosło tak wiele młodych osób w miejscu, które uważano za ostoję bezpieczeństwa. Ostatecznie można było uznać to za jakiś sposób na choć częściowe odreagowanie zbiorowej traumy, póki wszyscy byli zjednoczeni w żalu i żałobie.
Ustalenia szły w miarę gładko, aż do jednego punktu spornego. Urzędnicy wyrazili wątpliwość, czy wśród poległych powinien znajdować się Severus Snape i zasugerowali wyłączenie go z ceremonii.
Minerwa od razu ostro ucięła wszelką dyskusję.
— Severus Snape od początku do końca był po naszej stronie, choć my sami nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy do momentu, gdy było już za późno. Zasłużył sobie, by jego nazwisko zostało wyczytane obok innych poległych. A jeżeli komuś się to nie podoba, może w ogóle nie brać udziału w tej ceremonii. Swojego zdania nie zmienię.
Auriga nie uczestniczyła w przygotowaniach do ceremonii. I tak nie mogłaby zbyt wiele zdziałać, o czym przekonała się w dość dotkliwy sposób — gdy jej różdżka ostatecznie odmówiła współpracy. W jednej chwili rzucała prosty czar, by podgrzać wodę i wszystko wydawało się w porządku. W kolejnej znienacka poczuła, jakby różdżka nagle straciła całą swoją mocą. Uczucie przypominające lekkie ciepło, przepływające pod palcami, gwałtownie zgasło. Różdżka przestała reagować na polecenia. Zaniepokojona Sinistra czym prędzej poszła skonsultować się na ten temat z Flitwickiem.
Profesor od zaklęć zastrzegł się od razu, że nie był specjalistą, ale obiecał, że zobaczy, co da się zrobić. Po jakiejś półgodzinie, które Auriga spędziła na nerwowym oczekiwaniu, siedząc w salonie w jego komnatach, Filius wrócił ze swojego gabinetu i rzekł z bardzo zafrasowaną miną:
— Niestety, wygląda mi to na przerwany rdzeń. Nic nie jestem w stanie zrobić. Przykro mi.
— Ależ…? Jak to mogło się stać? — Sinistra spojrzała na niego ze zdumieniem. Przecież różdżka nie jest złamana.
— Czy stało się ostatnio coś nietypowego? — zapytał Flitwick. — Może jakieś duże przeciążenie, zderzenie zaklęć?
Sinistra naraz przypomniała sobie, co wydarzyło się podczas bitwy, gdy rzuciła zaklęcie bariery na korytarz na piątym piętrze. Powiedziała teraz o tym Flitwickowi. Ten tylko pokiwał głową.
— Tak, to może być przyczyna. Może… może Ollivander mógłby tutaj coś poradzić, ale…
To „ale" mówiło jej wszystko. Zresztą, sama przecież czuła, że wyraźnie coś się zmieniło. Wprawdzie różdżka wydawała się leżeć w jej dłoni równie dobrze, jak wcześniej, a jej powierzchnia była gładka i lśniąca, tylko z paroma drobnymi zadrapaniami — nic poważnego, biorąc pod uwagę, jak długo ją miała — ale równie dobrze mogłaby przeistoczyć się w ładnie obrobiony kawałkiem drewna. Była po prostu martwa.
Przez tyle lat wiernie jej służyła, pomagając ukierunkować moc. W pewnym stopniu ukształtowała ją też jako czarownicę, nauczyła, jak rzucać zaklęcia. Stała się jej częścią, stanowiąc przedłużenie jej ręki. Pomogła wyjść z niejednej opresji, wreszcie najprawdopodobniej uratowała jej życie. Czuła się, jakby straciła drogiego przyjaciela i zarazem część siebie.
Późnym wieczorem, w poniedziałek, za zgodą Minerwy wyjechała na jeden dzień do rodziców. Obiecała, że wróci następnego dnia, najwcześniej jak się da. Miała nadzieję, że mama pożyczy jej swoją starą różdżkę, poza tym musiała zaopatrzyć się w kilka artykułów pierwszej potrzeby. Poza tym chciała ich też zobaczyć i uściskać, porozmawiać twarzą w twarz. Krótka konwersacja za pomocą sieci Fiuu nie mogła tego zastąpić. Uznała również, że zmiana otoczenia, nawet na krótką chwilę, chyba dobrze jej zrobi. Każdego poranka, ledwie się przebudziła, czuła piekący, dojmujący ból, który rozwiercał każdą jej myśl. Bitwa, zniszczenia, śmierć. Martwi uczniowie, martwy Severus, Liza, pogrążona w tej dziwnej śpiączce… Tutaj też nic nie mogła pomóc. Nie miała też żadnego wpływu na stan Vector, a załamywanie nad nią rąk w żaden sposób nie mogło go polepszyć. Pocieszała się myślą, że niemal bezustannie ktoś jej towarzyszył, James, Tommy albo rodzice. Drugi z jej braci bywał rzadziej; nie chciał zostawić na zbyt długo swojej żony samej, co było zrozumiałe, ostatecznie mieli dwójkę małych dzieci.
Choć powiadano, że póki życia, póty nadziei, Auriga, niezależnie w którą stronę spojrzała, nigdzie nie mogła jej dostrzec.
Środowy poranek był dość pochmurny, koło dziewiątej spadła lekka mżawka. Później jednak niebo zaczęło się stopniowo wypogadzać, a tuż przed jedenastą pomiędzy grubą warstwą kłębiastych chmur na dobre przebiło się słońce. Podświetliło je na złoto, przeświecając przez nie szeroko rozlewającymi się świetlistymi smugami, rzucając blask na pokiereszowany zamek, prześlizgując się nad błoniami i odbijając od chłodnej, spokojnej toni jeziora.
Od samego rana do Hogwartu zmierzały tłumy ludzi, wszyscy w długich, ciemnych szatach. Przeważała czerń. Z oddali przypominali zlatujące się na żer ptactwo. Auriga wraz z Rolandą i Horacym objęła stanowisko w holu. Kierowali gości w stronę Wielkiej Sali. Kontrolę przepustek prowadzono w dwóch miejscach — przy wejściu na dziedziniec i w głównych wrotach. Na błonia mógł dostać się każdy, chociaż musiał się liczyć z tym, że zostanie skontrolowany. Aurorzy nie byli w stanie sprawdzić wszystkich, ale niczym drapieżne ptaki wypatrujące zdobyczy bezbłędnie wyłaniali z tłumu osoby, które zachowywał się choć odrobinę podejrzanie. Poza tym ich uwagę przyciągał każdy zakapturzony osobnik. Zanim zdążył uczynić parę kroków, natychmiast obok niego pojawiało się co najmniej trzech funkcjonariuszy, prosząc o odsłonięcie twarzy i okazanie różdżki do weryfikacji.
Jeden z mieszkańców Hogsmeade, Jonasz Plumstead, był wyraźnie oburzony, że nie rozpoznano w nim uczestnika bitwy. Nie docierało do niego, że został kilkukrotnie wylegitymowany po drodze do zamku przez swój ubiór — obszerny płaszcz z wielkim, nisko opuszczonym na twarz kapturem.
— Panie, daj pan spokój. Deszcz pada! — zdenerwował się w końcu przy kolejnej kontroli. Na szczęście była to już ta przedostatnia, przy dziedzińcu.
Sinistra w duchu cieszyła się, że nie musi moknąć na zewnątrz. Nie znosiła deszczu. Tutaj miała też dobrą możliwość przyjrzeć się wszystkim gościom. Sporą część z nich znała przynajmniej z widzenia; świat czarodziejów był ze sobą bardzo blisko powiązany, praktycznie wszyscy się ze sobą znali, w ten, czy inny sposób. Obserwowała ten długi potok ludzi w czarnych szatach, rozpoznając kolejne twarze. Rodzice uczniów, członkowie Zakonu Feniksa, mieszkańcy Hogsmeade, różni wysoko postawieni urzędnicy, członkowie Wizengamotu i przedstawiciele rozmaitych Departamentów… Większość wiedziała, gdzie iść. Poza tym wszystko zostało zorganizowane tak, by uniemożliwić przybyłym dostęp do dalszych rejonów zamku. Zagrodzono wejście na pierwsze piętro i zejście do lochów. Do dyspozycji gości przeznaczono część sanitariatów na parterze. Dostępny był również dla nich pokój nauczycielski — goście mogli pokrzepić się kawą albo herbatą przed rozpoczęciem uroczystości, zaś w komnacie obok zorganizowano jeden z punktów medycznych. Ludzie, którzy nie mogli wejść do zamku, mogli skorzystać z zaplecza usługowo-sanitarnego na błoniach. Czarodzieje mieli pod tym względem o wiele większe możliwości niż mugole. To, co wyglądało z zewnątrz jak zwykły turystyczny czteroosobowy namiot, w istocie mogło posiadać wszystkie udogodnienia, z łazienką włącznie.
Ludzie wchodzili i wchodzili do Wielkiej Sali, i wydawało się, że nie zdołają się tam wszyscy pomieścić, ale mimo wszystko jakoś znajdowali sobie miejsca — nic nie pozostawiono przypadkowi, wszystko zostało starannie rozplanowane; każdy nowoprzybyły otrzymywał przy wejściu mapkę i plan ze szczegółową rozpiską uroczystości. Odpowiedzialni za to urzędnicy chyba w ogóle nie spali przez ostatnie dni — musieli usadzić z sensem kilkaset osób.
Wszyscy zachowywali się spokojnie, dominował nastrój pełnej powagi. Niestety, nie obeszło się bez drobnych, nieprzyjemnych incydentów. W pewnym momencie do holu wpadł Irytek, z pieśnią o bitwie o na ustach, która przez wzgląd na okoliczności wydawała się w wyjątkowo złym guście — chwilę trwało, zanim został na dobre spacyfikowany przez Filiusa. Jednak nawet on nie uczynił takiego zamieszania, jak przedstawiciele prasy, którzy pojawili się w zamku.
— To jest tych kilku dziennikarzy? — zirytowała się Minerwa, widząc tłum fotoreporterów, który właśnie przepchnął się do przodu, by zrobić jak najlepsze zdjęcia trumnom, wyeksponowanym na podwyższeniu. Razem z Filiusem i Pomoną dołączyła do innych nauczycieli w holu, gdy większość zaproszonych gości dotarła już na miejscu.
Nie ulegało wątpliwości, że część dziennikarzy była z pewnością mediów zagranicznych. Świadczył o tym ich obco wyglądający ubiór i języki, jakimi się posługiwali: Sinistra rozpoznała francuski, niemiecki, hiszpański i rosyjski. Pochwyciła też jakiś szeleszczący język, którego w ogóle nie potrafiła z niczym skojarzyć. Podzielała oburzenie Minerwy. Ministerstwo mówiło o kilku akredytacjach, zaś dziennikarzy przybyło co najmniej trzydziestu.
— Wolne media, wolne media — zawołał jeden z nich z twardym, obcym akcentem, niemal potrącając rodziców Lavender Brown, którzy jeszcze nie zajęli swoich miejsc. Rodziny usadzono w pierwszych rzędach, blisko podwyższenia i mównicy, skąd mistrz ceremonii miał poprowadzić pożegnanie, i właśnie zmierzali w tamtą stronę pomiędzy dwoma długimi rzędami krzeseł.
— Nie ma się co oburzać, profesor McGonagall. Ludzie mają prawo wiedzieć, a nie wszyscy mieli możliwość przybyć do Hogwartu — odezwała się Rita Skeeter, prezentując zwykłą dla siebie bezczelność. Niestety, ona również znajdowała się wśród akredytowanych dziennikarzy.
— Ostrzegam panią, jeżeli tylko zauważę, że niepokoi pani rodziny, osobiście wyrzucę panią ze szkoły — powiedziała zimno Minerwa. — Czy to zrozumiałe?
Rita uśmiechnęła się promiennie.
— Ależ oczywiście, pani profesor. Ale może później udzieliłaby pani krótkiego wywiadu? Dosłownie parę krótkich pytań…
— Nieważne, czy te pytania byłby krótkie czy długie, nie mam pani nic do powiedzenia — rzekła twardo McGonagall.
Skeeter poprawiła okulary, zupełnie niezrażona; nawet cyrkonie w oprawkach zdawały się błyskać zuchwale w blasku magicznego ognia, który oświetlał salę wejściową.
— Szkoda, ale może któryś z pani współpracowników… — zaczęła, ale urwała na widok przeszywającego spojrzenia McGonagall. Odchrząknęła, a potem skinęła na towarzyszącego jej mężczyznę z aparatem. — Bozo, idziemy. Chodźmy zająć dobre miejsce. W strefie dla prasy.
Minerwa odprowadziła ją wzrokiem, wyglądając tak, jakby chciała ją przy tym udusić, a potem zwróciła się do stojącej obok niej Sinistry.
— Zajmiesz się Creeveyami? — poprosiła półgłosem. Wskazała małżeństwo w średnim wieku, które wyróżniało się pośród masy czarodziejów i czarownic swoim mugolskim strojem. Stali nieco na uboczu, niedaleko schodów, i rozglądali się dookoła, wyraźnie zagubieni. Towarzyszył im ich młodszy syn, Dennis. Chociaż z pewnością posiadał jakieś oficjalne, wyjściowe szaty, chyba rozmyślnie wybrał mugolski garnitur. Zapewne pierwszy, jaki musiał sprawić sobie w życiu i niestety z powodu tak smutnej okoliczności. — Przyprowadziła ich pracowniczka ministerstwa, ale gdzieś ją odwołali i chyba już nie wróci, a ceremonia zaczynie się za kwadrans. Masz przy sobie plan z miejscami, prawda?
Sinistra potwierdziła. Poszła przywitać się z Creeveyami. Zastanawiała się, jak niezręczna będzie rozmowa, ale okazało się, że jej nazwisko nie było im obce, co szczerze ją zaskoczyło.
— Colin dużo opowiadał o pani zajęciach — powiedziała jego matka, uśmiechając się smutno. — Wie pani, dla nas właściwie wszystko, czego nauczacie ich w tej szkole, to czarna magia, niewiele z tego pojmujemy. — Auriga miała nadzieję, że nie zmieniła w tym momencie wyrazu twarzy; pani Creevey oczywiście nie mogła tego wiedzieć, ale stwierdzenie „czarna magia" wzbudzało bardzo negatywne konotacje. — Ale astronomia brzmiała zaskakująco normalnie, tak… zwyczajnie. Praktycznie. — Urwała na moment, by wytrzeć oczy. — Colin… tak bardzo chciał wrócić do szkoły, był załamany, gdy przysłano ten list z Ministerstwa. Dennis zresztą też. — Otoczyła ramieniem młodszego syna w opiekuńczym geście. Chłopak trzymał wzrok wbity w ziemię. Auriga wiedziała, że on i Colin byli sobie bardzo bliscy. Nawet sobie nie wyobrażała, jak ogromnym szokiem musiała być dla niego śmierć brata. — Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zniknął, nie mieliśmy pojęcia…
Porozmawiali jeszcze trochę o Colinie, a potem, ponieważ powoli zbliżała się jedenasta, Sinistra zaproponowała, by przeszli do Wielkiej Sali. Hol stopniowo pustoszał, większości gości zajęła już miejsca. Wskazała Creeveyom ich miejsca — znajdowały się w pierwszym rzędzie, niedaleko od Harry'ego Pottera — a potem sama cofnęła się o dwa, i usiadła między Poppy, a Batshebą. Po drodze przeszła obok Irmy i Argusa, którzy zajmowali miejsca obok siebie. Zauważyła, że trzymali się za ręce, wcale się z tym nie kryjąc. Przez krótki, ulotny moment poczuła się nagle bardzo samotna.
Oprawa uroczystości była dość skromna. W Wielkiej Sali, tak samo jak w holu, ustawiono przypominające ogromne, wysokie kielichy czary, w których płonął błękitny czarodziejski ogień utożsamiany z magią ochronną i pamięcią. Poza tym zdecydowano się na bardzo skromne dekoracje, zapewne po części z braku czasu. Trochę zamaskowano zaklęciami kamuflującymi wyrwy w murze i przypominające smoliste smugi ślady po klątwach. Niebo zaczarowano tak, by ukazywało chmury, przez które przeświecały mieniące się promienie słońca — zupełnym przypadkiem pogoda na zewnątrz w jakiś lustrzany sposób odzwierciedlała ten widok. Ale na prawdziwym nieboskłonie słońce od czasu do czasu znikało, przysłonięte przez większą, ciemniejszą chmurę. Na magicznym sklepieniu było wyidealizowane aż do przesady. Nierzeczywiste. Po części jak cała ta ceremonia. W pewnym sensie Auriga wciąż nie wierzyła, że to wszystko działo się naprawdę, jej umysł po prostu tego do niej nie dopuszczał.
Tam, gdzie zwykle znajdowały się flagi z herbami poszczególnych domów, zawieszono identyczne proporce z godłem Hogwartu na ciemnofioletowym tle, oblamowane złotem. Wisiały w Wielkiej Sali trzy lata temu, gdy zginął Cedrik Diggory i rok temu, gdy żegnali Dumbledore'a. Teraz zaś uświetniły pożegnanie pięćdziesięciu siedmiu osób, które oddały swoje życie, walcząc za Hogwart. Widok tych wszystkich trumien, ustawionych na podwyższeniu w trzech rzędach, był po prostu przygniatający i dobitnie uświadamiał skalę tej tragedii. Na każdej ułożono identyczny wieniec z wiosennych kwiatów: żonkili, tulipanów i hiacyntów. Patrząc na to Auriga pomyślała z przygnębieniem, że wiosna powinna symbolizować budzące się życie, a nie śmierć.
Zaczęły się przemowy, podniosłe, niekiedy nadmiernie pompatyczne, ale czasami też zaskakująco trafiające w sedno.
— Trzydziestego kwietnia, w nocy, Śmierciożercy napadli na Hogwart, popełniając tym samym kolejną niewybaczalną zbrodnię. Wdarli się do szkoły, udowadniając tym samym, że nie ma dla nich żadnej świętości, zaatakowali miejsce, w którym kształciły się również ich dzieci, miejsce, które powinno być…
Auriga nie słuchała zbyt uważnie. Zastanawiała się, która z tych trumien należy do niego. Do Severusa. Nie zdziwiłaby się, gdyby umieszczono go gdzieś na szarym końcu. Z tej odległości nie widziała, jakie imiona i nazwiska znajdowały się na tabliczkach. Nie zdecydowano się na umieszczenie przy trumnach zdjęć poległych — urzędnicy nie zdążyli zdobyć wszystkich na czas, woleli więc całkowicie zrezygnować z tego elementu.
Wyczytano listę poległych. Z jakiegoś powodu nie uporządkowano jej alfabetycznie. Przyjętym kryterium nie był również wiek ofiary i Sinistra kompletnie nie mogła się zorientować, jakim systemem kierowała się osoba, która ją ułożyła. Liza pewnie od razu wykryłaby w czym rzecz. Wyczytywano i wyczytywano listę tych nazwisk, a każde było dla obecnych jak cios noża. Jak wyrzut sumienia. Dlaczego wszyscy tu obecni wciąż mogli cieszyć się blaskiem słońca, podczas gdy tych pięćdziesięciu siedmiu zginęło?
Wreszcie, na samym końcu, padło to imię i nazwisko, na które w jakiś podświadomy sposób najbardziej czekała.
— Severus Snape — powiedział mistrz ceremonii. Opuścił pergamin, tak jakby to było wszystko i przez moment Auriga spodziewała, że tak to zostawi. Czy urzędnicy w przypływie jakiegoś czarnego poczucia humoru uznali, że profesją Severusa był zawód Śmierciożercy, a tego nie należało mówić podczas tej ceremonii? Ale pauza była chyba celowa, bo słowa, które padły później, wybrzmiały z wyjątkową mocą. — Członek Zakonu Feniksa. Mistrz Eliksirów. Profesor. Dyrektor.
Przemowy ciągnęły się w nieskończoność. Mistrz ceremonii mówił całkiem rzeczowo, konkretnie, czego nie dało się stwierdzić o większości oficjeli. Bardzo wielu ludzi miało coś do powiedzenia o bitwie, w której nie brali udziału i o ludziach, których praktycznie nie znali, ale którzy zginęli za to, by tamci w ogóle mogli się wypowiedzieć na jakikolwiek temat.
W odpowiednich momentach pomiędzy tymi wszystkimi przemowami zaczynał grać zespół, wypełniając komnatę żałobną muzyką. Akustyka Wielkiej Sali była świetna, dźwięk docierał niezniekształcony do każdego zakamarka, a poprzez rozbite okna również na błonia. Auriga nagle przypomniała sobie słowa Albusa. Zawsze twierdził, że muzyka to największa magia. Ale w tym momencie jakoś wcale tej magii nie czuła. Tylko coraz większy smutek, żal i przygnębienie, pomieszane z gniewem na to wszystko, dotkliwe jak ból po świeżym oparzeniu. Dlaczego kolejna tragedia musiała wydarzyć się akurat w Hogwarcie? Ale zastanawianie się nad tym i roztrząsanie nie miało chyba już żadnego sensu. Trzeba było pogodzić się z myślą, że nic się już nie odstanie. Że muszą jakoś trwać dalej.
Pod sam koniec na mównicę wstąpił Kingsley Shacklebolt. Przyzwyczaiła się widywać go w mundurze aurora, później w ciemnofioletowej szacie; teraz, tak jak wszyscy inni oficjele, był ubrany w czerń. Miała nadzieję, że będzie dobrym ministrem i że sprawdzi się w tej roli. Potrzebowali teraz sensownych polityków, którzy pomyślą trochę o innych, a nie tylko o własnej karierze i o tym, jak napchać sobie kieszenie.
— Pierwszego maja na terenie Hogwartu starły się dwie frakcje — mówił Kingsley doniosłym, mocnym głosem. Wspomagał się Sonorusem, ale chyba nawet bez tego byłby dobrze słyszalny nawet na błoniach. — Jedna z nich reprezentowała chaos i śmierć, druga — stanęła w obronie wolności. Ktoś mógłby nazwać to szaleństwem. Ale nieżyjący już Albus Dumbledore, znany i szanowany przez nas wszystkich, podsumowałby to w następujący sposób: nadszedł momenty, by wybrać między tym, co łatwe, a tym, co słuszne. Gdy Hogwart wzywał pomocy, odpowiedzieli nieliczni. Dziękujemy im za to. Ale największe podziękowania składamy tym, którzy złożyli największą ofiarę. Ofiarę życia. Stojąc tutaj przed nimi, chciałbym, żebyśmy coś im obiecali: odbudujemy to, co zostało zniszczone, a oni sami nigdy nie zostaną zapomniani.
Rozległy się oklaski. Trwały długo, odbijały się echem od ścian i sufitu Wielkiej Sali. Ludzie na błoniach też klaskali, brzmiało to jak odgłos zbierającej się burzy, tak wielu ich było. To zwycięstwo miało jeszcze gorzki posmak. Minie wiele miesięcy, może nawet lat, nim wszystko wróci do równowagi, nim przestaną dzielić świat na to, co było przed bitwą i co nastąpiło po niej, ale pierwszy raz od kilku dni Auriga pomyślała, że może była jeszcze dla nich szansa, że może czegoś się nauczyli, że tym razem tego nie zmarnują. Spadło wiele łez, kompletnie obcy sobie ludzie obejmowali się i wzajemnie pocieszali, złączeni w jednej tragedii.
Na koniec mistrz ceremonii poprosił wszystkich o powstanie z miejsc i zarządził dwuminutową ciszę. Auriga na zawsze zapamiętała tamten moment. W Wielkiej Sali znajdowało się kilkaset osób, ale w pomieszczeniu nie rozległ się nawet najlżejszy dźwięk, który mógłby zaburzyć tę chwilę zadumy. Żadnego szeptu, kasłania czy nawet szurnięcia przesuwanego krzesła. Nic, tylko absolutna, przejmująca, przenikająca na wskroś cisza. Tylko gdzieś z daleka, z zewnątrz, dobiegał świergot ptaków. Milczeli również ludzie, stojący na błoniach. Nikt się nie wyłamał. Każdy stał pogrążony we własnych myślach, poważny i skupiony, próbując na swój sposób oswoić tę tragedię.
Auridze znów towarzyszyło to dziwne poczucie nierzeczywistości, tak jakby znajdowała się w jakimś zupełnie obcym miejscu. Patrzyła na stojące w trzech długich szeregach trumny i na ten milczący tłum, i znów nie wierzyła, że to wszystko działo się naprawdę. Że ledwie parę dni temu w Hogwarcie rozegrała się bitwa o przyszłość czarodziejskiego świata, a ta ceremonia była jednym z jej smutnych następstw. To musiało wsiąknąć w świadomość, tak jak atrament w papier.
Gdy chwila ciszy dobiegła końca, obecnych poproszono o opuszczenie sali i przejście na dziedziniec. Czekały tam już powozy zaprzężone w testrale. Zwykle służyły do przewożenia pasażerów ze stacji; teraz zostały zmodyfikowane tak, by można było na każdym umieścić jedną trumnę. Ostatnia część ceremonii była chyba najbardziej przykra do obserwowania. Trumny po kolei przenoszono na powozy, jedną za drugą. Dopiero teraz naprawdę dobrze dało się dostrzec, jak wiele ich było. Nikt nie musiał przytrzymywać ani prowadzić testrali, chociaż Hagrid, który wcześniej je zaprzęgał, czuwał w pobliżu, żeby w razie czego posłużyć pomocą. Ale wydawało się, że zwierzęta doskonale rozumiały powagę sytuacji. Żaden z nich nawet nie drgnął, gdy na powozie umieszczano trumnę. Ruszał dopiero, gdy ta została dobrze umocowana, by zrobić miejsce dla kolejnego wozu. Potem cierpliwie czekały przy wyjeździe z dziedzińca, by wreszcie w jednym kordonie ruszyć w długim kondukcie w stronę pozostałości głównej bramy Hogwartu.
W momencie, gdy pierwszy powóz wytoczył się z terkotem kół na drogę, na Wieży Zegarowej odezwał się dzwon. Nie mały dzwonek, który obwieszczał początek i koniec lekcji, ale potężny dzwon, którego praktycznie nie używano, poza szczególnymi okazjami. Jego donośny dźwięk wybrzmiał nad podwórzem, potoczył się echem po opustoszałych korytarzach, wreszcie dotarł do dziedzińca i poniósł się echem po błoniach. Auriga była trochę zaskoczona; wydawało jej się, że mechanizm zegara, a wraz z nim dzwon zostały poważnie uszkodzone podczas bitwy. Gdy spojrzała na twarze głównych organizatorów, zauważyła, że oni również wydawali się nieco skonfundowani, jakby to wydarzenie nie znajdowało się w planie uroczystości. Dzwon bił bez ustanku, dopóki ostatni powóz nie zniknął za bramą.
Długa kolumna karawanów była niewątpliwie jednym z najsmutniejszych widoków w całym jej życiu. Przejazd obserwował milczący tłum, który ustawił się na błoniach w dwóch kolumnach wzdłuż całej trasy i dalej, już za bramą, przy drodze prowadzącej do Hogsmeade i ciągnącej się dalej, do stacji. Ci ludzie nie mogli uczestniczyć w głównej ceremonii przez wzgląd na ograniczą liczbę miejsc, ale chcieli pożegnać poległych chociaż w ten symboliczny sposób. Niektórzy rzucali kwiaty na powozy i pod kopyta testrali, inni lekko unosili różdżki, na końcu których lśniły błękitne światełka zaklęcia Lumos. Z lasu wyszły również centaury, każdy z łukiem w dłoni. Urzędnicy ministerstwa zdobyli się na to, by i do nich wystosować zaproszenia na uroczystość, ale spotkali się z grzeczną odmową. Ich starszyzna nie była zainteresowana udziałem w ceremonii. Teraz jednak centaury uczciły zmarłych na swój sposób. Napięły łuki i wystrzeliły płonące strzały, które opadły wysokim łukiem w chłodne wody jeziora. Potem odwróciły się i powoli zniknęły między drzewami.
Na wysokości wioski kilkanaście powozów oddzieliło się i skierowało w stronę lokalnego cmentarza. Jeszcze dzisiaj miały się tam odbyć pierwsze pogrzeby. Reszta ruszyła powoli długą, brukowaną drogą w stronę stacji kolejowej. Czekał tam już Hogwart Ekspres, który miał zabrać zmarłych w ich ostatnią podróż. Pióropusz siwego dymu unosił się wysoko nad czerwono-czarną lokomotywą, wyraźnie odcinając się od błękitnego nieba. Gdy powozy dotarły do stacji, lokomotywa zatrąbiła przeciągle w hołdzie dla zmarłych. Sygnał dotarł nawet do Hogwartu. Jego echo długo jeszcze niosło się po błoniach, nad Zakazanym Lasem i nad zamglonymi wodami jeziora. Auriga wsłuchiwała się w ten odgłos, szybko mrugając oczami, by opanować łzy. Spojrzała w niebo, tak czyste, pogodne i zupełnie niewzruszone tym wszystkim, podświadomie szukając jakiegoś znaku, choćby śladu słońca przeświecającego między chmurami. Nic jednak nie dostrzegła.
Dla Śmierciożerców nie przygotowano żadnej ceremonii pożegnalnej. Ciała wydano rodzinom, o ile ktokolwiek chciał się do nich przyznać. Zdarzały się sytuacje, gdy żona uparcie twierdziła, że nie miała pojęcia, czym jej mąż tak naprawdę zajmował się nocami. Aurorzy chyba nie bardzo w to wierzyli — ukrywanie Mrocznego Znaku przed współmałżonką całymi latami wymagałoby naprawdę sporej dozy zachodu w połączeniu z zadziwiającą wręcz naiwnością drugiej strony — ale nie bardzo mogli coś z tym zrobić. Wdowy po Śmierciożercach oczywiście otrzymały wezwania na przesłuchania w celu złożenia wyjaśnień, jednak pozostawały na wolności, bo trudno było je oskarżyć o współudział z braku konkretnych dowodów. Ciała współmałżonków wydawano im tak, jakby wydawano paczki — musiały tylko złożyć parę podpisów. Nikt szczególnie ich nie żałował; wina Śmierciożerców automatycznie spadała też na ich rodziny. Trafiło się jednak kilka osób, w przypadku których aurorzy byli skłonni uwierzyć w niewiedzę, jak samotna matka, która zgłosiła się po syna, czy córka, odbierająca ciała obojga rodziców. Ta ostatnia uparcie twierdziła, że nie byli złymi ludźmi i musieli przyłączyć się do Śmierciożerców wyłącznie po to, żeby chronić ją i jej młodszego brata. Ich historie brzmiały wiarygodnie, jednak i oni otrzymali wezwania do złożenia wyjaśnień.
Ministerstwo, rzecz jasna, nie zamierzało nawet kiwnąć palcem w organizacji transportu dla przestępców i każda z rodzin musiała załatwić to we własnym zakresie. Czarny powóz, zaprzężony w cztery testrale, należący do przedsiębiorcy pogrzebowego z Whitmore z którego usług najczęściej korzystali czystokrwiści czarodzieje, wykonał w tych dniach niezliczoną liczbę kursów. Pojawiał się przeważnie pod wieczór; jakoś niewielu krewnych Śmierciożerców zdecydowało się zgłosić po swoich zmarłych za dnia.
W przypadku, gdy najbliżsi również sami trafili za kratki, sytuacja była nieco bardziej skomplikowana. Chociaż wcześniej wielu ludzi chętnie zabiegało o względy Śmierciożerców, widząc w tym okazję, by wkręcić się w wyższe sfery i dołączyć do grona wybranych, teraz nie chciał przyznać się do nich nikt. W związku z tym potomkowie wielu znamienitych rodów mieli zostać pochowani na cmentarzu przy Azkabanie, tak jak inni pospolici przestępcy. Voldemort nie stanowił wyjątku. Został tam odesłany w pierwszym transporcie.
Szybko jednak zaczęły się pojawiać plotki, podsycane przez niektórych dziennikarzy i ochoczo podchwytywane przez osoby poszukujące taniej sensacji. Mówiono, że ciało Voldemorta tak naprawdę trafiło do jednego z sekretnych oddziałów Departamentu Tajemnic, gdzie zespół zaufanych magomedyków miał przeprowadzić sekcję zwłok i szereg eksperymentów, by dociec, w jaki właściwie sposób czarnoksiężnik zdołał powrócić do życia. Zakulisowo mówiło się, że kilka wysoko postawionych osób w Wizengamocie było bardzo zainteresowanych sekretem długowieczności i pozornej nieśmiertelności Voldemorta.
Nagabnięty o to Kingsley zdecydowanie zdementował te pogłoski, podobnie wypowiadał się też rzecznik ministerstwa i przedstawiciel Departamentu Tajemnic. Opinia publiczna wiedziała jednak swoje i przez całe miesiące ten temat powracał w prasie z męczącą uporczywością.
— Żegnamy niezwykłego człowieka… Człowieka wyjątkowego, którego trudno opisać paroma słowami. Pełnego sprzeczności, niektórzy powiedzieli by, że całe jego życie było spowite mrokiem tajemnicy. Jednak najważniejsze było dla niego poczucie obowiązku. To poczucie obowiązku kazało mu otoczyć opieką krynicę wiedzy, jaką jest Hogwart, ogromnie dla nas wszystkich wartościowy. Poczucie obowiązku i miłość. Te dwie wielkie wartości…
Auriga z wielkim trudem stłumiła kotłujące się w niej uczucia. Mistrz ceremonii był niewysoki, grubawy, miał pokaźną łysinę, otoczoną wianuszkiem siwych włosów, lekko seplenił i z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem utwierdzał ją w przekonaniu, że zwyczajnie się nie przygotował. Widocznie musiał obsłużyć już zbyt wiele pogrzebów — Sinistra widziała go wczoraj na dwóch — i sklecenie jakiejś sensownej mowy, poświęconej tak problematycznemu osobnikowi, jakim był Severus Snape, najwyraźniej przekraczało jego możliwości. Plótł coraz większe bzdury, a Sinistra była święcie przekonana, że Severus przewraca się w grobie. Nie zdziwiłaby się, gdyby nagle zmartwychwstał, uniósł wieko trumny niczym powstający z krypty wampir i zamordował tego faceta.
Trochę obawiała się, jak zniesie pogrzeb Severusa, zwłaszcza, że czuła się już emocjonalnie wyczerpana po ceremonii pożegnalnej i po paru innych pochówkach, które odbyły się w minionych dniach. Od samego początku jej współpracownicy zerkali na nią tak, jakby spodziewali się, że wystąpi w roli naczelnej płaczki. Musieli się jednak rozczarować. Sinistra uroniła parę łez, a może nawet więcej niż parę, ale w samotności, gdy nikt nie mógł jej widzieć. Teraz zaś nie czuła smutku ani rozpaczy, tylko wzbierającą w niej furię, gdy słuchała tych nonsensów. Czuła się po prostu zażenowana. Severus zasłużył na coś lepszego, i jeśli ktoś tego zaraz nie przerwie, to chyba ona będzie musiała to zrobić.
Wcześniej jednak zareagowała Minerwa. Uprzejmie lodowatym tonem przerwała potok słów mistrza ceremonii, oświadczając, że teraz ona chciałaby zabrać głos.
Stanęła przy trumnie i powiodła wzrokiem po obecnych. Żałobników, o ile można było ich tak nazwać, nie było zbyt wielu. W innych okolicznościach ten pogrzeb może wzbudziłby pewną sensację, ale w tych dniach było ich po prostu zbyt wiele. Większość uwagi przyciągały pogrzeby młodych osób, zwłaszcza uczniów, natomiast szpieg i podwójny agent Zakonu pozostawał w cieniu, tak samo jak za swojego życia. Może tak było lepiej. Poza profesorskim gronem, z wyłączeniem Lizy, która wciąż przebywała w skrzydle szpitalnym i Poppy, która nie odstępowała swoich pacjentów, przyszli Argus i Irma, a także paru członków Zakonu Feniksa. Chociaż Severus nauczał w szkole przez piętnaście lat, pojawiło się bardzo niewielu jego byłych uczniów. Tylko Ślizgoni zdobyli się na to, by wysłać od siebie jakąś delegację. Na pogrzebie zjawił się za to Harry Potter, razem z Hermioną Granger i Ronem Weasleyem u boku. Była też Luna Lovegood. Rodzinę reprezentował daleki kuzyn, od Prince'ów. Przyszedł, jak sam przyznał, głównie z ciekawości. Z Severusem widział się ze trzy razy w życiu, a kontakt urwał się po śmierci jego matki, czyli jakieś osiemnaście lat temu. Od strony mugolskich krewnych nie było natomiast nikogo. Auriga wiedziała, że urzędnicy starali się ich odnaleźć i podobno nawet dość się do tego przyłożyli, ale te poszukiwania spełzły na niczym, choć, o dziwo, w urzędzie odnaleziono adres jego ojca, pochodzący sprzed paru lat. Jednak mieszkający pod nim ludzie nic nie wiedzieli o Tobiaszu Snapie. Powiedzieli tylko, że wyprowadził się, nie pozostawiwszy na siebie żadnych namiarów. Poza tym pogrzeb uświetnili swoją obecnością Malfoyowie — Lucjusz przybył razem z żoną i synem, choć po pełnej urazy, zaciętej minie Draco widać było, że wcale nie miał na to ochoty. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu Sinistra poczuła cień żalu. Przecież Draco kiedyś tak lubił Severusa, mówił, że był jego ulubionym profesorem, a i sam Severus twierdził, że Draco posiadał prawdziwy talent do eliksirów. Widocznie coś się zmieniło w tej relacji; może miał na to wpływ ten ostatni rok? Nie zastanawiała się jednak głębiej nad Draco, za to nie była w stanie pojąć, jakim cudem Lucjuszowi pozwolono wypuścić się poza jego posiadłość i to bez żadnego nazdoru. Nawet były minister magii przebywał obecnie w areszcie domowym, przynajmniej do czasu złożenia obszerniejszych wyjaśnień, a przecież w przeciwieństwie do Malfoya nie był Śmierciożercą — stwierdzono to ponad wszelką wątpliwość.
Pewnym zaskoczeniem było dla niej, że pojawiło się dwóch fotoreporterów. Spóźnili się trochę na początek ceremonii. Auriga pomyślała, że może nie mogli znaleźć miejsca; pogrzeb odbywał się na mugolskim cmentarzu — Severus miał spocząć obok swojej matki, Eileen Prince. Było coś wyjątkowo przygnębiającego w tym, że zmarł w tym samym wieku, co ona — trzydziestu ośmiu lat.
Fotoreporterzy pstryknęli parę zdjęć, bardziej interesując się Malfoyami i Harrym Potterem, niż samym zmarłym, i dość szybko się zmyli, nawet nie czekając na koniec pogrzebu. Cóż, należał się cieszyć, że przynajmniej Prorok nie przysłał tu Rity Skeeter. Poza tym zauważyła, że w pewnym oddaleniu kręcił się też jakiś zupełnie obcy facet, którego nikt nie znał. Auriga podejrzewała, że to jakiś tajniak od aurorów, którego przysłano, by upewnił się, czy Severus na pewno nie żyje. Z pewnością nie było to jednak żaden z ludzi Richarda Lightsa. Ci mieli pełno roboty w Biurze Aurorów przy przesłuchiwaniu podejrzanych.
— On... On nienawidził patosu i długich przemówień, będę więc mówić krótko — zaczęła Minerwa. — Chciałabym, żeby to wszystko skończyło się inaczej. Żebyśmy mieli szansę z nim porozmawiać i… wszystko sobie wyjaśnić, choć z pewnością nie byłoby to łatwe. Niestety, tak się nie stało. Nie ma… nie ma odpowiedniego wieku na umieranie, ale Severus niewątpliwie odszedł za wcześnie — urwała na moment. — Po prostu za wcześnie.
Gdzieś w oddali rozległo się ponure, ochrypłe krakanie. Jakiś ptak zerwał się z gałęzi pobliskiego drzewa i przeleciał z furkotem nad ich głowami. Jeden z grabarzy, którzy stali nieco na uboczu, przestąpił z nogi na nogę i niezbyt dyskretnie spojrzał na zegarek. Spieszyło im się, widocznie na tym cmentarzu było zaplanowanych dzisiaj więcej pogrzebów. Auriga jednak nie zwracała na nich większej uwagi, patrzyła na swoich współpracowników. Wszyscy stali po drugiej stronie grobu, więc miała na nich doskonały widok. Hagridowi zaszkliły się oczy. Trelawney owinęła się szczelniej swoim szalem, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Flitwick i Sprout sprawiali wrażenie mocno przygnębionych, Hooch miała nieprzenikniony wraz twarzy, a Slughorn lekko kręcił głową. Może wspominał swojego dawnego, utalentowanego ucznia, który z czasem stał się jego kolegą po fachu.
— Jeszcze do niedawna sądziliśmy, że jest naszym wrogiem — podjęła na nowo Minerwa. — Okazało się, że to wszystko było bardziej skomplikowane. Nikt z nas nie znał prawdy… — urwała i spojrzała wprost na Sinistrę. Auriga pochwyciła na moment jej wzrok, ale prędko go opuściła i wbiła w trumnę. Trudno było wyobrazić sobie Severusa inaczej, niż leżącego owiniętego w swoją sławetną pelerynę, niczym wampir w krypcie. — Nie wiedzieliśmy, że walcząc przeciwko nam, tak naprawdę walczył dla nas. I za to jesteśmy mu wdzięczni. Severusie, mam nadzieję, że gdziekolwiek teraz jesteś, znalazłeś tam wreszcie spokój.
Gdy McGonagall skończyła, grabarze szybko wzięli się do roboty i opuścili trumnę do dołu, a potem zaczęli zakopywać grób. Ziemia głucho uderzała o wieko. Ten odgłos był okropny. Auriga przymknęła oczy, błagając w duchu, by jak najprędzej skończyli.
Potem złożono kwiaty. Wiązanek nie było zbyt wiele, ale dość szczelnie zakryły kopczyk ziemi i tabliczkę z imieniem, nazwiskiem, datą urodzin i śmierci. Jeden wieniec od nauczycieli, ułożony przez Pomonę, drugi od Ślizgonów (inni uczniowie jakoś o tym nie pomyśleli). Przebił je jednak ogromny bukiet Malfoyów, który zakrył pół grobu. Pewnie chcieli się pokazać, licząc na to, że przenikną do świadomości publicznej jako ci, którzy stali po tej „słusznej stronie". Harry położył pojedynczą, białą lilię, a Luna Lovegood dziwny kwiatek, uformowany z blaszek.
— On świeci w nocy, pani profesor. Profesor Snape zobaczy go z góry i będzie wiedział, że o nim myślimy — powiedziała do Minerwy. Sinistra również to usłyszała i nagle pozazdrościła jej tej wiary. Może było to naiwne, ale na pewno pozwalało jakoś poradzić sobie z tym wszystkim. Wierzyć, co tam coś naprawdę jest. Że śmierć nie jest ostatecznym końcem, tylko nowym początkiem. Ale jeśli wiara była łaską, to Sinistra nie została nią obdarzona. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak miałby wyglądać te zaświaty, chociaż byłaby przyjemnie zaskoczona, gdyby jednak nie okazała się nią jakaś mroczna pustka.
Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Minerwa została nieco dłużej. Widocznie miała jeszcze coś ważnego do powiedzenia Severusowi na osobności. Auriga zatrzymała się tylko na moment, tuż przy drodze, by ostatni raz spojrzeć na grób Severusa, ale nie zamierzała jej przeszkadzać. Snape nigdzie się nie wybierał, a ona i tak zamierzała go odwiedzać. Może nawet dość często.
Nauczyciele aportowali się pod Trzema Miotłami. Nie planowali oficjalnej stypy po Severusie, ale uznali, że powinni choć w jakiś symboliczny sposób uczcić jego pamięć. Ustalili to już wcześniej, jeszcze w pokoju nauczycielskim, gdy powoli szykowali się, by iść na pogrzeb.
Minerwa zatrzymała się w progu gospody, gdy zauważyła, że jedna z osób oddzieliła się od ich grupy i skierowała w stronę drogi, prowadzącej do zamku.
— Aurigo, nie idziesz z nami? — zapytała.
— Wybacz, ale nie jestem w nastroju — odparła Sinistra. — Poza tym… nie najlepiej się czuję.
McGonagall nie naciskała. Wyczuła, że Auriga woli przeżywać swoją żałobę samotnie. Jakież były pod pewnymi względami do siebie podobne! Pewnie dlatego tak trudno było im się porozumieć. Domyślała się też, że Sinistra była o wiele bardziej sentymentalna, niż to okazywała. Znajdzie jakiś sposób, by uczcić pamięć Severusa na swój sposób.
Minerwa też go znalazła. Zostawiła mu na grobie szachownicę. Zwykły, niemagiczny zestaw szachów, całkiem podobny do tamtego, jakiego najczęściej używali, o jasnobrązowych i beżowych polach; w lepszych czasach, gdy nie próbowali się nawzajem pozabijać, praktycznie każdego tygodnia spotykali się, by rozegrać kilka partyjek. Kupiła go spontanicznie, w mugolskim sklepie. Wciąż był zafoliowany. Nikt jeszcze nie rozegrał na nim partii i nigdy nie miało to nastąpić. Sama była zaskoczona, coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy. Głupi, trochę ckliwy gest, który Severus na pewno by wykpił.
Trudno. Niech śmieje się z niej w zaświatach, czy gdziekolwiek się teraz znajdował. Jeśli gdziekolwiek się znajdował…
Filius, Pomona, Hagrid, Sybilla, Horacy i Rolanda zajęli już miejsca przy dużym stole w głębi sali. Nieliczni obecni o tej porze w Trzech Miotłach klienci zerkali ciekawie w stronę profesorów. Ze względu na ostatnie wydarzenia ich popularność znacząco wzrosła.
— A gdzie jest Auriga? — zapytała Sprout, widząc, że Minerwa przyszła sama.
— Poszła do zamku, nie najlepiej się czuła.
Rosmerta zjawiła się z zastawioną tacą, zanim cokolwiek zdążyli zamówić. Dobrze wiedziała, jakie były ich ulubione napoje. W końcu profesorowie również odwiedzali wioskę, może nie tak często jak uczniowie, ale część z nich należała do stałych bywalców Trzech Mioteł.
— Na koszt firmy — powiedziała, stawiając przed nimi trunki. Potem wycofała się za bar. Nie pytała, czy może się do nich przysiąść. Domyślała się, że chcą po prostu pobyć chwilę we własnym gronie.
— No to… Za Severusa — powiedział Horacy, wznosząc toast.
Wypili w milczeniu. Nikt nie wiedział, jak zacząć wiadomy temat.
— Powinniśmy byli się czegoś domyślić — powiedziała wreszcie Minerwa gorzko, wypowiadając na głos to, o czym wszyscy myśleli.
— Jakim sposobem? — zapytała niepewnie Sprout. — Merlin nam świadkiem, że Severus robił wszystko, by utwierdzić nas w przekonaniu, że jest lojalnym sługą Voldemorta.
— Właśnie — przyświadczył Slughorn. — Ja się go po prostu, tak między nami mówiąc, bałem. On wiedział, jak przerazić człowieka. No i faktycznie był Śmierciożercą…
— Pamiętacie, jak nas kontrolował na tych wizytacjach? — powiedziała cicho Trelawney. — Nie mogłam się skupić na prowadzeniu lekcji. Siedział w mrocznym kącie na końcu, prawie nie było go widać, ale wystarczyła mi sama świadomość, że on tam jest. I patrzy mi na ręce. I tak było, on wydawał się wiedzieć o wszystkim, co się działo w szkole.
— To wszystko, o czym mówicie, to tylko pozory… To, co widzieliśmy dlatego, że chcieliśmy widzieć. Były wskazówki, poszlaki. Powinniśmy się domyślić — powtórzyła McGonagall z uporem.
— Ale jak, kiedy?... Jakim sposobem? — dopytywali się pozostali nauczyciele.
— Może wtedy, gdy Hogwart zaakceptował go jako dyrektora? — zaczęła skrupulatnie wyliczać McGonagall. — Albo wtedy, gdy niezwykle łagodnie potraktował Longbottoma, Weasley i Lovegood, gdy próbowali wykraść Miecz Gryffindora? Gdy ignorował istnienie Gwardii Dumbledore'a i nie próbował nawet tego ukrócić? Gdy zostawił nam dużą swobodę i praktycznie nie wtrącał się w to, co robimy?
Wiele o tym myślała w ostatnich dniach i tak na dobrą sprawę mogłaby przytoczyć co najmniej dwa tuziny różnych podobnych przypadków. Hagrid również zaczynał to dostrzegać. Upił spory łyk pitnego miodu z kufla, który był wielkości wiadra, i powiedział z zafrasowaną miną:
— Cholibka, ja sam byłem gotów łeb mu ukręcić, ale tera, jak o tym porządnie pomyślę… Ani chybi mógł mnie tam trzasnąć na miejscu, przy tej awanturze, jaka się zrobiła z Carrowami, gdy mi nerwy puściły. Ale coś go powstrzymało.
— Przecież to Kieł go zaatakował? — wtrąciła niepewnie Sybilla sponad kieliszka jarzębiaku.
— Prawda, psisko uratowało mi skórę, a tak przynajmniej wtedy myślałem. Ale prawda jest taka, że Snape się zawahał, pewnie kminił, czy da się to jakoś tak załatwić, żebym uszedł cały. Aż dziw, że się Carrowowie nie połapali.
— Właśnie, Carrowowie… — powiedziała Minerwa. — Carrowowie szaleli po szkole, a Severus nigdy nawet nie rzucił na nikogo Cruciatusa. Mało tego, on chyba prawie nikomu nie odjął punktów w tym roku.
— Czy wy myślicie… Że Auriga wiedziała? — zagadnęła Hooch. — Bo ja już naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć. Ona jest taka… niedostępna. Nie wiem, jak z nią rozmawiać.
— Nie ty jedna — mruknęła McGonagall. Zdawała sobie sprawę, że to ona jako ta starsza, mądrzejsza i bardziej doświadczona będzie musiała spróbować zasypać wyrwę, jaka powstała w niegdyś bardzo zgranym gronie pedagogicznym. Potwornie brakowało jej Lizy; ona wiedziałaby, jak rozmawiać z Sinistrą. Na samą myśl o Vector poczuła niepokój i smutek; minął już tydzień, a w jej stanie nie było żadnej, nawet najlżejszej poprawy. Wszyscy powoli tracili nadzieję.
— To mogłaby chyba wyjaśnić tylko sama Auriga — zauważył łagodnie Filius. — Dajmy jej po prostu trochę czasu.
— Nad jednym się zastanawiam… — Sprout zmieniła temat. — Skoro Fawkes wybrał Severusa na swojego opiekuna, to dlaczego go nie ocalił? Przybywał przecież na pomoc Albusowi, uratował też Harry'ego, wtedy, gdy walczył z bazyliszkiem. Ten ptak może się teleportować na spore dystanse, chyba nawet nasza magiczna bariera wokół zamku nie stanowiłaby dla niego przeszkody. Więc… dlaczego?
— Może było mu po prostu przeznaczone — zaczęła Trelawney, ale natychmiast umilkła, gdy dostrzegła ostre spojrzenie Minerwy. By pokryć zmieszanie, pospiesznie upiła łyk jarzębiaku i lekko się zakrztusiła. Hooch życzliwie poklepała ją w plecy.
— Też się nad tym zastanawiałam — rzekła Minerwa. — Pytałam o to nawet Albusa. Zapytał mnie, czy przy Severusie znaleziono pióro.
— Jakie pióro? — zapytała Rolanda z zainteresowaniem. — Chyba nie takie do pisania?
— Pióro feniksa. Z tego co wiem, nic takiego przy nim nie było. Albus powiedział mi, że zawsze nosił przy sobie piórko, które otrzymał od Fawkesa — to w ten sposób go wzywał. Severus go widocznie nie miał, a może je zgubił…
Wszyscy przez chwilę milczeli, analizując wagę tę informacji. A więc dla Snape'a mogła istnieć jakaś szansa ocalenia. Chyba jakieś dziwne fatum, wiszące nad tym człowiekiem, sprawiło, że stracił życie, choć miał tak potężnego sojusznika jak feniks.
Auriga naprawdę nie znajdowała się w nastroju do tego, by wziąć udział w tym wspólnym wyjściu. Wiedziała, że najprawdopodobniej zostanie to źle odebrane, ale szczerze mówiąc, na tym etapie po prostu przestała się już tym przejmować. Zresztą, trudno było nawet uznać to spotkanie za pełnoprawną stypę. Zbiorowe wspominanie kogoś, kogo jeszcze tydzień temu uważało się za zdrajcę i mordercę, wydawało się podszyte jakimś fałszem. Wszyscy wzięli udział w przedstawieniu, w którym role odgórnie rozdzielił ktoś innych, ale część aktorów aż do ostatniej chwili nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle bierze w nim udział. Jako Ślizgonka dostrzegała jednak w tym też sporo ironii, a nawet cynizmu. Sinistra podejrzewała, że ta niestypa i tak zakończy się dość szybko. Nikt nie miał czasu na to, by przesiadywać w gospodzie — po południu wyznaczono pierwsze z serii spotkań dotyczących rekonstrukcji Hogwartu. Wiadomo było, że przez najbliższe kilka tygodni nic tak naprawdę się nie wydarzy. Specjaliści z najrozmaitszych dziedzin, począwszy od budowlańców, rzeczoznawców i inspektorów na konserwatorach zabytków skończywszy musieli najpierw dokonać oględzin i przeprowadzić ekspertyzy. Później miały zostać oszacowane wstępne koszty odbudowy i wytyczony plan najpotrzebniejszych robót, w celu przywrócenia do pełnej użyteczności najważniejszych części zamku. Wszystko wskazywało na to, że cały ten proces będzie ciągnął się miesiącami, jeśli nie latami i na daną chwilę nikt nawet nie miał pewności, czy szkołę uda się ponownie otworzyć we wrześniu. Poza tym był jeden drobny problem — nikt nie wiedział, kto powinien to wszystko sfinansować.
Istniał jeszcze jeden powód, dlaczego nie chciała z nikim rozmawiać o Severusie. Za każdym razem, gdy pojawiał się ten temat, ludzie wokół zachowywali się tak, jakby byli przekonani, że Sinistra w istocie wiedziała coś więcej. Jakby to ona powinna teraz być w stanie odpowiedzieć choć na część pytań. Prawda, z początku dość otwarcie mówiła o swoich podejrzeniach, ale przecież sama prędko doszła do wniosku, że to nonsens; myślenie życzeniowe i doszukiwanie się czegoś, czego po prostu nie było. Dała się oszukać, jak wszyscy. A jednak, gdy analizowała ostatnie tygodnie i dni, z bólem przypominając sobie jak gorzkie i ostre były ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek od niej usłyszał, poza smutkiem odczuwała jakąś dziwną nerwowość, jakby uparcie umykało jej coś bardzo ważnego. Im bardziej usiłowała to sobie przypomnieć, tym większy dręczył ją niepokój, który nierzadko zmieniał się w ćmiący ból głowy. To również uznawała za powód do zmartwień, bo nigdy nie miała skłonności do migren. Przecież nie oberwała niczym ciężkim podczas bitwy, chociaż w pewnym momencie sufit o mało co nie zawalił się jej na głowę. Istniało jeszcze jednak inne wyjaśnienie — taka reakcja organizmu mogła być skutkiem ubocznym wymazania wspomnień… Ale dlaczego Severus miałby to zrobić? Po co? Co takiego chciał przed nią ukryć? Za każdym razem, gdy próbowała uchwycić tę nitkę wspomnień, ta wymykała jej się z rąk.
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jak koszmarny był ten rok, może lepiej byłoby w ogóle wyrzucić go z pamięci? Wyprzeć obraz Snape'a-bezwzględnego dyrektora, wiernego sługi Voldemorta i cofnąć się wstecz o rok, o dwa, o te parę lat, gdy wszystko wydawało się prostsze, chociaż gdyby się nad tym uczciwie zastanowić, to odkąd w szkole pojawił się Harry Potter, życie nauczycieli z pewnością nie można było uznać za normalne.
Wróciła do komnat Lizy, pogłaskała Oskara, a potem nasypała herbaty do imbryczka, zalała ją wrzątkiem i odstawiła na chwilę, żeby dobrze się zaparzyła. W powietrzu zaczynał się już jednak powoli unosić charakterystyczny zapach bergamotki.
Kiedy właściwie zaczęli się spotykać na tych nocnych herbatach? Auriga nie pamiętała dokładnie. Z początku nie było między nimi jakiejś szczególnej zażyłości, chociaż przecież znali się ze szkoły. Rozmawiali od czasu do czasu przy stole podczas posiłków, ostatecznie jakoś tak wyszło, że siedzieli obok siebie, czy w pokoju nauczycielskim, ale to było wszystko. Nie odwiedzała go w jego prywatnych komnatach, w przeciwieństwie do Minerwy, która często wpadała do niego zagrać w szachy. Obydwoje pasjonowali się tą grą, chociaż Auriga wiedziała, że McGonagall korzystała też przy tym z okazji, żeby wynegocjować coś dla swoich uczniów i jakoś go ugłaskać.
Severus nie należał do zbyt towarzyskich osób. Na pewno nie przepadał za większymi nieformalnymi spotkaniami. Nie był jednak zupełnym odludkiem. Miał chyba niewielu znajomych poza szkołą, a w każdym razie nikogo naprawdę bliskiego. Jesienne i zimowe wieczory w zamku wydawały się ciągnąć w nieskończoność. I właśnie podczas jednego z nich, po zajęciach z astronomii, które zakończyła o godzinę wcześniej niż zwykle ze względu na paskudną pogodę, Sinistra przyszła do niego pierwszy raz. Wiedziała, że nie śpi. Nocami warzył eliksiry; chyba, że akurat włóczył się po korytarzach i polował na błąkających się po nich nielegalnie uczniów.
Severus był mocno zdziwiony, gdy zobaczył ją na progu swojej pracowni.
— Naprawdę nie masz nic lepszego do roboty, niż nachodzić mnie o tej godzinie? — zapytał ze zdziwieniem niezbyt uprzejmie. „Ta godzina" to była za dziesięć pierwsza.
— Przemiły jak zwykle — odparła lekkim tonem. — Niebo jest dzisiaj wyjątkowo mocno zachmurzone, wcześniej skończyłam zajęcia. A skoro ani ty, ani ja nie kładziemy się spać wcześniej niż o trzeciej, to pomyślałam, że moglibyśmy razem wypić herbatę — wyjaśniła.
— Masz dziwne pomysły — stwierdził.
— Przede wszystkim mam twojego ulubionego Earl Greya. To jak?
Snape bez słowa odsunął się w głąb pomieszczenia, wpuszczając ją do środka, a potem poszedł po imbryczek i dwie filiżanki.
Nocne herbaty bardzo prędko znalazły stałe miejsce w ich rozkładzie dnia, a raczej nocy, choć odbywały się dość nieregularne. Czasami spotykali się raz w tygodniu, czasami dwa. Severus rzadko wychodził z inicjatywą; to raczej ona przychodziła do niego, niż on do niej.
Pomału, powolutku ich relacja zmieniła się z koleżeńskiej w coś więcej — w pewną zażyłość, której nie dało się nazwać przyjaźnią, ale która przesunęła się z pewnością w stronę statecznego, wzajemnego porozumienia.
Przy ogniu buzującym w kominku i dobrej herbacie albo kieliszku skrzaciego wina zdarzało się, że Severus czasami opuszczał swoją maskę. Rzadko rozmawiali o naprawdę osobistych tematach. Zresztą i Auriga nie była w tych kwestiach zbyt wylewna. Od omawiania typowych babskich spraw miała przyjaciółki. Z Severusem rozmawiała o pracy, o aktualnych i planowanych wydarzeniach w szkole, o Slytherinie, obecnym i minionym, z ich szkolnych czasów, o wspólnych projektach — czasami robiła dla niego obliczenia astronomiczne, przydatne przy warzeniu eliksirów. Sama jednak nigdy nie zbliżała się do kociołka; nie miała zbytniego talentu w tej dziedzinie i po zaliczeniu sumów z prawdziwą ulgą porzuciła tę dziedzinę na zawsze. Mogła wspierać go w zakresie teoretycznym, nic więcej.
Od czasu do czasu przekomarzali się też na temat swoich przedmiotów.
— Nic się nie stanie jeśli ktoś nazwie gwiazdozbiór Lwa śpiącą żyrafą albo Skorpiona kobrą; zresztą one naprawdę są niepodobne do niczego, ludzie, którzy je nazywali, chyba długo nad tym myśleli — mówił, żeby się z nią podroczyć — ale przy eliksirach ważna jest precyzja, a źle uwarzona mikstura może mieć fatalne konsekwencje, weźmy na przykład błędy przy antidotum…
— Tak? Przypomnę ci o tym kolejnym razem, gdy będziesz potrzebował moich obliczeń — odpowiadała Sinistra, przygaszając go, nim zdążył się rozpędzić. — Albo lepiej, podam ci wzory, i sam sobie podstawisz zmienne, zobaczymy, co ci z tego wyjdzie.
A jednak znała go lepiej niż inni. Chociaż najwyraźniej nie tak dobrze jak Dumbledore. Wiedziała, że mieli wiele wspólnych tajemnic, ale nie zdawała sobie sprawy, że aż tyle. Chociażby ta sprawa z Lily Potter… Faktycznie, gdy teraz o tym myślała, pamiętała, że widywała ich razem w bibliotece. To było trochę nietypowe, Gryfonka i Ślizgon trzymający się razem, ale ponieważ pochodzili z tego samego miasta, nie budziło to jakiejś wielkiej sensacji. Potem ta przyjaźń jakoś się rozpadła, teraz zaś zaczęły wychodzić na jaw nowe, zaskakujące fakty… Ale człowiek, którego znała, miał więcej motywacji do tego, by naprawiać błędy przeszłości, niż miłość do nieżyjącej od siedemnastu lat kobiety. Wielka miłość tak bardzo nie pasowała do Severusa. Jednak jeżeli faktycznie nie potrafił uwolnić się od tego, co i tak nie mogłoby się nigdy spełnić, to było jej go zwyczajnie żal. Czy właśnie z tego powodu nikogo sobie nie znalazł? Zawsze zakładała, że po prostu nikt normalny nie wytrzymałby z człowiekiem o takim charakterze. Ona właściwie nigdy nie widziała w nim kandydata na potencjalnego partnera. Nie była aż tak zdesperowana. Nigdy też nie odniosła wrażenia, że interesowała go jako kobieta. Może faktycznie nie była w jego typie. Z pewnością nie ufarbowałaby się na rudo. Zresztą… Severus naprawdę nie był zbyt atrakcyjnym mężczyzną. Ale jeżeli miał w sobie coś ładnego to głos. Ale ten głos, miękki i aksamitny, potrafił sączyć jad. Nikt tak jak on nie umiał ranić słowem. I dłonie. Miał smukłe, gładkie dłonie naukowca. Zauważyła to, gdy obserwowała go przy pracy. Chociaż nigdy by się do tego nie przyznała, lubiła to robić. Na blacie roboczym w jego pracowni zawsze panował idealny porządek. Wszystkie składniki były rozmieszczone według konkretnego systemu. Najważniejsze znajdowały się tuż pod ręką, mniej ważne — nieco na uboczu, wszystko posortowane według ściśle określonej hierarchii, w zależności od tego, co przygotowywał. Tak, ten pedantyzm w pracowni to była jedna z jego najbardziej charakterystycznych cech. Nawet ona wiedziała, że bardzo ułatwiało to organizację pracy, niezbędną przy warzeniu eliksirów.
Severus posiadał bardzo rozległą wiedzę w tej dziedzinie, niestety, nie potrafił jej przekazać. Nie miał za knuta cierpliwości, wściekał się, że musi nauczać „te bandy tumanów" i nie docierało do niego, że program nauczania trzeba dopasować do poziomu ucznia, a nie odwrotnie. Często bywał niesprawiedliwy, przez co nie cieszył się zbytnią popularnością. Większość uczniów, zwłaszcza tych młodszych, zwyczajnie się go bała. Bywało, że niektórzy w ramach buntu robili wszystko na odwrót, nie starając się nawet słuchać znienawidzonego profesora — stąd te częste katastrofy w klasie eliksirów i wybuchy kociołków.
Cóż, młodzież raczej nie będzie tęsknić za Snape'em, ani za nim płakać. Ale oni nie znali go tak dobrze, jak Sinistra. Czy którykolwiek z uczniów choćby podejrzewał, że Severus od czasu do czasu pozwalał sobie na odrobinę szaleństwa i w niedzielę jadał swoją owsiankę ze świeżymi owocami? Że uwielbiał rozwiązywać krzyżówki i wszelkie łamigłówki? Że pasjonował się szachami i quidditchem, i naprawdę się na tym znał?
I od lat, zawsze i wszędzie, przy każdej okazji, pił tę samą herbatę. Earl Greya nr 33 z Whittarda. Z tego powodu postanowiła uczcić jego pamięć, zaparzając sobie właśnie tę konkretną mieszankę.
Gdy uznała, że nabrała już wystarczającej mocy, sięgnęła po imbryczek i nalała herbatę.
Rozlała ją do dwóch filiżanek.
— Nie chciałem, żeby wracała do Hogwartu — powiedział jej James łamiącym się głosem. Ściskał żonę za rękę, jakby w ten sposób mógł ją uchronić przed samą śmiercią, która wydawała się czyhać na progu. — Chciałem ją stąd zabrać, wtedy, gdy spotkaliśmy się na wiosnę, nawet załatwiłem świstoklik. Pewnie wiesz o tym? — zwrócił się do Sinistry.
Auriga skinęła głową. Rozmawiały o tym. Pamiętała oburzenie Lizy, która irytowała się, że jej mąż w ogóle wpadł na taki pomysł. Powiedziała, że poczuła się w tamtym momencie jak bohaterka jakiejś idiotycznej romantycznej powieści z minionego wieku. W książce takie „porwanie" nie miałoby żadnych poważnych konsekwencji dla otoczenia — w prawdziwym życiu, pod rządami reżimu, wręcz przeciwnie.
— Wiem, że to była głupota, że ona nigdy by nie zostawiła tej szkoły. To poczucie obowiązku… Zobowiązanie… To dużo dla niej znaczyło. Dumbledore wiedział, według jakiego klucza dobierać sobie ludzi, prawda? — zapytał retorycznie z jakimś smutnym półuśmiechem. — Powinienem być z niej dumny, w końcu zrobiła co trzeba, prawda? I jestem, ale, mój Boże, jeśli ona z tego nie wyjdzie… Nigdy sobie tego nie wybaczę. Że mnie tutaj nie było.
Sinistra poruszyła się niespokojnie. James mocno się rozgadał, co było dla niego nietypowe. Zwykle nie przejawiał zbyt dużej wylewności. Poczuła się niezręcznie, słysząc te wszystkie wyznania. Jakby w myślach powoli zaczynał przygotowywać się do najgorszego — że Liza nigdy się nie ocknie, że po prostu pewnego dnia umrze we śnie. Sinistra, chociaż nie chciała sama tego przed sobą przyznać, też powoli zaczynała tracić nadzieję — niepotrzebnie przeczytała gdzieś, że jeżeli pacjent nie wybudzi się z letargu w ciągu dwóch tygodni, to praktycznie nie ma już na to szansy. Liza była nieprzytomna od dziesięciu dni…
Podeszła do niego, położyła mu rękę na ramieniu.
— James, idź się może trochę przejść, co? Zjedz coś ciepłego, w Wielkiej Sali wydają teraz obiad.
Spojrzał na nią błędnym wzrokiem.
— Ale…
— Kiedy ostatnio wychodziłeś na dłużej ze skrzydła szpitalnego?
— Nie wiem. Wczoraj? Może przedwczoraj. — James niezbyt dbał o swoje własne potrzeby. Właściwie dawał się namówić na opuszczenie izolatki Lizy tylko wtedy, gdy znajdowali się u niej inni członkowie jej rodziny, jej współpracownicy czy lekarze. Brał wtedy szybki prysznic i zjadał coś w pośpiechu, czasami trochę się zdrzemnął w normalnym łóżku, w mniej spartańskich warunkach. Poppy udostępniła mu sąsiednią izolatkę, przy pomocy skrzatów nieco ją przerabiając tak, by przypominała komnatę gościnną.
— Jej stan jest bez zmian. Ja przy niej posiedzę. Zawiadomię cię natychmiast, gdyby coś się działo.
James wahał się przez chwilę, a potem nagle podjął decyzję.
— Dobrze, dziękuję ci. — Wstał z krzesła i opuścił komnatę. Sinistra miała nadzieję, że zdecyduje się pójść też na jakiś krótki spacer, żeby przewietrzyć sobie głowę. Ta sytuacja była dla wszystkich okropnie trudna, ale jeżeli James trochę nie zadba o siebie, wkrótce w skrzydle szpitalnym będzie leżeć dwóch pacjentów o nazwisku Vector.
Wezwała Milczka i poprosiła, by przyniósł jej książkę, która leżała na nocnej szafce przy łóżku w jej tymczasowej komnacie; komnacie, która należała do Lizy. Musiała zająć się czymś, co było bardziej konstruktywne niż martwienie się i wpatrywanie w ścianę. Parę dni temu zagadnęła Irmę, pytając ją, czy ta nie mogłaby wybrać jej z hogwarckiego księgozbioru paru lekkich lektur.
— Im bardziej będzie to durne, tym lepiej — powiedziała.
Irma stanęła na wysokości zadania. Auriga obecnie czytała książkę, w której bohaterka, choć teoretycznie była zwyczajną dziewczyną, wpakowała się w taką kabałę, że lada moment miał od niej zależeć los całego świata. Nie obeszło się też oczywiście bez nieszczęśliwej, niespełnionej miłości.
Gdy Milczek przyniósł jej książkę, przeczytała parę rozdziałów, próbując wciągnąć się w akcję. Wciąż jednak gubiła wątek i naraz zdała sobie sprawę z tego, że nie wie, co czyta (chociaż tak po prawdzie mówiąc, nad tym zastanawiała się już wcześniej, zwłaszcza przy niektórych rozwiązaniach fabularnych). Przerzuciła jeszcze stronę, czy dwie, ale w końcu się poddała. Wetknęła zakładkę pomiędzy strony i odłożyła książkę na stolik. Spojrzała na Lizę. Oddychała miarowo i wyglądała tak spokojnie… Pewne rzeczy w jej wyglądzie jednak trochę ją niepokoiły. Chociaż eliksiry i zaklęcia podtrzymywały jej życie, długi stan letargu, w jakim się znajdowała, zaczął odciskać na niej pewne piętno. Straciła trochę na wadze, a jej cera stała się jeszcze bledsza niż zwykle, niemal woskowata.
Na Merlina, i na co jej przyszło? Czy ona faktycznie tak pomału umierała na oczach swojej rodziny i przyjaciół, a oni byli skazani na to, by bezradnie to obserwować? Może ta klątwa wciąż zabijała ją od środka, a ci wszyscy specjaliści z Munga zwyczajnie się mylili, sądząc, że zdołali ją usunąć?
Auriga dotychczas jakoś się trzymała, ale gdy tylko uderzyła w nią ta myśl, po prostu się poddała. Poczuła, że po jej policzkach spływają łzy. Tym razem nawet nie próbowała ich powstrzymywać i po prostu się rozszlochała. Zawsze tak było. Potrafiła tłumić sobie w emocje całymi dniami, ale wreszcie przychodził ten moment, gdy coś w niej pękało i musiała się wypłakać.
— Na litość boską — rozległ się nagle słaby głos Lizy, pełen głębokiego zdumienia. — Dlaczego ty płaczesz? Co się stało?
Sinistra, zdumiona, poderwała głowę. Vector uniosła się na łokciu, rozglądając z wyraźnym oszołomieniem, jakby nie wiedziała do końca, gdzie się znajduje.
— I dlaczego leżę na sali szpitalnej? Nie znoszę szpitali. Gdzie są moje okulary? — zapytała, mrużąc krótkowzroczne oczy.
Auriga nie była w stanie wykrztusić żadnego słowa. Łzy smutku zamieniły się w łzy szczęścia. Poderwała się z krzesła i rzuciła się, by uściskać przyjaciółkę.
— Mam wrażenie, że coś mi umknęło — wymamrotała Liza, gdy Auriga już wypuściła ją z objęć. Wciąż wydawała się lekko zdezorientowana, choć wyraźnie poczuła się pewniej, gdy już założyła swoje okulary. — Czuję się wyschnięta na wiór — powiedziała, oblizując spierzchnięte usta. — Jest… jest tu gdzieś może trochę wody?
Sinistra czym prędzej napełniła kubek posługując się zaklęciem Aguamenti i podała przyjaciółce. Pomyślała, że powinna wezwać Poppy, by ta skontrolowała jej stan, ale chciała się jeszcze przez chwilę nacieszyć faktem, że odzyskała Lizę.
— Co pamiętasz jako ostatnie? — zapytała, podczas gdy Vector, z wyraźną przyjemnością, popijała wodę małymi łykami, zaspokajając pragnienie.
— Nie wiem. Pamiętam, że mieli mi zrobić jakiś zabieg, a potem… Potem już nic. Czarna masa.
— Zrobili. Ale zapadłaś w letarg, nie potrafili cię wybudzić. A my… Myśleliśmy, że…
— Chyba nie spisaliście mnie na straty? Statystycznie większość pacjentów jednak budzi się po operacji…
W tym momencie do izolatki wszedł James. W pierwszy momencie zamarł, widząc żonę siedzącą na łóżku, a potem natychmiast przypadł do niej, porywając w objęcia.
— Lizzie, kochanie! To cud! Tak bardzo się martwiłem.
Auriga, która gwałtownie odsunęła się na bok, żeby zrobić mu miejsce, nagle poczuła się jak nieproszony intruz.
— Później porozmawiamy — uśmiechnęła się do Lizy w trochę wymuszony sposób. — Dam znać Poppy.
Podniosła się ze swojego miejsca i wyszła z izolatki, żeby poszukać pielęgniarki.
Auriga wyszła na zewnątrz i ruszyła przed siebie korytarzem na parterze bez żadnego konkretnego celu. Bardzo chciała porozmawiać z Lizą, ale wiedziała, że będą mieć jeszcze na to czas. Dużo czasu. Nie można było się na nią od razu rzucać, zresztą, na pewno mieli sobie też wiele do wyjaśnienia z Jamesem.
Nawet nie zauważyła, gdy doszła do holu. Tym razem udało jej się nawet nie spojrzeć po drodze na salę pamiątkową. Wyglądało na to, że widok opustoszałej, zrujnowanej komnaty (większość medali i pucharów trzeba było wyrzucić, nie nadawały się już do niczego) tak jej spowszedniał, że nie zwracała na nią uwagi.
Tuż przed nią przemknął patronus — owczarek niemiecki. Zdążyła pomyśleć, że nie kojarzyła nikogo, kto posiadał taką formę tego zaklęcia. Z pewnością nie należał do żadnego z nauczycieli. Przypomniała sobie jednak, że mignął jej w zamku już wcześniej. Ciekawe, czyj on mógł być?
— Dzień dobry — usłyszała znajomy głos, dobiegający z jej prawej strony. Spojrzała w tamtym kierunku i ujrzała Richarda Lights, który właśnie schodził po schodach. Auror jak zwykle miał na sobie szary płaszcz; uświadomiła sobie, że jeszcze nie widziała go w oficjalnym mundurze (może funkcjonariusze z jego wydziału w ogóle ich nie nosili?) i przemknęło jej przez myśl, że w sumie to szkoda; w granatowym byłoby mu niezwykle do twarzy. Chociaż ten szary też mu pasował — do oczu.
— Dzień dobry — odpowiedziała na jego powitanie. — Nie widziałam pana od paru dni, myślałam, że jest pan już na stałe w Londynie. — W pierwszym tygodniu po bitwie Lights dość często pojawiał się na terenie Hogwartu i w Hogsmeade, chociaż i tak najwięcej czasu spędzał w Biurze Aurorów. Sinistra podejrzewała, że biorąc pod uwagę liczbę zatrzymanych, funkcjonariusze z wydziału kryminalnego praktycznie przestali wychodzić z pracy.
— Ogólnie rzecz biorąc tak, ale akurat dzisiaj byłem na spotkaniu z profesor McGonagall.
Auror nagle spojrzał na nią bystro.
— Czy stało się coś złego?
Sinistra uświadomiła sobie, że chyba miała zaczerwienione oczy.
— Nie, wręcz przeciwnie. Moja przyjaciółka… profesor Vector odzyskała przytomność.
— Cieszę się, słyszałem, że była w śpiączce. To dobra wiadomość.
— Więc… Co pana sprowadza do zamku? — zagadnęła Auriga. — O ile to oczywiście nie jest tajemnica…
— Prowadzimy wiele spraw na raz, także postępowanie wyjaśniające w sprawie poprzednika profesor McGonagall — odparł auror. — Miałem parę pytań do portretu profesora Dumbledore'a. Państwo się chyba dobrze znali z panem Snape'em? — Lights spojrzał na nią badawczo, a Auriga nagle zaniepokoiła się, że i ją zaraz zacznie wypytywać. Nie wiedziała, jak bardzo szczerze mu odpowiedzieć, zdecydowała się więc na rozwiązanie pośrednie:
— Byliśmy w jednym domu, na tym samym roku. Wiele lat później spotkaliśmy się w Hogwarcie ponownie, jako nauczyciele. Ale nie wiem, nie powiedziałabym, żebym go dobrze znała. Chyba nikt z nas nie może tego powiedzieć.
Przypomniała sobie rewelacje o Lily Potter i rzekomego głębokiego, nieodwzajemnionego uczucia, jakim darzył ją Severus. Od tej strony go nie znała i jakoś nie potrafiła połączyć tego szczegółu z jego biografii z obrazem, jaki miała w głowie. Jeśli spotkał go kiedyś jakiś zawód miłosny i jeśli się komuś na ten temat zwierzał, to z pewnością nie jej.
— Rozumiem — odparł auror. — Pan Snape był niezwykle skomplikowanym człowiekiem. I wiele wskazuje na to, że bardzo rzadkim przypadkiem, jakim jest nawrócony Śmierciożerca…
Auriga spojrzała na niego życzliwie, bo w przeciwieństwie do wielu innych aurorów nie podawał w wątpliwości prawdziwości tej historii. Cóż, może po prostu tak mówił z uprzejmości.
— Ma pan chwilę czasu? Może napije się pan kawy albo herbaty? — zaproponowała spontanicznie. Wcześniej planowała po prostu przejść się po zamku, ale teraz nagle poczuła, że nie miała najmniejszej chęci włóczyć się po tych zrujnowanych korytarzach w samotności. Zwykle lubiła przebywać sama ze sobą, ale w tej chwili nagle zapragnęła po prostu z kimś porozmawiać.
— W pani towarzystwie bardzo chętnie. Świstoklik powrotny do Biura mam dopiero za czterdzieści minut.
Pokój nauczycielski znajdował się najbliżej i na szczęście był o tej porze pusty. Auriga zaparzyła kawę w kawiarce, a potem usiedli razem przy stoliku w kącie, naprzeciwko siebie, tam, gdzie znajdowały się najwygodniejsze fotele.
— Jak w ogóle się pani trzyma po tym wszystkim? — zapytał Lights.
— Jakoś się trzymam — odparła. — Trzymam się, bo się nie mogę puścić — uśmiechnęła się blado. — Dla pana tego rodzaju wydarzenia to pewnie chleb powszedni — stwierdziła. — Wtedy… tuż przed ostatnią fazą bitwy… Pan był taki opanowany, jakby w ogóle się nie bał.
Lights milczał przez chwilę, mieszając kawę w swojej filiżance, a potem odparł:
— Powiedzieć pani prawdę? Cholernie się bałem. Nie boją się tylko totalni idioci. A jeśli chodzi o tę powszedniość, to bez przesady. Wbrew pozorom i wbrew powszechnym wyobrażeniom w normalnych okolicznościach większość naszej pracy odbywa się jednak za biurkiem. Pani nie należała do Zakonu? — zapytał nagle.
— Nie. Tutaj też mogę sprostować pewne wyobrażenie, tym razem o nauczycielach Hogwartu — tylko niewielka część z nas była tak naprawdę aktywnie zaangażowana w działalność Zakonu.
— Nie trzeba zapisywać się do tajnych organizacji, by spróbować zrobić coś dobrego. Zostali państwo w szkole i próbowali ochronić uczniów.
— Wciąż wydaje mi się, że mogliśmy zrobić więcej — stwierdziła Auriga. Zacisnęła palce na filiżance i powiedziała cicho: — Mieliśmy ich chronić, a tymczasem… Ja wiem, jak to okropnie wygląda, gdy spojrzy się na listę poległych. Większość profesorów przeżyła, a zginęło tyle uczniów…
Auror spojrzał na nią ze zrozumieniem.
— Czuje się pani winna — powiedział. — Skoro przeżycie oznacza zwycięstwo to…
— …umrzeć oznacza przegrać — dokończyła Auriga. — A pan? Czy czuje się pan winny? — Chciała zapytać, czy kiedyś kogoś stracił, czy był na akcji, z której nie wrócił któryś z jego kolegów, ale uznała, że byłoby to nie na miejscu. Ostatecznie prawie go nie znała.
Lights odpowiedział trochę wymijająco:
— Pamięta pani, jak osaczyli nas na tamtym korytarzu? Mogliśmy wtedy zginąć. Można być mniej lub bardziej przygotowanym, ale tak naprawdę w tej bitwie… o tym kto uszedł z życiem, a kto zginął zadecydował przede wszystkim przypadek.
Dotąd odpychała od siebie tę myśl, ale teraz, gdy minęło już trochę czasu i analizowała wszystko na chłodno, przypominając sobie szczegóły tamtej strasznej nocy, uświadomiła sobie, że gdyby Voldemort nie rozkazałby swoim siłom się wycofać, faktycznie najprawdopodobniej by wtedy zginęli. Nie byłoby cudownego ocalenia. Nikt by ich nie uratował. Nad ranem po prostu znaleziono by kolejne ciała i ta niezwykle długa lista zabitych powiększyłaby się o dwa nazwiska: Auriga Sinistra, nauczycielka astronomii i Richard Lights, auror. Chociaż nie, nawet tego by nie napisali — pierwsza lista nie uwzględniała kto był kim z profesji…
Ta myśl sprawiła, że nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, jak nagły powiew zimnego wiatru w ciepły, słoneczny dzień.
— Niepotrzebnie zboczyliśmy na tak ponury temat. — Lights wyrwał ją z zamyślenia. Odstawił filiżankę na stół i spojrzał na nią jakby z lekkim wahaniem, a potem powiedział: — Nie chciałbym się narzucać, bo to może być nieodpowiedni moment, ale gdyby miała pani ochotę na chwilę się wyrwać… To tamto zaproszenie na obiad jest oczywiście jak najbardziej aktualne. Proszę tylko wskazać miejsce. I wybrać datę.
— A czy nie jest pan za bardzo zajęty?
— Jestem. Pani pewnie też jest. Ale przy odrobinie dobrych chęci na pewno jakoś dopasujemy nasz grafik.
Bywa tak, że człowiek budzi się we własnym łóżku i w pierwszym momencie nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Liza zaś czuła się tak, jakby nagle wystrzelono ją w kosmos i równie gwałtownie ściągnięto na ziemię, tak jak te mugolskie satelity, o której opowiadała jej Auriga. Wciąż czuła się trochę oszołomiona, ale powoli zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, co się stało.
— Mam wrażenie, naprawdę sporo mi umknęło — powiedziała do męża. Siedziała na łóżku, wsparta o poduszki. Pomimo tego, że najwyraźniej spała bardzo długo, czuła się cała połamana na drobne kawałki. Poprawiła się na poduszkach, próbując znaleźć jakąś wygodną pozycję, zastanawiając się, czy kiedykolwiek przestaną tak strasznie boleć ją plecy.
Poppy, wezwana przez Aurigę, pojawiła się bardzo szybko. Sinistra jednak z nią nie wróciła i Vector przelotnie zastanawiała się, dlaczego. Nie miała jednak okazji o to zapytać, bo to Pomfrey miała do niej całą listę pytań. Jak się czuje? Czy kręci jej się w głowie? Czy coś ją boli? Osłuchała ją, zbadała puls i rzuciła jeszcze kilka zaklęć, które służyły do diagnozowania pacjentów.
— Wygląda na to, że wszystko w porządku — powiedziała z wyraźną ulgą.
Odłączyła kroplówkę, ale kategorycznie zabroniła jej wstawać.
— Posiedź sobie jeszcze trochę — poleciła. — Wezwę specjalistę z Munga, niech też cię zbada. Musimy mieć całkowitą pewność.
— Na litość, nie mogę iść nawet do łazienki?
— Do łazienki możesz — zgodziła się Poppy. — Ale nie dalej.
Ostatecznie udała się tam wspierając na ramieniu męża. Gdy wrócili do izolatki, James nalegał, by ponownie się położyła, co uczyniła dla świętego spokoju. Wszyscy robili wokół niej tyle zamieszania, że domyślała się, że musiała im napędzić niezłego stracha. Zachowywali się, jakby co najmniej zmartwychwstała. Czy naprawdę było z nią aż tak źle?
Gdy przechodzili przez salę szpitalną, zauważyła, jak niewielu pacjentów się tam znajdowało, zaledwie parę osób. Reszta łóżek stała pusta, wszystko było też starannie wysprzątane. Żadnych niedoszorowanych plam po krwi, nic, co wskazywało na niedawne tragiczne wydarzenia. Pamiętała, jak wyglądała ta komnata bezpośrednio po bitwie i jaki tłok w niej panował. Ile czasu musiało upłynąć?...
— Jaki mamy dzień? — zapytała.
— Jedenastego maja — odparł James ostrożnie.
— Co takiego?! Chcesz mi powiedzieć, że byłam nieprzytomna przez całe dziesięć dni?
— Tak. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się martwiłem.
— Na Merlina… — Nie mogła uwierzyć, że naprawdę straciła niemal dwa tygodnie. Miała mnóstwo pytań, ale nie wiedziała, od czego zacząć. — Kiedy przyjechałeś?
— Byłem tutaj jeszcze w sobotę, ale ty byłaś już po operacji. Dowiedziałem się z radia, rano.
— Szybko się rozeszło… Nie przypuszczałam. Musisz mi koniecznie wszystko opowiedzieć, co działo się przez te ostatnie dni i… Hej, o co chodzi? — zapytała, widząc spojrzenie Jamesa. Wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym czułości. Ujął jej dłoń i zbliżywszy do ust, pocałował delikatnie.
— O nic, cieszę się. Po prostu tak bardzo się cieszę.
Potem opowiedział jej, co działo się w ostatnich dniach w szkole. Było tego sporo, ale wyczuwała, że mąż i tak pomijał niektóre rzeczy. Chyba nie chciał jej denerwować. Może dowie się później od Aurigi, o co dokładnie chodziło. Zaskoczyły ją wieści o ceremonii pożegnalnej. Dziwiła się niepomiernie, że Minerwa zgodziła się na urządzenie czegoś takiego w Hogwarcie. Ale może faktycznie wszyscy tego potrzebowali, jakiegoś symbolicznego zamknięcia.
— Chyba… będzie tutaj sporo pracy. Przy odbudowie zamku — powiedział James. — Jeśli oczywiście będą mnie tutaj chcieli. Jeśli ty mnie tutaj chcesz — dodał z nadzieją.
Liza spojrzała na niego z niedowierzaniem, a potem parsknęła cichym śmiechem. Musieli porozmawiać jeszcze o wielu sprawach i sporo sobie wyjaśnić.
„Że też człowiek prawie musi dać się zabić, żeby do chłopa dotarły pewne rzeczy…" — przemknęło jej nagle przez myśl; chyba wciąż była nieco zamroczona, skoro akurat to przyszło jej teraz do głowy.
— Możesz przestać wygadywać głupoty? — powiedziała, rozwiewając jego obawy. — Boli mnie, jak próbuję się śmiać.
— Czy to znaczy, że…?
— Oczywiście, że tak.
c.d.n
