"Nothing is forgotten. Nothing is ever forgotten."
Robin of Sherwood
Rozdział 49
Nic nie zostaje zapomniane
— Jak wam miną weekend, dziewczyny? — zapytała pogodnie Charity. Ostatnio wyraźnie poweselała. Jeszcze niedawno, pod koniec czerwca, w prywatnych rozmowach, żaliła się Sinistrze na swojego męża, który bywał w niektórych kwestiach niezwykle oporny. Jednak wiele wskazywało na to, że udało im się jakoś wyprostować sprawy, w czym zapewne pomógł długi letni urlop. Weekend, spędzony w domu, też chyba należał do udanych. Charity z ożywieniem opowiadała Lizie i Auridze o spotkaniu z mugolskimi przyjaciółmi. Charles, który uwielbiał gotować, z własnej inicjatywy przygotował z tej okazji małe przyjęcie. Upiekł też całą blachę placka z jagodami. Połowa została, w związku z czym Charity przywiozła ją do pracy. Podzieliła ciasto na porcje i wręczała każdemu współpracownikowi, który wchodził do pokoju nauczycielskiego, by złapać chwilę oddechu pomiędzy dwoma blokami zajęć. Profesorowie zwykle wykorzystywali tę dłuższą przerwę, by napić się kawy albo herbaty; właśnie tutaj, a nie w gwarnej Wielkiej Sali. Placek z jagodami stanowił doskonały dodatek do ciepłych napojów, osładzający dzień — poniedziałki, jak wiadomo, bywały trudne. Uczniowie mogli czasami pozwolić sobie jeszcze na chwilę rozproszenia, zwłaszcza we wrześniu — profesorowie nie mieli tego luksusu.
Jej przyjaciółki również dobrze wykorzystały weekend. Liza spotkała się z mężem w Hogsmeade — tym razem James mógł przyjechać na całe dwa dni. Auriga również nie narzekała na brak zajęć. W piątek, a właściwie w sobotę nad ranem tradycyjnie już siedziała w pracowni u Severusa na nocnej herbacie, zaś w niedzielę odwiedziła siostrę i jej rodzinę w Cantenbury. Jej siostrzeniec i siostrzenica rośli jak na drożdżach. Stwierdziły z Seleną, że zanim się obejrzą, dzieciaki pójdą do Hogwartu, chociaż ani Arthur ani Aurora nie przejawiali jeszcze typowych oznak wczesnej magii.
Atmosfera w pokoju była wyjątkowo leniwa, nie tylko przez poniedziałek. Nowy rok szkolny trwał już od blisko trzech tygodni, ale jeszcze nie zdążył na dobre się rozkręcić. Wciąż trwał ten krótki okres przejściowy pomiędzy końcem wakacji a początkiem nowego semestru, gdy wszystko dopiero wskakiwało na właściwe tory. Wspomnienia o lecie wciąż były żywe, czemu sprzyjała wyjątkowo łagodna jesienna aura. Powodowało to również, że wśród uczniów panowało pewne rozprężenie, o czym świadczyły historie, jakimi dzielili się nauczyciele. Sprout opowiadała Hooch, że niemal ogłuchła przez lekkomyślnego drugorocznego, który bez uprzedzenia wyciągnął z doniczki mandragorę.
— A więc to był ten hałas? — zapytała Rolanda. — Moi podopieczni o mało co nie pospadali z mioteł.
Flitwick również miał kłopoty na zajęciach. Jakiś żartowniś zamiast ćwiczyć zaklęcie odpychające na poduszce, użył na niej czaru rozpruwającego, w związku z czym cała klasa została zasypana pierzem. Spora część lekcji minęła wobec tego na sprzątaniu, bo dziwnym trafem kilku innym poduszkom natychmiast przydarzył się ten sam wypadek.
— A ostrzegałam, ostrzegałam! — powiedziała Sybilla natychmiast.
— Czy przypadkiem nie przewidywałaś, że będzie dzisiaj padać? — zainteresowała się uprzejmie Irma, na moment odrywając się od czytanej książki.
— Właśnie, padać! Ale nie mówiłam gdzie i czym! — oświadczyła Sybilla z taką satysfakcją, jakby właśnie przewidziała wynik finału mistrzostw quidditcha.
Minerwa znajdowała się w dość kwaśnym nastroju. Jakimś cudem w klepsydrze Gryffindoru ubyło dwadzieścia pięć punktów, chociaż jeszcze nie mieli południa. Głównym podejrzanym był Snape, który stanowczo odmawiał zeznań w tej kwestii. Uratował go Albus, który wyjątkowo dołączył w pokoju do nauczycielskiego grona. Miał do omówienia jakąś pilną sprawę z Minerwą.
— Może pan też się skusi na kawałek placka, panie profesorze? — zaproponowała natychmiast Burbage.
— Chętnie, pod warunkiem, że skończymy z tą tytułomanią, Charity — uśmiechnął się Albus, przyjmując talerzyk z ciastem.
Severus również nie odmówił słodkości, nawet mruknął coś, co można było uznać od biedy za podziękowanie. Szybko jednak wycofał się na dalsze rejonu pokoju nauczycielskiego, do swojego ulubionego stolika, stojącego pod ścianą. Nie uczestniczył w rozmowach pozostałych profesorów, udając, że całkowicie pochłaniają go jego tajemnicze notatki (tak jakby ktokolwiek miał zapał do pracy zaraz po weekendzie), ale Auriga zauważyła, że uważnie się wszystkiemu przysłuchiwał, żeby móc się włączyć, gdyby pojawił się jakiś interesujący go temat. Sinistra czasami odnosiła wrażenie, że wystarczyło mu samo chłonięcie atmosfery i poczucie przynależności do profesorskiego grona.
To był jeden z tych dni, które wydają się zupełnie nieznaczące, wręcz nudne w swej zwyczajności. Dopiero po długim czasie myśli się o nich z pewnym rozrzewnieniem, tęskniąc za tą ulotną chwilą, gdy wszystko układało się dobrze. Teraz pokój nauczycielski wydawał się martwy; Auriga zajrzała tam tylko na chwilę, w przelocie.
Niski fotel z zielonym obiciem stał opuszczony, podobnie jak miejsce, które zwykle zajmowała Charity. Może z czasem te siedziska zaanektują nowi nauczyciele. O ile szkoła będzie w stanie wznowić działalność we wrześniu, bo to wciąż stało pod dużym znakiem zapytania.
Auriga nie znajdowała się w najlepszym nastroju. Właśnie dowiedziała się, że ani pierwszy, ani drugi, ani nawet trzeci etap prac rekonstrukcyjnych nie zawierał ani słowa na temat odbudowy Wieży Astronomicznej. Pod pewnymi względami rozumiała tę decyzję. Budżet był bardzo napięty (i wciąż do końca nie oszacowany, wstępne wyliczenia mieli zobaczyć dopiero w połowie czerwca), w pierwszej kolejności należało przeprowadzić prace na parterze i w głównej części zamku, nie tyle ze względów reprezentacyjnych, co przez wzgląd na zwykłą praktykę. Główna klatka schodowa, obecnie zamknięta na czas gruntownego remontu, stanowiła ważny ciąg komunikacyjny. Wieża była wręcz absurdalnie kosztowna, posiadała niewiele pomieszczeń użytkowych, a do tego stanowiła stosunkowo świeży dodatek do zamku. Dobudowano ją dopiero pod koniec XVIII wieku. Trochę jednak bolała ją świadomość, że na znacznie droższy stadion quidditcha jakoś znalazły się środki i odbudowa miała zacząć się już w połowie czerwca. Tutaj jednak fundusze wyłożył nie tylko Departament Magicznych Gier i Sportów, ale również rozmaite kluby quidditcha, nie tylko z Anglii. A kto miał sfinansować odbudowę Wieży? Towarzystwo Miłośników Astronomii, którego nie było nawet stać na nowe, porządne teleskopy?
Była tak zamyślona, że w ogóle nie usłyszała Minerwy. Ta musiała zawołać ją po raz drugi, zanim do Aurigi w ogóle dotarło, że ktoś czegoś od niej chciał.
— Przepraszam, nie zauważyłam cię — powiedziała Sinistra, zatrzymując się na korytarzu, a potem zawróciła i podeszła bliżej, w myślach zganiwszy się za to idiotyczne sformułowanie. Jak można nie zauważyć swojej przełożonej? Miała naprawdę niezwykły talent to mówienia totalnie nonsensownych rzeczy przy niewłaściwych osobach.
Minerwa nie wyglądała jednak na urażoną. Czekała przy wejściu do dyrektorskiego gabinetu, które wyglądało dość dziwnie bez swojego strażnika. Teraz znajdował się tu po prostu pusty postument. Chimera leżała w kawałkach w magazynie, w jednej ze skrzyń.
— Czy możemy chwilę porozmawiać? — zapytała McGonagall. — Masz teraz czas?
— Tak, raczej tak — odparła Auriga, zastanawiając się, o co mogło chodzić. Właściwie szła do skrzydła szpitalnego. Wreszcie zebrała się w sobie, by zagadnąć Poppy w pewnej dość delikatnej sprawie. Ale Pomfrey raczej nigdzie się nie wybierała, na pewno ją tam zastanie, jeśli pójdzie do skrzydła szpitalnego trochę później.
— A zatem zapraszam do gabinetu — rzekła Minerwa. Cofnęła się do środka, a Sinistra pomyślała, że w jakiś niezamierzony sposób zabrzmiało to dość złowieszczo. Chyba nie zamierzała jej obwieścić, że od przyszłego roku likwidują astronomię ze względu na brak miejsca do prowadzenia zajęć? Cóż, gdyby tak się stało, to nawet dobrze by wyszło, biorąc pod uwagę wokół jakiej decyzji ostatnio krążyły jej myśli.
Weszła za McGonagall na spiralne schody, a potem do wnętrza gabinetu. Ze zwyczajnej ciekawości rozejrzała się dookoła, sprawdzając, co się zmieniło; nie była tutaj od wielu miesięcy. Do środka, przez szeroko rozsunięte zasłony, wpadało jasne słoneczne światło — musiała przyznać, że to miła odmiana po krypcie, jaką urządził sobie tutaj Severus; nigdy nie odsłaniał okien, jakby nie chciał nikomu zdradzić, kiedy dokładnie przebywał w gabinecie. Zauważyła, że Miecz Gryffindora leżał w gablocie na swoim dawnym miejscu, na szkarłatnym aksamicie, a na stoliku na lewo od kominka stał zestaw magicznych szachów z figurami ustawionymi do gry. Na wierzchu jednej z komód spoczywał jakiś brudny, osmolony, pozbawiony konkretnego kształtu strzęp — tylko tyle pozostało z Tiary Przydziału. Sinistra zastanawiała się, czy w ogóle da się ją jeszcze naprawić. Potem przeniosła spojrzenie na ścianę za dyrektorskim biurkiem, tam gdzie wisiał portret Dumbledore'a (obecnie pusty, widocznie Albus poszedł kogoś odwiedzić poza gabinetem), spodziewając się, że obok ujrzy obraz z jego nieszczęsnym następcą, któremu nie dane było zbyt długo sprawować stanowiska. Ale ta część ściany świeciła pustką, choć wydawało się, że powinno tam znaleźć się dość miejsca na jeszcze jedno malowidło.
— Więc to prawda… — rzekła cicho, siadając na krześle przed biurkiem, które przywołała dla niej Minerwa. Nie wyglądało zbyt stabilnie ani wygodnie; odkąd stracili Pokój Życzeń i tysiące gromadzonych tam od lat rzeczy, mieli drobny problem z dodatkowymi meblami i innymi potrzebnymi rzeczami; musieli zadowalać się tym, co udało się ściągnąć z innych miejsc. — Portret Severusa się nie pojawił. Dlaczego?
McGonagall usiadła na fotelu dyrektora i rzekła z wahaniem:
— Filius twierdzi, że jego ucieczka z Hogwartu mogła zostać uznana przez zamek za porzucenie stanowiska i dlatego magia gabinetu się nie uaktywniła…
— Co za nonsens — żachnęła się Auriga.
— Na razie są pilniejsze rzeczy do zrobienia, ale kiedy to wszystko trochę się uspokoi… Osobiście dopilnuję, by portret Severusa zawisł na właściwym miejscu.
— Wieczność w towarzystwie Snape'a — odezwał się nagle Armando Dippet, mamrocząc w półśnie — Wspaniale. To już będą tutaj dowieszać nam każdego dyrektora z przypadku?
— Och, zamknij się! — warknął Fineas Nigellus. — Może mógł załatwić pewne rzeczy lepiej, ale dużo zrobił dla szkoły. Ja jeden mu naprawdę pomagałem, a wy co zrobiliście, co? — zapytał wyzywająco. — Banda starych zgredów, co to tylko potrafią narzekać, a sami nie ruszą tyłka!
— O czym chciałaś rozmawiać, Minerwo? — zapytała Sinistra, nie zwracając uwagi na portrety, które właśnie zaczęły się sprzeczać. Do słownej potyczki dołączyło jeszcze kilka, ale na szczęście przeniosły się gdzieś na dalsze rejony, na jeden z wyżej zawieszonych portretów. Trochę tylko rozpraszały ją utyskiwania Dextera Fortescue, który gderał, że nie może nigdzie znaleźć swojej trąbki do ucha.
— Przede wszystkim chciałam zapytać, jak się trzymasz? — zagadnęła Minerwa.
Auriga zerknęła na nią z ukosa, lekko podejrzliwie. Ostatnim, czego się spodziewała, to McGonagall martwiąca się o jej samopoczucie.
— Nie wiem. Chyba nie najgorzej. Przede wszystkim cieszę się, że Liza ma się już dobrze.
— Tak, ja też. Wszyscy się o nią martwiliśmy. Ale nie rozmawiamy teraz o Lizie. Pytałam, jak ty się czujesz. — Minerwa łagodnie, acz stanowczo przekierowała rozmowę na poprzednie tory. — Wiem, że Severus był ci bliski…
— Nie w ten sposób, o którym myślisz — odparła prędko Sinistra. Kolejny raz zastanawiała się, co ich tak naprawdę łączyło. Więcej niż koleżeństwo, mniej niż przyjaźń, a w przeciwieństwie do tego, co wciąż podejrzewała połowa nauczycielskiego grona, ta relacja nigdy nie przeszła przez łóżko. Jak to właściwie nazwać, tę pokręconą relację? — Ale jeżeli miałabym być zupełnie szczera… To nie, nie mogę się z tym pogodzić. Severus zginął, nie wiedząc nawet, czy jego misja zakończy się powodzeniem. Nawet nie dane było mu zobaczyć upadku Voldemorta, chociaż to było chyba jedyne, czego pragnął.
McGonagall spojrzała na nią bystro.
— Skąd możesz to wiedzieć? Severus się nikomu nie zwierzał.
Auriga znów poczuła, jakby lekko zaczął osuwać się jej grunt pod nogami. No właśnie, skąd? Jakaś mglista wizja na moment wślizgnęła się do jej umysłu i natychmiast zgasła, jak płomień zdmuchniętej przez przeciąg świecy.
— Też nie mogę się pogodzić z wieloma rzeczami — powiedziała Minerwa gorzko. — Albus i Severus ułożyli cały ten plan za moimi plecami. Ufałam Albusowi bezgranicznie, a on… — Odwróciła lekko głowę, by zerknąć z ukosa na puste ramy obrazu Dumbledore'a. W jej oczach wyraźnie dało się dostrzec cień wyrzutu. Na pewno czuła się pominięta, wykluczona. Sinistra dobrze wiedziała, jak parszywa była świadomość, że zostało się zepchniętym na margines. — A mówię ci to teraz, żebyś zdała sobie sprawę, Aurigo, że więcej nas łączy, niż dzieli — podjęła McGonagall, ponownie zwracając na nią swoje spojrzenie. — Wiem, że nie byliśmy dla ciebie sprawiedliwi w ostatnich miesiącach. Popełniliśmy błąd, ale ty nie dajesz nam szansy, żeby go naprawić. Unikasz naszego towarzystwa, prawie nie zabierasz głosu na zebraniach… Wydajesz się nawet trochę nieobecna… Jeśli coś cię trapi, to powinnaś z kimś o tym porozmawiać, niekoniecznie ze mną. Może z kimś, komu naprawdę ufasz. Ale wiesz, likwidowanie tych szkód… to wymaga wysiłku z obydwu stron. Daj nam szansę… I daj sobie szansę.
Sinistra nie wiedziała, co powiedzieć, zaskoczona tą bezpośredniością. McGonagall nie była zbyt wylewna. Zupełnie jak ona sama. Długo musiała przygotowywać sobie tę przemowę.
— Myślałaś, żeby złożyć wypowiedzenie, prawda? — zapytała Minerwa znienacka.
— Przemknęło mi to przez myśl — przyznała Auriga. — Nie obawiaj się, nie postawiłabym cię przed faktem dokonanym trzydziestego pierwszego sierpnia, dałabym ci dość czasu, żeby…
— Aż tak ci tu źle?
— Nie o to chodzi. — Sinistra potrząsnęła głową. Rozpuszczone włosy ześlizgnęły się jej na ramię. Odgarnęła je na plecy, zastanawiając się, jak najlepiej wyjaśnić to, co ją dręczyło. Nie przez ten ostatni rok, ale już wcześniej, od jakichś dwóch, może trzech lat.
— Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się, co chcę dalej robić ze swoim życiem — wyznała. Skoro Minerwa zdobyła się na szczerość, to ona postanowiła odpowiedzieć tym samym. — W czasie wojny, wiadomo, to zeszło na margines, nikt nie myślał wtedy o podejmowaniu jakiś ważniejszych decyzji, sytuacja była tak cholernie niepewna. Nie wiedzieliśmy, czy będzie nam dane dożyć kolejnego dnia, kto by wtedy snuł jakieś dalekosiężne plany? Ale teraz… wojna się skończyła. I znów zaczynam się zastanawiać nad przyszłością. Nie wiem, czy widzę dla siebie tu dalej miejsce... Chodzi o… stagnację. Po prostu chyba zaczęło dopadać mnie wypalenie zawodowe.
McGonagall kiwnęła głową, jakby wszystko jej się doskonale zgadzało.
— Podejrzewałam, że może chodzić również o to i doskonale cię rozumiem. I może ty obecnie nie widzisz dla siebie przyszłości w Hogwarcie, ale ja tak. I mam dla ciebie pewną propozycję.
Sinistra spojrzała na nią z zainteresowaniem.
— Niedawno rozmawiałam z Horacym. Powiedział mi, że za jakiś czas będzie chciał wrócić na emeryturę. Nie od razu. Może za rok, a może za dwa lata. Slytherin wkrótce będzie potrzebował nowego opiekuna domu.
Auriga wpatrywała się w nią z napięciem. Czy ona naprawdę chciała jej powiedzieć, że widziała ją w tak odpowiedzialnej roli? Wydawało się, że Minerwa nie miała wysokiego mniemania o jej umiejętnościach.
— Wiem, że uczniowie, a zwłaszcza uczennice, już od dawna przychodzili do ciebie z różnymi sprawami, z którymi z tego czy innego powodu nie mogli, czy nie chcieli zwrócić się do Horacego, a wcześniej do Severusa — powiedziała, kolejny raz ją zaskakując. — Powiedz mi, czy interesowało by cię objęcie tej posady? Oczywiście, nie musisz decydować się od razu. Przemyśl to sobie na spokojnie i daj mi znać. Ale jeżeli się na to zdecydujesz, to Horacy na pewno chętnie pomoże ci we wdrożenie się w obowiązki opiekunki domu. On też był zdania, że to doskonały pomysł.
Auriga nie wiedziała, co odpowiedzieć. To była zaskakująca oferta… ale jednocześnie wydawała się tak właściwa. Miała już dość długi staż pracy, dwanaście lat — może dość skromny na tle niektórych weteranów nauczycielskiego grona, ale z pewnością było to o wiele więcej niż miał Severus, gdy został opiekunem domu. Kiedyś narzekał, że Dumbledore praktycznie wcisnął mu tę posadę, gdy tylko zauważył, że jako tako odnajdywał się już w roli profesora. Uznał, że był gotów na kolejne wyzwanie, a Snape żalił się jej, że w momencie, gdy sądził, że będzie miał trochę spokoju, bo już wszystko sobie ustawił, znów miał więcej roboty. Musiała sama przed sobą przyznać, że pomimo pewnych trudności, jakie jawiły się na horyzoncie, ta propozycja brzmiała niezwykle kusząco. Sinistra nie bez przyczyny trafiła do domu Slytherinu; też miała pewne ambicje, chociaż w przeciwieństwie do części swojego rocznika znalazła inną drogę, żeby je realizować, niż nawiązywanie na siłę koneksji z wysoko urodzonymi arystokratycznymi snobami i podstawienie przedramienia do wypalenia Mrocznego Znaku.
Nagle coś sobie uświadomiła. Przez lata w tym gabinecie spotykali się Gryfon i Ślizgon. Auriga siedziała teraz na miejscu Severusa, Minerwa tam, gdzie niegdyś Dumbledore. Historia właśnie w przedziwny sposób zatoczyła koło. Dyrektorka pochodząca z Gryffindoru i nauczycielka astronomii, reprezentująca dom Węża. Cóż za przedziwne odbicie! Coś się bezpowrotnie skończyło, coś nowego mogło się teraz zacząć. Minerwa wysunęła swoją propozycję, teraz kafel znajdował się po jej stronie boiska. Musiała się tylko zdecydować, czy chce w to wejść.
Jej matka zawsze powtarzała, żeby Auriga spokojnie zastanowiła się przynajmniej czterdzieści osiem godzin zanim coś zrobi i ta zamierzała się teraz do tego zastosować; w głębi ducha wiedziała już jednak, jaka będzie jej odpowiedź.
Auriga już z daleka słyszała, że w skrzydle szpitalnym grzmiała jakaś awantura. Zaniepokojona, przyspieszyła kroku. Z pewnością rozpoznawała głos Poppy; ten drugi wydawał się obcy. Jednak zanim tam dotarła, sprzeczka gwałtownie się urwała. Nie wiedząc do końca, czego może się spodziewać, weszła na główną salę.
Pierwsze, co ujrzała, to jakiegoś młodego magomedyka; cały czerwony na twarzy, chował właśnie do lekarskiej torby pękatą butlę z jakimś eliksirem. Sprawiał wrażenie skarconego uczniaka. Dwóch innych magomedyków znajdowało się bardziej w głębi sali. Najwyraźniej sprawdzali stan pacjentów. Co i rusz zerkali jednak w stronę młodszego kolegi; wydawali się trochę rozbawieni, a trochę zażenowani. Nigdzie nie było widać Pomfrey, ale sądząc po na wpół uchylonych drzwiach prowadzących do jej gabinetu i dobiegających stamtąd brzęków fiolek i naczyń znajdowała się u siebie. Sinistra zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Poppy praktycznie zamieszkała na sali szpitalnej i wyglądało na to, że pozostanie tu tak długo, jak długo będą tutaj przebywać pacjenci.
W niemal dwa tygodnie po bitwie w skrzydle szpitalnym na szczęście nie pozostało ich już zbyt wielu. Obiektywnie mówiąc, u Świętego Munga znajdowało się lepsze zaplecze niż w szkolnej infirmerii, ale transport pacjentów, którzy znajdowali się w ciężkim stanie, po prostu nie wchodził w grę. Wobec tego coś w rodzaju zewnętrznego oddziału szpitala zostało naprędce zorganizowane w Hogwarcie. Z początku magomedycy oddelegowani z Munga pełnili tutaj stałe dyżury. Później, w miarę jak kolejni pacjenci wracali do zdrowia, liczba medyków systematycznie się zmniejszała. W drugim tygodniu stan poszkodowanych był już stabilny i wymagali po prostu długiego odpoczynku i regularnego przyjmowania eliksirów leczniczych. Zakładano, że wkrótce odzyskają siły na tyle, że będzie można ich przetransportować do domów, by tam dalej dochodzili do siebie. Specjaliści wpadali do Hogwartu kontrolnie, w każdej chwili również można było wezwać magomedyka od nagłych przypadków za pomocą sieci Fiuu — Departament Transportu otworzył specjalne połączenie między szkołą a szpitalem, by ułatwić komunikację. Jednak za ogólną opiekę medyczną odpowiedzialna była Poppy, której pomagać mieli dyżurni magomedycy. Dzisiaj najwyraźniej doszło do jakiegoś małego spięcia na tle panującej hierarchii.
Sinistra podeszła do drzwi gabinetu Pomfrey i zapukała lekko we framugę. Pielęgniarka jednak w ogólnie nie zwróciła na to uwagi.
— Nie radzę sobie! Nie radzę! — mamrotała, nerwowo przestawiając naczynia z leczniczymi eliksirami na tacy. Jedno z nich przewróciło się z głośnym brzękiem, ale jakimś cudem się nie stłukło.
Sprawiała przy tym takie wrażenie, jakby chciała rzucić tą tacą. Nie pasowało to do zwykle opanowanej pielęgniarki, ale trudno było się dziwić, że puszczały jej nerwy. Żadne z nich nie znajdowało się w dobrym stanie psychicznym, nawet jeśli niektórzy ukrywali to lepiej od innych.
— Czy można? — zapytała Sinistra, chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
Poppy gwałtownie odwróciła się od stołu.
— Ach, to ty Aurigo. Przepraszam, w ogóle cię nie zauważyłam.
— Jeśli jesteś teraz zajęta i nie masz czasu…
— Skądże znów, mam mnóstwo czasu. Zwłaszcza, że odsuwa się mnie od moich zajęć i moich pacjentów. Bo sobie nie radzę — fuknęła Poppy.
— Oni chcą tylko pomóc — powiedziała Auriga, chociaż w głębi ducha aż za dobrze rozumiała Pomfrey. Im więcej ludzi z różnych oddziałów ministerstwa kręciło się po zamku, tym bardziej dawano do zrozumienia nauczycielom, że właściwie powinni usunąć się na bok, a najlepiej gdyby w ogóle się stąd wynieśli. Minerwa jednak ostro się temu sprzeciwiła i personel szkoły pozostał na miejscu, także po to, by patrzeć na ręce tym wszystkim fachowcom, którym im tu przysyłano.
— Szkoda, że nie było ich tutaj, gdy byli najbardziej potrzebni — powiedziała Poppy ponuro. Głos jej zadrżał, ale jakoś zdołała się opanować.
— Co się właściwie stało? Słyszałam jakąś sprzeczkę…
— Nic takiego, moja zwykła codzienność. Skończył taki magomedycynę parę lat temu i myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. — Wskazała podbródkiem w stronę głównej sali. Na pewno chodziło o tego młodego magomedyka. — Rwie się do podawania eliksirów pacjentom bez przeprowadzenia choćby podstawowego wywiadu. Moorgate'owi by to na zdrowie na pewno nie wyszło. Jest uczulony na skórkę boomslanga, zaczął by się dusić.
— Wobec tego dobrze, że go powstrzymałaś.
— Tak, tym razem zdążyłam. No więc, co cię do mnie sprowadza, Aurigo? Coś ci dolega?
— Nie pod względem fizycznym — powiedziała Sinistra . — Ale tak… mam problem.
Poppy bez słowa wskazała jej stojący pod ścianą wygodny fotel, obity tkaniną w czarno-żółte pasy. Sama usiadła na drugim, stojącym po przeciwnej stronie małego stoliczka, przy którym zwykle rozlewała na mniejsze porcje lecznicze eliksiry.
— Od jakiegoś czasu, odnoszę dziwne wrażenie, jakby… — zaczęła niezręcznie Sinistra i od razu urwała, nie wiedząc, jak najlepiej opisać to, co się z nią działo. — Dobrze, powiem wprost: zastanawiam się czy ktoś nie rzucił na mnie Oblivate.
— Masz jakieś luki w pamięci? Wrażenie, że coś ważnego ci umknęło?
— Nie, właściwie nie… — powiedziała Sinistra z wahaniem. Trudno było to nazwać.
— Ale czujesz wewnętrzny niepokój gdy myślisz o czymś… albo o kimś?
— Tak, coś w tym rodzaju.
— Urywki wspomnień, których nie możesz do niczego przypasować? I nie wiesz do końca gdzie i kiedy to słyszałaś?
— Tak, dokładnie coś takiego.
— Chodzi o Severusa, prawda? — Poppy tylko pokiwała głową.
— To takie oczywiste? — zapytała Auriga z bladym uśmiechem.
— Chyba wszyscy o nim myślimy znacznie więcej niż dotąd. A biorąc pod uwagę wasze wzajemne relacje…
— Błagam, tylko mi nie mów, że ty też wierzysz w te plotki.
— Wiesz, o co mi chodzi. Trzymaliście się razem, spędzaliście ze sobą sporo czasu. Jeżeli coś ci uciekło i odczuwasz teraz taki silny niepokój, to musiało się to wydarzyć całkiem niedawno.
Auriga skinęła głową. Tak właśnie podejrzewała.
— Trudno zupełnie wymazać wspomnienia — ciągnęła dalej Poppy. — Pozostają ukryte w głębi umysłu, jakby za cienką woalką. I echo tych wspomnień pojawia się pod wpływem różnych bodźców. Niemal niemożliwe jest usunięcie bez śladu uczuć, jakie towarzyszyły wspomnieniom — chyba, że ktoś zastosuje najbardziej brutalne metody, nie dbając o to, czy umysł osoby, na którą rzuca się Oblivate, ulegnie uszkodzeniu.
Cóż, Severus z pewnością nie chciał jej skrzywdzić. Domyślała się, dlaczego to zrobił. Nie tylko dla swojego, ale i dla jej bezpieczeństwa.
— Wiem, że rozmawialiśmy o czymś ważnym, krótko przed jego śmiercią — powiedziała. — Ale nie mogę sobie przypomnieć o czym. Muszę odzyskać te wspomnienia. Czy może byłabyś w stanie…
Poppy jednak pokręciła głową.
— Przykro mi, ale obawiam się, że to przekracza moje kompetencje.
— Tak sądziłam, że to nie będzie taka prosta sprawa — mruknęła Sinistra, choć prawdę mówiąc miała nadzieję, że Pomfrey zdoła jej jakoś pomóc.
— Dam ci namiary na specjalistkę. Wiem, że to delikatna kwestia, ale mogę za nią ręczyć. Pewnie będzie to wymagało paru spotkań, ale jest spora szansa, że uda się odwrócić to zaklęcie.
— Dziękuję. Właśnie na to liczę.
Liza stanęła przed lustrem w łazience, wzięła głęboki oddech i ściskając w rękach bluzkę, pierwszy raz naprawdę spojrzała na bliznę na swoim boku. Dopiero dziś rano zdjęto jej opatrunek. Poppy mówiła, że z czasem ślad po klątwie nieco zblednie, tak samo jak blizna po zwykłej, fizycznej ranie. Wspomniała też o różnych maściach i eliksirach, które mogły przyspieszyć jej wchłanianie, ale z dość zafrasowaną miną przyznała, że nie uda się jej zlikwidować zupełnie. Niestety, czarnomagiczne klątwy pozostawiały na człowieku trwałe piętno i żaden magomedyk nie wynalazł jeszcze skutecznego sposobu, by całkowicie je usunąć.
Wiedziała, że powinna się cieszyć, że klątwa nie wyprawiła jej na tamten świat. Domyślała się, że niewiele brakowało, chociaż nikt nie powiedział jej tego wprost. Będzie musiała co roku chodzić do Munga na kontrole, by specjalista od urazów pozaklęciowych sprawdził, czy w tym miejscu nie pojawia się nic niepokojącego (nie powinno, jeśli zabieg został dobrze wykonany; zawsze jednak istniało minimalne, tylko minimalne ryzyko, że klątwa zacznie się odradzać). Niemniej, widok nie należał do przyjemnych i wiedziała, że minie sporo czasu, zanim do niego przywyknie.
Ślad ciągnął się po prawej stronie jej ciała wzdłuż żeber przez bok i kończył na biodrze. Szaroczarny jak popiół, przypominał mocno rozgałęzioną, rozmytą błyskawicę. Rozlewał się pod skórą jak siniak, który nigdy nie miał się zagoić. Kwestia estetyczna, w miejscu, które mogła bez większego trudu zasłonić ubraniem. Co mieli powiedzieć ci, którzy mieli blizny w widocznych miejscach, na twarzy albo na dłoniach, albo co gorsza stracili kończyny w wyniku wypadków? W takich przypadkach nawet magia pozostawała zupełnie bezradna.
Tak, Liza mogła uważać się za szczęściarę. Julius Farringdon oślepł na jedno oko i częściowo stracił słuch po wybuchu, Anthony Goldstein i Jake Moorgate leżeli jeszcze w szpitalu, a John Baker został tak mocno pokąsany przez akromantule, że magomedycy nie byli pewni, czy kiedykolwiek wróci do pełni zdrowia. Nawet łzy feniksa mu nie pomogły; Fawkes wyrwał go ze szponów śmierci, ale trucizna zdołała wcześniej poczynić poważne spustoszenie w jego organizmie — pomoc dotarła zbyt późno. Wiedziała to wszystko, a mimo to miała chęć usiąść i po prostu się rozpłakać, bo sam fakt, że ktoś inny miał gorzej, jakoś nie poprawiał jej samopoczucia. Bardziej rzeczowa część umysłu Vector, chwilowo przytłumiona przez emocje, podpowiadała jej, że odreagowuje w ten sposób cały nagromadzony stres. Proste równanie — osobista niedola zawsze znajduje się wyżej w tabeli numerologicznej niż inne nieszczęścia…
Usłyszała, że ktoś otworzył drzwi do jej komnaty. Od razu rozpoznała swojego męża po krokach, zresztą tylko on wszedłby do środka bez pukania. James lekko zganił Oskara, który widocznie zaplątał mu się pod nogami, ale chyba zaraz schylił się, żeby go pogłaskać. Zdjęła okulary, pospiesznie otarła oczy wierzchem dłoni, a potem szybko założyła bluzkę.
— Lizzie, jesteś tutaj? — zawołał James. Widząc uchylone drzwi, wetknął głowę do łazienki. — Co się stało? — zaniepokoił się, dostrzegając łzy w jej oczach. — Boli cię? Pójść po eliksir przeciwbólowy?
— Nie, nic mi nie jest. Głupstwo. Po prostu… zobaczyłam, jak to wygląda i… — Nie wypowiedziała na głos wszystkich swoich obaw.
James widział wcześniej tę bliznę lepiej niż ona, był z nią przy zdejmowaniu opatrunku.
— Kochanie, nie jest ważne, jak to wygląda, zresztą słyszałaś, co powiedziała Poppy, są maści i eliksiry, które można stosować. Najważniejsze, że jesteś zdrowa, że tę klątwę udało się usunąć i nic ci już nie grozi — rzekł poważnie, podchodząc do niej. — Poza tym… Dla mnie zawsze będziesz piękna, wiesz? — dodał, obejmując ją czule.
Liza poczuła jak do jej oczu napływają łzy. Sama nie wiedziała, dlaczego aż tak się rozkleiła, słysząc te słowa. Tych kotłujących się w niej emocji faktycznie było chyba zbyt wiele. Wtuliła twarz w jego ramię, nie próbując nawet powstrzymywać łez. I pierwszy raz od wielu miesięcy znów poczuła się bezpiecznie.
Aberforth wiedział, że to właśnie tak się skończy. Po prostu wiedział. Coś w nim pękło, gdy dowiedział się jak wielu spośród najmłodszych obrońców Hogwartu zginęło albo odniosło rany. Jasne, wśród poszkodowanych znajdowali się też mieszkańcy Hogsmeade, członkowie Zakonu Feniksa, a także hogwarccy nauczyciele, ale nie zmieniało to faktu, że to ci najmłodsi, którzy nierzadko nawet jeszcze nie przekroczyli dwudziestki, złożyli największą ofiarę. Kolejny raz przekonał się, jak bardzo cyniczne poczucie humoru miała Śmierć. Pozostawiła na świecie jego, starego dziada, za którym nikt szczególnie by nie rozpaczał, ominęła wielu z najbardziej zatwardziałych Śmierciożerców, którzy mieli na sumieniu dziesiątki osób, a zabrała za sobą tych, którzy ledwie przekroczyli próg dorosłości. Którzy mieli przed sobą całe życie. Była w tym jakaś potworna niesprawiedliwość. Sądził, że gorycz, jaka go przepełniała po wszystkich tragediach, jakie dotknęły jego rodzinę, nie mogła być jeszcze silniejsza, a jednak. Los zawsze wiedział, jak dokopać. Te dzieciaki powinni zbierać karty z Czekoladowych Żab, opychać się słodyczami w Miodowym Królestwie, grać w quidditcha, pasjonować się tą okropną nowoczesną muzyką. Powinni marzyć, snuć plany na przyszłość, myśleć o podróżach. To wszystko zostało im odebrane.
Przepełniony żalem i gniewem, które skrywał za nieprzeniknioną fasadą, opuścił zamek nad ranem krótko po bitwie, ignorując próbującą go zatrzymać magomedyczkę, która upierała się, że potrzebuje pomocy. Jedyne, co potrzebował, to znaleźć się we własnym domu, w zaciszu czterech ścian. Fizycznie nic mu nie dolegało, poza śmiertelnym zmęczeniem. Miał już jednak swoje lata, uganianie się ze Śmierciożercami po zamku przez pół nocy nie przeszło mu ulgowo.
Czuł się winny, w jakiś sposób odpowiedzialny za członków Gwardii Dumbledore'a. Powinien ich zniechęcić, zamiast napędzać to całe szaleństwo, wyekspediować gdzieś daleko, w bezpieczne miejsce. Ale w głębi ducha zdawał sobie sprawę, że było to niemożliwe. Gdy ta machina została raz wprawiona w ruch, nic nie mogło jej już powstrzymać. Albus pewnie powiedziałby, że to oni dokonali wyboru. I że mieli do niego prawo. Powiedziałby wiele mądrych, trafiających w sedno słów, sprawiając, że Aberforth miałby go serdecznie dość.
„I co, czy jesteś teraz dumny, że zginęli dla ciebie, Albusie?" — myślał gorzko. — „Twoi mali żołnierze, równie zaślepieni, co ci młodociani, zindoktrynowani Ślizgoni, którzy tak ochoczo przyłączyli się do Voldemorta zaraz po ukończeniu szkoły?"
Ale zrzucanie całej winy na Albusa, co chętnie czynił przez sporą część swojego życia, niczego by nie zmieniło. Zwłaszcza, że nie byłby to prawda. Już dawno przekonał się, że oszukiwanie samego siebie było największym idiotyzmem, jaki można popełnić, dlatego musiał uczciwie przyznać, że młodzież sama zorganizowała się w tę całą Gwardię z inicjatywy nikogo innego jak samego Harry'ego Pottera. Był tego niemym świadkiem, dwa lata temu obserwował ich pierwsze spotkanie (nie sposób było czegoś takiego zapomnieć — nigdy wcześniej nie sprzedał tyle piwa kremowego) i kilka kolejnych. A walczyli, bo nie mieli innego wyjścia. Bo trzeba było wybrać między tym, co łatwe, a tym co słuszne, gdy jeszcze w ogóle posiadali możliwość jakiegokolwiek wyboru. Tak właśnie podsumowałby to Albus, doprowadzając Aberfortha do jeszcze większej irytacji. Nienawidził, gdy jego starszy brat miał rację.
Gdy dotarł do Hogsmeade, okazało się, że może zapomnieć o spokoju. Po pierwsze, okazało się, że w wiosce kotłuje się ogromny tłum szaleńczo zdenerwowanych ludzi, a po drugie aurorzy zajęli parter Świńskiego Łba na swoją kwaterę główną i postawili go przed faktem dokonanym.
— Nie będziemy przeszkadzać panu, prawda? — zapytał jeden z nich, Ernest Stockwell i sprawiał przy tym nawet dość przepraszające wrażenie. — To tylko na parę godzin, zanim się nie przeorganizujemy.
Aberforth mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi. Pod pewnymi względami aurorzy bardzo przypominali Śmierciożerców. Jak raz już gdzieś weszli, to trudno było ich wyprosić. Teoretycznie nie mieli do tego prawa, ale nie zamierzał im robić koło pióra, sytuacja była jaka była.
Szybko jednak okazało się, że odcięcie się od wszystkiego nie wchodziło w grę. Ludzie prędko zorientowali się, że Aberforth brał udział w bitwie i rzucili się na niego z pytaniami o los swoich bliskich, nie mogąc zdobyć informacji w punkcie, gdzie jedyne, co panowało, to dezinformacja. Zadeptali by go, gdyby nie przyblokowali ich aurorzy (końcem końców ich obecność jednak okazała się przydatna). Dumebledore'owi niezbyt podobała się ta nowa popularność, zastanawiał się, dlaczego nie gnębią tak innych mieszkańców Hogsmeade — prawdopodobnie zadecydowało o tym jego (niestety!) podobieństwo do brata. Wszystko uspokoiło się dopiero późnym popołudniem — wtedy wszystkie rodziny były już poinformowane o śmierci bliskich, a pod wieczór zostały dopuszczeni do zamku. Długo to trwało, ale podobno aurorzy chcieli wcześniej dobrze zabezpieczyć cały obszar. Musieli też weryfikować tożsamość wszystkich osób, które wchodziły na teren zamku.
Szybko rozeszły się informacje, że ministerstwo uparło się zorganizować jakąś ceremonię pożegnalną i dopiero po niej bliscy będą mogli zabrać swoich zmarłych. Ludzie byli tak oszołomieni stratą, że nikt nawet zbytnio nie protestował, zwłaszcza, że oficjele zagwarantowali, że pomogą zorganizować transport i pogrzeby. Aberforth przypuszczał, że dzięki tej jeździe na trumnach chcieli odzyskać trochę popularności. Rodziny, ze zrozumiałych powodów, chciały pozostać przez te dni jak najbliżej zamku.
Świński Łeb nie miał zbyt wiele pokoi gościnnych, ale przyjął u siebie parę rodzin, między innymi Brownów, Wilmarów i Creeveyów, dając tym samym przykład innym mieszkańcom Hogsmeade, którzy poszli w jego ślady; nie mógł pozwolić, by koczowali gdzieś na ulicy. Creeveyowie wydawali się szczególnie zagubieni; pomimo że ich obydwaj synowie trafili do magicznego świata, ich brak wiedzy o nim, a zwłaszcza o aktualnych wydarzeniach, był zatrważający. Zostali po prostu pewnego dnia poinformowani listownie, że Colin i Dennis nie mają prawa dłużej uczęszczać do szkoły. W wyniku jakiejś urzędniczej pomyłki zapomniano odebrać im różdżki. Ostatecznie przyczyniło się to do zguby Colina, która postanowił przyłączyć się do bitwy w Hogwarcie, sądząc, że coś zdziała, mając broń w ręce. Chociaż ten dzieciak był tak narwany, że pewnie brak różdżki by go nie powstrzymał.
Pamiętał irytujący entuzjazm tego chłopaczka, który wszędzie chodził ze swoim aparatem, w każdym miejscu widząc interesujące obiekty do fotografowania. Raz wlazł mu nawet do obejścia, chciał zrobić parę zdjęć kozom. Aberforth z początku niezbyt miło go potraktował, myślał, że chce spłatać jakąś psotę. Długi czas myślał, że to chochliki straszą mu kozy, póki nie okazało się, że w ten sposób zabawiało się kilku niewychowanych wyrostków ze szkoły. Colin nie miał jednak z tym nic wspólnego.
Aberforth nie uważał, że robił coś nadzwyczajnego. Po prostu dbał o to, by rodziny miały się gdzie przespać i nie dopuszczał do nich dziennikarzy. Niestety, do Hogsmeade prędko ściągnęli przedstawiciele prasy z całego świata; żadne z nich nie dorównywało jednak bezczelnością Ricie Skeeter, którą musiał dosłownie wyrzucić, bo wlazła mu do pubu od zaplecza. Pomagała mu wdowa Puddifoot, która też chciała jakoś wesprzeć rodziny zmarłych i donosiła posiłki (chociaż nikt nie miał zbytnio ochoty na jedzenie). Przedstawiciele Świętego Munga przysłali na miejsce pomoc psychologiczną, ale specjalistów było zwyczajnie zbyt mało. Aberforth, chcąc nie chcąc, stał się powiernikiem tych rodzin. Wszyscy byli zdruzgotani, nie mogli się pogodzić z tym, że nawet nie wiedzieli, w jakim niebezpieczeństwie znajdowały się ich dzieci.
— Przecież zabralibyśmy ich z tej szkoły, gdybyśmy tylko wiedzieli… — każde z nich powtarzało to jak mantrę.
Aberforth nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie był dobry w tych podnoszących na duchu gadkach. Zresztą czy słowa mogły cokolwiek zmienić, jakoś złagodzić ból po tak świeżej, okrutnej stracie? Nie miał nigdy dzieci, ale wiedział, jak to jest stracić bliskie osoby i żyć potem ze świadomością, że można było temu spróbować jakoś zapobiec. Po prostu słuchał, gdy potrzebowali się wygadać i milczał, gdy po prostu potrzebowali jakiegoś towarzystwa. I czuł się niezwykle głupio, gdy dziękowali mu za to, że pomagał ich dzieciom w tych ostatnich dniach.
Gdyby pomógł bardziej, to może wciąż jeszcze by żyli.
Nie brał udziału w tych wszystkich napuszonych uroczystościach. Nie mógłby słuchać tych pompatycznych przemów, tych wszystkich oficjeli i wysoko postawionych urzędasów, którzy przymykali oczy na to, co działo się od lat w ministerstwie. Wyszedł jednak popatrzeć na kondukt pogrzebowy, na ten cholernie długi sznur czarnych powozów i zastanawiał się , w których znajdowali się członkowie Gwardii. Nie sposób było powiedzieć, wyglądały identyczne, jakby na potwierdzenie, że śmierć była równa dla wszystkich.
Potem zaczęły się pogrzeby. Aberforth uczestniczył w kilkunastu z nich; najeździł się więcej, niż w całym swoim życiu, bo tylko część pochówków miała miejsce w Hogsmeade. Po ostatnim pogrzebie jakiś etap tej historii został zamknięty, ale otaczające ją szaleństwo trwało dalej.
Prasa miała używanie. „Prorok" dzień w dzień publikował artykuły na temat bitwy. Rozpisywano się o osobach, które „bezinteresownie poświęciły swoje życie za innych", opatrując artykuły ogromnymi czarno-białymi zdjęciami poległych i prześcigając się w coraz bardziej ociekających patosem historiach, które ocierały się o granicę absurdu i nonsensu. Publikował też komentarze rozmaitych pseudoekspertów, a nawet uruchomił specjalny dodatek, zatytułowany Peryskop, gdzie znajdowały się tłumaczenia artykułów z prasy zagranicznej. Aberforth nie mógł pojąć, dlaczego o sytuacji w Wielkiej Brytanii wypowiadał się teraz cały świat, chociaż wcześniej nikt nawet nie kiwnął palcem, gdy Voldemort dochodził do władzy. Jego kozy miały więcej rozumu od tych wszystkich pismaków i w pierwszej kolejności pożarły ten idiotyczny zagraniczny dodatek, zanim Aberforth zdążył przeczytać całość, co zapewne niebezpiecznie podniosłoby mu ciśnienie. Donoszono również o zniesieniu dekretów, wprowadzonych za czasów reżimu, o zwolnieniach kolejnych więźniów politycznych, powoływaniu kolejnych komisji śledczych, drobiazgowej wewnętrznej weryfikacji i o szeroko zakrojonych reformach, jakie zamierzano przeprowadzić, by opanować szalejący w świecie czarodziejów kryzys. Srutu-tutu, majtki z drutu. Słyszał to już tysiąc razy. Ministerstwo nie potrafiło nawet opanować półślepego smoka, który zwiał z Gringotta. Wciąż przebywał na wolności, kryjąc się gdzieś w górach Szkocji i nieco zmniejszając populację owiec mugolskim hodowcom.
Pośród tego całego natłoku informacji tylko jedna pozwalała żywić nadzieję, że w ministerstwie może coś zmieni się na lepsze — ministrem magii wręcz w ekspresowym tempie został wybrany Kingsley Shacklebolt. Zakon musiał pociągnąć za wiele sznurków, żeby zdobyć większość w Wizengamocie. Aberforth był pewien, że lekko mu będzie, obejmował władzę w bardzo ciekawych czasach. Prawie mu współczuł. Prawie. Bo skoro Shacklebolt tak się pchał do polityki, to pewnie też miał sporo ambicji i swoje za uszami.
Niestety, wielu Śmierciożerców wciąż pozostawało na wolności. Szeroko zakrojone poszukiwania nie przyniosły dotąd żadnych rezultatów, podejrzewano, że przynajmniej część z nich zdołała uciec zagranicę. Zmagano się też z plagą dementorów, którzy pozbawieni zajęcia w Azkabanie, rozpierzchli się po wyspach, szukając łatwych ofiar; pośrednio uderzyło to w mugoli, wśród których wzrosła liczba zachorowań na depresję i samobójstw. Na horyzoncie widniało widmo kryzysu gospodarczego, w związku z czym ludziom kompletnie odbiło i rzucili się wykupować do sklepów podstawowe artykuły spożywcze, takie jak ryż i cukier. Aberforth kompletnie się tym nie przejmował. Wiedział już, jak robić zakupy w Sainsbury'm, więc nie groziła mu śmierć głodowa.
Zapowiadano, że wkrótce ruszy kilka głośnych procesów, między innymi Lucjusza Malfoya i Piusa Thicknesse'a. Wciąż zbierano materiały dowodowe w tych sprawach, we wrześniu miały odbyć się pierwsze oficjalne przesłuchania. Kariera politycznego byłego ministra magii, którego pogardliwie nazywano „piórem" Śmierciożerców przez wzgląd na wszystkie niepopularne ustawy jakie podpisał, była skończona, ale w kuluarach mówiło się, że prawdopodobnie zostanie dość szybko całkowicie uniewinniony — wiele wskazywało, że przez cały czas znajdował się pod Imperiusem. Dla osób mugolskiego pochodzenia, prześladowanych w czasach reżimu, nie stanowiło to jednak większej różnicy. Większość nigdy nie zetknęła się bezpośrednio ze Śmierciożercami, to specjalna komisja, powołana przez ministerstwo, odebrała im prawa, spychając na margines społeczeństwa. Może kto inny pociągał za sznurki, ale to Thicknesse był twarzą tamtej zmiany i to jego najłatwiej było obciążyć odpowiedzialnością za wprowadzone restrykcje i inwigilację. Nie zniknął zupełnie z publicznego życia, choć unikał rozmów z prasą — widocznie tak mu doradzono. Musiał jednak liczyć się z tym, że ludzie nieprędko zapomną i zmagać się z ostracyzmem, niechęcią i wrogością. Na zdjęciach, publikowanych od czasu do czasu w „Proroku" były minister wydawał się wyniosły i niewzruszony, ale na jego wysokim czole pojawiło się jakby trochę więcej zmarszczek, a we włosach i brodzie siwizny.
Malfoy nie mógł liczyć na równie łagodne potraktowanie, ale na razie pozostawał na wolności na szczególnych warunkach. Podobno obficie zasilił fundusz odbudowy Hogwartu i pomocy dla rodzin ofiar, a także kieszenie kilku wysokich rangą sędziów Wizengamotu. Deklarował też pójście na pełną współpracę, kreując się na jedną z ofiar Voldemorta, który robił to, co robił głownie ze strachu o rodzinę. Opinia publiczna czekała na rozpoczęcie tych procesów, jak na igrzyska. Musieli się czymś pasjonować, a prasa starannie dbała o to, by podsycać zainteresowanie. Większą sensację mógłby wzbudzić tylko proces samego Severusa Snape'a, gdyby ten zdołał przeżyć wojnę. Snape jednak leżał w grobie i miał już święty spokój, chociaż mówiło się, że parę osób, w tym Harry Potter i Minerwa McGonagall mocno zabiegali o oczyszczenie jego imienia. Ministerstwo nawet się do tego przychylało — martwy szpieg był wygodny, łatwo dało się zrobić z niego bohatera. Żywy sprawiałby znacznie więcej kłopotów.
Dni zmieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a ludzie wciąż przynosili kwiaty i układali je przy bramie i wzdłuż zrujnowanych murów Hogwartu, przyczepiali zdjęcia zmarłych, kartki z podziękowaniami a nawet wiersze. Aberforth obserwował to z mieszanymi uczuciami. Nawet rozumiał potrzebę wynikającą z pierwszego zrywu, sam w młodości niemal codziennie chodził na grób matki, a potem również Ariany, ale po miesiącu naprawdę mogliby się opamiętać. Był zdania, że pieniądze można było przeznaczyć na coś bardziej użytecznego niż kwiaty, na przykład dołożyć się do funduszu na odbudowę szkoły.
Pośród całego morza bezsensu (czy naprawdę najważniejszą kwestią teraz, gdy Hogwart wciąż leżał w ruinie, było omawianie, jak powinien wyglądać pomnik poświęcony ofiarom i gdzie go zbudować?) pojawiały się też jednak konkretne inicjatywy. Fatalne Jędze zaplanowały specjalne tournée koncertów — dochód ze sprzedaży biletów miał być w całości przekazany na pomoc poszkodowanym i rodzinom ofiar. Wsparcie płynęło nawet z tak dalekich krajów jak Polska — jedna z bardziej utytułowanych drużyn klubowych, Krogulce z Kielc zaprosiła do siebie Strzały z Appleby, by rozegrać mecz charytatywny. Podobno to wydarzenie zostało zorganizowane z inicjatywy ich obecnego trenera, który w przeszłości był zawodnikiem Strzał.
Aberforth śledził to wszystko z pewnego oddalenia, starając się wrócić do swojego dawnego życia. Ale chociaż wiele rzeczy pozostało po staremu, inne się zmieniły. Wciąż otwierał pub o tej godzinie, o której mu się podobało, ale klientów miał jakby więcej niż wcześniej. Niektórzy chcieli zobaczyć na własne oczy to „słynne miejsce", inni zatrzymywali się by odpocząć po odwiedzeniu miejsca pamięci i wypić kawę albo herbatę. Wdowa Pudifoot od razu zwietrzyła interes i w tym sposobem w asortymencie Świńskiego Łba pojawiło się ciasto, pierwszy raz w historii. Aberforth tylko wzruszył ramionami i zgodził się na ten nowy układ. I postawił obok tacy z ciastem większą z skarbonkę z napisem „Na odbudowę szkoły".
Drugą zmianą, jaką odnotował, było niezwykle ożywione życie towarzyskie, jakie nagle stało się jego udziałem. Dzieciaki, którym pomagał w czasie wojny, wcale o nim nie zapomniały. Longbottom, Macmillan, Abbott i paru innych zaczęło regularnie do niego przychodzić. Nie zniechęcał ich ani szorstki sposób bycia Aberfortha, ani jego mrukliwość. A on, chociaż sam nie chciał tego przed sobą przyznać, cenił sobie ich towarzystwo. Miło jednak było czasami do kogoś otworzyć gębę, a w przeciwieństwie do jego sąsiadów chcieli z nim rozmawiać o czymś innym niż pogoda i choroby. Jonasz Plumstead, jeden z weteranów bitwy, prędko wrócił do swojego zwykłego narzekania na bolące plecy i reumatyzm, i szczegółowego opowiadania mu o wszystkich swoich innych dolegliwościach, więc wizyty Longbottoma i pozostałych członków Gwardii były miłą odskocznią.
Trzecia niespodzianka spotkała go parę tygodni po bitwie. Aberforth kończył właśnie doić kozy, gdy gdzieś nad jego uchem rozległ się znajomy, radosny skrzek. Dumbledore, kompletnie zaskoczony, o mało co nie wypuścił z rąk wiadra z mlekiem. Odwrócił się prędko i ujrzał Fawkesa, który siedział na dachu szopy.
— A co ty tu robisz? — zdziwił się. Feniks rozłożył skrzydła i sfrunął na murek.
Niejednokrotnie zastanawiał się, co się z nim stało po śmierci Albusa. Ptak zniknął po jego pogrzebie i wszyscy zakładali, że po prostu wrócił do życia na wolności. Brat zawarł z nim znajomość w dość szczególnych okolicznościach, Aberforthowi wydawało się mało prawdopodobne, by znalazł sobie jakiegoś nowego towarzysza. Feniksy starannie wybierały sobie opiekunów. Potem Fawkes, jakimś cudownym zrządzeniem losu, objawił się, gdy sytuacji obrońców wydawała się zupełnie beznadziejna i przyczynił się do odwrócenia losów starcia. Następnie kręcił się w okolicach Hogwartu, z własnej inicjatywy pomagając w skrzydle szpitalnym. Moc jego łez pozwoliła uleczyć wiele poważnych ran i fizycznych urazów. Aberforthowi obiły się o uszy jakieś pogłoski o tym, że w lochach znaleziono żerdź feniksa, pochodzącą z gabinetu Dumbledore'a, co mogło wskazywać na to, że przez te wszystkie miesiące przebywał u Snape'a. Nie zastanawiał się nad tym głębiej, chociaż wyjaśniałoby to, skąd Fawkes wziął się w Hogwarcie. Albus zrzucił Snape'owi na głowę tyle rzeczy, że mógł mu również wepchnąć feniksa. Było jednak całkiem możliwe, że Fawkes zainteresował się nim sam; to stworzenie miało różne niezwykłe pomysły, jednym z nich mogło być wybranie tego ponurego osobnika na swojego opiekuna.
Teraz zaś wszystko wskazywało na to, że feniks miał ogromną ochotę zatrzymać się u Aberfortha.
— No dobra, wlatuj — powiedział Aberforth, przekładając wiadro z mlekiem do lewej ręki i szeroko otwierając drzwi do swojego pubu. — ale jeśli liczysz na dobrą wyżerkę, to lojalnie ostrzegam, że możesz się rozczarować.
Feniks ochoczo skorzystał z tego zaproszenia. Od razu poleciał na górę, do salonu, pewnie z przyzwyczajenia. Ostatecznie to tam Aberforth najczęściej przyjmował brata. Jakoś tak się utarło, że gdy Albus wpadł do niego z wizytą, prawie zawsze zabierał ze sobą Fawkesa. Feniks lepiej sprawdzał się w roli rozjemcy niż biały gołąb z gałązką oliwną w dziobie. Szkoda tylko, że był przy tym taki niesforny. Natychmiast poczuł się jak u siebie w domu i spróbował dobrać się do słoja z ciastkami, który stał na kredensie, o mało co go nie rozbijając. Dumbledore zdołał uchronić go przed roztrzaskaniem się w niemal dosłownie ostatnim momencie. Przełożył część ciastek na talerzyk i podsunął pod dziób bezgraniczne uszczęśliwionego Fawkesa. Obserwując, jak czyni w nich spustoszenie, Aberforth zaczął się zastanawiać, czy lokalny sklep zoologiczny w Hogsmeade miał na składzie mątwę.
— Hej, a może odwiedziłybyśmy Charity? — zaproponowała Auriga pewnego letniego popołudnia. Nie rozmawiały o tym wcześniej, nie umawiały się w żaden konkretny sposób, Sinistra po prostu nagle pomyślała, że przyszedł na to odpowiedni moment, gdy tak rozmawiały o bieżących sprawach, przeskakując z tematu na temat. Dawno u niej nie były, ostatni raz jakoś na jesieni. Później uzyskanie przepustki, by wyrwać się z zamku choćby na jeden czy dwa dni stało się praktycznie niemożliwe, nie mówiąc o tym, że gdy los żywych był tak niepewny, mniej myślało się o zmarłych. Liza nie miała nic przeciwko, chociaż pierwotnie umówiły się po prostu, żeby wyskoczyć na kawę w jednej z kawiarenek na Pokątnej, na zwykłe babskie ploty. Obydwie przebywały obecnie na urlopie, nieco skróconym ze względu na okoliczności; Auriga pomieszkiwała u rodziców i jakoś wciąż nie mogła się zebrać, żeby pojechać gdzieś dalej, choćby na parę dni. Myślała, żeby wyskoczyć do Kornwalii albo chociaż na wyspy Skye, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Spędzała czas na włóczeniu się po ulubionych londyńskich parkach, głównie po Kew Gardens i Regent's Park, spacerowała mało uczęszczanymi szlakami w Greenwich, nad Tamizą, ponownie odwiedziła wszystkie londyńskie muzea, jak zwykle najwięcej czasu spędzając w Muzeum Historii Naturalnej albo przesiadywała w kawiarniach. Bywało, że niekiedy nawet w dość atrakcyjnym towarzystwie. Liza i James dopiero niedawno wrócili z Portugalii. Mąż w ekspresowym tempie skończył przed terminem ostatnie zobowiązania u swojego poprzedniego pracodawcy, odwalając zaplanowane na cztery miesiące roboty w niespełna cztery tygodnie, wprawiając tym samym całe otoczenie w niepomierne zdumienie. Portugalczycy, którzy pracowali raczej wolno, nie przypuszczali nawet, że takie tempo było możliwe. Dzięki temu Vectorom zostało całkiem sporo czasu na podróżowanie po Algarve. Odwiedzili Faro, Silves i sporo plaż na odcinku pomiędzy Albufeirą a Quarteirą. Liza otwarcie przyznała, że wykorzystała fakt, iż James zadeklarował, że mogą robić wszystko, na co miała ochotę. Liza oświadczyła wobec tego, że najbardziej interesuje ją leżenie na plaży; ewentualnie włóczenie się po klifach i oglądanie delfinów. Zgadzała się też łaskawie na przesiadywanie w pastelariach, przy galão i pastéis de nata i uroczych, małych restauracyjkach, serwujących owoce morza i inne portugalskie specjały, jak przyrządzony na najrozmaitsze sposoby dorsz. W drugim tygodniu pobytu oświadczyła jednak, że teraz będą robić to, co najbardziej lubił James, wobec tego pozwiedzali też trochę miast, oglądając lokalną architekturę i zabytki, i zaliczyli twierdzę w Sagres. Wrócili na początku sierpnia. James był gotów do podjęcia kolejnej pracy — za tydzień miał dołączyć do grupy rekonstrukcyjnej, działającej w Hogwarcie. Urlop wyraźnie wyszedł Lizie na dobre. Opaliła się i wyglądała o wiele bardziej zdrowo niż jeszcze dwa miesiące temu, gdy wciąż dochodziła do siebie po długim pobycie w letargu. Szybko dopiły cappuccino i wyszły z lokalu, by teleportować się wprost pod bramę cmentarza.
Charity nie pochowano w Hogsmeade, tylko w pobliżu jej rodzinnej miejscowości. W przeciwieństwie do Londynu, gdzie było pochmurno i zanosiło się na deszcz, tutaj panowała piękna pogoda. Po błękitnym niebie leniwie żeglowały białe, puchate obłoki, a słońce mocno grzało w plecy. Pomimo, że na cmentarzu znajdowały się groby z kilku stuleci, większość terenu była uporządkowana — tylko w jednym zakątku, niczym zapomniana wyspa, znajdowała się kwatera z poprzewracanymi, zarośniętymi mchem kamiennymi nagrobkami, z napisami tak zatartymi przez upływ czasu, że nie sposób było dociec, kto został tam pochowany. Ale w nowszej części cmentarza ścieżki wysypano białym żwirem, a wzdłuż głównych alejek rosły rozłożyste krzaki białego i fioletowego bzu. Trawa była przycięta co do milimetra, oczywiście za pomocą magii, kontrastując ze znajdującą się tuż za niskim kamiennym murkiem łąką, gdzie czerwieniły się maki i niebiesko pobłyskiwały chabry. Sinistra dostrzegła tam też wybujałe kępy rudbekii. Ich ciemne środki, okalane żółtobrązowymi płatkami, przypominały oczy. Przypomniała sobie, że Charity bardzo lubiła te kwiaty. Na pewno bardziej podobałaby się jej ta dzika łąka niż schludnie uporządkowany teren i przecinające się pod kątem prostym wąskie alejki.
W milczeniu przeszły przez opustoszały cmentarz i zatrzymały się przy grobie Charity. Symbolicznie urządzonym, bo ciała przecież nigdy nie odnaleziono i było nader wątpliwe, czy kiedykolwiek to nastąpi, skoro większość tych, która mogła cokolwiek powiedzieć o jej losie, już nie żyła.
…jak ona zginęła?
Zapewniam cię, że nie chcesz wiedzieć.
Wierzyła, że gdyby istniał bodajby cień szansy, Severus spróbował by ją jakoś uratować. Miała co do tego całkowitą pewność; dzięki wizytom u specjalistki, którą poleciła jej Poppy, wiedziała, że prześladujące ją oderwane obrazy faktycznie stanowiły echo wspomnień, zatartych przez Oblivate. Wiedziała już, że rozmawiała z Severusem na krótko przed jego śmiercią. Że faktycznie domyśliła się prawdy. Odzyskiwała te wspomnienia po kawałku; był to mozolny proces, przypominający zbieranie rozsypanych ziarenek piasku. Fragment ich rozmowy o Charity był szczególnie wyraźny; magomedyczka wytłumaczyła jej, że przy rekonstrukcji wspomnień w pewien sposób najprościej było dotrzeć do tego, co łączyło się z najsilniejszymi emocjami. Sinistra nie zamierzała odpuścić, póki nie zdołają dogrzebać się do całości. Potrzeba była jeszcze co najmniej kilku sesji, by odtworzyć wszystko to, co odebrał jej Severus. Rozumiała, dlaczego podjął tę decyzję — wszakże obydwoje byli Ślizgonami z krwi i kości — ale wcale nie czuła się z tym dużo lepiej.
Spoglądając na grób Charity, przypomniała sobie dzień jej pogrzebu — było bardzo upalnie, nieznośny żar wręcz lał się z nieba, a ona nie mogła uwierzyć, że zaledwie parę tygodni wcześniej, gdy widziały się na zakończeniu roku szkolnego, przesuniętym przez wzgląd na okoliczności związane ze śmiercią Albusa, absolutnie nic nie wskazywało na to, że wkrótce wydarzy się kolejna tragedia. Od razu ożyły wszystkie przygnębiające wspomnienia. Kompletnie załamani rodzice Charity, którzy stracili jedyną córkę i ściągnięta bólem twarz Charlesa, jej męża, który spoglądał przed sobą niewidzącym wzrokiem. Najbardziej jednak utkwił jej w pamięci widok córki Charity, Abigail. Była jeszcze zbyt mała, by zrozumieć, co stało się z jej mamą, ale instynktownie wyczuwała atmosferę powagi i żalu. Tuliła się do swojego ojca, trzymając go kurczowo za rękę i rozglądając się dookoła szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami.
Teraz, patrząc na nagrobek, Sinistra miała w głowie tylko jedną myśl: potworna niesprawiedliwość. Charity nie miała jeszcze nawet trzydziestu lat… Jej życie zostało przekreślone, bo ktoś inny uznał, że śmierć jednego z nauczycieli Hogwartu posłuży znakomicie jako ostrzeżenie dla pozostałej części profesorskiego grona, pozwoli utrzymać ich w ryzach. Tak na dobrą sprawę to mogło być każde z nich… Ale trafiło na Charity.
Zauważyła, że na grobie leżało sporo świeżych kwiatów. Rodzina Charity musiała często tu przychodzić; gdy umiera młoda osoba, wyrwa, jaka po niej pozostaje, bywa szczególnie widoczna. Auriga przyklęknęła i położyła obok bukiecik żółtych chryzantem, który kupiła w sklepie znajdującym się przy bramie cmentarza.
— Myślisz, że jej to robi jakąś różnicę? Że cały ten koszmar się wreszcie skończył? — zapytała nagle Liza.
— Myślę, że nie — przyznała Sinistra szczerze.
— Dlaczego więc przyszłyśmy tutaj, jakbyśmy chciały jej powiedzieć, że to koniec? I że jest już po wszystkim?
— Żebyśmy my poczuły się lepiej — odparła Auriga, wstając.
Przez chwilę stały w milczeniu, każda pogrążona we własnych myślach. Gdzieś nieopodal, w zaroślach świergotały niewidoczne ptaki, od czasu do czasu z bzyczeniem przeleciał jakiś owad.
— Pamiętasz jak bardzo Charity była wystraszona, gdy Severus i Minerwa wykłócali się o quidditcha? — powiedziała nagle Sinistra, przerywając ciszę. — Gdy myślała, że oni tak na poważnie?
— Akurat teraz ci się to przypomniało? — Liza uśmiechnęła się lekko, nie okazując zdziwienia. Dobrze znała zwyczaj przyjaciółki do wygłaszania takich nagłych, pozornie nie związanych z niczym uwag.
— Tak. Nie wiem, dlaczego akurat to.
Tyle było rozmów, spotkań, codziennych konwersacji w przelocie przy kawie albo herbacie podczas przerw między zajęciami, omawiania zwykłych szkolnych spraw, od czasu do czasu babskie wieczorki, gdy w trójkę siedziały przy gorącej herbacie albo winie, a czas upływał nie wiadomo kiedy. Gdy Charity urodziła dziecko ta tradycja na jakiś czas zamarła, ale kiedy Abigail trochę podrosła, wróciła, choć w nieco innej formie. Spotkania przesunęły się na popołudnia, gdy Charity zostawała dłużej w zamku, i odbywały mniej więcej raz na kwartał. Auriga nagle uświadomiła sobie, że nie potrafiła przywołać wyraźnie, o czym były te rozmowy, poza jakimiś przypadkowymi urywkami. Wszystko zlało się w jeden strumień, a poszczególne wspomnienia umykały jak plamki światła odbijające się od wody. Bardzo ją to przygnębiło.
Przypomniała sobie, że od czasu do czasu widywała Charity rozmawiającą z Severusem. Zawsze pogodna, życzliwie nastawiona do świata, miała naturalny dar zjednywania sobie ludzi. Snape był wprawdzie odludkiem, ale nie oznaczało to, że zupełnie stronił od ludzkiego towarzystwa. Należało mieć po prostu do niego odpowiednie podejście. Jednak o czym wtedy rozmawiali, nawet Auriga nie wiedziała. I nigdy już nie miała się dowiedzieć.
Intensywny kolor chryzantem zwabił białego motyla, który przysiadł na chwilę na jednej z puchatych głów. Był zwykły, niepozorny, pewnie większość osób w ogólnie nie zwróciłaby na niego uwagi. Sinistra obserwowała jak drepcze po kwiatku w poszukiwaniu nektaru, lekko poruszając delikatnymi skrzydełkami. Chwilę później zerwał się gwałtownie i przefrunął nad murkiem w stronę łąki. Auriga śledziła wzrokiem jego lot, póki nie zniknął jej z oczu gdzieś nad kępą rudbekii.
Reginald Grubbly obudził się nad ranem. Przez okna sączyło się blade, szarawe światło poranka, wydobywając z półmroku kształty zakurzonych mebli i leżących w nieładzie rzeczy. Zmrużył oczy. Uświadomił sobie, że znów przysnął na kanapie w ubraniu. Przez długą chwilę po prostu leżał bez ruchu, gapiąc się w sufit. Czasem nie miał po prostu siły, żeby wieczorem pójść się umyć, a potem normalnie położyć do łóżka. Łóżka, które było zbyt wielkie i puste dla jednej osoby. Zresztą cały ten dom wydawał się bez życia, odkąd zabrakło Miny. Lubiła utrzymywać wszystko w idealnym porządku, więc ciągle znajdowała się w ruchu, układając rzeczy i gderając na bałaganiarstwo męża, a zwłaszcza na jego zwyczaj ugniatania ozdobnych poduszek na kanapie w salonie. Poduszek, na których teraz właśnie leżał. Natychmiast poczuł się winny. Usiadł na kanapie, a potem próbował je poprawić, wygładzając zaklęciem. Na próżno. Nawet to mu nie wychodziło.
Był przekonany, że mieli przed sobą jeszcze wiele lat, które spędzą razem, ciesząc się spokojnym życiem na emeryturze. Że razem się zestarzeją, jak dwa drzewa, rosnące obok siebie, splecione korzeniami, podpierające się wzajemnie. Że będą obserwować, jak dorastają ich wnuki, pomagając odkrywać im otaczający je dookoła świat. Poza tym mieli jeszcze sporo prywatnych planów — po tym całym wojennym szaleństwie chcieli wyruszyć w małą podróż po Francji, planowali też gruntowny remont domu, a Mina coraz częściej mówiła o uporządkowaniu ogrodu i nawet zrobiła jakieś wstępne szkice jak miałoby to wyglądać. To wszystko okazało się warte tyle, co pył na wietrze. Życie Miny zostało zdmuchnięte, ot tak, po prostu, tylko dlatego, że znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, a wraz z nim skończyło się życie Reginalda.
Jej pogrzeb był koszmarem, przetrwał go chyba tylko dzięki temu, że był na silnych eliksirach uspokajających. Rejestrował wszystko z lekkim opóźnieniem, jak przez mgłę i pewnie wydał się innym żałobnikom strasznym dziwakiem i mrukiem. Pełno ludzi chciało z nim rozmawiać, a on zastanawiał się, czy powinien wszystkich kojarzyć i skąd. Jego otępiały umysł nie był do tego zdolny, więc ciężar konwersacji wzięli na siebie jego syn i córka. Przyszło bardzo wielu dawnych uczniów Wilhelminy — nawet nie zdawał sobie sprawy, że wywarła wpływ na życie tak wielu ludzi; część z nich poszła na weterynarię albo zainteresowała się pracą z magicznymi stworzeniami.
Mówi się, że pogrzeb to zamknięcie pewnego etapu, że tę ceremonię z całą jej oprawą organizuje się tak naprawdę dla żywych, by mogli iść dalej. Reginald jednak nie widział dla siebie żadnej przyszłości, nawet odrobiny nadziei, a jeżeli rozpościerała się przed nim jeszcze jakaś droga, to najpewniej prowadziła w przepaść.
Wiedział, że dzieci martwiły się o niego. Przez pierwsze tygodnie starały się nie zostawiać go samego nawet na moment, jakby obawiały się, że coś sobie zrobi. Joan praktycznie u niego zamieszkała. Jack też często wpadał, czasami razem z synową. Nie przyprowadzali ze sobą wnuków, widocznie nie chcieli, by dzieciaki oglądały dziadka w tak żałosnym stanie. Było mu wstyd, także ze względu na nich. Oni przecież stracili matkę. Powinien być silny dla nich. Ale prawda była taka, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Wilhelminy. Co on miał bez niej zrobić? Jak miał dalej trwać? Czuł się kompletnie zagubiony. Żył z dnia na dzień, snując się po domu, bez żadnego konkretnego celu. Nawet, gdy przez moment czuł się trochę lepiej, zaraz zdarzało się coś, co na powrót sprawiało, że rozsypywał się na kawałeczki, jak wtedy, gdy zapomniał podlać ulubiony kwiatek Miny, maleńką różę w doniczce, która stała na parapecie w kuchni. Gdy tylko sobie o niej przypomniał, natychmiast próbował naprawić to niedopatrzenie, ale było już za późno. Roślina zaschła i nie udało się jej uratować. Martwa róża, ze skurczonymi, poszarzałymi płatkami i listkami zrobiła na nim tak żałosne wrażenie, że po prostu się rozpłakał.
Wiedział, że Mina nie powinna była jechać do tej przeklętej szkoły. Przeczuwał, że stanie się coś złego. Powinien stanowczo zaprotestować. Znaleźliby jakieś rozwiązanie, wymówkę, ale ugięli się pod zwyczajnym szantażem. Gdy jego córka zastanawiała się, dlaczego matka przyjęła ofertę Snape'a, nie miał sumienia jej powiedzieć, że stało się to po części ze względu na nią — dyrektor groził, że pociągnie za odpowiednie sznurki i postara się o to, żeby zamknęli jej specjalistyczną klinikę. Biorąc pod uwagę rewelacje o Snapie, jakie wypłynęły po bitwie, pewnie blefował. Jednak wtedy nie mogli tego wiedzieć. Reginald miało sporo żalu do tego człowieka, chociaż gniew na zmarłego niczego nie mógł zmienić.
Na zewnątrz robiło się coraz jaśniej. Reginald przetarł twarz i wstał z kanapy. Ociężałym krokiem podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Nawet nie zauważył, kiedy w ogrodzie pojawił się dywan różnokolorowych tulipanów. Pamiętał, jak Mina narzekała, że nie pamięta, gdzie zakopała cebulki i ile ich było. Na pewno ucieszyłaby się, widząc, że obrodziły tak obficie.
Od strony łąki, znajdującej się po drugiej stronie drogi, biegnącej obok ich domu, nadpływały kłęby gęstej, porannej mgły. Po chwili wyłoniło się z niej małe stadko jednorożców. Wyszły z pobliskiego lasku i podeszły niespiesznie w pobliże domu, spoglądały tęsknie w jego stronę. Przyzwyczaiły się do poczęstunków. Mina zazwyczaj zostawiała dla nich na werandzie jakieś przysmaki; marchew, kawałki jabłek i buraków, czasami trochę owsianych otrębów. Reginald stał nieruchomo, wyglądając zza firanki. Nie zrobił żadnego ruchu, żeby ich nie spłoszyć. Wiedział, że uciekłyby, gdyby pojawił się na progu, jednorożce na ogół zachowywały się bardzo nieufne wobec mężczyzn. Ale skoro wciąż przychodziły, to może mógłby wieczorem zostawić coś dla nich na następny dzień? Miał chyba jakieś jabłka w spiżarce.
Jego wzrok prześlizgnął się po ogrodzie i zatrzymał na starej jabłonce. Była obsypana białym kwieciem i niebezpiecznie przygięta do ziemi. Drzewo było stare, wręcz antyczne, coraz bardziej chyliło się ku upadkowi. Mina jednak nie pozwalała go ściąć. Uświadomił sobie, że na jabłonce niedługo zaczną zawiązywać się owoce. Jeśli jej nie podeprze, drzewo zwyczajnie się złamie. Jego żona byłaby bardzo niepocieszona z tego powodu. Nie powinien… Nie mógł dopuścić, żeby kolejna z rzeczy, która była jej droga, zginęła, została unicestwiona przez jego zapomnienie. Przez niepamięć.
Odszedł od okna i poszedł do kuchni, zrobić sobie jakieś śniadanie. Nie miał większego apetytu, ale tym razem przynajmniej udało mu się dojeść tosty i owsiankę, a nie poprzestać wyłącznie na czarnej kawie. Potem wykąpał się i ogolił, i znalazł sobie jakieś świeże ubranie. Następnie pogrzebał w składziku, szukając odpowiednich podpórek dla jabłonki. Umocował je jeszcze tego samego dnia. Obiecał sobie, że będzie je codziennie sprawdzać. Wiedział, że gałęzie staną się o wiele cięższe, gdy pojawią się na nim owoce.
Po południu wpadł do niego Jack. Był pozytywnie zaskoczony, widząc ojca w całkiem niezłym stanie psychicznym. Reginald dał się namówić na krótki spacer. Powłóczyli się trochę po okolicy, ale końcem końców i tak dotarli na cmentarz, żeby odwiedzić Minę. Nie rozmawiali zbyt wiele, po prostu postali tam trochę w milczeniu, ojciec i syn, złączeni w jednym żalu, wciąż świeżym i dotkliwym.
Następnego dnia, po całkiem dobrze przespanej nocy, co po części zawdzięczał eliksirowi uspokajającemu, Reginald pierwszy raz od tygodni nabrał chęci, by sięgnąć po szkicownik. Bez żadnej konkretnej myśli zaczął rysować, pierwszym ołówkiem, jaki nawinął mu się pod rękę. Podświadomie wiedział, że rysuje Minę, a raczej, że próbuje ją rysować. Szkic niestety wyszedł okropnie. Ołówek, nie dość, że był nieco zbyt miękki, po prostu nie chciał się ślizgać po papierze, nie mówiąc o tym, że rysowanie realistycznego portretu z pamięci było z góry skazane na niepowodzenie. W pierwszym odruchu miał chęć rzucić szkicownik, ale opanował to uczucie. Wiedział, że nie stracił nagle wszystkich umiejętności. Po prostu wyszedł z wprawy. Musiał się rozrysować, by uchwycić właściwy rytm. I znaleźć jakieś dobre zdjęcie Miny. Przez długą chwilę siedział ze szkicownikiem na kolanach. Doskonale wiedział, gdzie znajduje się fotografia, na podstawie której chciałby wykonać portret żony. Leżało w szufladzie jego sekretarzyka, na samym wierzchu. Wilhelmina nie lubiła, gdy robił jej zdjęcia, powtarzała, że wygląda jak stare próchno i że była nienachalna z urody, i żeby dał jej spokój. To jedno jednak nawet akceptowała. Tak, decyzja zapadła. Spróbuje ją namalować. I nie będzie to jakiś tam szkic, tylko porządny portret, zadecydował.
Zebrał się wreszcie w sobie i poszedł po to zdjęcie. Następnie starannie wybrał płótno, dobre jakościowo i już zagruntowane. Nie spieszył się. Ten obraz musiał być idealny. Nigdy nie miał cierpliwości do oleju, wolał malować akrylem, który znacznie szybciej zasychał i lepiej mu pasował pod względem technicznym. Spędził przy tym portrecie wiele godzin, wprowadzając liczne poprawki. Medium na szczęście wybaczało o wiele więcej niż akwarela, zresztą pomagał sobie trochę magią, by zlikwidować niedociągnięcia i dalej dłubać w detalu. Wielu mugolskich artystów pewnie dałoby się pokroić za taką możliwość. Gdy wreszcie uznał, że rezultat był zadowalający, rzucił na obraz zaklęcie ożywiające. Działało najlepiej, gdy robił to ktoś, kto dobrze znał sportretowaną osobę. Potem czekał cierpliwie, co jakiś czas zerkając na portret. Postawił go na komodzie w salonie, opierając o ścianę, na razie jeszcze nieoprawiony. Tym mógł zająć się później. Wreszcie nadszedł dzień, w którym ponownie usłyszał głos swojej ukochanej żony:
— Reginald, na litość Merlina! Wiem, że mnie już nie ma, ale mogłeś tu u licha choć trochę posprzątać!...
Tylko się uśmiechnął. Widział przecież po jej twarzy i słyszał po tonie głosu, że tak naprawdę wcale się na niego nie gniewała.
Michael niewiele zapamiętał z pogrzebu Tima. Padło wiele słów, bardzo podniosłych, jak podczas ceremonii pożegnalnej w szkole, a on przez cały ten czas zastanawiał się, dlaczego nikt nie wspominał o jego imponujących paradach podczas meczów quidditcha. Ani o tym, że był po prostu dobrym kumplem. Tak, mistrz ceremonii mówił o przyjaźni, o ofiarności, o poświęceniu życia. Poświęceniu, które i tak poszło na marne, bo Lavender przecież też zginęła. To wszystko brzmiało tak patetycznie, podniośle, nie opisywało w żaden sposób… zwyczajności. Treningów quidditcha, wygłupów w ich dormitorium, gdy rzucali w siebie poduszkami, wspólnych wypadów na festiwal muzyczny i na mecze, włóczenia się po terenie Hogwartu, tam gdzie dozwolone, i tam, gdzie było to zakazane, gadania o szkole, o sporcie, o dziewczynach, narzekania na prace domowe, snucia planów, co będą robić, jak już skończą Hogwart i setki małych drobiazgów, na które składało się ich życie sprzed wojny. Życie, które legło w gruzach. Tamtego dnia wszyscy wydorośleli. Może kiedyś zdołają wrócić do równowagi, ale ci, którzy zginęli tamtej nocy, nigdy nie będą mieli szansy ponownie zanurzyć się w codzienność. Nigdy się nie zestarzeją, nie założą własnych rodzin, nie spełnią choćby małej części swoich marzeń. Tim na zawsze pozostanie tym samym, osiemnastoletnim chłopakiem, póki pamięć o nim zupełnie się nie zatrze — jeśli gdzieś istniał jakiś jeden wieczny bóg, to jego imieniem był czas. Ta świadomość, że jego przyjaciel zostanie gdzieś na tamtym odległym brzegu, od którego z każdym rokiem będzie oddalał się coraz bardziej, w jakiś sposób wydawała się najbardziej przygniatająca. Nigdy już nie zagrają razem w quidditcha, nie będą się razem wygłupiać, śmiać się z jakichś zupełnie nieważnych głupot, z rzeczy, które tylko oni dwaj rozumieli, zabawnych tylko w tej jednej chwili i nie do przywołania z zakamarków pamięci.
Poza najbliższymi Tima przyszło wielu członków Gwardii, paru nauczycieli, sporo kompletnie obcych osób, a on, pomimo tego całego otaczającego go tłumu czuł się potwornie samotny. Padma cały czas ściskała go za rękę, po jego drugiej stronie stał Terry, przyszli też rodzice i siostra Michaela, którzy znali Tima. Tony, ciężko ranny w bitwie, nie mógł niestety uczestniczyć w tym pożegnaniu, leżał jeszcze na sali szpitalnej i miał tam pozostać przynajmniej przez dwa tygodnie.
Michael zastanawiał się, dlaczego Tim nie zdołał wygrać w tym najważniejszym meczu, który toczył się o życie. W jakiś podświadomy sposób był zły na niego za to, że dał się zabić. To nie tak miało być. Może gdyby wcześniej wciągnął go do Gwardii, może gdyby Tim dłużej z nimi trenował, to może wtedy… Niepotrzebnie słuchali na początku roku tej mendy, Zachariasza Smitha, który na pierwszym spotkaniu Gwardii stanowczo oponował przeciwko włączaniu kolejnych osób — sam spierdolił z zamku jako jeden z pierwszych. Ale to nie Zachariasz był kumplem Tima, tylko Michael i to on czuł się odpowiedzialny. Poczucie winy zjadało go od środka, nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie sobie z tym w stanie poradzić.
Nikt jednak nie miał do niego pretensji, rodzice Tima rozmawiali z nim bardzo miło, jego starszy brat, Brett, też zachowywał się w porządku. Chyba domyślał się, co tak naprawdę gnębiło Cornera.
— Wiesz, Tim nigdy nie zaangażowałby się w coś, w czym nie widziałby sensu — powiedział mu, gdy rozmawiali w cztery oczy. — Jestem o tym przekonany.
Jednak nie zmieniało to jednego, parszywego faktu — jego przyjaciel nie żył i nic, ani nikt nie mógł już z całą pewnością powiedzieć, czego tak naprawdę chciał i w co wierzył.
Gdy tak stał, pogrążony w coraz bardziej ponurych myślach, ktoś podszedł cicho i zatrzymał się tuż obok niego. Odwrócił głowę i zauważył, że to Luna Lovegood. Większość ludzi znajdowała się w pewnym oddaleniu. Po zakończeniu oficjalnej części ceremonii stali w małych grupkach, bliżej drogi znajdującej się pomiędzy dwoma cmentarnymi kwaterami; niektórzy składali jeszcze kondolencje Wilmarom. Widział wcześniej Lunę, przyszła ze swoim ojcem. Na pogrzebie trzymali się razem z Neville'em i Hanną. Teraz spoglądała w zamyśleniu na grób Tima, tak zarzucony wieńcami i bukietami kwiatów, że nie było nawet widać tabliczki z imieniem i nazwiskiem.
— To kiedyś mija, wiesz? Wciąż boli, ale ból staje się z każdym dniem troszkę bardziej odległy — powiedziała nagle.
Michael parsknął ponurym śmiechem.
— I co to zmienia? Mam się dzięki temu poczuć lepiej? Co to zmieni? On nie żyje. Już go nie ma, nie rozumiesz tego? — rzekł ze złością.
Luna tylko spojrzała na niego spokojnie.
— Póki o nim pamiętasz, póki wszyscy o nim pamiętamy, to jakaś jego część wciąż żyje w nas wszystkich — rzekła z niezachwianą pewnością. Przyklęknęła przy grobie i znalazła pomiędzy tymi wszystkimi wiązankami miejsce, by wetknąć jakiś dziwny kwiatek z blaszek. W jego środku lśnił złotem znicz, wokół którego Luna zbudowała całą tę kompozycję. Poruszył lekko skrzydełkami, gdy Michael na niego spoglądał. Pomyślał, że znicz to nonsens, przecież Tim był obrońcą. No ale tak, co najbardziej kojarzyło się z quidditchem? Ten znicz właśnie, którego wszyscy zawsze wyglądali nad boiskiem. Na obrońców mało kto zwracał uwagę, chociaż wraz z resztą formacji obronnej często stanowili podstawę, na której opierała się cała drużyna.
Potem zabrano ich na jakiś uroczysty obiad. Michael wzdrygał się przed nazwaniem tego stypą, nawet w myślach; stypy wyprawiano dla dalekich krewnych, którzy zmarli w bardzo sędziwym wieku, i których się praktycznie nie znało. Gwardia starała się trzymać razem, znaleźli sobie jakiś spokojny kąt i trochę powspominali. Polało się nieco łez (biedna Lisa Turpin wciąż była w fatalnym stanie, ale i chłopakom skrzyły się oczy), jednak starali się skupić głównie na pozytywnych wspomnieniach. Tak jakby mieli zaraz zabrać się do rzucania patronusów. Michael nie był pewien, czy jeszcze kiedykolwiek zdoła użyć tego zaklęcia.
Tej samej nocy przyśnił mu sen, bardzo rzeczywisty i bardzo absurdalny zarazem. Wiedział, że to tylko wytwór jego wyobraźni, wywołany zapewne przez te wszystkie rozmowy, ale w jakiś sposób był krzepiący.
Było ciepłe, wiosenne przedpołudnie. Wiał lekki, orzeźwiający wiaterek, niebo było czyste i błękitne; tylko tu i ówdzie widać było pojedyncze cumulusy. Wręcz idealne warunki do gry.
Wiedział, że znajduje się na hogwarckim stadionie quidditcha, choć jednocześnie wydawał się on jakiś większy, bardziej przestronny. Jak ten z finału Mistrzostw — taki, na którym zawsze chciał zagrać Tim, gdy snuł marzenia, że zostanie profesjonalnym obrońcą. Trawa porastająca boisko była soczysta i zielona, tak jakby nigdy nie została wypalona do cna. Obręcze przy obu polach bramkowych stały nienaruszone, a na masztach powiewały dumnie kolorowe proporce. Trybuny też były całe, obwieszone transparentami.
Ujął go spokój, jaki panował w tym miejscu. Dziesiątki, setki ludzi wypełniały stadion, ale tylko niektórych z nich widział wyraźnie, tych, którzy stali wzdłuż bocznej linii na murawie, jakby w jakiś sposób aktywnie uczestniczyli w meczu i dopiero niedawno zeszli z boiska. Minął profesora Dumbledore'a, który mrugnął do niego okiem i lekko skinął mu głową. I profesor Charity Burbage, która pomachała do niego wesoło. Dostrzegł też profesor Grubbly-Plank. Tuż obok niej stał chyba kary hipogryf?…
Obok niego przemknął zaaferowany Colin, jak zwykle ze swoim aparatem, o mało co go nie potrącając. Mignęły gdzieś złociste włosy Lavender i rozległ się dziewczęcy śmiech. Wiele osób zgromadziło się wokół Freda Weasleya, który widocznie zabawiał tłum jakąś nową sztuczką.
I był tam też Tim. Jego widział najwyraźniej. Był taki, jakim go zapamiętał, jakim chciał go zapamiętać, a nie jako jedno z ciał, leżące bez życia na noszach w Wielkiej Sali.
Siedział na miotle, w stroju obrońcy. Zakładał właśnie rękawice, gotów wzbić się w powietrze i zająć miejsce przed obręczami. Tak jak zawsze czujny, skupiony, podekscytowany zbliżającą się grą. Inni zawodnicy krążyli już nad boiskiem, ale nie mógł wyraźnie ich dostrzec, podobnie jak większości detali. Wszystko, co znajdowało się w oddaleniu, wydawało się lekko zamazane, pozbawione ostrości, jak zwykle w snach.
Tim mówił coś do niego z ożywieniem. Po przebudzeniu Michael nie pamiętał już, co dokładnie. Wiedział tylko, że było to coś podnoszącego na duchu. Cały Tim. Nieważne jak bardzo zła wydawała się sytuacja, czy jak fatalnie się czuł — zawsze próbował wesprzeć innych. I tylko parę ostatnich zdań zapamiętał wyraźnie:
— …tutaj też jest quidditch. I, stary, nie uwierzysz! Snape jest całkiem niezłym obrońcą...!
