Wersja z dnia: 17.06.2011
13. UCIEKAJ!
– No to co mam robić? – Harry spojrzał wyczekująco na Snape'a.
– Musisz otworzyć drzwi. Kiedy to zrobisz, spróbujemy się dostać na drugie piętro, najciszej jak zdołamy. Mam tam trochę leczniczych i wzmacniających eliksirów i, jak już mówiłem, różdżkę Quietusa. Z tym patykiem – wskazał głową na pochodnię trzymaną przez Harry'ego – nie zdołamy poprawnie rzucić najprostszego zaklęcia. Najważniejsze to być cicho… Nie chcę biec, dopóki nie będzie to naprawdę konieczne.
Harry przytaknął i podniósł się na nogi, ale natychmiast tego pożałował. Zakręciło mu się w głowie i poczuł się słabo – możliwe, że bezróżdżkowa magia dodatkowo go wykończyła… Nie wiedział. Pomieszczenie wirowało.
– Myślę, że… że będziemy mieć pewne problemy z dotarciem na drugie piętro.
– Tak… – jęknął Snape, wstając ostrożnie. – To głównie dlatego nie chcę biegać. Po prostu sądzę, że nie jestem w stanie. Ale może będziemy musieli, jeśli wydamy jakiś dźwięk. Otwórz drzwi, ale… zaklęcie… Wymów je bardzo cicho i delikatnie. Jak powiedziałem, ten patyk, który trzymasz w ręku, nie jest prawdziwą różdżką, jedynie czymś podobnym do niej.
Chłopak przytaknął i podniósł pochodnię.
– Już? – Spojrzał na mężczyznę, czekając na pozwolenie.
– Już! – Skinął poważnie głową.
– Alohomora – wyszeptał Harry najciszej i najdelikatniej jak mógł, wskazując patykiem na drzwi. Ledwo było słychać zaklęcie w ciszy panującej w lochu.
W następnej chwili drzwi wyleciały ze ściany i z wyjątkowo głośnym hukiem uderzyły w przeciwległą ścianę korytarza. Siła wybuchu zgasiła pochodnię w celi. Harry otworzył usta, oniemiały.
– Starałem się… Ja nie chciałem… – mamrotał, ale Snape nie zwracał uwagi na jego słowa. Mistrz Eliksirów pchnął go łokciem w stronę drzwi.
– Ruszaj się! Można się było tego spodziewać – mruknął. – Szybko – dodał i wyskoczył na ciemny korytarz. Na ich szczęście panował tam zupełny chaos: pył krążył w powietrzu, światło wszystkich pochodni było przyćmione. – W prawo – dodał szybko i zniknął Harry'emu z oczu.
Snape pomimo osłabienia i zmęczenia poruszał się szybko i Harry nie był w stanie za nim nadążyć. Bolała go dosłownie każda część ciała, nie mógł oddychać z powodu kurzu, a bez okularów czuł się bezradny. Kiedy zobaczył, że Snape zniknął w mroku, wystraszył się. Skręcił w prawo, tak jak mu powiedział mężczyzna, po czym natychmiast potknął się o kamień wydarty ze ściany i upadł na podłogę. Poczuł piekący ból w lewym boku, kiedy ostry kawałek metalu otworzył tam starą ranę i głęboko wbił się w ciało.
Harry wrzasnął z bólu.
– Severus! – krzyknął, lecz nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
Był sam.
– Kiedy wrócisz? – zapytała Lupina zmartwiona Ania.
– Nie wiem, kochanie. Mówiłem ci, że idziemy uratować dwóch przyjaciół z więzienia złego czarodzieja, i to będzie bardzo trudne i długie zadanie. Ale jestem pewny, że będziemy z tobą jutro rano, dobrze?
Mała dziewczynka skinęła głową.
– Aniu… Jeżeli coś mi się stanie, zostaniesz z moim kolegą, tym co stoi za mną. Jest trochę głupkowaty, ale zajmie się tobą.
– Co..? Remus, chyba nie mówisz powa… – zaczął Black.
– Zamknij się – burknął Lupin i zwrócił się znowu do dziewczynki. – Widzisz, tak jak mówiłem, nie jest zbyt mądry, ale kocha cię i na pewno o ciebie zadba. W porządku?
– Ale ty wrócisz. – Dziewczynka popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem. Lupin przełknął ślinę.
– Postaram się. Dobrze? Nie mogę ci powiedzieć kiedy, ale postaram się być tu jutro. W porządku?
– Nie. Jak nie jesteś pewny, że wrócisz, to nie idź!
– Aniu… Muszę… Pewien chłopiec tam na nas czeka. Umrze, jeśli go nie uratujemy. Musisz to zrozumieć, proszę…
Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko przytuliła się mocno do wilkołaka.
– Proszę, wróć. – Moczyła mu ubranie łzami. – Proszę, Remi…
Lupin nie powiedział, tylko pogłaskał ją po włosach spokojnymi, kojącymi ruchami. Chciał wrócić, naprawdę. Najlepiej z Harrym.
– Nie zapomnijcie: naszym głównym atutem jest zaskoczenie… Ale musimy być gotowi na wszystko… Nie wiemy, co tam na nas czeka, więc… – Twarz Dumbledore'a pociemniała. – Proszę, bądźcie ostrożni. Bardzo ostrożni. Nie chcę was stracić. Żadnego z was. – Widział, jak na twarzach obecnych odbijają się różne emocje, kiedy rzekł te słowa.
Dwadzieścia twarzy – dwudziestu sprzymierzeńców. Tylko tylu. Nie zamierzał ryzykować więcej osób w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu. Dwudziestu – i starał się też zostawić silnych sprzymierzeńców za sobą, w razie gdyby… Gdyby nie wrócili.
Odwrócił się do McGonagall.
– Minerwo, znasz swoje zadanie. – Czuł, że jego twarz była jak wykuta z kamienia. Iskierki dobrego humoru zniknęły z jego oczu. McGonagall przytaknęła.
– Tak, Albusie. Będę czekać na was tutaj na wszelki wypadek, a gdy Poppy…
– Nie, Minerwo. Nie wrócimy tutaj. Tylko ja, jeżeli przeżyję. Musisz poczekać na nas w dworze Snape'ów. Tam się spotkamy. Poppy też tam do ciebie dołączy.
– To przez ministerstwo, Albusie? – zapytała cicho.
Dyrektor przytaknął.
– Będą podejrzewać Zakon, jak zawsze. Pierwszym miejscem, jakie przeszukają, będzie szkoła. A poza tym nie ufam tu wszystkim. Mamy przeciek. Bardzo pechowo się stało, że prawie wszyscy pracownicy byli w szkole, gdy zaczęliśmy się organizować…
– A pozostali? Wiedzą gdzie się spotkać? – zapytała nagle McGonagall.
– Oczywiście, pani profesor, wiemy… – Usłyszała za sobą starczy głos. Natychmiast odwróciła się zaskoczona. – Alastorze, ty tutaj? – Oczy profesorki rozszerzyły się, kiedy zobaczyła starego aurora.
Moody wyglądał na trochę zmieszanego.
– No cóż… Tak. Poprosiłem mojego starego przy… – Podniósł wzrok na Dumbledore'a i natychmiast się poprawił. – Poprosiłem Albusa, by pozwolił mi przyłączyć się do tej wyprawy. Ale… Wybacz mi… Chciałbym porozmawiać z nim, ehm… na osobności.
McGonagall nie poruszyła się, tylko skrzyżowała ręce na piersi, przymrużyła podejrzliwie oczy i zapytała ostro:
– Porozmawiać z nim… Niby o czym? Chcesz go przekonać, by zostawił tam Severusa, w rękach tego potwora? A może chcesz się upewnić, że potem ty go dostaniesz? Nie, Alastorze. Severus jest… – wysyczała groźnie profesor transmutacji, ale Dumbledore przerwał jej delikatnie dotykając jej ramienia.
– Minerwo, proszę… Pozwoliłem mu dołączyć do naszej… wyprawy i teraz chcę porozmawiać z Alastorem… Na osobności. – Westchnął lekko, patrząc na koleżankę. – Obiecuję ci, że nie będzie w stanie przekonać mnie, by zostawić tam Severusa, dobrze?
McGonagall przytaknęła i posłała ostatnie, gniewne spojrzenie aurorowi.
– W takim razie w porządku. – Odwróciła się i dołączyła do grupy stojącej w głównym wejściu.
– Więc, Alastorze? – zwrócił się Albus chłodno do swojego byłego przyjaciela.
Moody spojrzał mu prosto w oczy.
– Albusie, chciałem przeprosić. Miałeś rację, kiedy…
– Nie mi jesteś winien przeprosiny. Winien je jesteś Severusowi – powiedział Dumbledore, ale jego głos był już trochę cieplejszy.
– Wiem, Albusie. Chociaż mam wrażenie, że nie będę miał szansy powiedzieć mu tego osobiście. – Stary mężczyzna zruszył ramionami. – Ale przysięgam ci, jeżeli będę mógł, to go przeproszę. Ale… W każdym razie chcę cię prosić, byś przekazał mu moje przeprosiny. Myliłem się. – Oboje jego oczu, magiczne i to zwykłe, skierowane były na człowieka stojącego przed nim. – Myliłem się przez te wszystkie lata. Zrobiłem straszne rzeczy. Niektórych z nich jednak nigdy nie będę żałował. Ale co do Snape'a… Zawiodłem. Nie mam żadnego usprawiedliwienia na to, co zrobiłem. Powiedz mu, Albusie. Powiedz mu, proszę.
Dumbledore nic nie odrzekł, tylko skinął głową. Twarz starego aurora wypogodziła się trochę.
– Dziękuję – powiedział i odszedł.
Kilka minut później Dumbledore i kilka wybranych osób z Zakonu wyruszyło w stronę punktu aportacyjnego, leżącego w głębi Zakazanego Lasu. Stojąca w szkolnej bramie McGonagall patrzyła za nimi, trzymając za rękę Anię.
Kto mógł wiedzieć, co czekało tę małą grupę? Oni – Zakon – zawsze byli tacy samotni na tej wojnie. Jak piętnaście lat temu. Chociaż wtedy ministerstwo nie ignorowało Voldemorta, ale za to prowadziło głupie akcje przeciwko niemu, które powodowały więcej szkody niż pożytku. Tak wielu ludzi straciło życie z powodu głupoty ministerstwa i Merkurego. A ta brutalność, z jaką traktowali wszystkich podejrzanych, zupełnie jak teraz… I wyglądało na to, że nic się nie zmieniło w ciągu tych piętnastu lat. Ministrem był kto inny, tym razem kompletny idiota, zupełnie inny niż okrutny i nienawistny Merkury. Wszyscy aurorzy byli szkoleni, by działać jak Moody, czyli jak bezwzględne potwory, które nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów… Nienawiść zawsze wywoływała nienawiść, ból wywoływał więcej bólu, a zemsta rodziła zemstę… Niekończące się bezsensowne koło przemocy. A oni tego nie widzieli, nigdy tego nie widzieli. Głupi kretyni. Severus miał rację. Ci kretyni znowu, jak tyle lat temu, działali przeciwko nim, Zakonowi Feniksa, zmuszając, do walki nie tylko z siłami ciemnej strony, ale również głupotą i ograniczeniem czarodziejskiego społeczeństwa.
Patrzyła za oddalającą się grupą.
A jeśli nie zdołają uratować Harry'ego? Co zrobią czarodzieje bez swojego wyznaczonego, chociaż nastoletniego, wybawiciela? Co poczną jego przyjaciele? Co będą czuli? Co ona będzie czuła?
Co będzie, jeśli nie zdołają uratować Severusa? Gorzkiego i sarkastycznego, a jednocześnie pomocnego i oddanego kolegę? „Oślizgły drań", jak mówili o nim uczniowie, a go po prostu zbyt dręczyło sumienie, by mógł zachowywać się normalnie. Ale czasami prowadzili wspaniałe rozmowy – i kłótnie. Tak, wielokrotnie się kłócili, zwłaszcza od chwili, gdy Harry rozpoczął naukę w Hogwarcie i został członkiem jej domu. Ale Severus zawsze bronił chłopca i kiedyś nawet przyznał, że złożył przysięgę Lily Potter, że będzie go chronić… Tak, Severus dotrzymywał przysiąg. I zawsze był lojalny wobec Quietusa, który w końcu swoim poświęceniem zawrócił go z mrocznej drogi. Dumbledore zrobił z niego szpiega, bardzo pożytecznego, sprytnego szpiega, który nigdy nie chciał niczego w zamian. Tylko robił, co chciał Albus, a często nawet dużo więcej…
Jej myśli zatrzymały się na chwilę przy Quietusie. Quietus był prawdopodobnie najmądrzejszym uczniem Hogwartu tego stulecia. Bez wątpienia był jednym z najbardziej utalentowanych i wyszkolonych czarodziejów – i człowiekiem o najlepszym sercu. Był zupełnym przeciwieństwem Voldemorta i Dumbledore planował, że zostanie jego następcą… Całkowicie się załamał, kiedy Severus pojawił się z ciałem swojego martwego brata w ramionach tamtej nocy. Dyrektor rzadko się odzywał w ciągu tamtych dni, w rzeczywistości nigdy nie przebolał tej straty. Nigdy jednak nie winił Severusa. Mistrz Eliksirów sam to robił.
Popatrzyła ostatni raz za małą gromadką, teraz znikającą w Zakazanym Lesie.
A jeśli nie wrócą? Czy będzie w stanie prowadzić tę wojnę? Bez mądrości Dumbledore'a? Bez sprytu Fletchera? Bez upartości i wierności Arabelli, mocy Dawna, poczucia humoru Andrewa, gorliwości Etherny'a…? Nie wspominając o Lupinie i Blacku, nie byli oni członkami Zakonu – jeszcze nie – ale stracić ich… Ostatnich Huncwotów…
Dwudziestu lojalnych i silnych czarodziejów. Gdzie oni zmierzali?
– Harry, wstawaj! Szybko! – Chłopiec usłyszał ostry głos w ciemności.
– Nie mogę – wyszeptał z rozpaczą. – Coś… w boku… Krwawię – jęknął płaczliwie.
– Och, nie. Nie teraz! – wymamrotał Snape gniewnie, przez zaciśnięte zęby. Harry zląkł się, ale po chwili zrozumiał, że profesor nie był zły na niego, tylko na okoliczności. – Powinieneś być bardziej ostrożny – mruknął profesor, wsuwając obolałą rękę pod ramię Harry'ego. – Wstań, powoli. Poniosę cię.
– Nie. – Harry potrząsnął głową, chociaż mężczyzna nie widział tego w ciemności. – Tylko pomóż mi wstać, pójdę, ale… Nie zostawiaj mnie znowu, proszę…
– …praszam – usłyszał ciche mamrotanie. – Myślałem, że za mną idziesz…
Snape podniósł go.
– Postaw mnie – Harry syknął ze złością. – Mogę iść.
– Naprawdę? – To był sarkastyczny głos starego Mistrza Eliksirów.
Na trzecim stopniu Snape musiał się jednak zgodzić z Harrym. Postawił go.
– Złap mnie za ramię, Harry – wyszeptał. Uparty Harry odrzucił propozycję i sam poszedł w górę. To była długa i bolesna droga na drugie piętro. Bok bolał go coraz bardziej i…
– Stać! – zabrzmiał ostry głos za nimi. Harry odwrócił się najszybciej jak mógł i podniósł patyk w swoim ręku.
– Drętwota! – krzyknął głośno.
Mężczyznę odrzuciło z ogromną siłą. W następnym momencie korytarz za nimi zaczął się walić.
– No nie, Potter, to było naprawdę głupie… Wystarczyłoby gdybyś wyszeptał te cholerne zaklęcie… – wysyczał Snape i szturchnął łokciem zastygłego bez ruchu chłopca. – Szybciej, jeśli nie chcesz tu umrzeć.
Harry ocknął się i podążył za Snape'em.
– Złap mnie za ramię, głupi chłopaku – burknął gniewnie Mistrz Eliksirów. – Ja nie mogę ciebie chwycić – dodał gwałtownie. Harry nie ośmielił się kłócić i złapał go ostrożnie za ramię. Przez kilka minut pozwalał się ciągnąć. Korytarz zawalił się do reszty, wszystko było zamazane i ciemne od kurzu. Harry zakaszlał i starał się utrzymać oczy otwarte.
– Severusie… – powiedział po chwili. – Nie mogę iść dalej. To… boli… w boku.
– Musisz, Potter! – W głosie Snape'a było więcej desperacji i strapienia niż gniewu. – Harry, proszę…
Harry zacisnął zęby i podniósł nogę. Następny schodek… I jeszcze jeden… Ból, gorący ból. Coś ciepłego i mokrego spływało mu po lewym boku i nodze. Nagie stopy bolały od chodzenia po nierównym gruncie. Siły go opuszczały… Umrze tu, był tego pewny. Wszystko stawało się ciemniejsze i ciemniejsze, zamglone, nic nie słyszał, i wreszcie nic już nie czuł… Nie czuł, że upada. Nie słyszał, jak Snape zasyczał z bólu, podnosząc go i trzymając w ramionach, delikatnie i troskliwie…
Wszystko wokół niego stało się czarne.
…
Obudziło go uderzenie w policzek.
– Harry, Harry, musisz się obudzić! Nie mamy już czasu! – rozległ się nagle nad nim ostry głos.
– C-co? – Czuł się znacznie lepiej, ale nie śmiał otworzyć oczu. – Gdzie jestem?
– W moim laboratorium. I po tym jak wypiłeś wszystkie moje zapasy, nie możesz być taki słaby i chory, by nie móc iść i nawet kawałek biec. Załóż jakieś ubranie. Szybko!
Harry otworzył oczy. Znajdował się w małym laboratorium eliksirów, leżał na blacie dużego biurka. Widział, jak Snape sięga do szafy. Wziął z niej jakieś ubrania. Wyglądał na bardzo spiętego.
– Załóż to – rozkazał i Harry zauważył, że profesor już był ubrany. Uśmiechnął się i, walcząc z nudnościami, włożył za duże ubrania, które Snape skrócił kilkoma szybkimi cięciami nożyc.
– Czujesz się lepiej? – zapytał profesor.
– Znacznie. – Chłopak uśmiechnął się i postanowił nie wspominać o nudnościach.
– Dzięki Bogu – mruknął Snape. – Przez chwilę myślałem, że umarłeś. Ten hak w twoim boku… Uch… – wzdrygnął się. – Poczujesz go, jak znikną efekty Eliksiru Znieczulającego, ale mam nadzieję, że dotrzemy do Hogwartu zanim…
– Gdzie oni są? – zapytał Harry.
– Oni?
– Śmierciożercy.
– Och, myślę, że przeszukują zawalony korytarz, w poszukiwaniu naszych ciał. – Krótki, suchy śmiech. – Ale to nie zajmie im wiele czasu, chyba. Musimy się pośpieszyć. Będą podejrzewać, że przyszedłem tutaj.
Harry przytaknął.
– Czy jest stąd inne wyjście?
– Oczywiście. – Snape uniósł brwi, nieco zirytowany. – Jest ukryte przejście za obrazem.
Skinął głową w stronę muru. Harry spojrzał na obraz, który nie był jednak malowidłem, lecz magicznym zdjęciem kruka. Nic nadzwyczajnego: zwykły, czarny kruk. Ptak zatrzepotał skrzydłami jakby witając Harry'ego i skłonił głowę grzecznie. Harry ukłonił się w odpowiedzi, rozbawiony.
Po chwili zauważył, że Snape stoi za nim. Harry odwrócił się z ciekawością w jego stronę.
– Dlaczego powiesiłeś taki obraz na ścianie?
– To nie jest zwykłe zdjęcie, Harry. – Wydawało się, że Snape już się tak nie śpieszy. – To jest Quietus w swojej formie animaga.
Harry od razu odwrócił się do obrazu i zobaczył, jak kruk przytakuje głową słowom profesora.
– Och nie… – jęknął boleśnie. – Czy on wie, że…?
Kruk pokiwał powoli głową.
– To była pierwsza rzecz, jaką mu powiedziałem, kiedy się tu dostałem – odpowiedział Snape spokojnie. – Ale, Harry, nie mamy czasu…
– Nie chcę zostawiać tego obrazu… – oświadczył nagle Harry.
– Czy znasz jakieś pomniejszające zaklęcia?
– Oczywiście – odpowiedział chłopak. – Chociaż nie śmiem spróbować tego różdżką naszej roboty…
– Nie potrzebujesz już jej, Harry. Tu jest różdżka twojego oj… Quietusa. Siedemnaście cali, wiśnia, pióro kruka.
Harry poczuł się zakłopotany.
– Dlaczego ty jej nie użyjesz?
– Różdżka mnie nie lubi – odpowiedział po prostu. – I chyba należy się tobie.
W wyciągniętej dłoni Snape'a czekała na Harry'ego różdżka. Chłopak sięgnął po nią z ociąganiem i najpierw tylko dotknął jej ostrożnie: wiedział, że w czarodziejskim świecie każda magiczna rzecz wpływała na osobę, która jej dotknęła. A to nie była tylko jakaś zwykła rzecz – to było dużo więcej. To była różdżka jego ojca.
Znowu to dziwne, odległe uczucie… Jego ojciec, który umarł zanim on się nawet urodził, który nigdy nawet nie wiedział, że ma syna… Chociaż Harry nie pamiętał Jamesa ani swojej matki, był już przyzwyczajony do myślenia o nich jako o rodzicach… I to podobieństwo pomiędzy nim i Jamesem Potterem. Ale Quietus Snape był zupełnym nieznajomym. W każdym sensie tego słowa.
Dlaczego to wszystko mu się przytrafiało? Dlaczego?
Nie mógł odpowiedzieć na swoje pytania i nagle był zupełnie pewny, że było za późno. Było za późno na to wszystko. Nigdy nie będzie w stanie myśleć o Quietusie Snapie jako o swoim ojcu. Było po prostu za późno na to. I to była wina jego matki i Dumbledore'a. Trzymali to w sekrecie przed nim, chociaż ten człowiek nie zasłużył na zapomnienie…
Kiedy palce chłopca wreszcie dotknęły delikatnego drewna, znajome uczucie przebiegło przez jego ciało. Zupełnie jak wtedy, gdy dotknął swojej różdżki po raz pierwszy. Nagle chwycił ją mocno.
W pierwszej chwili nic się nie stało. Ale kiedy poruszył ręką, otoczyły go tak silne myśli i emocje, że musiał zamknąć oczy. Zbladł.
Snape przestraszył się.
– Harry? – zapytał ostrożnie. – Wszystko w porządku?
Natychmiast głęboko zaczerpnął powietrza i otworzył oczy.
– Severusie… – Twarz chłopaka wyrażała ból. – Severusie, chcę cię o coś prosić… o coś poważnego.
– W czym problem? – Lęk Snape'a wzrósł.
– Nie, ja tylko… Chciałem cię o coś prosić… – Harry przerwał na chwilę. – W razie gdybym ja… Gdyby coś mi się stało, proszę, obiecaj, że ty… Że nie zrobisz nic głupiego… Nie będziesz się obwiniał, obiecaj mi, proszę…
– Harry, nic się nie stanie. – Profesor potrząsnął głową. – Zaufaj mi. Wydostaniemy się stąd. Zjemy pyszne śniadanie jutro w Hogwarcie, dobrze?
– Obiecaj mi, proszę – błagał Harry. – Proszę – powtórzył.
– W porządku, obiecuję, ale… Dlaczego mnie o to prosisz?
– Nie wiem… Może to było po prostu ostatnie życzenie twojego brata przed śmiercią…
– Możliwe. – Snape westchnął z wyraźną ulgą. – Chodźmy już… Będą tutaj lada chwila.
– Moment. – Harry zmniejszył obraz szybkim machnięciem różdżki i schował go do kieszeni. – Teraz możemy iść.
Zniknęli w ciemnym tunelu.
Dwudziestu ludzi stojących obok siebie w dziwnym kręgu w Zakazanym Lesie, to musiałby być szokujący widok dla każdego, kto miałby okazje to zobaczyć, pomyślał sarkastycznie Fletcher. W środku ich dziecinnie wyglądającego kółka stał na wpół przytomny Nott, różdżka Dumbledore'a wskazywała prosto na niego.
– W chwili, gdy dotrzemy do celu, każdy chwyci swoją różdżkę – rozkazał dyrektor surowo.
– Wiemy o tym, Albusie. Nie jesteśmy uczniami przygotowującymi się do OWTMów – burknął Fletcher gniewnie. – Nie musimy powtarzać podstaw…
Black wymamrotał coś, co brzmiało jak „właśnie", ale Lupin uciszył, co ostrym spojrzeniem.
– Wiem, Mundungusie – westchnął ciężko Dumbledore. – Ufam wam wszystkim. Ja tylko chciałem… – Nie dokończył zdania. Fletcher poczuł znajome szarpnięcie świstoklika i las zniknął. Jedyna różnica, że tym razem to Nott był ślistoklikiem.
Ciężko uderzyli o ziemię, kiedy wylądowali i ich pierwszym odruchem było wyciągnięcie różdżek.
Otoczył ich śmiertelny chłód. Ziąb jak w najcięższą zimę. To był chłód nieistnienia, pustki. Zła i bezwzględności.
– Och nie, Remus – jęknął Black z rozpaczą. – Dementorzy…
– I wilkołaki – dodał Lupin cicho. – Jesteśmy okrążeni ze wszystkich stron.
– Wiedzieli o naszym przybyciu – oświadczył Fletcher ponuro.
– Cisza – usłyszeli głos Dumbledore'a. – Różdżki w dłonie. Kiedy się zbliżą, biali utworzą patronusy, a żółci spróbują unieruchomić nadchodzące wilkołaki. Czerwoni będą czekać w pogotowiu, a Zieloni stworzą tarczę jak tylko patronusy ruszą.
Lupin i Black popatrzyli na innych.
– A niekolorowi? – zapytał nagle Black.
Dało się słyszeć stłumione parskanie ze śmiechu.
– Black, ty będziesz biały – powiedział dyrektor i ktoś zachichotał nerwowo. – Lupin zielony. Alastor żółty.
Black zamknął oczy. Niedobrze. On był biały! Przecież nie mógł stworzyć patronusa. Już był znieruchomiały i w szoku, znajome uczucie coraz bardziej na niego wpływało.
Cienie bez twarzy pojawiły się przed nimi. Wydawało się, że płyną w zimnym powietrzu i pochłaniają wszystkie szczęśliwe myśli ludzi stojących w kręgu.
– Teraz! – wykrzyknął Dumbledore głosem, o jaki Black nigdy nie podejrzewałby starego mężczyzny.
Syriusz podniósł różdżkę, by spróbować zaklęcia, chociaż wiedział, że to nie ma sensu, ale Lupin trącił go łokciem.
– Zielony – szepnął mu do ucha po czym powiedział głośno, czysto i stanowczo: – Expecto Patronum!
Pięć różnych kształtów pojawiło się w mroku i ruszyło w kierunku groźnych postaci. Powietrze ociepliło się trochę. Black machnął różdżką, wraz z innymi zielonymi budując dookoła ich magiczną tarczę. Szybko jednak się okazało, że wilkołaków to nie powstrzyma. Przynajmniej trzydzieści z nich wyskoczyło z lasu i biegło w ich kierunku.
– Trzymajcie się razem. Nie ruszajcie się – usłyszeli głos dyrektora.
Żółci wyeliminowali osiem z potworów, zanim dotarły do kręgu. Pozostałe jednak zdołały się przebić. Porządek kręgu został zachwiany. Wyjątkowo duże zwierzę zaatakowało dyrektora, kolejne skoczyło na Fletchera, który próbował walczyć i kierować swoim Patronusem jednocześnie. To było niemożliwe. Wilkołak otworzył paszczę, jego kły zabłysły w półmroku. Fletcher zrezygnował z bezcelowych starań o utrzymanie patronusa i starał się uniknąć ugryzienia przez dziką bestię. Wygrywał już, gdy drugi dołączył się do pierwszego, a po chwili trzeci.
Dumbledore również zmuszony był walczyć przeciwko nim, jak inni biali. Po chwili pozostał tylko jeden patronus walczący ze zbliżającymi się dementorami – należał do Lupina, którego z jakiegoś powodu omijali jego „współplemieńcy".
Wytrzymałość Blacka kurczyła się, w miarę jak dementorzy byli coraz bliżej. Jego wzrok rozmył się. Zobaczył Annę – martwą w ich zrujnowanym pokoju, swoich rodziców leżących na podłodze, torturowanych i martwych, tak jak ich córka… Potem zobaczył list Judith, w którym pisała, że wychodzi za mąż za innego… Upadł na kolana i jęknął.
– Drętwota! – stanowczy głos ogłuszył przynajmniej pięć wilkołaków, ale było ich więcej.
– Expecto Patronum!
– Expelliarmus!
– Seco!
– Uro!
Walka stawała się coraz bardziej zacięta. Po chwili zapomnieli, po co tu przybyli, walczyli o własne życie. Zostali otoczeni i rozproszeni, walczyli jeden na jednego.
– Nie ma już nadziei – pomyślał Black, kiedy poczuł jak ktoś ciągnie go za ramię.
– Wstawaj, idioto – warknął gniewnie chłodny głos. Moody.
– Zostaw mnie, sukinsynie. – Black wyswobodził się z uchwytu Aurora.
– Uratowałem ci życie, kretynie.
– Zamknij się, bydlaku.
– Zamknijcie się obaj. – Trzeci, bardziej przyjacielski głos wtrącił się do rozmowy. – Chodźmy! Nikt za nami nie idzie. Inni walczą z mrocznymi bestiami. Musimy znaleźć Harry'ego i Severusa…
Black spojrzał na przyjaciela. Moody pokiwał głową na znam zgody. Wstali i w pośpiechu odbiegli od swoich towarzyszy w kierunku wielkiego budynku. Na skraju lasu zatrzymali się.
– To może być pułapka – wyszeptał Lupin.
– Cała ta sytuacja jest pułapką – burknął gniewnie Moody. – Ale nie mamy innego wyjścia… Poczekajcie tutaj. Ja podejdę bliżej. Jeżeli coś mi się stanie, nie idźcie za mną. – Gniewnym spojrzeniem uciszył dwójkę przyjaciół i odszedł.
Zrobił tylko kilka kroków… Co najmniej dwadzieścia postaci pojawiło się w oknach budowli.
– Crucio!
– Och, nie! – Twarz Lupina przybrała szarą barwę i zrobiło mu się niedobrze. – Dwudziestokrotny Cruciatus… Umrze za chwilę… Drętwota! – Wyskoczył spomiędzy drzew, broniąc starego aurora.
– Finite Incantatem! – Black podążył za przyjacielem.
Podczas tej chwilowej przerwy złapali nieprzytomnego mężczyznę i zaciągnęli go do lasu.
– Idioci! – Starzec najwyraźniej wcale nie był nieprzytomny. – Trzeba było mnie zostawić! Uciekajcie! Mogą tu być w każdej chwili! Zostawcie mnie!
– Nie! – wykrzyknął gniewnie Lupin.
– Tak! Macie coś do zrobienia. Uwolnijcie Pottera i Snape'a. Idźcie! Zostawcie mnie!
Lupin chciał coś powiedzieć, ale w następnej chwili usłyszał odgłos zbliżających się kroków.
– Idźcie! – burknął auror. – Już!
Lupin podjął decyzję. Złapał swojego przyjaciela za ramię i zniknęli za drzewami. Zdążyli tuż przed tym, jak pojawili się Śmierciożercy. Ale wszystko słyszeli.
– Avada Kedavra! – To był głos Moody'ego. Ale następny nie na leżał do niego.
– Avada Kedavra!
Wszystko ucichło.
– Nie możemy ocalić Harry'ego – westchnął Black. – Nie zdołamy podejść do budynku. Zastanawiam się, czy inni jeszcze żyją.
– Chodźmy, Siriuszu. Musimy jakoś spróbować.
Ciemny tunel nie był zbyt długi: kończył się kilka metrów dalej. Stamtąd wybrali inną drogę: ukryte, ciemne przejścia, osnute półmrokiem korytarze, inne tunele, pokoje i kolejne korytarze. Po chwili Harry stracił orientację, po prostu podążał za Snape'em zastanawiając się nad swoim życiem i nowo odkrytymi wiadomościami.
W końcu weszli do dużej łazienki, gdzie Snape odsłonił właz i kazał Harry'emu wspiąć się do niego. Kiedy obaj już byli w środku, Harry zaryzykował ciche pytanie:
– Gdzie teraz idziemy?
– Na dziedziniec. Tam jest sadzawka, ten tunel tam się kończy.
– Nie potrafię pływać. – Harry przełknął ślinę, czując rosnące przerażenie.
– Nie musisz. Tylko złap mnie za ramię, kiedy ci powiem i weź głęboki wdech zanim zanurkujesz.
Harry zadrżał, kiedy wspinał się dalej. Nie czuł bólu, ale nie było również z nim dobrze. Snape wyjaśnił mu, że nie byli zdrowi – nie było czasu na leczenie. Po prostu przedawkowali przeciwbólowe i wzmacniające eliksiry. To cud, że w ogóle mogli się poruszać.
Harry widział, że ręce Snape'a też nie działały prawidłowo, nadal nie mógł utrzymać niczego, czy zacisnąć dłoni w pięści. Nie miał oczywiście swojej różdżki, ale włożył sobie za pas przemienioną pochodnię. Na wszelki wypadek, wyjaśnił, widząc zdziwiony wzrok Harry'ego.
– A jeżeli czekają na nas na końcu tunelu? – zapytał nagle chłopiec.
– Nie wiem. W takim przypadku nie mamy zbyt wielkich szans na przeżycie. – Snape wzruszył ramionami. – Chociaż nie sądzę, żeby znali to wyjście. Tunel z mojego laboratorium zrobiłem po zmianie stron, by mieć możliwość ucieczki w razie… ujawnienia. Potem odkryłem tę drogę. Nazwałem ją wyjściem awaryjnym.
– Rozumiem…
Kiedy dotarli do końca tunelu, cisza się skończyła. Słyszeli różne dźwięki i hałasy, stłumione i odległe krzyki.
– Co to? – zapytał nerwowo Harry.
– Nie wiem – odpowiedział Snape. – Może przygotowania do uczty. Muszą być teraz bardzo podekscytowani: odkryli zdrajcę i złapali największego wroga ich pana…
– Ale podejrzewam, że już wiedzą o naszej ucieczce…
– Nie wiem… Nikt za nami nie idzie, co znaczy, że nie dotarli jeszcze do mojego gabinetu. Jeszcze nie. Albo stracili nasz ślad… To dziwne… Coś jest nie tak…
– Albo coś ich odwraca ich uwagę… – wyszeptał Harry z nadzieją.
– Czy myślisz, że Dumbledore nas odnalazł? – Ku zdziwieniu Harry'ego, głos Snape'a też wydawał się pełen nadziei.
– To możliwe, prawda?
– Tak, ale… – Twarz Mistrza Eliksirów spochmurniała. – W takim razie podejrzewam, że tu już na nich czekano.
– Co?
– Jak powiedziałem, miałem przeczucie, że ktoś w sztabie Dumbledore'a wynosi informacje…
– Czy to znaczy…? – Harry nie ośmielił się dokończyć zdania.
Snape skinął głową.
– Ale przynajmniej nie spodziewają się niczego po nas. I może mamy szansę uciec niepostrzeżenie.
– Ale nie możemy ich zostawić! – Harry wytrzeszczył oczy na Snape'a. – Jeśli mają kłopoty…
– …to ty nie jesteś odpowiednią osobą by ich ratować! Oni przybyli ciebie ratować. Jeśli możesz uciec z ich pomocą, musisz to zrobić. Nie obracaj ich poświęcenia w niwecz przez głupie demonstracje, Harry. Musimy się stąd wydostać.
– Ale musimy ich jakoś zawiadomić, że my…
– Nie. Musimy dotrzeć do Hogwartu, zanim minie działanie eliksirów i nie będziemy w stanie poruszyć z bólu. Zrozumiano?
Harry nie był do końca przekonany, ale przytaknął.
– W porządku. Słuchaj. Kiedy wydostaniemy się z sadzawki, musimy jak najszybciej dotrzeć do lasu. Tam kończy się pole antyaportacyjne. Jak tylko przekroczymy tę granicę, natychmiast się deportujemy. Żadnych głupich akcji, nie myśl o ratowaniu innych. Ty jesteś teraz najważniejszy.
Harry zobaczył przed sobą wodę.
– Jak długo potrwa zanim… wyjdziemy z sadzawki? – zapytał cienkim głosem.
– To około trzydziestu jardów. Jedna krótka minuta. Ale jak tylko wydostaniemy się z wody, musimy biec. – Snape zatrzymał się na chwilę. – W porządku, Harry? – zapytał zmęczonym głosem.
– W porządku, Severusie. – Podszedł do mężczyzny i objął go na chwilę. – Dziękuję.
– Ehm… – Snape nie wiedział, co odpowiedzieć. – W takim razie… chwyć mnie za ramiona. Wciągnij głęboko powietrze, teraz!
Zanurkowali pod wodę.
– Remusie, oni tu są… – wyszeptał rozpaczliwie Black. – Czuję ich, o mój Boże…
Zaczął gwałtownie dygotać.
– Syriuszu… Syriuszu, uspokój się, jestem tu…
– Anna… – Black upadł, jęcząc.
– Syriusz, trzymaj się! – Lupin podniósł różdżkę. – Będę cię chronił. Expecto Patronum! – wykrzyknął, drugą ręką starając się podnieść przyjaciela z ziemi. – Syriuszu, nie możesz się poddawać! Nie teraz!
– Tak – jęknął Black w odpowiedzi. – Ja tylko…
– Musimy się deportować, Syriuszu, jeżeli…
– Ale Harry…
– Umrzemy i nie pomożemy mu, Syriusz… Nie możesz zrozumieć?
– Zawiedliśmy go… – wyszeptał Black.
– To nie nasza wina. To była pułapka. Ktoś nas zdradził. I z całą pewnością nie Snape.
– Tak… Masz rację, tylko…
– Crucio!
Trzech Śmierciożerców pojawiło się przed nimi i Lupin przeklął własną nieostrożność, kiedy padł na ziemię, skręcając się w ogromnym bólu. Jego patronus zniknął, a dementorzy zbliżyli się.
– Nieee! – wrzasnął Black.
Lupin jednak cierpiał w milczeniu. Więc taki był ich koniec. Nigdy tak tego nie sobie wyobrażał… Dwie potworne postacie podeszły bliżej do dygocącego mężczyzny i zdjęły kaptury pochylając się, by złożyć pocałunek.
Wrzaski Blacka stały się nie do zniesienia, ale Lupin był jak skamieniały ze strachu. Nie. Nie taki koniec… Ból i pocałunek jednocześnie…
– Drętwota!
– Expecto Patronum!
Dwa silne zaklęcia odpędziły napastników.
– Było blisko, Ari. – Lupin odetchnął z ulgą, słysząc głos Fletchera. – Wstawajcie! – krzyknął Mundugus do dwóch mężczyzn, leżących na ziemi. – Bitwa się jeszcze nie skończyła.
– Gdzie reszta…? Co się stało z innymi?
– Etherny i Noah zginęli. Moody gdzieś zniknął…
– On również zginął… – wyszeptał słabo Black.
– Rozumiem. Inni zaczęli podchodzić do budynku. Większość dementorów zniknęła, nie wiemy dlaczego. Wilkołaki również… Coś jest nie tak. – Głos Figg był poważny i chłodny. – Wstawajcie! Musimy dołączyć do reszty…
Black i Lupin zerwali się na nogi.
– W porządku… – zaczął Fletcher, ale nie skończył. Przerażający krzyk zabrzmiał w ciemności.
– HARRY! NIEEEEEEEEEEEEEE! DRĘTWOTA!
Potem zaległa cisza.
Kiedy dotarli do brzegu, Snape wypchnął chłopca z wody i sam wspiął się za nim. Las wydawał się być tak daleko…
– Musimy biec, Harry…
– Ruszajmy! – Chłopak skinął głową w odpowiedzi.
Zerwali się z ziemi i zaczęli biec w kierunku drzew. Harry'emu zrobiło się słabo, poczuł jak plecy zaczynają go boleć. Nogi również. Potem pierś. I ramiona. W końcu bok zabolał wręcz niewyobrażalnie mocno. Po dwóch godzinach wspinania i wysiłków eliksiry zaczęły tracić moc.
Harry potknął się, zwolnił. Potem znowu. Zaczęło mu się kręcić w głowie i ból nasilił się… Dlaczego? Pewnie faktycznie byli w okropnym stanie i ich organizmy były wycieńczone… Harry nie był już w stanie dłużej biec. Kuśtykał za Snape'em. Profesor najwyraźniej nie czuł, że eliksiry przestają działać i biegł najszybciej jak potrafił… A Harry nie mógł go zawołać. Był za słaby.
Upadł na kolana. Nie! Musi być silniejszy!
Walcząc z bólem i słabością wstał,i pokuśtykał za Mistrzem Eliksirów. Jednak odległość między nimi była po prostu za duża. Nie dogoni go w tym życiu, w jakiś sposób Harry był o tym przeświadczony.
A potem… Znajome uczucie zimna zatrzymało profesora i sparaliżowało Harry'ego. Przez chwilę wszystko stało się czarne i słyszał głos swojej matki jak błaga Nie Harry, proszę… Ale już w następnej chwili wyciągnął różdżkę swojego ojca i skoncentrował się na trzęsącej się postaci swojego stryja, który zaoferował mu więcej niż ktokolwiek, który dzielił z nim ból i tortury, całe życie… Chłopiec podniósł różdżkę i powiedział spokojnie, ale stanowczo:
– Expecto Patronum!
Jego patronus – jeleń, drugi ojciec, obrońca – pojawił się przed Harrym, skłonił się mu i zrobił coś, czego Harry był pewien, że patronus nie powinien potrafić: nie tylko odpędził ich… unicestwił ich! Rozpłynęli się w powietrzu. I nie było ich już nigdzie. Nigdy więcej.
Snape odwrócił się, dziwny wyraz na jego twarzy… Zaskoczenie i zdumienie… Ale nagle zmienił się w przerażenie: jego oczy rozszerzyły się w wyraźnym lęku. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Czas jakby się zatrzymał, a może po prostu płynął bardzo powoli? Harry nie wiedział tego, ale wszystko wyczuł naraz: przerażenie Snape'a, jego znikającego patronusa i pojawiających się dookoła Śmierciożerców i jednego wskazującego różdżką dokładnie na niego.
Harry rozpoznał go natychmiast.
Glizdogon. Peter Pettigrew. Zdrajca. Morderca jego rodziców. Morderca Berthy Jorkins i Cedrika Diggory'ego. Żałosny, obrzydliwy sługa Czarnego Pana.
Ten, który miał dług życia względem Harry'ego.
Ale najwyraźniej się tym nie przejmował.
– Avada Kedavra – powiedział po prostu. Znajome zielone światło wystrzeliło z jego różdżki i zbliżało się.
Harry nie mógł się poruszyć. Wiedział, nie zostało mu już nic czasu. Był świadomy, że tylko on czuł jak czas zwolnił. Jego ciało było w innym świecie, w zwykłym świecie i nie mogło być wystarczająco szybkie, by uskoczyć.
Tylko patrzył się na zielone światło.
Więc taki był koniec.
Jak koniec jego matki.
Jak koniec jego ojca.
Jak koniec Jamesa Pottera.
Voldemort osiągnął swój cel. Lada chwila zginie.
Nie bał się. Nie walczył. Pogodził się z tym: takie było jego przeznaczenie.
Potomek Quietusa musiał zmierzyć się ze śmiercią, by żyć.
Harry nie wiedział, co mogło znaczyć to zdanie. Ale teraz miał zmierzyć się ze śmiercią.
Tylko serce go zabolało. Severus… Severus będzie całkowicie załamany i zrozpaczony.
Ból nim wstrząsnął. Spojrzał po raz ostatni na Severusa.
– Przepraszam – wyszeptał, a zielona błyskawica uderzyła w niego.
Wszystko stało się czarne. Na zawsze.
Snape nie mógł uwierzyć własnym oczom. Patronus Harry'ego pokonał dementorów. Harry'ego… Harry!
Nagle zauważył, że znowu zostawił chłopca samego. Odwrócił się, przywołując na twarz pokrzepiający wyraz.
A tuż za Harrym… Cały wewnętrzny krąg stał za nim. Voldemort pośrodku, a obok niego Pettigrew, wskazujący na Harry'ego swoją różdżką.
Zielona błyskawica.
Zabijające zaklęcie.
Nie.
Harry umrze.
Nie.
Zielona błyskawica dosięgła Harry'ego.
Nie!
Chłopiec upadł na ziemię.
Nie!
Nie mógł się ruszyć.
Harry był martwy.
Harry był martwy.
Harry był martwy.
– HARRY! NIEEEEEEEEEEEEEE! DRĘTWOTA! – wrzasnął z rozpaczą, wskazując ich wspólnie zrobioną różdżką na krąg, kiedy biegł do dziecka.
Śmierciożercy zniknęli mu z oczu. Widział tylko Harry'ego.
Serce mu pękało. Wszystko go bolało. Bolało go samo istnienie.
Zawiódł.
To była jego wina.
Znowu zostawił chłopca.
Kiedy dotarł do pozbawionego życia ciała, upadł na kolana. Przytulił ostrożnie Harry'ego, podniósł ciało z ziemi i wstał. Przez chwilę tylko tak stał, trzymając chłopca w ramionach. Harry był taki lekki, jak piórko. Ruszył powoli na chwiejnych nogach w stronę lasu. Nie dbał o Śmierciożerców. Może miał nawet nadzieję, że go również zabiją. Ale nikt nie próbował go zatrzymać, nikt nie rzucił na niego zaklęcia, kiedy tak szedł.
To było zbyt znajome. Cała ta droga. Chłopak w jego ramionach. Martwy chłopiec. Syn Quietusa.
Martwy jak Quietus.
I on wynosił go z tego przeklętego miejsca, bezradny.
Ciało stawało się coraz cięższe… jak każde martwe ciało. A może to on był taki słaby?
Quietus był cięższy, pomyślał nagle. Ale był wtedy starszy, był dorosły.
Dorosły? Byli tylko głupimi dzieciakami, obaj… Quietus nie miał nawet dwudziestu lat.
Ale Harry był dużo młodszy. Był tylko dzieckiem. Dzieckiem!
Przytulił go mocno do piersi.
Nie mógł płakać. Wtedy też nie mógł płakać. Chciał – ale nie mógł.
Każde uczucie zostało wydarte z jego serca. Pozostała tylko zimna, pusta przestrzeń.
– Przepraszam, Quietus. Przepraszam, Harry. Przepraszam – powtarzał niezliczoną ilość razy, jak mantrę, dopóki nie dotarł do lasu. Wtedy wyjął różdżkę Quietusa ze słabego uchwytu Harry'ego i zacisnął dłoń dookoła gładkiego drzewca.
W następnej chwili byli w Zakazanym Lesie, w punkcie aportacyjnym.
Snape nie był już w stanie zrobić ani jednego kroku. Upadł na ziemię, nadal przytulając ciało Harry'ego i zwinął się opiekuńczo wokół martwego chłopca, jakby mógł osłonić go swoim własnym ciałem…
– Nie chcę się już nigdy obudzić… – zabrzmiały jego ostatnie słowa.
