XII: Łza w środku nocy
Chyba po raz pierwszy od rozpoczęcia nauki w Hogwarcie, Harriet mogła zaryzykować stwierdzenie, że się jej układa. Początkiem tego układania była oczywiście dyrektorska zgoda na odwiedziny u chimer, które szybko zaczęły traktować ją jak członka rodziny. Znaczy Mamcia – to jest mama chimera – traktowała ją tak od samego początku, ale maluchom – Hyziowi i Dyziowi – zajęło spotkanie czy dwa, żeby się do przyszywanej, może nie siostry, ale kuzynki na pewno, przekonać. Pewien problem stanowił Papcio. Samiec doskonale pamiętał, że to między innymi przez nią oberwał od partnerki, ale w końcu i jego serce zmiękło. Poza tym nie mógł nie docenić tego, że odwiedzająca ich mała czarownica skutecznie skupia na sobie uwagę jego synów, dzięki czemu wraz z Mamcią mają chwilę spokoju. Oczywiście w zamian spokoju nie miała Harriet, bo jej „kuzyni" nie odpuszczali, domagając się zabawy i harców. Jakich? Cóż, przede wszystkim dzikich gonitw i zapasów, czasem przeradzających się w regularne bójki. Jednak nie mogła odmówić chłopakom delikatności i wyczucia. W końcu miała ledwie trzydzieści kilo z hakiem, podczas gdy oni prawie dziesięć razy tyle. A jeśli dodać do tego rogi, kły i pazury, bardzo łatwo było o wypadek. Poważny wypadek. Jednak taki nigdy nie miał miejsca. Owszem zdarzały się lekkie zadrapania i siniaki, ale – jeżeli miała być szczera – większe obrażenia odnosiła przy wygłupach z Dudley'em. Poza tym, akurat tutaj ani siniaki ani zadrapania nie stanowiły wielkiego problemu, bo po wizycie u swojej przybranej rodzinki zawsze odwiedzała Hagrida. Tam zawsze czekały na nią czarodziejskie środki opatrunkowe błyskawicznie radzące sobie ze zranieniami oraz profesor Kettleburn, który jakimś cudem zdołał przywrócić swojej pogryzionej protezie jako-taką funkcjonalność. Za każdym razem sędziwy czarodziej zasypywał ją pytaniami odnośnie tego, co porabiała w towarzystwie bestii i to mimo tego, że zwykle otrzymywał niemal identyczne odpowiedzi. No bo też spotkania przebiegały w dość schematyczny, aczkolwiek przyjemny sposób. Najpierw witali ją Mamcia i Papcio dokładnie obwąchując, sprawdzając jak się ma, a jeżeli któreś stwierdzało, że – dajmy na to – za mało je, próbowało ją podtuczyć przyznawanymi im racjami jedzenia. Jako, że chimery nadal dokarmiano resztkami z kuchni, które te niezwykle sobie ceniły, zawsze trafiało się coś, co mogła by zjeść. Potem albo bawiła się Hyziem i Dyziem, albo szła wraz z całą czwórką na spacer po Zakazanym Lesie. Tak, na spacer, zupełnie jakby byli rodziną, która po niedzielnym obiedzie idzie się przejść do parku… Z tym, że w domu do parku Harriet prawie nigdy nie zabierano, więc tym bardziej cieszyły ją te wycieczki. Zresztą, gdzie tam jakiemuś parkowi do tej gęstwiny, do dziko rosnących paproci, ostrężyn i splątanych ze sobą konarów, tworzących nad nią złoto-brązowe, obecnie coraz bardziej przerzedzające się sklepienie. W każdym razie, niezależnie od tego czy czas spędzała spacerując wraz z chimerami po lesie, czy łobuzując z „kuzynami", potem zawsze następowała „pauza przytuleniowa". Dorosłe bestie wróciwszy do obory rozkładały się wygodnie na stercie słomy, a ona wraz z chłopakami zalegała między nimi, wtulając się w miękkie futra, rozkoszując ciepłem wielkich cielsk i słuchając basowych mruczeń, od których wibrowało jej ciało. I tak zasypiała. Zwykle na nie dłużej niż dwadzieścia minut, jednak nawet te krótkie drzemki potrafiły dodać jej więcej energii niż cokolwiek innego. Zupełnie jakby ciała chimer były ogromnymi akumulatorami, do których się podpinała. Po tej energetyzującej drzemce następowało pełne ocierania łbami, mruczenia i sporadycznych powarkiwań, a czasem nawet liźnięć wielkimi jęzorami pożegnanie.
Mimo że pytania Kettleburna powtarzały się tak jak i jej odpowiedzi, ceniła sobie towarzystwo zarówno Hagrida jak i zdekompletowanego staruszka. Tym bardziej, że gdy tylko Hagrid odwracał na chwilę wzrok, mężczyzna dolewał jej do herbaty swojej specjalnej nalewki malinowo-ziołowej mającej niby zapobiegać przeziębieniom. Jak naprawdę z tymi przeziębieniami sprawa wyglądała Harriet nie miała pojęcia, ale fakt, że nalewka była przepyszna. No i świetnie rozgrzewała, a listopadowe wieczory bywały bardzo, ale to bardzo zimne. Niestety miała też swoje efekty uboczne w postaci malowniczych rumieńców zalewających policzki. Nic zatem dziwnego, że Hagrid zerkał na nią podejrzliwie już przy pierwszym razie.
Układanie się tyczyło również bardziej trywialnych rzeczy, jak chociażby szkoła. Przede wszystkim zebrała pochwały za swoje referaty i wypracowania. Spędzone w bibliotece długie godziny naprawdę się opłaciły… No, mały wyjątek od reguły stanowiła astronomia, gdzie część teoretyczną wykonała perfekcyjnie, ale praktyczną niemal zupełnie zawaliła, jednak już się pogodziła z tym, że przedmiot stanowi jej piętę achillesową. Profesor Sinistra również, tym bardziej, że widziała, że dołożyła starań walcząc z tematem, a to, że nie wyszło, to zupełnie inna sprawa. Dlatego też darowała sobie wszelkie komentarze, którymi dość obficie uraczała klasowych obiboków. Za to, tak dla równowagi, swoim referatem z zaklęć wprawiła Flitwicka w prawdziwy zachwyt. Po zajęciach zaprosił ją na herbatkę, aby omówić „niezwykły tor badań, jaki obrała".
Herbatka u Flitwicka – musiała przyznać, że to było naprawdę coś. Po pierwsze ze względu na sam wystrój gabinetu mężczyzny. Elegancki, wręcz wytworny, a jednocześnie niezwykle przytulny. Ozdobne meble z drewna o barwie złocistego brązu, obicia mieszające wiosenną zieleń i lazur, jasnoniebieskie zasłonki, puchate dywaniki. Wszystko to zaś w „lżejszej wersji stylu wiktoriańskiego", jak to określiła w myślach. Bo chociaż miękkość otaczających ją sprzętów, pieczołowitość ich wykonania oraz zdobienia nasuwały jej na myśl właśnie styl wiktoriański – no, może również nieco odarty ze złoceń barok – nie były tak ciężkie, jak te z epoki, przeciwnie. Szczególnie krzesła i fotele – zgrabne, lekkie, ale piękne i wygodne. Szczerze powiedziawszy nie dziwiła się temu. W końcu manewrowanie ciężkimi, topornymi meblami byłoby niewygodne dla malutkiego profesora, nawet jeżeli na co dzień używał w tym celu magii. Drugą kwestię stanowił poczęstunek oraz sposób jego podania. Zajmujące srebrną paterę kolorowe ciasteczka z kremem i kuszące babeczki zakrawały na małe arcydzieła. Serwis z cienkiej niczym papier angielskiej porcelany wyglądał tak pięknie, a zarazem krucho, wręcz ulotnie, że dziewczynka obawiała się, że jak tylko dotknie malowanej w niezapominajki filiżaneczki, ta obróci się w pył. No i herbata… Nigdy czegoś takiego nie piła. Idąc za radą gospodarza, nie posłodziła jej, chociaż zwykle sypała cukru tyle, ile fabryka dała. Jednak po skosztowaniu musiała przyznać, że posłodzenie tego arcydzieła, byłoby zbrodnią. Zresztą napar sam w sobie zawierał sporo słodyczy, chociaż nie potrafiła określić, co jest jej źródłem, tak jak nie potrafiła rozpoznać składu. Na pewno zawierał białą herbatę i lawendę, ale co jeszcze? Nie miała bladego pojęcia, a Flitwick nie chciał zdradzić składu, mówiąc, że to rodzinny sekret. Napomknął tylko, że mieszanka podnosi odporność i skutecznie niweluje efekt długotrwałych stresów oraz psychicznego wycieńczenia, co znów pozytywnie wpływa na zdolność uczenia się, dlatego też, jeżeli zechciałaby poprosić o dolewkę, nie powinna czuć najmniejszego skrępowania.
Cóż, skrępowana się nie czuła, chociaż o dolewkę prosiła aż trzy razy. Zresztą w obecności mikrego czarodzieja skrępowanie rzadko ważyło się podnieść swój ohydny łeb. Otaczająca go aura otwartości, życzliwości i zaprawionego troską ciepła sprawiała, że kontakty z profesorem przychodziły niezwykle naturalnie, podobnie jak sympatia do niego. Trochę tym wszystkim przypominał Hagrida, jednak miał nad nim pewną przewagę. Między innymi ponadprzeciętną inteligencję i niezwykle analityczny umysł, które rzadko kiedy pokazywał na lekcjach… a przynajmniej nie w pełnym ich wymiarze. Harriet rozumiała dlaczego. Cudza inteligencja potrafi onieśmielić, zbudować dystans, a tego Flitwick nie chciał. Lubił mieć swoich uczniów blisko, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Jednak rozmawiając prywatnie, w zaciszu swojego przytulnego gabinetu z osobą nie bojącą się, że czyjś umysł może ją przerosnąć, błyszczał. No i nade wszystko potrafił sprawić, że wymagająca zaangażowania intelektualnego dyskusja, tu tycząca magii pierwotnej i żywiołów, płynęła lekko, żywo i budziła fascynację tematem. Poza tym Flitwick autentycznie słuchał i to nawet, kiedy tymczasowo schodzili na tematy błahe, wręcz trywialne. Poświęcał rozmówcy pełnię uwagi, sprawiając, że ten w jakiś nieokreślony sposób czuł się doceniony. Dostrzeżony. Tak naprawdę. Rozmawiając z nim Harriet miała całkowitą pewność, że profesor nie kieruje się powierzchownością ani nadanymi jej etykietami. Że widzi osobę, a nie slogan. Rzadko jej się to zdarzało. Właściwie to chyba jedynie w rozmowach z Dudley'em i z Aleisterem. No i czasem z Hagridem, jednak on patrzył na nią przede wszystkim jak na córkę jednego ze swoich przyjaciół. Gdyby się dowiedział, że łączy ich nie miłość, a nienawiść i niechęć, przeżyłby szok. Nie uwierzyłby w to, kim stał się jej ojciec. Co do Flitwicka natomiast… Wiedziała, że profesor lubił jej rodziców, jednak zdawał się niczego nie zakładać z góry. To znów dawało jej przestrzeń. Poczucie niezależności. Odrębności.
Tak, dyskusja z profesorem stanowiła budujące doświadczenie, jednak Harriet nie pozwoliła pochłonąć się jej bez reszty. Nie tak, aby nie zapytać o nurtującą ją od wielu tygodni kwestię:
– Profesorze, a co z piorunami? Nie znalazłam o nich nazbyt wiele informacji, a to przecież też żywioł – wtrąciła niby mimochodem, upijając łyk aromatycznego naparu. – Nie było też prawie nic o powiązanych z nimi talentach, nie licząc oczywiści elementalizmu. No i wysnutego w jednej z książek przypuszczenia, że mogą się wiązać również z magią umysłu, a to ze względu na to, że działanie układu nerwowego opiera się głównie na impulsach elektrycznych. Jakieś to dziwne. Ta luka.
Flitwick zachichotał cicho i spojrzał na nią z żywym, pełnym sympatii zainteresowaniem.
– Pioruny cz też, posługując się mugolską terminologią, elektryczność to energia, podobnie jak ogień i magia sama w sobie. Jednak czarodzieje mają problem z pojęciem ich natury, gdyż energię nieodmiennie kojarzą z metamorfozą. Patrząc pod tym kątem, eliksiry to nic innego inicjowana płomieniem trasmutacja. Rzecz w tym, że chociaż pioruny prowadzą do metamorfozy, ta ma dość szerokie spektrum i nie zawsze jest od razu widoczna. Z jednej strony, podobnie jak ogień mogą poparzyć, podnieść temperaturę oraz towarzyszy im energia świetlna, ale z drugiej… Mają znacznie większy wpływ na organizmy żywe. Nie tylko na umysł. W końcu układ nerwowy podtrzymuje przy życiu całe ciało a także umożliwia mu komunikację ze światem zewnętrznym. Dlatego też niektórzy sądzą, że elektryczność, pioruny, są energią najbardziej pokrewną energii życiowej. Owe przypuszczenia wzmogły się od czasu wynalezienie przez mugoli defibrylatora, dzięki któremu można przywrócić prawidłową pracę serca, a tym samym ocalić ludzkie życie. Oczywiście zastosowanie elektrowstrząsów w terapii schorzeń psychicznych również podsunęło kilka idei. Niestety badań pod tym kątem nigdy nie prowadzono, a przynajmniej nie oficjalnie. Generalnie czarodzieje rzadko kiedy posuwają się do badania natury energii życiowej, kojarząc to z nekromancją, która, chociaż nie jest zabroniona, doczekała się bardzo złej sławy. Stanowi tabu niemal całego magicznego świata. Moim zdaniem niesłusznie, jednak nie można zaprzeczyć, że wielu czarnoksiężników wykorzystywało praktyki nekromantyczne w wyjątkowo ohydnych celach. W każdym razie, ze względu na braki w badaniach nad naturą piorunów, nie ma wielu powiązań ich z talentami czarodziejskimi, jedynie domniemania… Tyle, przynajmniej jeżeli chodzi solidne podłoże naukowe. Jednak pewnie znajdzie się niemało wspominków w księgach traktujących o talentach magicznych czy dawnych rytuałach powiązanych z żywiołami. Tych starych, sprzed wieków. W bibliotece jest ich trochę, aczkolwiek rzadko się do nich zagląda ze względu na to jak bardzo są zdezaktualizowane. Mają głównie wartość historyczną, a ich treść nierzadko stanowi pomost między faktyczną wiedzą, zabobonami jak i wszelkiego rodzaju opowieściami począwszy od legend na mitach skończywszy. – Profesor spojrzał w sufit bębniąc krótkimi, ale zgrabnymi palcami w podbródek. Ewidentnie zastanawiał się nad czymś. – Nie pamiętam, w której pozycji dokładnie, ale lata temu, chyba jeszcze za swoich uczniowskich czasów, czytałem w jakiejś starej księdze o magach spotykających się podczas wielkich burz. Tańczyli boso w kamiennych kręgach a błyskawice uderzały w nich jednego pod drugim, nie czyniąc im najmniejszej krzywdy. Podobno przyciągali pioruny, a pioruny przyciągały ich. Niezwykła opowieść. Zresztą sporo ich tam było, tak jak i cudownych grafik. Ech, naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć tytułu. Pamiętam tylko, że okładka była drewniana, jednolicie szara, a tytuł w niej wypalono. Tytuł i jakiś symbol… Nie, grafikę. Dość skomplikowaną.
Kiedy tylko profesor wspomniał o wzajemnym przyciąganiu się magów i piorunów Harriet zrobiła duże oczy, a jej serce zabiło mocniej. Czyżby książka opisywała czarodziei takich jak ona? Była kluczem do rozwiązania jej problemu, a przynajmniej do zidentyfikowania go?
– Widzę, że temat naprawdę cię zainteresował – mruknął Flitwick bębniąc palcami o podbródek.
– No tak. Bo to mnie dotyczy. Podobnie jak tak trochę wszystkich. W końcu tak-jakby składamy się z żywiołów, prawda? No więc dobrze byłoby wiedzieć coś więcej w temacie.
Technicznie rzecz biorąc, nie skłamała. Wszyscy składali się z żywiołów, więc lepsze ich poznanie stanowiło naprawdę dobry pomysł. To, że ją dotyczyło to bardziej niż większość „wszystkich" to inna rzecz. I tak, chociaż nie skłamała, to wprowadziła profesora w błąd… A przynajmniej taki miała zamiar, bo nie była pewna czy ten jej uwierzył. Mimo to, nieszczerość uwierała ją jak kamień w bucie, tym bardziej, że Flitwick zawsze zachowywał się wobec niej uprzejmie i pomagał, gdy o to prosiła. Jednak jaki miała wybór? Zbyt się obawiała tego, co mogłoby nastąpić, gdyby ten doniósł Dumbledore'owi. Poza tym wystarczała jej łatka Dziewczynki, Która Przeżyła, nie potrzebowała kolejnej… Dziwadła, które ciągnie do piorunów niczym ćma do świecy.
W każdym razie, uzyskanie informacji o książce, mimo że nie znała ani jej tytułu ani autora, stanowiło spory sukces. Podobnie jak Powyżej Oczekiwań z niezapowiedzianej kartkówki z eliksirów. Regularna nauka zaowocowała. Niestety Snape znalazł doskonały sposób, jak wszystkim – włączając w to ślizgonów – popsuć humor i to dwutorowo. Po pierwsze zadał obszerne zadanie na święta, po drugie zapowiedział, że w drugi tydzień po świętach zrobi test z całego materiału.
Harriet jakoś to zniosła. W końcu i tak nie wracała do domu na święta, więc miała sporo czasu na odrobienie zadania, plus męcząc się z referatem na zaklęcia nazbierała sporo materiału, który mogła wykorzystać również w eseju dla Snape'a. Natomiast, co do sprawdzianu, to w przeciwieństwie do większości kolegów uczyła się na bieżąco, wiedząc, że nauczycielowi nic nie sprawi większej radości, niż przyłapanie jej na niewiedzy. Nie musiała specjalnie kuć, żeby zdać. Oczywiście wolałaby, żeby profesor sobie odpuścił, ale nie było tak źle, jak mogłoby być. Tym bardziej, że czuła, że to wszystko to zemsta za wrobienie Snape'a we warzenie antidotum dla chimer. Rozszerzone na wszystkich pierwszaków. Swego rodzaju ironią było to, że profesorska „kara" uderzyła ją najmniej ze wszystkich. Jeżeli znów miałaby wskazać, kogo najmocniej…
Kiedy Snape przekazał im „radosne wieści" nie miała lekcji z gryfonami, tylko krukonami, ale że przerabiany materiał miał być jednakowy dla wszystkich, nazajutrz druga grupa usłyszała podobne. Gdy to się stało, złorzeczenia Ronalda Weasley'a stały się tak częste i głośne, że w niecałe dwie godziny cały Hogwart dowiedział się, jaki to numer wywinął Stary Nietoperz pierwszorocznym. Właściwie to Harriet była nawet pod wrażeniem – Ron odgrywał taką tragedię, że mógłby przebić aktorów Teatru Jej Królewskiej Mości. Patrząc jak rwie sobie włosy z głowy, zamaszyście gestykuluje i wyklina – często plując naokoło tym, co akurat miał w ustach – miało się wrażenie, że nie chodzi tu o zadanie domowe i sprawdzian, a co najmniej o walkę z siłami zła. Zupełnie, jakby Snape oświadczył im, że Voldemort odzyskał moc, po świętach zaatakuje Hogwart, a pierwszaki podczas ostatecznej bitwy staną w pierwszym szeregu. O dziwo, nie mająca się za bardzo czym przejmować, wszystkowiedząca Hermiona była również mocno podenerwowana. Nieustannie analizowała, co musi powtórzyć, do jakich jeszcze podręczników zajrzeć, przelewając tym stres na resztę gryfonów.
Dlatego właśnie Harriet unikała ich nawet bardziej niż profesora Snape'a. Mężczyzna już wziął swój odwet – a przynajmniej tak sądził – więc póki co nie był aż tak groźny jak Ron. Mogła iść o zakład, że jeżeli tylko wdałaby się w dyskusję z chłopakiem, ten szybko zacząłby obrzucać znienawidzonego profesora mało wymyślnymi określeniami. Dokładnie chwilę przed tym, jak ten wychynąłby zza jakiegoś rogu i im wszystkim odebrał punkty, a może nawet wlepił szlabany.
Swoją drogą dziwiła się, że profesor zatruwając pierwszoklasistom przerwę świąteczną, nie wziął pod uwagę ewentualnego odwetu. W końcu uczniowie byli, delikatnie rzecz ujmując, wkurzeni i to bez względu na dom. Nawet Malfoy, jego chrześniak i pupilek, wodził za nim morderczym spojrzeniem. W dodatku sporo pierwszaków miało rodzeństwo w starszych klasach, zapewne niezadowolone, że profesor postanowił zakłócić im wspólne świętowanie. Co więcej, Ron miał Freda i Georga, a ci byli zdolni do wszystkiego. Na razie nie wyglądało na to, żeby cos knuli, a przynajmniej nikt nie wykrzykiwał w szale ich imion, ale wolała niczego nie zakładać z góry.
Wraz z rozpoczęciem przerwy świątecznej szkoła opustoszała. Większość uczniów wyjechała odwiedzić swoje rodziny, a nawet grono profesorskie nieco się wykruszyło. Owszem, niemało osób zostało, na przykład wszyscy Weasleyowie, których rodzice zamierzali odwiedzić swojego najstarszego syna, studiującego za granica smoki, ale nie mogli pozwolić sobie na wycieczkę dla całej rodziny. Nie wiedzieć czemu Hermiona również zdecydowała się zostać. Jeżeli znów chodzi o Hufflepów, to wyjątkowo wszyscy pierwszoroczni puchoni wyjechali. Została tylko ona. Nie, żeby jakoś bardzo jej to przeszkadzało – w końcu mogła nieco odpocząć od zgiełku. Jednak nieobecność Aleistera, który również opuścił zamek, żeby świętować z rodziną nieco jej przeszkadzała. Przed świętami nie miała zbyt wielu okazji, aby z nim porozmawiać, w końcu oboje byli mocno zagonieni pierw przez zadania domowe, a potem przez nawał sprawdzianów i testów wszelakich. Nie wspominając o szlabanach, które na szczęście dobiegły końca wraz z początkiem przerwy świątecznej. W każdym razie, chciała z nim porozmawiać. O chimerach. O tym jak mogły znaleźć się w szkole, kto je sprowadził i po co. Chłopak miał niezwykle analityczny umysł i na pewno już opracował kilka ciekawych teorii. Poza tym, jeżeli miała być szczera, trochę bała się przebywać poza dormitorium bez nikogo u boku. Korytarze opustoszały, a przecież dyrektor zwrócił jej uwagę, żeby uważała i nigdzie nie wałęsała się samotnie. Owszem, mogła poprosić któregoś ze starszych kolegów o asystę albo Weasleyów, ale pierwszym nie chciała przeszkadzać, a drugim… Lubiła Rona i jego braci, naprawdę, ale poziom hałasu i zamieszanie, które generowali, były dla niej nie do przeskoczenia. Godzina, może dwie w towarzystwie wesołej gromadki ok., ale więcej? Do tego przez całe dwa tygodnie trwania przerwy świątecznej? Oj, co to, to nie. Naprawdę dużo bardziej wolałaby towarzystwo Kici. Owszem, chłopak uwielbiał sprawdzać ją, wzbudzać w niej niepewność, co potem odchorowywała, ale mając do wyboru ciągły rozgardiasz albo gierki Aleistera, stawiała na to drugie. Poza tym nie mogła zaprzeczyć, że ostatnio nieco się otworzył i nawet stał pomocny. Rozmowy z nim powoli przestawały przypominać przesłuchania połączone z rozwiązywaniem zagadek psychologicznych. W sumie, wtedy w nocy, kiedy wpuściła go do dormitorium, bardzo przyjemnie się z nim gawędziło. Po cichu liczyła, że może zgodzi się pomóc w poszukiwaniach wspomnianej przez Flitwicka książki i innych, w których mogłaby coś znaleźć o swojej słabości do wyładowań elektrycznych. Zresztą jego też zaciekawiła ta piorunująca sprawa, widziała to wyraźnie.
Niestety w tej kwestii jak na razie była zdana na siebie i póki co nie odniosła większych sukcesów. W książkach zaproponowanych przez panią Pince – tych, które zdążyła już przeczytać – nie znalazła nic, co nieco rozjaśniłoby sprawę albo chociaż naprowadziło ją na właściwy trop. Dlatego, chcąc czy nie, kursowała tam i z powrotem do biblioteki, znosząc do dormitorium po pięć ksiąg na raz. Tylko pięć, bo tyle właśnie wynosił limit biblioteki. Jednak wszystko miało swoje dobre strony. Między innymi to, że przeszukując tomiszcza natrafiała na wiele użytecznych informacji, które mogła wykorzystać w eseju na eliksiry. Między innymi ze względu na to wypracowanie nie sprawiło jej większych trudności – zamieściła w nim wszystkie niezbędne informacje i jeszcze trochę. Tyle, żeby zapracować sobie na Wybitny, bo żeby otrzymać u Snape'a wyższą ocenę niż zadowalający, trzeba było się naprawdę wysilić. Oczywiście nie łudziła się, że Wybitny dostanie, tym bardziej, że po malowniczym spotkaniu z chimerami profesor wydawał się nie znosić jej jeszcze bardziej niż wcześniej, ale na Powyżej Oczekiwań powinna dać radę.
Właściwie większy problem niż samo napisanie eseju stanowiło przepisanie go, tak żeby jakoś wyglądał. Snape nie pozostawił im złudzeń – jeżeli coś uzna za nieczytelne lub zbyt niedbałe to tego nie sprawdzi z miejsca wpisując Trolla, bo nie zamierza się męczyć z cudzym niechlujstwem i brakiem szacunku, całymi godzinami odszyfrowując bazgroły uczniów przy pomocy różnorakich zaklęć. Dlatego, ze swoją dysgrafią, musiała naprawdę się napracować nad formą tekstu, a czego jak czego, ale ślęczenia nad wypełnionymi drobnym pismem stronicami i mozolnego kaligrafowania – chociaż do prawdziwej kaligrafii jej bazgrołom było naprawdę daleko – literek szczerze nienawidziła. Strona A4 dziennie, tyle maksymalnie była w stanie się męczyć z tym jakże niewdzięcznym zadaniem nim popadała w zniechęcenie i frustrację. Rzecz w tym, że jej esej miał stron aż dziesięć z okładem. Jedyna rada? Rozłożyć przepisywanie wypracowania na raty. Efekt? Do Bożego Narodzenia uporała się ledwie z połową tekstu.
Oczywiście ferii świątecznych nie spędzała tylko z nosem w książkach, co to, to nie. Ze względu na obsesję ojca przez lata niemal nie wyściubiała nosa z domu i teraz nie miała zamiaru skazywać się na dobrowolne uwięzienie w zamkowych murach. Dlatego, mogąc sobie pozwolić na nieco swobody, zażywała świeżego powietrza w ilościach hurtowych. Jak? Między innymi jeżdżąc na łyżwach. Pokryte grubą warstwą lodu, zmrożone przez zimę hogwarckie jezioro nie raz przewijało się przez opowieści ojca i wujków, toteż licząc na porządne mrozy tej zimy zabrała z domu parę łyżew, a pogoda szczęśliwie postanowiła zadośćuczynić jej życzeniom. Oczywiście, jako dziewczynka rozsądna i roztropna, nie wypuszczała się zbyt daleko od brzegów, w obawie, że lód może się załamać w miejscu, gdzie nie będzie w stanie dotknąć stopami dna. Co prawda umiała pływać – w mugolskiej szkole co drugi tydzień mieli zajęcia na pływalni zamiast wychowania fizycznego – ale pływanie w trakcie mrozów w lodowatej, zamarzającej wodzie, kiedy przypadkiem można trafić pod lód i się utopić to bardzo kiepski pomysł. Jeżeli dodać do tego ciężkie, nasiąknięte wodą, zimowe ubrania i łyżwy na stopach, śmiertelnie kiepski. Jednak nie rozwodziła się nad tym, po kilka razy okrążając zamarzniętą taflę wody, zwykle ze sporą szybkością. Bajkowy obraz okrytych grubą warstwą śniegu błoni i zamku, szczypiący w policzki mróz i płynąca ze słuchawek na uszach, ciężka muzyka stanowiły cudowne zestawienie. Szczególnie, kiedy towarzyszyła jej Stella. Rozbrykana sowa nie raz ścigała się z Harriet, lecąc obok mniej-więcej na poziomie jej twarzy. Utrzymanie tak niedużej wysokości przez dłuższy czas stanowiło dla ptaka niemałe wyzwanie, toteż wynik takiego wyścigu nie był z góry przesądzony, jak można by przypuszczać. To znów dodawało rozrywce autentycznego elementu rywalizacji, który wszystko ubarwiał.
Kiedy Harriet nie ścigała się ze Stellą, bawiła się z nią w aportowanie, z tym, że od jakiegoś czasu często dołączał do nich Kieł, a czasem i Hagrid. Jako że wczesna zima paradoksalnie nie oznaczała końca prac dla gajowego, wręcz przeciwnie, ten niewiele miał czasu dla psiska, które nudziło się całymi dniami. Dlatego pewnego dnia brytan sam z siebie postanowił dołączyć do aportowania bardzo ubarwiając tym rozrywkę. Otóż konkurował ze Stellą o to, kto pierwszy dopadnie ciśniętą przez Harriet piłeczkę – sowa w locie, czy on, kiedy piłeczka znajdzie się wystarczająco blisko ziemi. Dodatkowej pikanterii grze dodawało to, że jeżeli Stella się zagapiła i w pogoni za piłką zbyt obniżyła lot albo wylądowała, to Kieł niejednokrotnie ja łapał i radośnie wylizywał swoim wielkim i mokrym jak ściera do podłóg jęzorem. Oczywiście najciekawiej było kiedy do gry dołączał Hagrid i zastępował w rzucaniu Harriet – wielkolud potrafił posłać piłkę na naprawdę duże odległości.
W trakcie przerwy świątecznej, to właśnie gajowy stanowił najczęstsze towarzystwo dziewczynki, chociaż i to było rzadkie… Czy też raczej krótkie, bo odwiedzała go co drugi dzień, ale wpadała jedynie na chwilę. Niestety ze względu na nawał obowiązków związanych głównie z odśnieżaniem rozmaitych powierzchni, pracami przy dekorowaniu Wielkiej Sali na Boże Narodzenie oraz usuwaniu powalonych grubą warstwą białego puchu drzew, nie miał wiele czasu dla puchonki. Tym bardziej, że na przełom grudnia i stycznia przypadał okres kiedy preferujące nieco chłodniejsze klimaty bestie z hogwarckiego zwierzyńca zaczynały się ożywiać i odbywać gody. Rzecz jasna Harriet z chęcią by mu pomogła we wszystkich pracach – oczywiście na miarę swoich skromny możliwości – jednak mężczyzna za każdym razem, kiedy to proponowała, odmawiał i… Prowadził ją do chimer, oczywiście jeżeli nie było ku temu żadnych przeciwwskazań w postaci podążających za nią wścibskich dzieciaków. To znów, znaczy przeciwwskazania, od początku ferii nie zdarzyło się ani razu. Była outsiderką, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Zawsze nieco z boku, częściej słuchająca konwersacji niż biorąca w nich udział, częściej obserwująca zabawy innych niż w nich uczestnicząca. Zastanawiało ją tylko, czy jest to bardziej efekt wychowania przez Jamesa Pottera, czy może jej własnego charakteru? Bo jakoś nie potrafiła wyobrazić sobie siebie jako poszukującej zainteresowania i łaknącej ludzkiego towarzystwa ekstrawertyczki. Nawet gdyby wychowywali ją otwarci i serdeczni ludzie. Nawet gdyby miała kochający rodziców, którzy nie rzucaliby jej na pożarcie tłumowi i nie umniejszali. Po prostu nie. I chyba tak było dobrze. W końcu czuć się dobrze we własnym towarzystwie to ważna rzecz, prawda? Owszem, przyjaciele również są ważni, szczególnie, kiedy na rodzinie średnio można polegać, ale to my towarzyszymy sobie do samego końca.
888
W Boże Narodzenie spała do późna. Chyba nigdy nie czuła tego świątecznego podniecenia, które trawiło chociażby Dudleya – pragnienia by czym prędzej wstać, rozedrzeć kolorowy papier okalające kartonowe pudełka i dobrać się do podarków. Wiedziała, że te nie znikną, a łóżko było tak rozkosznie miękkie i ciepłe. Jednak w domu, chociaż niespecjalnie paliło jej się do rozpakowywania prezentów, zwykle wstawała wcześnie rano. Czy też raczej była budzona przez kuzyna, który nie wyobrażał sobie, aby nie towarzyszyła w tejże jakże radosnej czynności. Nigdy nie potrafiła mu tego odmówić, ani być zła za wyrwanie z łóżka, szczególnie kiedy widziała promienny uśmiech chłopaka. Taki prosty, szczery, niewinny. Nieważne ile miał lat, zawsze wyglądało to tak samo… No przynajmniej od momentu, kiedy zaczęli się przyjaźnić.
Szczęśliwie Stella nie widziała powodu, żeby wykopywać swoją panią spod pierzyny bladym świtem, jednak nawet ona w końcu straciła cierpliwość. Koniec końców, znudzona byciem cichą i nieruchomą ostrożnie złapała dziewczynkę za palec stopy i pociągnęła. Dość mocno. Tyle wystarczyło, żeby Harriet natychmiast otworzyła oczy. Szturchanie, klepanie czy natarczywe skrzeczenie zignorowałaby, ale pociągniecie za palec? I to u stropy? Przecież nikt nikogo nie ciąga za palce u stopy!
Ziewając spojrzała na Stelę, która po kilku niecierpliwych podskokach na łóżku zaczęła się domagać porannej porcji pieszczot i przytulania. Oczywiście Harriet nie odmówiła jej niczego. Nie śmiała by. Tym bardziej w święta.
U stóp szerokiego łóżka leżał nieduży stosik prezentów. Od wujostwa dostała – o zgrozo – zestaw do dziergania na drutach i książeczkę instruktarzową. Nie miała pojęcia skąd ten pomysł i chyba wolała nie wiedzieć. Ignorancja bywa błogosławieństwem – parokrotnie przekonała się o tym. Syriusz z kolei przysłał jej zestaw do pielęgnacji miotły zawierający różnorakie woski, ściereczki i szczoteczki. Prezent niewiele lepszy, ale wręcz ociekający dobrymi intencjami… i niestety podkreślający, że nie zdoła przekonać mężczyzny, że nie znosi latać. Westchnęła z rezygnacją. Cóż, jeżeli na coś nie ma się wpływu, podobno trzeba to zaakceptować, tak przynajmniej mówią. Remus trochę bardziej się postarał – dostała od niego zestaw trzech płyt winylowych zawierających składanki jazzowe. Mugolskie. Mężczyzna od jakichś dwóch lat próbował przekonać ją do gatunku, zaś jej brak entuzjazmu składał na karb tego, że „do niektórej muzyki trzeba dorosnąć". Szczerze powiedziawszy całkiem lubiła jazz, czasem słuchała go tak dla odmiany, jednak stanowczo wolała nieco mocniejsze brzmienia. Oprócz winyli w paczce znalazła też książkę. Uśmiechnęła się widząc okładkę – Stephen King „Coś". Wujek musiał zauważyć na jej półce kilka powieści autora i kupił kolejny tytuł trafnie dedukując, że ucieszy się z prezentu. Dobrze, że nie przejrzał książki, w przeciwnym razie mógłby mieć małe obiekcje, co do jej gustu literackiego… A przynajmniej doboru lektur do wieku. Dudley także przysłał książkę. Również z tematyki grozy i również nieco zbyt… poważaną na jej wiek, jednak w zupełnie odmiennym klimacie. Otóż nabył gdzieś zbiór opowiadań Howarda Philipa Lovecrafta, wzorującego się na Edgarze Alanie Poe mistrza grozy, piszącym z iście wiktoriańskim zacięciem i mniej lub bardziej doprawiającym swe dzieła naukową fikcją. Mroczne opisy, mające nakłonić czytelnika do wyobrażenia sobie niewyobrażalnego i kwiecisty, nieco archaiczny język stanowiły jego wizytówkę, a zarazem to, co jednocześnie przyciągało do niego i odrzucało potencjalnych czytelników. No bo opowiadania Lovecrafta nie były zwykłymi czytadłami do poduszki. Przy nich trzeba było się skupić i uruchomić najgłębsze pokłady wyobraźni. Wymagało to pewnego wysiłku, ale jednocześnie pozwalało odciąć się od ponurej rzeczywistości i zagłębić w zupełnie nowy świat. Przerażający i równie podobny do tego prawdziwego, co od niego odmienny. Odsłaniający grozę gorszą od szalonego czarnoksiężnika zaślepionego rządzą krwi czy okrutnego ojca. Gorszą od śmierci i cierpienia. Dlatego, kiedy w końcu porzucała fantastyczny świat Lovecrafta, czuła się lepiej niż przed wkroczeniem do niego. No bo w końcu, skoro ktoś był w stanie wyobrazić sobie te wszystkie straszne, i cudowne w swojej okropności rzeczy, to może te istniały gdzieś tam naprawdę? Jeżeli tak, to nie ważne co strasznego zgotowałby dla niej los, to i tak nigdy nie byłoby aż tak źle, jakby naprawdę być mogło.
Nie wiedzieć czemu, ta myśl ją pocieszała.
Z ciekawością zajrzała do spisu treści, gdzie umieszczono spis znajdujących się w opasłym tomiku opowiadań. Uśmiech na jej twarzy urósł jeszcze bardziej – większości z nich nie znała. Dudley naprawdę się postarał. Do tego wysłał jej… pięć tabliczek czekolady wasabi! Gdzie skubaniec ją dostał? Odwiedził delikatesy w Londynie, do tego takie sprowadzające łakocie z Azji? Jeżeli tak, to naprawdę musiał słono zapłacić. Wątpiła, żeby wujostwo pozwoliło mu na coś podobnego, a nawet gdyby, to na pewno nie było z tego zadowolone. Nie, żeby się nie cieszyła z prezentu. Uwielbiała wszystko co słodkie i pikantne, czekoladę z tabasco mogłaby wcinać na kilogramy, ale… Cóż, nie chciała, żeby kuzyn wyzbywał się większości kieszonkowego albo narażał rodzicom tylko po to, żeby zrobić jej przyjemność.
Dopiero po chwili zauważyła, że do jednej z czekolad jest przyczepiona opatrzona ładnym, niezwykle okrągłym pismem Dudley'a koperta. No tak, nie dał jej przecież odpowiedzi na ostatni list, poza tym, nie wiedzieć czemu, niezwykle poważnie podchodził do kwestii zarówno życzeń świątecznych jak i urodzinowych. Zawsze starał się dobrać je pod dana osobę i dać do zrozumienia, że naprawdę chciałby tego dla niej. Że nie jest to jakieś zwykłe „zdrowia, szczęścia pomyślności" wyklepane ot tak, dla tradycji.
Z uśmiechem rozerwała biały papier i zaczęła czytać, a po chwili również chichotać. Już we wcześniejszych listach kuzyn wspomniał jej, że dołączył do kółka muzycznego, gdzie poznał chłopaka z równoległej klasy, wiolonczelistę – strasznie chudego i wysokiego o upiornym, szerokim uśmiechu. Dudley opisywał go jako bardziej przerażającego od większości żywych trupów i widm z horrorów, a jednocześnie jednego z najfajniejszych kolesiów jakich spotkał. I zakręconych. Otóż obok wiolonczeli prawdziwa pasją chłopaka, Henry'ego alias Cienkiego, stanowiły wszelkiego rodzaju militaria, a przede wszystkim materiały wybuchowe. Oczywiście zaraził pasją Dudley'a, który okazał się mieć całkiem niezły zmysł techniczny, przez co obaj zostali mugolskim, niespokrewnionym odpowiednikiem bliźniaków Weasle'y… Nieco bardziej stonowanym, bo działającym jedynie w ramach odwetu. To znaczy? Cóż, tylko tyle, że szkoła dla chłopców z dobrych rodzin, z których prawie połowa to zblazowane, rozpuszczone gnojki nie jest miejscem łatwym do przetrwania dla jedenastoletnich grubasa i kościotrupa. Szczególnie takich w porządku wobec innych. Jednak radzili sobie i to cholernie dobrze. Do tego stopnia, że zaczęli „ustawiać" co poniektórych paniczyków i zmienili swoje szkolne duo w kwartet zaprzyjaźniając się z Kaszlakiem, który zyskał swoje przezwisko ze względu na dręczącą go astmę, będącą efektem „uczulenia na wszystko, co tylko możliwe" i Lepkim, dzieciakiem, który potrafił zwinąć niemal wszystko i niemal każdemu. Ich dziwny kwartet, jak zdradzała treść listu, wzięła niejaka profesor Twig „stara, pokręcona raszpla, wyglądająca tak bardzo wiedźmowato, że mogłaby wystraszyć samą Czarną Annis, a jednocześnie najlepsza belferka na świecie".
Harriet z uśmiechem czytała o jego przygodach, zarówno tych dobrych, wesołych jak i tych nie do końca przyjemnych. Wiedziała, że pisząc do niej kuzyn zwierza się z wszystkiego, czego doświadczył. Dlatego, odpisując mu, zawsze czuła ukłucie wyrzutów sumienia zatajając to i owo. W końcu nie mogła napisać, że ktoś czyha na jej życie, prawda? I że prawie umarła, do tego dwa razy, a nawet nie skończyli pierwszego semestru nauki! Dostałby krężka ze zmartwienia. Zresztą i tak się martwił. Liczył, że uwalniając się spod wpływu ojca, tak jak on szybko znajdzie przyjaciela czy dwóch. Oczywiście napisała, że większość dzieciaków z Hufflepuffu i nie tylko jest bardzo w porządku, i całkiem przyjemnie spędza z nimi czas, ale nie satysfakcjonowało go to. Niby mogłaby mu nakłamać, że znalazła sobie swoją własna „bandę" i świetnie się bawi, ale to byłoby zwyczajne przegięcie. Po drugie zdradziłaby tym zaufanie kuzyna, a wtedy wyrzuty sumienia pożarłyby ją żywcem. Po trzecie Dudley koniec końców i tak domyśliłby się wszystkiego. Zbyt dobrze ją znał. Owszem, potrafiła maskować dręczące ją emocje jak mało kto i czasem udawało jej się zwieść nawet ojca, ale z kuzynem zwyczajnie to nie wychodziło.
Pod koniec listu Dudley wspomniał, że czekolady zakupił na londyńskim kiermaszu świątecznym, który co roku odwiedzał z rodzicami i żeby się nie martwiła – były w przystępnych cenach. Naprawdę znał ją jak nikt inny.
Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie zbaraniałą minę chłopaka, kiedy rozpakuje prezent od niej – nowiutki, profesjonalny keyboard. Naprawdę długo oszczędzała, żeby mu go sprezentować. Owszem, teoretycznie była przy kasie, bo tata miał skarbiec pełen złota, ale praktycznie niekoniecznie. James Potter nie lubił, kiedy wydawała pieniądze na „tego tłustego gnojka", w związku z czym rzadko dawał jej więcej niż kilka funtów. Jeżeli chodzi znów o walutę czarodziejską to kompletnie nie nadzorował, ile wydaje, jednak ją mogła wymienić jedynie u Gringotta, a pokątną zawsze odwiedzała w jego towarzystwie. Na szczęście niezbyt pilnował portfela, w związku z czym od czasu do czasu „wyparowywało" mu po kilka monet – o ile liczyć banknoty potrafił to bilon sprawiał mu pewne trudności i nie zwracał na niego większej uwagi.
Oczywiście Harriet nie uważała kradzieży za rzecz godną pochwały i w każdym innym wypadku wstydziłaby się jej, nawet gdyby zabrała komuś ledwie funta. Ale nie w tym przypadku. Okradanie ojca uważała za walkę o swoje i nie miała na tym tle najmniejszych wyrzutów sumienia, tak jak i on nie miał wyrzutów mówiąc jej te wszystkiego okropne rzeczy…
Podniosła prezenty, żeby je pochować i właśnie wtedy zauważyła kolejną kopertę. Spodziewała się, że to list od taty – zapewne nie zawierający nic dobrego – dlatego, rozrywając biały prostokąt, skrzywiła się nieprzyjemnie. Jednak grymas szybko ustąpił wyrazowi zdumienia, gdy tylko ujrzała barwną kartkę świąteczną, przedstawiającą igrające z bombkami i czarnymi kociakami sowy śnieżne.
Ojciec w życiu nie wysłałby jej czegoś takiego, a jeżeli już to tylko po to, aby móc odstawić dobrego ojczulka przed znajomymi. Zaintrygowana otworzyła kartkę.
„Wesołych świąt!
Jak to zwykle piszą w tego typu wiadomościach. Ja może się ograniczę do „oby chociaż w święta pech ci odpuścił".
Pewnie jesteś porządnie zdziwiona tą kartką. Właściwie to sam jestem zdziwiony, że ją wysyłam, ale hm… powiedzmy że zostałem zmotywowany do tego przez swoją wesolutką rodzinkę i Flitwicka. Wiem, brzmi okropnie i trochę takie jest. Otóż, jak się okazuje, w tym roku mój kochany opiekun jest w stałym kontakcie listownym z moją kochana familią. I co z tego? A to, że w jednej z wiadomości stwierdził, że DOSKONALE się ze sobą dogadujemy. Z kolei moja kochana rodzicielka uznała, że skoro się dogadujemy to MUSIMY być przyjaciółmi, a jeżeli nie, to zostaniemy nimi na dniach. Koniec, kropka, „nie masz nic do gadania, a tak w ogóle to ciesz się, że ktoś wytrzymuje z tobą dłużej niż pięć minut" i tak dalej. Do tego doszedł spontaniczny ochrzan, że nawet nie pomyślałem o tym, żeby ci kupić jakiś prezent, a teraz już jest za późno, bo nie ma czasu wymyślić niczego sensownego.
Życie jest dziwne. Pierw wszyscy każą ci uważać z kim się zadajesz, a potem na upartego szukają ci przyjaciół.
W każdym razie mam nadzieję, że święta upływają ci względnie spokojnie, nikt nie próbuje cię zabić, wypadki trzymają się od ciebie z dala, a kiedy ponownie się zobaczymy, będziesz posiadała komplet kończyn, palców, zębów i oczu. Jeżeli nie – jedna z moich cioć produkuje wysokiej jakości protezy, a jeden z wujków jest dentystą. Jakoś się dogadamy.
Aleister Dark."
Zachichotała. No naprawdę Kicia miał fantazję i ciekawe podejście do tematu. Chociaż trochę to prawda. Wszyscy zawsze życzyli człowiekowi wszystkiego dobrego, ale rzadko ktokolwiek pomyślał, żeby życzyć mu, aby złe go omijało. Tego typu życzenia występowały chyba tylko w kulturach, które zachowały swój etniczny rys. W każdym razie, naprawdę życzyła sobie, żeby życzenia Aleistera się spełniły i los sobie odpuścił wszelakie ataki. Przynajmniej przez okres świąt.
Złożyła kartkę i wsunęła do szufladki stolika nocnego. Musiała przyznać, że wiadomość od krukona stanowiła naprawdę miłe zaskoczenie, nawet jeżeli jej przysłanie zostało nieco wymuszone. Swoją drogą, pani Dark zrobiła na Harriet wrażenie naprawdę interesującej osoby.
Pół godziny później, po schowaniu prezentów do kufra i doprowadzaniu się do stanu względnej używalności, dziewczynka nieśpiesznie przekroczyła próg Wielkiej Sali, gdzie pozostali uczniowie kończyli śniadanie. Ze względu na to jak niewielu ich zostało w szkole, w Sali pozostawiono zaledwie jeden stół, który ustawiono prostopadle do stołu prezydialnego. Zniknęły też barwy domów, jednak nikomu to nie przeszkadzało, a na pewno nie Harriet, która miała wrażenie, że właśnie wkroczyła do bajkowej, zimowej krainy.
Świąteczne dekoracje pojawiły się w Wielkiej Sali już szóstego grudnia. Wielkie, zdobione ogromnymi, malowanymi bombkami i migoczącymi kryształkami choinki, rozmaitego rodzaju stroiki i girlandy robiły wrażenie, wzbudzając niemałą ekscytację wśród uczniów, jednak to, co przygotowano na samo Boże Narodzenie rzucało na kolana. Podłoga wydawała się pokryta tworzącym fantastyczne malunki szronem, a ze sklepienia, pod którym fruwały głośno szczebiocząc iluzoryczne rudziki i raniuszki, sypał brokatowo migoczący śnieg. Iskrzące się w blasku zimowego słońca i świec śnieżynki znikały jakieś trzy metry nad ziemią. Po ścianach piął się tworząc swego rodzaju liny czy też girlandy, oszroniony, mocno upstrzony czerwonymi jagodami ostrokrzew, a stół został ozdobiony równie długim jak jego blat misternym stroikiem z szyszek, ostrokrzewu, sosnowych gałązek i świec. Po tym misternym cudzie z gracją hasały maciupeńkie, iluzoryczne jelenie, a wokół przypominających obeliski szyszek krążyły sowy. Całość uzupełniały nieduże, ale niezwykle realistyczne domki z piernika, w których oknach tlił się złocisty blask.
Widząc to wszystko Harriet niemal nie żałowała, że nie wróciła do domu. Niemal, bo jednak święta bez Dudleya to nie to samo. Ech, dałaby wiele, by móc wraz z nim usiąść przed telewizorem z kubkiem okropnie słodkiego, dopełnionego piankami kakao, talerzykiem wybornych pierniczków cioci Petunii i oglądać pasmo idiotycznych, świątecznych filmów, przeważnie komediowych. Albo ściągnąć go tutaj, żeby mógł pooglądać wszystkie te cuda i podjeść smakołyków, które przygotowały skrzaty
Nęcący zapach oraz wspaniały wygląd zaserwowanych potraw szybko zwabił dziewczynkę do stołu. Zajęła pierwsze lepsze miejsce, chwyciła za widelec i rozpoczęła dzieło zniszczenia, poświęcając ledwie chwilę na decyzję, od czego tu zacząć. Decyzję teoretycznie niełatwą, bo skrzaty domowe dały z siebie naprawdę wszystko. Czego tu nie było – babeczki, bułeczki, różnorakie tosty, zapiekane kanapki, kiełbaski, omlety, wędzone węgorze i łososie, jajecznice, owsianki. Jednak rzeczoną decyzję ułatwił Harriet jej obszerny, strusi żołądek. Po prostu stwierdziła, że kolejno będzie pochłaniać rzadziej goszczące w szkolnym menu dania do momentu aż się zapełni.
Proces zapełniania, mimo jej zintensyfikowanych ruchów, trwał dłuższą chwilę. Kiedy w końcu opadła na krzesło w stanie gastrycznego błogostanu z wysadzonym brzuchem, niewiele osób pozostało przy stole. Może i dobrze, bo zauważyła, że siedzący nieopodal niej ciemnoskóry ślizgon z jej roku, Zabini o ile dobrze pamiętała nazwisko, przyglądał jej się z mieszanką obrzydzenia i lęku na twarzy. Nie, żeby mógł ją tym speszyć – jedyna jej reakcją na dramatyczne spojrzenie był pełen samozadowolenia uśmiech – ale wolała nie przyciągać zbyt wiele niechcianej uwagi.
Objedzona po samą kokardę, rzuciła leniwe spojrzenie w stronę stołu prezydialnego. Nie siedziało tam zbyt wielu nauczycieli. Profesor Sinistra żywo gawędziła o czymś z Vector, wyraźnie zamyślony Flitwick świdrował rozmarzonym spojrzeniem przestrzeń przed sobą, a Quirrel… On patrzył wprost na nią. Usta miał zaciśnięte w cienką linię, twarz wykrzywiał mu dziwny wyraz, jakby zmagał się sam ze sobą, a oczy… w brązowych oczach nauczyciela błyszczała czysta rozpacz. No i może łzy, tego akurat Harriet nie była pewna ze względu na odległość. W każdym razie, ewidentnie coś było nie tak. Czemu tak na nią patrzył? Skąd ten ból, ta rozpacz? Dlaczego nikt poza nią tego nie zauważył? No i czemu…
Dostrzegłszy, że mu przygląda się mu, odwrócił wzrok, przesłaniając twarz dłonią, po czym wstał i szybkim krokiem opuścił salę. Nikt poza nią tego nie zauważył. Nikogo nie obchodził stan zdziwaczałego, jąkającego się nauczyciela obrony przed czarna magią. Zupełnie jakby był niewidzialny. Nieważny…
Zrobiło jej się przykro. Sama nie raz czuła, że jest nieważna, zbyteczna i nikogo – no może poza Dudley'em – tak naprawdę nie obchodzi.
Westchnęła. Chciałaby w jakiś sposób pomóc mężczyźnie, wesprzeć go. Niestety miała związane ręce. Nikt dorosły nie przyjąłby pocieszenia ze strony jedenastolatki, do tego swojej uczennicy. Nikt dorosły by się jej nie zwierzył. Bez tego znowu nic nie mogła zrobić, nawet dodać mu otuchy.
Quirrel. Smutny. Delikatny. Wrażliwy i samotny. Zbyt podobny do niej, żeby z nim nie sympatyzowała.
Wstała od stołu, usiłując odepchnąć od siebie niewesołe myśli. Wiedziała, że te nie pomogą ani jej, ani profesorowi. Niestety łatwiej było powiedzieć niż zrobić.
888
Poranne spotkanie z Hagridem, który zyskał nieco spokoju – przynajmniej do czasu sprzątania dekoracji – poprawiło Harriet nastrój, chociaż nie na tyle, aby zapomniała o całym zdarzeniu. To miało ją jeszcze długo prześladować, dłużej niż mogłaby sobie wyobrazić. Mimo to chciwie spijała te nieliczne chwile radości, które w swej łasce raczył jej ofiarować los, pomnażając je, czego dowodem były błyszczące, czarne oczy Hagrida i pokrywające jego krągłe policzki rumieńce. Beztroska zabawa na świeżym powietrzu służyła im obojgu.
Obiad zjadła już w dobrym humorze, a kolację – niezwykle wystawną, której punkt centralny stanowiły nadziane wszystkim co możliwe indyki i gęsi – pałaszowała niemal beztrosko. Niemal, bo zauważyła brak Quirrela przy stole nauczycielskim, co natychmiast obudziło jej niepokój. Martwiła się o mężczyznę. Teoretycznie jego problemy nie były jej sprawą, ale naprawdę chciałaby któregoś dnia zobaczyć go zadowolonego, odprężonego ze spokojnym uśmiechem na twarzy. Szczęśliwego. I bez tego okropnego turbanu na głowie.
Niestety nie wyglądało na to, żeby Duch Świąt Bożego Narodzenia zamierzał spełnić jej życzenie.
Kolejny dzień obchodzono mniej hucznie niż pierwszy dzień świąt, jednak posiłki nadal odbiegały od standardów dnia powszedniego. Oczywiście na korzyść. Nie zmieniało to faktu, że Harriet z chęcią podjadała pomiędzy nimi. Dlatego niedługo po śniadaniu, kierując się spacerowym krokiem w stronę błoni, pogryzała jedną z otrzymanych od Dudley'a czekolad. Można powiedzieć, że miała jednocześnie piekło i niebo w ustach. Piekło rozpętywał rzecz jasna piekielnie ostry, japoński chrzan, sprawiając, że jej język z lekka puchł, nabiegał krwią i stawał się niezwykle wrażliwy. To znów umożliwiało nadejście nieba, kiedy ową wrażliwość pokrywała smakowita, mleczno-kakaowa masa tak słodka, delikatna i intensywna jak nigdy. Co jak co, ale kuzyn naprawdę wiedział, co lubi.
Stelli z kolei wystarczył sam zapach pikantnych słodkości, żeby trzymać się od nich jak najdalej. Zdecydowanie wolała mięsne ciasta i kawałki indyka, które Harriet specjalnie dla niej wykradała z Wielkiej Sali. W końcu były święta, prawda? Sowie też się należało co nieco od życia, prawda?
Tymczasowo zadowolona z życia, pogryzając podrasowaną czekoladę, minęła zejście do lochów, kiedy dobiegł ją stamtąd głośny okrzyk zaskoczenia. Nieprzyjemnego zaskoczenia, podszytego wściekłością. Nikt nie musiał jej mówić do kogo należy i chociaż obecnie nie miała niczego na sumieniu, odruchowo przyspieszyła kroku – Snape posiadał niezwykły talent do obwiniania jej o wszystko, co tylko możliwe. Niestety, chociaż nauczyciel eliksirów był daleko, prawdopodobnie w swoim gabinecie, nie udało jej się uniknąć niespodziewanej napaści.
Bliźniacy Weasley wyskoczyli z korytarza, jakby ich sam diabeł gonił, szaleńczo rechocząc. Przemknęli tuż obok, strasząc biedną Stellę, a jeden z nich – Harriet nie potrafiła powiedzieć który – ze śmiechem ugryzł spory kęs jej czekolady . Stało się to tak szybko, że nie zdążyła zareagować, a zrobiłaby to, gdyby tylko miała szansę. W końcu czekolada wasabi, do tego zakupiona za umiarkowaną cenę, to naprawdę rzadki rarytas. Poza tym wątpiła, że rudzielec doceni eksplodujące w jego ustach piekło.
Donośny wrzask bólu poinformował ją, że miała rację. Wzdychając ciężko, ruszyła ku miotającemu się na środku korytarza rudzielcowi i usiłującemu mu pomóc, bez większych efektów, bratu.
– Ma któryś z was przy sobie… - zaczęła, ale natychmiast przerwał jej drugi z rudzielców.
– Coś ty mu zrobiła?! Co to było?!
– Ja zrobiłam jemu?! – oburzyła się Harriet. – To on użarł mi prawie pół czekolady! A że czekolada z wasabi, to teraz cierpi.
– Z czym?
– Z…
Harriet nie było dane dokończyć, bo ze strony lochów nadszedł Snape, cały pokryty srebrzystym brokatem, który – co zauważyła z pewnym zdziwieniem – wpływał całkiem korzystnie na jego aparycję. Zresztą nie jego jedynego zwabił bolesny krzyk jednego z bliźniaków. Ku nim już zmierzali szybki krokiem profesor McGonagal, której towarzyszyli Filch i Pani Norris.
– Mogą mi państwo wyjaśnić, co tu się dzieje? – zawołała nauczycielka transmutacji, chociaż to Snape znajdował się bliżej, a puchonka przelotnie zastanowiła się, czemu to zrobiła. Bo zawsze musiała wszystko wiedzieć pierwsza i panować nad sytuacją? Bo bliźniacy byli jej podopiecznymi? A może chodziło o Snape'a? Jeżeli tak, to w jakim kontekście?
Naprawdę nie potrafiła przestać analizować wszystkiego wokół. Nie, kiedy zależało od tego jej przetrwanie. A zależało mniej lub bardziej od zawsze. W domu musiała być wyczulona na ojca, na jego nastroje, a tutaj… Tutaj na tajemniczego zabójcę. Zresztą, nawet nim się pojawił, cały czas obserwowała innych, kalkulowała. Cóż, jak to mówią, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, prawda? Szkoda tylko, że jej druga natura nie pozwalała na przyjęcie rzeczy takimi, jakimi były, bez doszukiwania się drugiego dna.
– Cóż, sam tego jestem ciekaw – warknął Snake, posyłając trójce uczniów mordercze spojrzenie. – Podobnie jak tego, kto spreparował wystrzałowy, brokatowy prezent przy drzwiach mojego gabinetu.
Złe spojrzenie spoczęło pierw na bliźniakach, z których jeden – chyba George – przestał krzyczeć, a zaczął nieprzyjemnie rzęzić i sapać, po czym powędrowało do Harriet.
„No oczywiście, jak zawsze jestem w kręgu podejrzanych, nieważne, co by się działo" – pomyślała, wykonując mentalny odpowiednik przewrócenie oczami.
– Nie zbliżam się do brokatu, chyba że muszę, a nawet jeżeli muszę to walczę o to, żeby jednak nie musieć – burknęła. – A używanie go w dowcipach uważam za sprzeczne z Konwencjami Genewskimi.
Słysząc to, Filch z trudem stłumił wypływający na jego twarz uśmiech, co nie umknęło nauczycielowi eliksirów, który wyglądał na nieco zbitego z tropu.
– Ale co się stało panu Weasleyowi? – zapytała po raz kolejny, klęcząc przy Georgu, McGonagall. Zmartwiona stanem chłopaka, wyraźnie traciła cierpliwość.
– Ugryzł moją czekoladę z wasabi… – zaczęła Harriet, ale nie danym było jej dokończyć.
– Z czym?
– Wasabi, japoński chrzan. Jest BARDZO pikantny, a ja lubię wszystko co ostre – wyjaśniła szybko. – Ale dla większości ludzi to jest za ostre. Ym… Zjedzenie kawałka chleba, bułki albo napicie się mleka powinno mu pomóc. Zetrze piekące olejki.
Nie tracąc czasu, McGonagall wezwała skrzata domowego i poleciła mu czum prędzej przynieść z kuchni chleb i mleko.
– Czyżby panna Potter, idąc śladem naszych dwóch dowcipnisiów, zaczęła praktykować żarty na kolegach? – Snape uśmiechnął się kpiąco.
Harriet zmarszczyła brwi. Facet nawet nie krył, że chciałby ją wrobić we wszystko, co możliwe.
– Niby skąd miałam wiedzieć, że przebiegną obok mnie, prawie nadeptując biedną Stellę…
Siedząca na podłodze sowa zaskrzeczała, oskarżycielsko spoglądając na chłopaków.
–… i jeden ugryzie moją czekoladę?
Mężczyzna wykręcił się od odpowiedzi kolejnym pytaniem.
– A tak w ogóle to skąd masz tę czekoladę, hm?
– Kuzyn przesłał mi na święta. Wie, że lubię wszystko co ostre, więc kiedy zobaczył ją na jarmarku świątecznym, kupił. Może pan sprawdzić opakowanie. Same mugolskim napisy. No… co prawda większość jest po japońsku, ewentualnie po koreańsku czy tam chińsku, jeżeli oni też jedzą takie rzeczy, ale jednak.
Snape szybko przeciągnął spojrzeniem po papierku, w który owinięto czekoladę, po czym skierował wzrok ku poszkodowanemu Weasleyowi. Chłopak zdążył opróżnić całą butelkę mleka i zjeść prawie ćwierć chleba, a czerwień okrywająca jego twarz zaczęła powoli blednąć.
– Wszystko z nim w porządku, czy trzeba będzie go zabrać do Poppy? – zapytał chłodno.
– Powinno być dobrze, ale wolałabym, żeby zerknęła na niego, tak dla formalności – rzuciła McGonagall. – Szczerze powiedziawszy, w swojej nauczycielskiej karierze natknęłam się na podobne efekty pochodzenia magicznego, ale nigdy naturalnego, więc nie do końca wiem.
– Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie jedzenie – wycharczał George, wskazując na trzymaną przez Harriet czekoladę. Podczas gdy Fred poklepywał go współczująco po plecach.
Dziewczynka zmarszczyła brwi. Bezczelny!
Patrząc rudzielcowi prosto w oczy ułamała sporu kawałek tabliczki, wepchnęła sobie do ust i zaczęła intensywnie przeżuwać.
– Jest pyszna! – warknęła. – To ty jesteś mięczakiem!
– Nie, to ty nie jesteś człowiekiem!
Harriet zamrugała. Właściwie to nie była pewna czy czasami George nie ma racji w tym względzie. W końcu ten rytuał w wakacje coś jej zrobił. Nie wiedziała tylko co. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z jej upodobaniem do wszelakiej pikanterii – już wcześniej wsuwała kanapki z papryczkami chilli.
– Panno Potter, proszę dać mi resztę tabliczki – Snape wyciągnął ku niej wyczekująco rękę.
Spojrzała na niego wielkimi oczyma pełnymi wyrzutu. Owszem był dupkiem, ale żeby zabierać dziecku – trochę wyrośniętemu, ale jednak – słodycze?
– A-ale za co? – wydukała, oddają mężczyźnie czekoladę. – Przecież nic nie zrobiłam.
– Zgadza się, ale jak ta sytuacja pokazała, pani upodobania kulinarne mogą być niebezpieczne dla nieświadomych niczego uczniów. Sądzę, że z tym… delikatesem powinien zapoznać się dyrektor i zastanowić nad wpisaniem go na listę przedmiotów zakazanych.
– Ale to mugolski łakoć.
– I co z tego?
Dogłębne poczucie niesprawiedliwości sprawiło, że Harriet z trudem powstrzymała drżenie brody. Jednak nie mogła nie zauważyć swego rodzaju ironii w całej tej sytuacji – była gotowa na atak zabójcy, a nie przewidziała, że Krampus pod postacią nikogo innego jak profesora Snape'a może odebrać jej świąteczny prezent. Jednak nie znaczyło to, że zamierza ot tak odpuścić. Owszem, czekolada przepadła – przynajmniej ta – ale miała jeszcze coś do powiedzenia.
– To, że to byłoby dziwne zakazać mugolskiej czekolady, skoro mugolskich pistoletów, strzelb i innych takich nie ma na liście.
Nauczyciel uniósł brew w dość kpiącym wyrazie.
– O ile mi wiadomo to mugolska broń palna jest trudno dostępna dla osób niepowołanych, szczególnie nieletnich, prawda?
Harriet zatkało. Czy Snape naprawdę był tak NAIWNY? Owszem, nie wiedziała jak często mężczyzna ma styczność z mugolskim światem, ale przecież wystarczyło chwilę pomyśleć, żeby…
Nauczyciel zmarszczył brwi, a Harriet zdała sobie sprawę, że patrzy na niego jak na idiotę.
– Niewybuchy i pozostałości po wojnach, świry tworzące broń własnoręczną, której raczej nie zostawiają pod specjalnym nadzorem, do tego dzieciaki z mugolskich rodzin lub mieszanych, które mają albo miały w rodzinach policjantów, wojskowych czy tam myśliwych… No i nielegalni handlarze zarówno mugolscy jak i czarodziejscy. Ci drudzy pewnie bez problemu mogą załatwić pistolet albo karabin jakiemuś ciekawskiemu czystokrwistemu, który chciałby sobie zobaczyć jak wygląda mugolska broń… To w sumie byłoby nawet gorzej niż gdyby spluwę przyniósł do szkoły mugolak, czy tam dzieciak pół krwi, bo ci powinni jako-tako kojarzyć, jak cos takiego używać. A czystkokrwisty, do tego taki w ogóle nie znający mugolskiego świata? No to mogłoby się skończyć naprawdę nieładnie… Pół biedy, jakby kupił zwykły pistolet, wtedy mógłby postrzelić czy tam zastrzelić jedną osobę na raz, ale karabin maszynowy? Albo minę, albo granat czy niewybuchniętą bombę, taką wykopaną z ziemi, co to może sama z siebie eksplodować ot tak po prostu? Tego… Możliwe, że biedne skrzaty domowe musiałyby skrobać flaki nawet z sufitu.
Harriet wyrzuciła to z siebie niemal na jednym oddechu, w obawie, że jeżeli szybko nie uzasadni, dlaczego patrzyła na profesora jak na kretyna, ten odgryzie jej głowę. Zamiast tego wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem nieco bladł, chociaż przy jego ziemistej cerze nie powinno to być niemożliwe. Stał teraz przed nią sztywny, złowieszczy, trzymając pozostałości czekolady w ręku jakby to był groźny niewybuch, przez co samą Harriet ogarną irracjonalny lęk, że zawarte w niej wasabi może eksplodować rozrywając ich oboje.
– Nigdy nie będziesz dyskutować na ten temat z panną Jones, rozumiemy się? – dobiegł ją śmiertelnie poważny głos McGonagall. – Ani z nią, ani z nikim innym, szczególnie, jeżeli chodzi o potencjalne możliwości zdobycia mugolskiej broni czy ładunków wybuchowych. Wy również. – Zmierzyła rudzielców surowym spojrzeniem, po to by po chwili przenieść wzrok na kolegę. – A my chyba musimy poruszyć parę dodatkowych kwestii z dyrektorem.
– Również tak sądzę – mruknął mężczyzna, wsuwając czekoladę do kieszeni swych szerokich, przypominających habit szat. – A w między czasie pan, panie Weasley, zaprowadzi brata do Skrzydła Szpitalnego, tak na wszelki wypadek, jak to ujęła profesor McGonagall. Zaś jutro, punktualnie o dziesiątej, obaj panowie zgłoszą się w moim gabinecie. Parę blatów w Sali eliksirów wymaga odświeżenia przed końcem przerwy świątecznej, a im szybciej zostanie to zrobione, tym lepiej. Rozumiemy się?
Chłopcy w milczeniu pokiwali głowami i pod naporem twardego spojrzenia obojga profesorów, ruszyli w stronę najbliższej klatki schodowej.
– A, Harriet – zwróciła się do niej profesor McGonagall – Jeżeli masz więcej tych czekolad, to możesz je zatrzymać, pod warunkiem, że nie będziesz wynosiła ich z dormitorium i poinformujesz współlokatorki o PALĄCEJ naturze tego przysmaku. Chociaż nie ukrywam, że lepiej byłoby, gdybyś je zjadła do czasu ich powrotu do szkoły.
Uśmiechnęła się uradowana. Zakładała, że Snape zarekwirowałby wszystkie czekolady, jeżeli tylko by się dowiedział, że je ma, a tu taka niespodzianka.
– Tak jest pani profesor. Dziękuje pani profesor.
Gdy tylko nauczyciele zostawili ją na powrót samą, podjęła przerwaną wędrówkę na błonia, jednak tym razem porzuciła spacerowe tępo na rzecz szybkiego marszu. W końcu kto wie, kto jeszcze mógł jej wejść w drogę? Albo co.
888
Ten dzień z pewnością mogła nazwać dziwnym. Dlaczego? Cóż, chociaż była osobą poniekąd sławną, a na pewno rozpoznawalną, bliźniacy Wesley rzadko zwracali na nią uwagę. W sumie cieszyła się z tego, bo chociaż obaj byli sympatyczni i weseli wolała nie zostać obiektem ich żartów, tym bardziej, że sam los co rusz wykręcał jej różne numery, a co za dużo to niezdrowo. Jednak wyglądało na to, że dyskusja o mugolskiej broni niezwykle ich zaciekawiła. Po południu, kiedy wróciła do zamku, bo zrobiło się stanowczo za ciemno i za zimno na zabawy na dworze, chłopcy w asyście swojego najlepszego przyjaciela, Lee Jordana, zwabili ją pudełkiem czekoladowych żab do opustoszałej Wielkiej Sali, gdzie zaczęli wypytywać. Oczywiście nie o to, jak i skąd można by zdobyć broń palną – akurat tego zakazu profesor McGonagall nie zamierzali łamać, zresztą nawet gdyby, nic im by nie powiedziała – a, można rzec, o całokształt. Oczywiście nawet czystokrwiści wiedzieli, co to strzelba bądź proch, jednak nie mieli pojęcia jak wielka jest różnorodność środków wzajemnego mordowania się, które opracowali mugole. Z fascynacją i grozą dowiadywali się, że różne kalibry broni mogą wywołać różne szkody, że są karabiny, które umożliwiają zabicie człowieka z ogromnej odległości, a także takie strzelające seriami, mogące w bardzo krótkim czasie zabić wiele osób. Do tego granaty, miny i bomby mogące burzyć warownie, a także te najgorsze, potrafiące zrównać z ziemią całe miasta. Niedowierzali, kiedy usłyszeli, że zaledwie jedna taka mogłaby zniszczyć cały Londyn. Bardzo zaniepokoił ich również fakt, że wszystko to w większości podstawowe informacje znane prawie wszystkim mugolom, nawet jedenastoletnim dzieciakom jak ona. Nie potrafili zrozumieć, jak mugole mogą spokojnie spać, wiedząc, że paru szaleńców u władzy mogłoby unicestwić większość życia na ziemi, obracając całe cywilizacje w perzynę.
Dyskusja zwróciła uwagę przechodzącego w pobliżu Wielkiej Sali Flitwicka, który pozwolił sobie dołączyć do wymiany zdań. Harriet podejrzewała, że każdy inny nauczyciel nie byłby zadowolony wybranym przez młodzież tematem, ale nie on. Przeciwnie – wyglądał na dumnego zarówno z dociekliwości chłopców, jak i ich powagi. Bo chłopcy, zarówno bliźniaki jak i Jordan, byli poważni. Nie rzucali głupimi komentarzami, nie sprawiali wrażenia nadmiernie podekscytowanych, nie żartowali, co w ich wypadku zdarzało się dość rzadko. Świadczyło to o jednym – rozumieli temat i zdawali sobie sprawę, że nawet czarodzieje nie są w stanie uniknąć niektórych mugolskich środków zagłady.
– Mugole są naprawdę szaleni – stwierdził w końcu Lee.
– Tylko mugole? – Flitwick uśmiechnął się z pobłażaniem. – Jak pan myśli, panie Jordan, co by się stało, gdyby swego czasu Sami-Wiecie-Kto zwyciężył i przejął władzę? Gdyby spróbował rzucić mugoli na kolana i ich zniewolić? Bo ja przypuszczam, że ci stawiliby masowy opór i zrobili coś, co bardzo rzadko im się zdarza: zjednoczyli się. W końcu nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg, prawda? A ich opór byłby silny i krwawy. Po pierwsze dlatego, że wbrew temu, co myślą niektórzy czarodzieje, mugole nie są głupi, a zaradnością przewyższają czarodziei z tego banalnego powodu, że zwyczajnie muszą. Po drugie mają dużo większe i bardziej złożone doświadczenie w prowadzeniu wojen. No i trzeci czynnik, przewaga liczebna. Ogromna przewaga liczebna. Czarny Pan w swej pysze zakładał, że wojna przeciw mugolom skończy się niekwestionowanym zwycięstwem czarodziei, ale prawda jest taka, że tego typu konflikty zwykle zwyciężali właśnie mugole… i to mimo tego, że w przeszłości mieli o wiele mniej zaawansowaną broń. A teraz wyobraź sobie, że reżim Sami-Wiecie-Kogo chyli się ku upadkowi, mugole mają lada moment zwyciężyć. Co wtedy zrobiłby? Czy nie szukałby czarodziejskiego odpowiednika bomby atomowej? Środka, dzięki któremu oczyści świat z niemagicznych, mieszańców i magicznych istot, którymi wzgardził? Bo ja sądzę, że tak i, jeżeliby go znalazł, na pewno by go użył. Bez wahania. Naprawdę trudno przewidzieć dalekosiężne skutki takiej tragedii, jednak żywię niejaką pewność, że te byłyby fatalne. Nie tylko dla mugoli, mieszańców i istot magicznych, ale również dla czystokrwistej trzódki Czarnego Pana. To, że nie wymyśliliśmy tylu różnorakich narzędzi wzajemnej zagłady, jest spowodowane tylko i wyłącznie dwoma czynnikami. Po pierwsze naszą małą liczebnością. Jest nas tak niewielu, że nie czujemy większej potrzeby wszczynania wojen ideologicznych, aczkolwiek te się zdarzają nawet wśród nas, jak wydarzenia z nieco ponad dekady pokazują. Nie musimy również konkurować między sobą o zasoby. Po drugie tym, że ukrywamy swe istnienie przed mugolami. Każda szeroko zakrojona wojna przy użyciu co bardziej wyrafinowanych i nowoczesnych środków magicznych z pewnością przykułaby ich uwagę. Może nie jestem specjalistą od mugoli, bo też z mugolskim światem stykam się jedynie okazyjnie i nie rozwijałem swych zainteresować w tym kierunku, ale z tego, co zaobserwowałem, natura ludzka, a szczególnie jej gorsze strony, są takie same bez względu na posiadanie zdolności magicznych, bądź ich całkowity brak.
– A ludzie, tak ogólnie, to wyjątkowo wredne i paskudne kreatury. A jedyna większa różnica między mugolami a czarodziejami jest taka, że mugole, po tych wszystkich wojnach i innych takich, o wiele lepiej zdają sobie z tego sprawę – podsumowała Harriet odgryzając czekoladowej żabie głowę. – Dlatego lubię gobliny. One, jak na razie, nie wyrządziły mi żadnej przykrości. Chociaż wszystko jeszcze przede mną.
Lee zamilkł, rozmyślając o czymś intensywnie, a Weasleyowie obrzucili puchonkę dziwnymi spojrzeniami, jednak wstrzymali się od komentarzy. Profesor Flitwick znów zachichotał pod nosem.
– No, nie można ci odmówić krytycznego spojrzenia na rzeczywistość – stwierdził. – W każdym razie, przeciwstawienie się Czarnemu Panu to nie tylko jedyny, słuszny moralnie wybór i walka o prawa wszystkich, który wzgardził, ale też zwykła samoobrona. Tego należy się trzymać.
– Ym… Jakby to… po tym jak rano Fred i George na mnie wpadli dzisiaj rano, a ja tak jakby zwróciłam uwagę, że w regulaminie nie ma nic o zakazie mugolskich broni, profesor McGonagall wspominała coś o spotkaniu z dyrektorem. Wyglądała na przestraszoną. No i profesor Snape też trochę. Naprawdę nikt nie wpadł na to, że jakiś głupi uczniak może, na ten przykład, przynieść granat do szkoły?
– Jakby to… – Flitwick westchnął, myśląc o czymś intensywnie. – Czarodzieje mają tendencję do odcinania się od mugolskiego sposobu myślenia. Kiedy wspomnieć im o niebezpieczeństwie myślą o zaklęciach, artefaktach, czarodziejskich bestiach i tym podobnych. Mało który pomyśli o, dajmy na to, kałuży na kafelkach, na której można się poślizgnąć i upaść robiąc sobie krzywdę, czy ukrytych w trawie grabiach. Owszem, co poniektórym zaświta, że mugole mają dużo strasznych broni, których należy się bać, ale większość z nich nie będzie uznawała tego za coś, co ich dotyczy. Nie pomyśli, że tego typu rzeczy mogą przeniknąć do naszego świata. Czasem dopada to nawet tych pochodzących z mugolskich rodzin, jak profesor McGonagall.
– I dlatego była taka zdenerwowana, że aż zrobiła się biała jak ściana? – zapytał George. – No bo to trochę takie nad wyraz, szczególnie, że nic wielkiego się nie stało. No, Harriet zwrócił uwagę, że ktoś może przynieść mugolską broń do szkoły, ale to nie znaczy, że to ktoś zrobił.
– Samo to, że Harriet zwróciła taką uwagę nie, ale za czasów pierwszej wojny czarodziejów, wydarzyło się coś, co sugeruje, że tak właśnie się stało. – Flitwick westchnął ciężko. – Nie jest tajemnicą, że Czarny Pan rekrutował również nieletnich czarodziejów. Uczniów. Tak się złożyło, że pewnego dnia czworo jego kadetów znaleźliśmy martwych… Czy też raczej znalazła ich właśnie profesor McGonagall. Rozerwało ich na strzępy. Bardzo małe strzępy. I różową maź. Potworny widok. Niezapomniany. Minnie… Znaczy profesor McGonagall przeżyła prawdziwy szok, zresztą nic dziwnego. Na podstawie wyglądu samych ciał, czy też raczej tego, co z nich pozostało, nie mogliśmy nawet stwierdzić ile osób zginęło i kto dokładnie, dopóki nie sprawdziliśmy, którzy uczniowie zniknęli. Znowu, że ci należeli do wyznawców Sami-Wiecie-Kogo odkryliśmy tylko dlatego, że znaleźliśmy strzęp skóry z mrocznym znakiem, a potem przeprowadziliśmy dokładny wywiad wśród reszty uczniów. Wszczęto śledztwo, jednak ani dyrektor, ani opiekunowie domów, ani aurorzy nie potrafili znaleźć na miejscu wypadku śladów czarnej magii. Właściwie to jakiejkolwiek magii. Nie potrafiliśmy tego rozpracować… aż do teraz. W trakcie naszego zebrania z dyrektorem, profesor McGonagal napomknęła, że podczas dyskusji z profesorem Snape'em Harriet wspomniała o niewybuchach i tym, że kontakt z nimi może skończyć naprawdę paskudnie. To znów przypomniało jej o tamtym wydarzeniu. Wersja z niewybuchem pasuje jak ulał, tym bardziej, że w tamtych niebezpiecznych czasach Hogwart był naszpikowany po dach zaklęciami mającymi wykrywać niebezpieczne artefakty i czarną magię.
– Ale po co ktoś miałby przynosić mugolska bombę do Hogwartu? – zmarszczył brwi Fred. –Przecież użycie czegoś takiego na pewno zostałoby zauważone i szybko by odkryto sprawców, prawda? No i jakieś to takie mało strategiczne.
– Mało strategiczne, naprawdę? – Profesor uśmiechnął się z pobłażaniem. – A gdyby z jej użyciem zamordowano dyrektora? W końcu on również nie spodziewał się, że ktoś może przynieść do zamku mugolską broń, więc raczej nie zabezpieczył się na te ewentualność, prawda? Zresztą niedoszłym zamachowcom niekoniecznie chodziło o osiągnięcie jakiegoś większego strategicznego celu. Młodzi śmierciożercy intensywnie konkurowali między sobą o względy Czarnego Pana, a jaki były lepszy na to sposób niż zwabienie grupy mugolaków w jakieś ustronne miejsce i wysadzenie ich w powietrze? Jeżeli znów chodzi o wykrycie sprawców, to niekoniecznie wyglądałoby to tak różowo. Czarodzieje specjalizują się w przestępstwach dokonanych za pośrednictwem magii i w takich samych metodach śledczych. Gdy, dajmy na to, ktoś zatłucze kogoś na śmierć młotkiem, a sprawa jest na tyle pogmatwana, że nie potrafimy szybko znaleźć odpowiedzi, korzystamy z pomocy mugoli i żyjących wśród nich charłaków obeznanych z niemagicznymi metodami śledczymi. Analizy, krojenie zwłok, odciski palców i te sprawy.
– Skrzydłowi! Tata o nich wspominał – przypomniał sobie George. – Pamiętasz Fred, jak wtedy wrócił z pracy cały w skowronkach?
– Tak. Wpadł w Ministestwie na jednego czy dwóch i ci pozwolili mu obejrzeć swoje zabawki. – Drugi z braci uśmiechnął się na wspomnienie. – Dostał nawet od nich taką specjalna lampkę co to odkrywa różne plamy… Czy coś takiego. Był przeszczęśliwy… Tata pracuje w Ministerstwie Magii, w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli – wyjaśnił Harriet, która zaczęła przyglądać się mu pytająco. – Tak właściwie to ma lekkiego świra na punkcie mugolskich wynalazków i kolekcjonuje różne dziwne rzeczy. Wtyczki, baterie i diabli wiedzą, co jeszcze.
Puchonka w pierwszym odruchu chciała zapytać, dlaczego w takim razie zwyczajnie nie wprowadzą u siebie kilku wynalazków, takich uniwersalnych, ułatwiających życie, ale po chwili zastanowienia zrezygnowała. Prawdopodobnie Wesleyowie, podobnie zresztą jak i Syriusz, nawet nie mieli podłączenia do sieci elektrycznej, zaś kwestia kanalizacji pozostawała owiana tajemnicą, jak w przypadku większości czarodziejskich domostw. I Hogwartu. Hogwartu przede wszystkim.
– Widzę, że panowie obeznani – zachichotał Flitwick. – W każdym razie, na nasze szczęście, a nieszczęście młodych śmierciożerców, ci albo nie mieli większego pojęcia o obsłudze zakupionej bomby, albo kupili felerny produkt… chociaż jedno nie wyklucza drugiego. Jednak, trzeba im przyznać, że wykazali się sporą inwencją, wpadając na taki pomysł. Dość nietypowe jak na zwolenników Czarnego Pana, którzy zwykle są nieco ograniczeni, jeżeli chodzi o kwestie niemagiczne. W każdym razie nauka, jaką można wyciągnąć z tego wszystkiego jest stosunkowo prosta – powinniśmy częściej uwzględniać mugolskie wynalazki w naszej codzienności… Niekoniecznie je stosować, ale pamiętać o ich istnieniu i potencjalnym zastosowaniu. Chociaż stosowanie, jeżeli nie chodzi o broń, też bywa wskazane. Osobiście uwielbiam kolorowe długopisy, a zeszyty to prawdziwe zbawienie… Pamiętam jak za czasów mojej młodości używaliśmy głównie zwojów i gęsich piór, bo „tradycja". To była jakaś tragedia. Wszędzie plamy atramentu, piekielne rolki zwojów zwijały się kiedy nie miały, trzeba było je przyciskać lub unieruchamiać zaklęciami… Straszy był z tym wszystkim bałagan. No i wystarczył jeden wypadek z kałamarzem, żeby zaprzepaścić godziny ślęczenia nad wypracowaniem.
– Brr… straszne, PRADAWNE czasy – skomentował z uśmiechem Lee, a Flitwick zachichotał, żartobliwie grożąc mu palcem.
– Dobrze dzieciaki, muszę lecieć. Co prawda wy macie wolne, ale dla opiekunów domów nie ma odpoczynku. No i bawcie się grzecznie, żadnych eksplozji.
Cała czwórka pożegnała się z profesorem, a chłopcy dali słowo, że będą grzeczni… Przynajmniej na razie. I chyba nawet zamierzali go dotrzymać, bo na fali dyskusji o mugolskich wynalazkach zaczęli zagadywać Harriet, jaki mugolski wynalazek, jej zdaniem, mogliby kupić ojcu na urodziny.
– Hm… a macie rowery? – zapytała.
– Nie. To te dziwne pojazdy z dwoma kołami nakręcane nogami? – zapytał Fred.
– Tak. Jazda na nich podobno daje sporo frajdy, do tego to dość zdrowe, jak prawie każdy ruch na świeżym powietrzu. No i można urządzać sobie wycieczki rowerowe i inne takie. Niestety pierw trzeba się nauczyć jeździć, bo to takie bardzo proste to nie jest. Ja na ten przykład nie umiem, a chciałabym.
– A to nie wszyscy mugole umieją? – zdziwił się Lee.
– No nie. Nie miałam się okazji nauczyć. Tata w życiu nie siedział na rowerze, więc nie miałam od kogo. Do tego ma świra na punkcie mojego bezpieczeństwa i rzadko kiedy wypuszcza mnie z domu, więc nawet gdybym sama próbowała, to nie byłoby opcji. Ale rower to dobry pomysł. Chociaż pewnie wasz tata miałby największą radochę jeżdżąc gdzieś z wami, więc może lepiej byłoby kupić to nie na jego urodziny, a na przyszłe święta? Tak dla całej rodziny? Gdyby załatwić je z drugiej ręki może nawet nie wyszłoby specjalnie drogo.
– No ale my potrzebujemy coś na teraz. Urodziny taty są w lutym – zauważył George.
– Hm… A macie w domu prąd?
– Nie.
Czyli dokładnie tak jak myślała.
– A trawnik?
Nieco zdziwiony chłopak uniósł brwi.
– No tak, mamy…
– To może kosiarka spalinowa?
Rozmowa zeszła na temat kosiarek, do którego po niedługim czasie przyłączyli się Ron i Hermiona, którzy – ku wielkiemu zdziwieniu Harriet – najwyraźniej jej szukali. Koniec końców Weasleyowie stwierdzili, że kosiarka to też niezbyt dobry pomysł – po ich ogródku biegało mnóstwo drobnych stworzeń, które mogłyby nie przetrwać kontaktu z wirującymi ostrzami. Kolejna propozycja, mianowicie walkman, została przyjęta z o wiele większym entuzjazmem, tym bardziej, że dzięki temu pan Weasley miałby okazję zapoznać się z mugolską muzyką i regularnie kupować baterie. Zresztą nie tylko rudzielce wykazali spore zainteresowanie odtwarzaczem, ale również Lee, któremu wynalazek bardzo przypadł do gustu.
Niedługo po tym, mając ustalony plan na nadchodzące urodziny ojca, wrócili do pokoju wspólnego, a Jordan poszedł „coś skonsultować" z jakąś Alice. Krótko mówiąc Harriet została sam na sam z chcącymi od niej nie wiadomo co Hermioną i Ronem. Czyżby odkryli kto był tajemniczym zamachowcem? A może mieli informacje jak tego się dowiedzieć? Albo…
… albo chodziło o jakąś głupotę, która, co bardzo prawdopodobne, wpakuje ją w kłopoty.
– To do wiedziałaś się czegoś o Flamelu? – wypalił Ron, jak tylko jego bracia znaleźli się poza zasięgiem słuchu.
Zaskoczona Harriet uniosła brwi do góry. O ile dobrze pamiętała, głośno i wyraźnie powiedziała chłopakowi, żeby zapytał o tego całego Flamela profesora Binnsa i że sama nie zamierza się tym zajmować.
– Nie, przecież…
– To czemu całymi dniami przesiadujesz w bibliotece? – oburzył się chłopak. – Myślałem, że robisz coś pożytecznego.
Harmiona posłała mu ostre spojrzenie, jednak całkowicie je zignorował. Nie przejął się też oburzonym wyrazem twarzy Harriet, która miała szczerą ochotę przyłożyć czymś twardym w łeb.
– To moja sprawa, co robię w wolnym czasie, to po pierwsze. Po drugie, jakbyś zapomniał, wszyscy mamy do napisania spory esej na eliksiry, chyba że chcesz olać sprawę, ewentualnie wszystko spisać od Hermiony… Chociaż w sumie na jedno wychodzi, bo Snape pewnie się zorientuje i jak nic dostaniesz Trolla. Więc jakby to, robię coś pożytecznego. Przy okazji też poprzeglądałam sobie sporo innych ciekawych książek, bo w przeciwieństwie do ciebie lubię się uczyć nowych rzeczy.
– Chyba, że te tyczą Flamela – burknął z pewną dozą satysfakcji rudzielec.
Naprawdę miała ochotę go walnąć. I to tak porządnie. Zwykle nie dawała się łatwo sprowokować, ale chłopak miał niezwykły talent do drażnienia jej. Większy niż Malfoy, chociaż ten robił to z premedytacją, a Ronowi jakoś samo wychodziło.
– Powiedziałam ci jasno i wyraźnie, żebyś zapytał o niego profesora Binnsa! – warknęła. – Podejść do niego i wypowiedzieć jedno zdanie to chyba żaden wielki wysiłek, co nie?
– Pytanie nauczyciela to jednak zbyt duże ryzyko – powiedziała Hermiona, nim rudzielec zdążył otworzyć usta. – Wiem, że uważasz Binnsa za nieco odklejonego od rzeczywistości, ale jeżeli nie masz racji, możemy mieć okropne kłopoty. Pamiętasz, co nam powiedział Dumbledore po naszej wspólnej wpadce? Że mamy o tym nie mówić, a zadawanie pytań, chociaż nie związane bezpośrednio z czworonogiem, może zostać tak potraktowane… Swoją drogą, jakie książki przeglądasz? Dalej grzebiesz w żywiołach?
Słysząc ciekawość w głosie Hermiony, Harriet uśmiechnęła się wewnętrznie. A nóż uzyska pomoc w poszukiwaniach i to bez mówienia czegokolwiek konkretnego?
– Ta… Niby dowiedziałam się większości tego co chciałam, no ale zauważyłam, że wszystkie książki, w których jest cokolwiek o żywiołach, prawie w ogóle nie wspominają o piorunach no i męczy mnie to. Wiesz taka dziura… Więc tego, jeżeli kiedyś trafisz na coś interesującego, byłabym wdzięczna za informacje.
– No naprawdę! Jakieś pierdoły o piorunach, których nawet nie możesz znaleźć, nazywasz interesującymi, a to, co Dumbledore ukrywa pod podłogą NASZEJ SZKOŁY w ogóle cię nie obchodzi. Co z tobą ewidentnie jest nie tak? – zirytował się Ron. – Naprawdę nic nie wiesz o Flamelu? Może gdzieś-tam mignęło ci nazwisko, jak płaszczyłaś tyłek w bibliotece? Wiesz, żebyśmy wiedzieli chociaż od czego zacząć.
Spojrzała krzywo na chłopaka, dobierając się do ostatniej z czekoladowych żab, które zostawili jej bliźniacy.
– Nie, nic nie wiem – burknęła, po czym odgryzła wierzgającemu łakociowi głowę i niemal się zakrztusiła.
Jej wzrok padł na znajdującą się w opakowaniu kartę kolekcjonerską przedstawiającą nikogo innego, tylko Albusa Dumbledore'a. Jednak to nie widok ruchomej podobizny dyrektora tak nią zaprzątnął, a krótki tekst pod spodem.
– Ok., odwołuję wszystko. Coś wiem – mruknęła, podając kartę Hermionie.
Zaskoczona gryfonka uniosła brwi i zaczęła czytać:
– „Przez wielu uważany za największego czarodzieja współczesności, Dumbledore jest znany przede wszystkim ze zwycięstwa nad czarnoksiężnikiem Grindelwaldem w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, odkrycia dwunastu nowych sposobów wykorzystania smoczej krwi i ze swoich dzieła alchemicznych napisanych wspólnie z Nicolasem Flamelem, jedynym znanym twórcą Kamienia Filozoficznego…"
Kamień Filozoficzny, czarodziejski artefakt pozwalający zmieniać ołów w złoto oraz warzyć eliksir nieśmiertelności znany z opowieści nawet wśród mugoli. Harriet naprawdę wolałaby, żeby był jedynie mitem zarówno ze względów praktycznych jak i – nomen omen – filozoficznych. Przede wszystkim jednak filozoficznych.
Przemianę ołowiu w złoto jeszcze mogła jakoś przełknąć, ale eliksir nieśmiertelności wydawał jej się bluźnierstwem wobec natury wszechrzeczy i porządku świata. To dziwne, ale instynktownie czuła, że życie bez śmierci straciło by sens, stając się jedynie pustym, statycznym trwaniem. Nigdy nie snuła na ten temat większych rozmyślań, lecz perspektywa, że jakakolwiek istota mogłaby zyskać prawdziwą nieśmiertelność, przerażała ją. Wszystko, co żywe powinno, umierać. Zwierzęta, ludzie, istoty magiczne, a może nawet całe światy. To było słuszne. Znowu nieśmiertelność… Nieśmiertelność stanowiłaby koniec. Całkowitą stagnację. PRAWDZIWĄ śmierć, po której nie ma już nic.
Wolałaby umrzeć niż zostać nieśmiertelną.
To tyle, jeżeli chodzi o filozofię. Natomiast, co do względów praktycznych…
…Cóż, nie musiała być geniuszem, żeby wiedzieć, co zaraz nastąpi.
– Kamień Filozoficzny! – krzyknął podekscytowany Ron, na co Hermiona natychmiast zaczęła go uciszać. – To tego szuka Snape – powiedział już normalnym głosem – Pewnie chce być bogaty i nieśmiertelny. Albo chce znaleźć Same-Wiecie-Kogo i dać mu eliksir. Tak, to jest to. Założę się, że drań był jednym z śmierciożerców. I pewnie to też on chciał cię zabić na meczu quidditcha. Nie tylko chciał przywrócić mu moc, ale też pozbyć się tej, która mu ją odebrała.
Uśmiechnął się szeroko, krzyżując ręce na piersi. Wyglądało na to, że jest niezwykle dumny ze swojej teorii.
Harriet z trudem powstrzymała się od wywrócenia oczami.
– Może Snape, może ktoś inny – burknęła. – Do tego nie wiemy, czy sprawę zamachu na mnie należy łączyć z Kamieniem Filozoficznym. Pewnie wiele osób chciałoby go mieć. Sporo kretynów chciałoby być nieśmiertelnymi i bogatymi…
– Kretynów? – zdziwiła się Hermiona. – Przecież to pragnienia większości ludzi. W końcu nikt nie chce umrzeć, prawda? A przynajmniej nikt normalny. No i bogactwo rozwiązuje wiele problemów, więc też jest mile widziane.
– Niby tak, ale mało kto pomyśli o tym, że gdyby pozamieniać ołów w złoto, to w pewnym momencie złoto stałoby się niewiele warte, a za to ołów byłby cenny. No i tak, nikt nie chce umierać, ale wątpię, żeby śmierć istniała bez powodu. Ludzie zapominają. Nie ma tak, że pamiętasz każdą chwilę ze swojego życia, prawda? Tak, co do sekundy. Myślę, że mózg ma ograniczoną pojemność. A kiedy żyłoby się tysiące lat, coraz więcej rzeczy by zostawało zapominanych, żeby nowe mogły się zapamiętać. No i w końcu nie wiedziałoby się, kim się jest, czego się kiedyś chciało i tak dalej. Do tego wszystko inne dalej by umierało. Nieśmiertelny musiałby patrzyć na śmierć swoich przyjaciół, znajomych rodziny. No chyba, żeby się podało eliksir nieśmiertelności dokładnie wszystkim, ale wtedy trzeba byłoby zakazać posiadania dzieci, bo ziemia by się przepełniła. A to pewnie tylko takie podstawowe rzeczy. Tego na co nie wpadłam, jest pewnie mnóstwo.
– Ale niech to pozostanie tajemnicą. To co powiedziałaś wystarczy – mruknął Ron, rzucając jej dziwne spojrzenie. – A wracając do tematu, to nie widzisz, że Snape jest najbardziej podejrzany? Nienawidzi cię! Wszystkich nienawidzi! No może wszystkich, oprócz tego idioty Malfoya.
– Nie masz stuprocentowej pewności odnośnie tego kto jest winnym, ani czy obie sprawy się wiążą, dlatego powinieneś się przyglądać wszystkiemu. Zakładając coś z góry, możesz wpakować się w niezłe bagno. Ścigasz jedna osobę, którą podejrzewasz najbardziej, a tu prawdziwy winowajca wpycha ci nóż między żebra czy coś.
– Harriet ma rację. Zafiksowując się na jednej ewentualności, możemy stracić pełny obraz sytuacji. – Popierając Harriet Hermiona poniekąd zamknęła usta Ronowi, który już je otwierał najwyraźniej zamierzając się spierać. – Jasne, Snape zachowuje się najbardziej podejrzanie i to na niego powinniśmy uważać przede wszystkim, ale nie tylko na niego. Tak na wszelki wypadek.
Chłopak zmarszczył brwi. Wyraźnie już wszystko sobie ułożył i było mu nie w smak, że publika nie przyklasnęła jego teorii. Mimo to zgodził się z opinią dziewczyn. W końcu nie był głupi. Niestety pierwsze zawsze dochodziły u niego do głosu emocje, co przysłaniało mu jasny obraz sytuacji i rzutowało na osąd.
– No, ale przyznasz, że facet cię nienawidzi – burknął tylko, zerkając krzywo na Harriet.
Puchonka uśmiechnęła się gorzko. Ojciec też ją nienawidził i to o wiele bardziej, a zamierzał dopilnować, aby żyła jak najdłużej tylko się dało. I pewnie jak najnieszczęśliwiej.
– Tak, dlatego najłatwiej byłoby mi się z tobą zgodzić, że to on jest źródłem wszelkiego zła. W końcu, gdyby to była prawda i dalibyśmy radę jakoś to ujawnić, wyrzuciliby go ze szkoły, a ja miałabym święty spokój. Rzecz w tym, że nie wiem czy to prawda. I nie wiem, czy życzyłabym sobie, żeby była, bo to trochę nie tego chcieć, żeby ktoś był złym, bo tak jest wygodnie.
Chłopak zamilkł, najwyraźniej nie potrafiąc się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
888
Następne dni Harriet spędzał w sporej mierze na unikaniu dwójki gryfonów, którzy uparcie usiłowali wciągnąć ją w swoje śledztwo. Żadne z nich nie przyjmowało do wiadomości, że nie zamierza pakować się w żadne kłopoty, nawet jeżeli te tyczą mniej lub bardziej jej samej. Byli tym bardziej uparci, że Hermiona zwyczajnie miała problem pogodzić się z tym, że czegoś nie wie, a Ron najwyraźniej usłyszał zew przygody. No i pewnie chciał się jakoś wyróżnić ze stada braci, czemu akurat niespecjalnie się dziwiła. Biorąc pod uwagę, to co słyszała o stadku Weasleyów, wyglądało na, że na ich tle prezentuje się stosunkowo przeciętnie. Jak jest naprawdę, nie miała sposobności sprawdzić, ale w porównaniu Fredem i Georgem większość ludzi sprawiała wrażenie raczej przeciętnych… Zupełnie jak zwykłe czarodziejskie szaty w zestawieniu z barwnymi wynalazkami Dyrektora, które ten w trakcie przerwy świątecznej nader ochoczo na siebie wkładał. Za każdym razem, kiedy na niego trafiała, miała wrażenie, że zaraz dostanie oczopląsu. Nie, żeby wpadali na siebie jakoś często, tym bardziej, że ostatnio przesiadywała głównie w dormitorium, gdzie spędzała większość czasu albo opuszczonych klasach.
Dlaczego klasach? Otóż, jak się okazało Ron i Hermiona całkiem dobrze znali jej zwyczajnie Harriet, chociaż nie spędzała z nimi wiele czasu. Dlatego szukając jej, często zaglądali do biblioteki, co przeszkadzało dziewczynie w przepisywaniu nieszczęsnego eseju na Eliksiry. Owszem, teoretycznie mogła robić to w pokoju wspólnym, rzecz w tym, że wszystkie znajdujące się tam stoły były typowymi stolikami kawowymi. Jedne trochę wyższe, drugie trochę niższe, ale wszystkie nadające się co najwyżej popijania herbaty bądź gier karcianych. Garbienie się przy nich podczas długotrwałego przepisywania wypracowania, prawdopodobnie zaowocowałoby paskudnym bólem pleców. Nie wspominając o tym, że zależało jej, aby efekt końcowy wyglądał najestetyczniej jak tylko to możliwe, tym bardziej, że po ostatnim eseju Snape dość barwnie skrytykował jej pismo. Wątpiła, żeby nienaturalna pozycja ciała pomogła to osiągnąć. Dlatego, jedyne, co jej pozostało to klasy. Konkretniej rzecz ujmując sale w lochach, bo te w nieco bardziej uczęszczanych miejscach często wykorzystywali starsi uczniowie na miejsce schadzek. Harriet dowiedziała się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Trafiła na parę będącą w samym środku… hm… wyjątkowo intensywnej próby nocy poślubnej. Chyba w całym swoim życiu nie była tak zażenowana, w przeciwieństwie do kochanków tak zatraconych w swoich działaniach, że nawet nie zwrócili uwagę na obecność młodszej koleżanki. Zapewne do końca życia rumieniłaby się na ich widok, gdyby tylko danym było jej zobaczyć ich twarze. Niestety – a zmoże na szczęście? – zajmująca nauczycielskie biurko para była do niej odwrócona zupełnie innymi częściami ciała.
Od tego wydarzenia zaczęła schodzić do lochów, których unikała większość uczniów i to ze względu na nikogo innego jak Snape'a. Nawet ślizgoni woleli nie wchodzić mu nazbyt często w drogę. Oczywiście nie korzystała z klasy eliksirów – nie miała tendencji samobójczych – ale jak się okazało, w lochach również znajdowało się kilka nieużywanych pomieszczeń. Najbardziej przypadła jej do gustu sala alchemiczna, z której korzystano jedynie, gdy uruchamiano odpowiedni kurs na piątym roku. Jednak, jako że przedmiot należał do niezwykle wymagających, a do otwarcia go potrzebowano odpowiedniej liczby chętnych zdarzało się to naprawdę rzadko. Nieco nad tym ubolewała, bo alchemia brzmiała naprawdę interesująco i wyglądała na ciekawą ścieżkę kariery, jednakże, na chwilę obecną sytuacja działała na jej korzyść. Tym bardziej, że sala alchemii znajdowała się daleko od gabinetu Snape'a, a dotarcie do niej nie wymagało naruszenia rejonów, w których nauczyciel najczęściej się poruszał. Do tego prawie nikt o niej nie pamiętał, ale ze względu na to, że od święta jednak bywała używana, co jakiś czas ją sprzątano. No i krzesła – chyba żadna inna klasa nie miała tak wygodnych siedzisk.
Wybór wydawał się idealny i poniekąd taki był. Niestety pech Harriet, chociaż przez większość przerwy świątecznej siedział cicho, po raz kolejny postanowił wychylić łeb.
Za dwa dni kończyła się przerwa świąteczna i do zamku wracali uczniowie, a dzień później, w czwartek, upływał termin oddania esejów na eliksiry. Dlatego też Harriet nieco dłużej siedziała nad esejem, żeby wszystko przepisać na czysto. Wątpiła, żeby później miała szansę, aby na spokojnie dokończyć zadanie domowe – sylwester, nowy rok, a w końcu tłumny powrót kolegów – poza tym nie lubiła robić czegokolwiek na ostatni moment. Dlatego zaparła się i w bólach, niechętnie, ale w końcu, dokończyła kaligrafowanie, czy też „aplikowanie na papier wersji względnie czytelnej" eseju. Zadowolona z efektów końcowych, zebrała rzeczy, po czym wolna i tymczasowo szczęśliwa ruszyła do piwnicy Hufflepuffu.
Nie przewidując jakichkolwiek kłopotów, wsunęła słuchawki na uszy i włączyła discmana… i to był właśnie błąd. Dlaczego? Bo być może, gdyby tego nie zrobiła, usłyszałaby, że ktoś nadchodzi zza rogu.
Zderzenie było niespodziewane, mocne, malownicze oraz okraszone donośnym i bardzo donośnym przekleństwem. Nie jej autorstwa.
Staranowana, uderzyła w kamienna podłogę, kartki, a na które tak pracowicie przepisywała esej rozsypały się wokół. Najgorszy był jednak brzęk. Donośny i charakterystyczny, bardzo podobny do tego, jaki wydała kryształowa karafka cioci Petunii mierząc się z ciśniętą przez Dudleya piłką. Rzecz w tym, że Harriet nie miała z sobą niczego szklanego.
– Potter… Mogłem się tego spodziewać.
Jęknęła w duchu. Snape. No tak, mogła się tego spodziewać.
Przez chwilę zastanawiała się czy otworzyć oczy, czy może jednak udawać martwą, ale w końcu wygrała druga z opcji. Z jej szczęściem Snape i tak już dostrzegł, że oddycha, a bycie nieprzytomną w jego towarzystwie to jednak zbytnie ryzyko.
Rozchyliła powieki i ujrzała nad sobą okoloną czarnymi włosami, nieprzyjazną twarz oraz gorejące gniewem, czarne oczy. Zaklęła w myślach. Równie soczyście jak przed chwilą Snape.
– Ym… Dzień dobry panie profesorze – wydukała, zdając sobie sprawę, że tak właściwie to nie widziała mężczyzny cały dzień. Nawet na posiłkach. Dlaczego ta niezwykle optymistyczna tendencja musiała się spieprzyć akurat teraz? Tuż przed ciszą nocną.
Mężczyzna nie odpowiedział, tylko przeciągnął po niej nieprzychylnym wzrokiem.
– Nic pani nie jest? – zapytał, a coś w jego głosie sugerowało, że w razie czego, może załatwić, żeby było.
– E… nie wiem. Zaraz się okaże.
Niezdarnie podniosła się do siadu. Na razie wszystko funkcjonowało.
Ostrożnie wstała. Szczęśliwie obyło się bez zawrotów głowy i innych rewelacji. Gdyby tak było, pewnie upadłaby na nauczyciela i wpakowała się w prawdziwe bagno.
– Ym… Wygląda na to, że wszystko w porządku – stwierdziła nie do końca szczerze, rozglądając się szybko wokół. Co prawda esej, prócz tego, że został rozsypany, nie doznał żadnego uszczerbku, jednak discman nie wyglądał najlepiej. Ewidentnie wymagał czarodziejskiej naprawy, jednak nie miała pojęcia czy nie zakłóci ona zaklęcia ekranującego, które wujek Remus rzucił na urządzenie, by mogło działać w wysoce magicznym środowisku. Cóż, pozostawała jej nadzieja, że w razie czego profesor Flitwick sobie z tym poradzi.
Nie tracąc czasu rzuciła się do zbierania z podłogi cennych stronic. Naprawdę nie zamierzała ryzykować, ze spotka je jakiś nieprzyjemny wypadek. Wystarczyło że prawdopodobnie zapracowała sobie na szlaban, chociaż to nauczyciel wpadł na nią, a nie na odwrót. W końcu ten, kto skręca, powinien uważać, prawda? Niestety w książce Snape'a to zawsze uczeń ponosił winę. No chyba, że sprawa dotyczyła któregoś z jego ulubionych ślizgonów.
Oczywiście Snape nie zamierzał jej pomóc w zbieraniu papierów, ale szczerze powiedziawszy nawet na to nie liczyła. Oczekiwała za to, że natychmiast wlepi jej szlaban, powie parę nieprzyjemnych uwag i odejdzie tym swoim zamaszystym krokiem. Jednak zamiast tego zainteresował się leżącą na posadzce torbą, na którą dopiero teraz zwróciła uwagę. Podobnie jak na rozchodzący się wokół, słodki zapach.
Zaraz, zaraz… Czyżby sok dniowy? Nie, zbyt owocowa nuta. Taka jakby cytrusowa.
Profesor zajrzał do torby i zmarszczył brwi. Cokolwiek znajdowało się w środku, najwyraźniej nie przetrwało upadku. Kapiący z niej złotawy płyn, tylko to potwierdzał.
– Możesz mi powiedzieć, co o tej porze robisz w lochach? – zapytał cierpko.
– Ym, no tego… Właśnie wracałam do dormitorium – mruknęła, zagęszczając ruchy. Im dłużej przebywała w towarzystwie mężczyzny, tym sytuacja robiła się groźniejsza i to nie tylko dlatego, że Ron podejrzewał go o mordercze zamiary.
– To widzę, ale może mi zdradzisz, co robiłaś wcześniej.
– Kończyłam przepisywać na czysto esej, który pan zadał.
– I tędy wracałaś z biblioteki? Niespotykane.
– No bo przepisywałam w sali alchemii. Sporo osób robi zadania na ostatnią chwilę i teraz bibliotece jest trochę zbyt nerwowa atmosfera jak na mój gust – mruknęła, nie do końca kłamiąc.
Wyprostowała się, ściskając pozbierane stronice… które Snape bezpardonowo wyrwał je z rąk.
– I te bazgroły to ma być przepisane na czysto? – parsknął, przeglądając kartki. – Nie chcę wiedzieć, jak pisze pani na…
Urwał unosząc brwi. Najwyraźniej dotarł do jej brudnopisu.
– Ach tak… I pani potrafi to odczytać, czy tak? – zapytał, wskazując na pokrytą drobnym i bardzo koślawym pismem stronę.
– Ym… No tak.
– Mam zatem, panno Potter, dwie informacje dla pani. Jedna dobrą, drugą złą, jak nakazuje tradycja. Dobra to taka, że może pani bez większych obaw pisać pamiętnik. Nikt, nie ważne jak bardzo by tego pragnął, nie będzie w stanie odcyfrować tych bazgrołów. Druga, zła, to ta, że nawet pani wersja „na czysto", jest nie do przyjęcia. Wystarczy mi, że na testach muszę się męczyć z pani wołającym o pomstę do nieba pismem. W przypadku zadań domowych mają państwo wystarczająco dużo czasu, żeby oddać tekst w przyzwoitej formie, wystarczy tylko odrobina wysiłku. Przykro mi, ale musi to pani przepisać jeszcze raz.
Harriet zamarła. Chyba jednak wolałaby szlaban. I to najpaskudniejszy jaki Snape mógłby wymyślić. Na przykład taki obejmujący patroszenie na żywca ohydnych, owrzodziałych ślimaków morskich.
– A-ale ja to przepisywałam przez parę dni – wydukała, z trudem powstrzymując drżenie głosu. – Nie moja wina, że mam dysgrafię i…
– Panno Potter, o ile mnie pamięć nie myli, naukę pisania rozpoczyna się w tym kraju w wieku sześciu lat. Mniej-więcej. Obecnie ma pani lat jedenaście. Zatem miała pani prawie połowę swego życia, aby ćwiczeniami i ciężką pracą przezwyciężyć tę całą dysgrafię. To, że postawiła pani na lenistwo NIE JEST moim problemem. Oddanie eseju w TAKIM stanie, jest oznaką braku szacunku, a na to nie zamierzam pozwolić. – Oddał jej esej, z taka miną, jakby byłą to jedna z obrzydliwszych rzeczy, jaką widział w życiu. – Poza tym, gdyby każdy z uczniów oddawał mi takie bazgroły prędko dorobiłbym się poważnej wady wzroku, nerwicy, o bezpowrotnie straconym czasie nie wspomnę. Podsumowując: albo przepisze pani to jeszcze raz, CZYTELNIE, albo już teraz wyrzuci te wypociny do kosza, zamiast zrzucać ten wątpliwy zaszczyt na mnie.
Uśmiechnął się kpiąco, wręcz pogardliwie, po czym, jak zawsze stawiając sztywne, długie kroki, ruszył w stronę swojej części lochów. Czarna szata powiewała za nim niczym skrzydła nietoperza, jednak efekt byłby lepszy, gdyby nie niósł w wyciągniętej ręce cieknącej torby.
Harriet miała ochotę płakać. Z bezsilności, znużenia, zawodu i nade wszystko ze złości. CHOLERNY DUPEK! Rozumiała, że mógł nienawidzić jej ojca – w końcu sama za nim nie przepadała – akceptowała też, że w związku z tym może nie lubić i jej oraz traktować nieco niesprawiedliwie, no ale, kurwa, bez przesady. To, co teraz zrobił to czyste draństwo. Ewidentnie sukinkota bolało, że córka jego szkolnego wroga, a do tego członkini Domu Borsuka należy do najlepszych pierwszorocznych z jego przedmiotu. Że dorównuje, a czasem nawet przewyższa umiejętnościami Malfoy'a, zaś resztę ślizgonów zostawia w tyle. Dlatego wszystko jej utrudniał, ale nie da dupkowi tej satysfakcji i nie odpuści.
Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze, usiłując chociaż trochę się uspokoić. Wiedziała, że wybuch jej w niczym nie pomoże, a na pewno nie w lochach, gdzie echo niosło się bardzo daleko. Niewykluczone, że Snape wszystko by usłyszał i nie dość, że miałby satysfakcję, to pewnie jeszcze skorzystał z okazji, aby odebrać Hufflepuffowi parę punktów, a jej wlepić szlaban. Na szlaban znowu nie mogła sobie pozwolić. Nie, jeżeli miała przepisać ten cholerny esej. Poużalać się nad sobą będzie mogła, kiedy wróci już do dormitorium i nikt nie będzie tego widział.
Przycisnęła stronice eseju do piersi jakby w obronnym odruchu i nieśpiesznie ruszyła w stronę piwnicy Hufflepuffu złorzecząc w myślach. „To, że postawiła pani na lenistwo NIE JEST moim problemem". Lenistwo, też coś. Palant nie miał pojęcia, ile wysiłku własnego jak i mugolskich nauczycieli oraz wypełnionych frustracją godzin zajęło jej, żeby pisać tak, jak teraz. Wcześniej miała problemy z odczytaniem własnych gryzmołów, a prowadzone przez nią zeszyty szkolne przypominały coś spod ręki ogarniętego szałem schizofrenika, któremu leki od lat już nie pomagają. Nie, żeby się tym przejął, nawet gdyby wiedział.
Gniew płonął w jej żyłach, kiedy wróciła do pokoju wspólnego. Było to do tego stopnia widoczne, że natychmiast kilkoro starszych uczniów zapytało, o co chodzi. Za odpowiedź musiało im starczyć jedno, krótkie słowo – „Snape". Zresztą, po jego usłyszeniu nie dopytywali o nic więcej. I nie, nie dlatego, że uważali nauczyciela za tak strasznego dupka, że same jego imię wystarczyło im za wyjaśnienie. Po prostu Harriet wypluła nazwisko z taką ilością jadu, że zwyczajnie woleli nie drążyć tematu. Zresztą samo to, że powiedziała jedynie „Snape", a nie „profesor Snape" dużo mówiło. Nigdy nie zapominała o tytule, jeżeli wspominała, o którymś z nauczycieli w szerszym gronie, nawet jeżeli owo grono składało się z samych uczniów. W końcu została wytresowana na grzeczną dziewczynkę.
Tego wieczoru nie spędziła czytają, grając w szachy ani wygłupiając się ze Stellą, a płacząc w poduszkę. Nie z żalu czy smutku, tylko z gniewu, frustracji i bezsilności. Co prawda nie była aż tak wyprowadzona z równowagi, żeby się popłakać, ale wiedziała, że łzy – te wylane na osobności, z dala od potencjalnych świadków – to najlepszy sposób na rozładowanie złości. A na pewno lepszy niż impulsywne odreagowanie na czymś… albo na kimś. No i miała tę świadomość, że łzy oczyszczają nie tylko z gniewu, ale również i innych, negatywnych emocji, pomagają się wyciszyć i zasnąć. Zaś snu potrzebowała, bo żeby przepisać esej na czas, musiała wstać bladym świtem z łóżka. Dlatego właśnie jątrzyła zarówno swój gniew, jak i frustrację dopóki emocjonalna bariera nie pękła, a łzy nie popłynęły, pozwalając nieco oczyścić zarówno duszę jak i umysł.
888
Następne dwa dni były dla niej trudne, wypełnione zgrzytaniem zębami, frustracją i obrażoną za nagminne ignorowanie sową. Jednak nie chcąc okazać słabości, musiała się poświęcić. Wspominając o lenistwie Snape naprawdę nie miał pojęcia, o czym mówi, bo też trudno nazwać leniwą osobę poświęcającą kilkanaście godzin dziennie, tylko po to, aby przepisać zaledwie dziesięć stron tekstu. A tyle niestety wymagało od niej naskrobanie kilku zdań odpowiadających wyśrubowanym wymogom estetycznym mistrza eliksirów. Pisała tempem nieudolnego perfekcjonisty uczącego się pierwszy dzień pisma technicznego. Jednak perfekcjonista mozolnie „dłubiąc" literki, nie czułby tego przypominające psychiczne swędzenie zniecierpliwienia, które w nieodgadniony buntowało jej własną dłoń przeciwko niej. Mimo to nie odpuszczała, chociaż okoliczności, czy też raczej ludzie, nie ułatwiali puchonce zadania.
Sylwester nastroił wszystkich wyjątkowo rozrywkowo i chociaż uczniów w szkole zostało jak na lekarstwo, to we wszystkich miejscach, gdzie się gromadzili – między innymi w bibliotece, gdzie, zniechęcona do sali alchemii spotkaniem ze Snape'em, przepisywała tekst – panował gwar. Pani Pince wychodziła z siebie, ale nie wiele mogła na to poradzić. Szczęśliwie po zmroku, kiedy na błoniach zapłonęło wielkie ognisko, prawie wszyscy opuścili zamek szukając rozrywki w muzyce, śpiewach, tańcach i bezalkoholowym ponczu. Oficjalnie bezalkoholowym, bo Harriet mogła iść o zakład, że starsi uczniowie przemycą parę flaszek wysokoprocentowych trunków na imprezę. Nie, żeby specjalnie ją to interesowało. Nie zamierzała w ogóle uczestniczyć w zabawie, chociaż oznaczało to opuszczenie kolacji, bo posiłek miano podać w trakcie imprezy. Jednak Snape rozgniewał ją do tego stopnia, że była w stanie olać swój wiecznie pusty żołądek, byleby tylko nie dać mężczyźnie satysfakcji. Poza tym za cholerę nie miała ochoty na towarzystwo.
Niestety, jak się okazało, towarzystwo miało ochotę na nią.
Mniej-więcej o dwudziestej drugiej, przypomnieli sobie o niej bliźniacy Weasley, przeszkadzając w mało wyrafinowanych planach na spędzenie wieczoru. Jakich? Otóż zamierzała skorzystać z okazji, że z okazji sylwestra przesunięto ciszę nocną do pierwszej w nocy i przepisać tyle tekstu ile tylko będzie mogła, nie dostając kompletnego rozstroju nerwów. Jednak Fred i George stwierdzili, że ślęczenie nad esejem, do tego esejem z eliksirów, podczas gdy na zewnątrz twa świętowanie to istna profanacja. Dlatego, używszy niemało siły fizycznej, dosłownie wywlekli ją z biblioteki i zaprowadzili na brzeg jeziora, gdzie uczniowie dopiero zaczynali prawdziwe pląsy. Zresztą nie tylko uczniowie. Co niektórzy profesorowie również pokazywali na co ich stać, skacząc wesoło wokół ogniska, między innymi profesor McGonagall, którą jakiś siódmoklasista wziął w obroty. Hagrid pląsał solo, pokazując uczniom jakiś dziwny taniec ludowy, a siedzący na jednym ze stołów, drobniutki Flitwick zaśmiewał się, radośnie przyklaskując zabawie.
Nie potrafiła się nie uśmiechnąć widząc pląsy Hagrida, jednak uśmiech – a przynajmniej jego szczera wersja – szybko zniknął z twarzy dziewczynki. Być może kto inny byłby rozbawiony „uprowadzeniem" przez bliźniaków albo dał się udobruchać w trakcie zabawy, ale nie ona. Chłopcy, chociaż mieli dobre intencje, jedynie dolali przysłowiowej oliwy do ognia, sprawiając, że w Harriet buzowała wściekłość.
Nienawidziła, kiedy ignorowano jej zdanie. Kiedy ignorowane jej „nie". Kiedy nie pozwalano jej decydować samej o sobie. W domu na co dzień musiała znosić totalitarnego ojca, pokornie kładąc po sobie uszy, wbijając zalęknione spojrzenia w ziemię i robiąc, co jej każą. Upokarzające. Niesprawiedliwe. Jednak ojciec to ojciec. Wiedziała, że jest od niego zależna i nic z tym faktem nie zrobi, chociaż bardzo by chciała. Jednak, kiedy inni taktowali ją tak samo, kiedy szkolni koledzy uznawali, że lepiej od niej wiedzą czego potrzebuje, czego chce i co powinna, wzbierała w niej złość. Złość, którą jak dotąd jakoś odkładała na bok – przełknęła, jak Ron wrobił ją w pojedynek z Malfoy'em, znosiła też, że rudzielec wraz z Hermioną usiłowali wciągnąć ją w swoje śledztwo. Jednak Fred i George użyli PRZYMUSU. Do tego bezpośredniego. Tyle wystarczyło, żeby w niej zawrzało, ale – na szczęście – nie żeby wybuchła. Wiedziała, czym skończyłby się taki wybuch – niepotrzebną dramą, obrażonymi bliźniakami i łatką wariatki, która wydziera się na kolegów, kiedy ci usiłują poprawić jej humor. Dlatego zacisnęła zęby i nałożyła na twarz fałszywy, pusty uśmiech zarezerwowany dla niszowych pismaków, przy których nawet nie musiała się specjalnie starać.
„Byle tylko dotrwać do odliczania i sztucznych ogni" – powiedziała sobie, zaciskając palce na kubku parującego napoju, który nie wiadomo jak znalazł się w jej dłoni. Po chwili zorientowała się, że w drugiej ma wielką kanapkę z pieczoną dziczyzną. No cóż, skoro już tu była, mogła sobie podjeść.
Znajomi, z Ronem i Hermioną na czele, raz po raz to zagadywali ją, to próbowali nakłonić do wzięcia udziału w zabawie. Doceniała dobre chęci, ale naprawdę wolałaby, żeby dali sobie spokój. Naprawdę nie miała ochoty na nic. No może poza pójściem spać. Inna rzecz, że nawet gdyby była nastawiona imprezowo, w życiu nie odważyłaby się tańczyć publicznie, nawet jeżeli ów taniec to zwykłe podskoki wokół ogniska.
Jak się okazało, w obchody końca roku uwikłano wiele pogańskich tradycji, bo o ile Boże Narodzenie obchodzono w typowo mugolski sposób, to wigilię nowego roku czarodzieje – a przynajmniej ci, którzy spędzali ją w domowych pieleszach, a nie na bankietach czy szalonych imprezach – sobie nieco ubarwiali. Ze względu na podły nastrój, Harriet nie brała udziału w większości z nich, a nawet nie poświęcała im uwagi, jednak przed jedną nie zdołała ociec. Otóż jakieś pięć minut przed północą rozdano wszystkim po dwa skrawki papieru i polecono, aby na jednym napisał coś, co chciałoby się, żeby wraz ze starym rokiem przeminęło, a na drugiej coś, czego w nowym roku by sobie życzyło.
Harriet zmarszczyła brwi. Czego sobie życzyła? Żeby Snape porzucił nauczanie z jakiegoś przyjemnego dla siebie, ale nieszkodliwego dla innych powodu – jakoś nie potrafiła tak na poważnie mu życzyć, żeby skręcił kark – i raz na zawsze wyniósł się z Hogwartu… Chociaż nie obraziłaby się, gdyby ktoś solidnie przywalił mu drzwiami w twarz tuż przed tym. Najlepiej na jej oczach. Coś jeszcze? A tak, ojciec. Miło by było, gdyby wpadł pod autobus, doznał urazu głowy i stracił pamięć, tak na amen. Może wtedy skończyłby ją traktować jak ostatnie ścierwo. A co miałoby zdechnąć wraz ze starym rokiem? Najlepiej jej pech… Właściwie to wszystkie te pragnienia mogłaby skumulować w słowach „a niech wszyscy się ode mnie odpieprzą".
Oczywiście nie napisała tego. Zamiast tego na karteczce z tym, co miało odejść naskrobała „postrzeganie mnie przez pryzmat moich rodziców", a na drugiej „wierny, godny zaufania przyjaciel albo dwóch".
Pierwszą z kartek, zgodnie z instrukcją, wraz z innymi uczniami wrzuciła w płomienie tuż przed wybiciem północy, a drugą zaraz po, kiedy niebo nad zamkiem rozjaśniły barwne, sztuczne ognie.
Nie lubiła sztucznych ogni, chociaż musiała przyznać, że są całkiem ładne i efektowne. Niestety odrzucały ją ich ogłuszający huk oraz drażniący zapach prochu. Dlatego korzystając z tego, że barwny pokaz odwrócił uwagę wszystkich wokół, czym prędzej czmychnęła powrotem do zamku, zostawiając za sobą rozkwitające na nocnym niebie, barwne kwiaty oraz harmider i wesołe śmiechy.
Następny dzień poniekąd stanowił kontynuację poprzedniego, tylko – można by rzec – w odwrotnej kolejności. Podczas śniadania wzbogacona o Hermionę wesoła ekipa Weasley'ów usiłowała ją nakłonić do różnych zabaw i gier, które zorganizowano specjalnie na tę okazję, jednak tym razem jakoś dała im odpór i czym prędzej ulotniła się do biblioteki. Tam, ponownie podjęła nierówną walkę z dysgrafią.
Praca szła jej mozolnie, z miejsca wywołując frustrację i zniechęcenie, ale upór i nadal tlący się gdzieś-tam gniew były silniejsze. Pokryte kratką stronice powoli zapełniały się drobnymi, schludnymi, ale i niewiarygodnie sztywnymi literami. Każda z nich powstawała niezwykle wolno i nie raz etapami, co zresztą dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Jednak nikt nie mógł nic zarzucić estetyce pisma, a tym bardziej jego czytelności. Nawet Snape, choćby chciał.
Pisanie, takie pisanie, stanowiło dla niej niemałą katorgę. Co parę minut musiała przerwać, żeby się przeciągnąć, a co kwadrans wstawała od stołu tylko po to, żeby okrążyć go dookoła i z powrotem usiąść. Przy żadnym innym zajęciu nie doznawała czegoś takiego. Tej dręczącej, gryzącej, nie pozwalającej się skupić nadpobudliwości. Perfekcyjne, drobniutkie szatkowanie korzeni czarciego chrzanu na eliksirach? Bez problemu i to mimo pewnej skłonności do niechlujstwa. Polerowanie wysłużonych regałów i stojących na nich sreber podczas szlabanu z Filchem? Nie ma problemu. Wielogodzinne obserwowanie otoczenia za okna pokoju? Cudowna sprawa. Kaligrafia… I tu zaczynało się piekło.
Mimo to wytrwała aż do wieczora. Nie licząc przerw na posiłki i toaletę nieustannie ślęczała nad piekielnym esejem, zamierzając skończyć. Niestety wieczorem wielogodzinna frustracja, sztywna pozycja ciała, wczesna pobudka jak i wczorajsza, odwleczona w czasie pora snu dały o sobie znać. Wymęczona zarówno fizycznie jak i psychicznie Harriet nawet nie wiedziała, kiedy odpłynęła w krainę snów.
Spała niespokojnie, dręczona wrażeniem bycia obserwowaną jak i krążącego wokół, bliżej niekreślonego niebezpieczeństwa. Raz po raz wydawało jej się że ucieka, walczy bądź spada w bezkresną otchłań. Kiedy w końcu jedna z nocnych mar przestraszyła ją na tyle, by gwałtownie otworzyła oczy, odetchnęła z ulgą. Nie miała pojęcia, co takiego śniła, ale naprawdę była wdzięczna, że sen dobiegł końca.
Rozejrzała się wokół, w pierwszej chwili nie wiedząc, gdzie jest. Jednak wystarczył jeden rzut oka na rozgrzebany esej, żeby wszystko wróciło. Zaklęła pod nosem, po czym rozejrzała się wokół i do poprzedniego przekleństwa dodała kolejne. Paskudniejsze. Świece już dawno wygaszono, pochodnie również. Musiało być dobrze po ciszy nocnej. Tego jeszcze potrzebowała – szlabanu za włóczenie się po nocy.
Wzdychając ciężko, wychynęła spomiędzy regałów, by zerknąć na wiszący nad kontuarem bibliotekarki zegar. W pół do drugiej… Pięknie, nie ma co!
Przetarła zaspane oczy. Skoro było tak późno, a jeszcze nikt jej nie zauważył, mogła zaryzykować i spróbować przepisać resztę tekstu. W końcu niewiele tego zostało. Może nawet da radę skończyć przed rankiem i powrotem reszty uczniów w mury zamku, bo potem, znalezienie chwili spokoju będzie graniczyło z cudem…
Nakle coś zwróciło jej uwagę. Światło. W szkle chroniącym tarczę zegara dostrzegła tak maleńki, że ledwie widoczny, złoty refleks. Odwróciła się w stronę regałów. Biorąc pod uwagę, pod jakim kątem światełko padało, jego źródło powinno znajdować się w… Dziale Ksiąg Zakazanych?
Zaskoczona spostrzegła, że chroniące niedostępną część biblioteki, szerokie drzwi są nieco uchylone, a zza nich wylewa się słaby, złoty blask.
W normalnych warunkach zignorowałaby ten widok, dostrzegając w nim jedynie potencjalne źródło kłopotów. Jednak tego dnia była wykończona ciągłym zastojem, skupieniem i tłumionym pobudzeniem, które krzyczało w niej, żeby coś zrobiła. Cokolwiek. Na przykład weszła za te cholerne drzwi i sprawdziła, skąd to światło. Niechęć, jaką wzbudzała w niej perspektywa ślęczenia nad esejem tylko temu przygrywała. Poza tym kłopoty to już miała, prawda? Była w środku nocy poza dormitorium, poza pokojem wspólnym, w bardzo oddalonej od Piwnicy Hufflepuffu bibliotece. Nie wspominając o tym, że ktoś, kto zapomniał o zamknięciu drzwi prawdopodobnie zapomniał również o palących się świecach, a stąd do pożaru tylko malutki kroczek, tym bardziej, że wszędzie wokół tyle niezwykle suchych i starych książek. Cennych książek, których utrata w płomieniach byłaby niepowetowaną stratą.
Zaciskając dłoń na różdżce, ostrożnie ruszyła ku drzwiom.
Znalazła się w sporym pomieszczeniu zdającym się zbudowanym w całości z sięgających sufitu, dębowych regałów tworzących skomplikowany labirynt, w którego wąskich korytarzach czaiła się nieprzenikniona, lepka ciemność. Jedynie tam, gdzie stała – niedużej pustej przestrzeni stanowiącej swego rodzaju ryneczek książkowego miasta – ustawiono kilka świec. Dlaczego? Cóż, najwyraźniej powodem było wysokie lustro stojące między nimi. Kryształowe zwierciadło w złotej, bogato zdobionej ramie nasuwającej na myśl ornamenty gotyckich kościołów, zwieńczone napisem, którego Harriet nie potrafiła rozszyfrować. I nawet nie zamierzała. Ale po co komuś zwierciadło w bibliotece?
Niepewna tego, co robi, ani tego, czy to bezpieczne, stanęła przed kryształową taflą, spojrzała i…
Zaskoczona widokiem przycisnęła dłoń do ust, żeby nie krzyknąć. Przed sobą widziała nie swoje odbicia, a odbicia Dusleyów: cioci Petunii, wujka Verona, Dudley'a, a nawet cioci Marjorje – siostry wujka Verona – i jej ukochanego buldoga Majchera. Wszyscy uśmiechali się pogodnie i beztrosko, a z ich twarzy emanował spokój. Jednak uwagę Harriet przykuła przede wszystkim postać stojąca obok kuzyna. Szczupła dziewczynka o idealnie ułożonych, ciemnych włosach, jasnoniebieskich oczach, rysach podobnych do tych ciotki Petunii oraz nieco niepewnym uśmiechu. Wiedziała, kim jest ta dziewczynka. To była ona sama… Poniekąd. Znaczy nie do końca. Nie Harriet Potter, a Harriet Dursley. Patrzyła na siebie samą nie będącą tylko kuzynką Dudle'a, a jego siostrą. Na siebie jako córkę Dursley'ów. Szczęśliwą, bezpieczną, otoczoną kochającą rodziną.
Coś zimnego ścisnęło ją w środku aż do bólu. Nie chciała patrzeć na to ani sekundy dłużej.
Zaklęciem, które ostatnio poznali na zajęciach z Flitwickiem, zgasiła wszystkie świece, za wyjątkiem jednej, którą zabrała ze sobą i – uprzednio dokładnie zamykając drzwi – wróciła na miejsce, do swoich zapisków. Ujęła pióro w dłoń, zawiesiła je nad kartką papieru, ale nie opuściła. Przeszkodziła jej w tym płynąca po policzku, gorąca łza.
Harriet wiedziała, co ukazało jej lustro. Marzenia. Te najgłębsze, najbardziej wytęsknione i nierealne. Szczęśliwą rodzinę, spokój i miłość, to czego życie jej poskąpiło. Jednak skąd ta łza i ściskający serce ból? Stąd, że zobaczyła w odbiciu nie własną matkę i ojca, czy chociażby dziadków, a właśnie wujostwo. Co z tego? A to, że widząc ten sielankowy obraz natychmiast zrozumiała, dlaczego go widzi. Dlatego, że własny ojciec stał się dla niej jedynie straszydłem i katem. Budzącym graniczący z nienawiścią lęk potworem, który zagrażał jedynej osobie, jaką kochała – Dudley'owi. To, że zarówno ojciec, Syriusz, Lupin jak i dalsi znajomi rodziców sprawili, że postrzegała matkę – kobietę, która oddała za nią życie – jedynie jako zimny cień, w jakim przyszło jej dorastać. Budzącą niechęć uśmiechniętą fotografię z ołtarzyku w pokoju ojca. Nagrobek chodzącego ideału, któremu nigdy nie dorówna, a do którego do końca swych dni będzie porównywana.
Wyobrażając sobie swoją szczęśliwą rodzinę, nie potrafiła zmusić się by przywołać wizerunki własnych rodziców. Ich rolę zajęło wujostwo, które przecież nawet jej nie lubiło.
Uśmiechnęła się gorzko.
Odbicie pokazało jej marzenie, a forma, jaką ono przyjęło, pokazała wydarzenia, które do tego doprowadziły. Odkryło drugą stronę lustra – jej wypełnione strachem, chłodem, kompleksami i zazdrością o własną matkę, smutne życie.
Większość zdzieciaków nie zrozumiałaby tragedii tego obrazu, nawet, gdyby zobaczyła to samo. Jednak to, jak często Harriet obserwowała innych, książki psychologiczne, które pochłonęła, mając naiwną nadzieję, że pomogą naprawić jej relację z ojcem oraz długie godziny spędzone na analizowaniu nawet najdrobniejszych spraw… Wszystko to sprawiło, że zrozumiała od razu, zaś zrozumienie w tym wypadku było niczym siarczysty policzek.
Szybkim ruchem otarła łzę i przyciągnęła zapiski. Nie będzie tu przecież płakać nad samą sobą, prawda? Jej ponura egzystencja i bez chlipania nad swoim losem była już wystarczająco żałosna. Poza tym robota sama się nie zrobi…
888
Widok odbitego przez zwierciadło pragnienia powinien skutecznie odegnać sen, jednak silne i przede wszystkim bolesne emocje, jakie wywołał, tylko wyczerpały ją bardziej. W efekcie, nie wiedzieć kiedy, znowu zasnęła. I znowu śniła koszmar. Pozbawiony możliwych do zarejestrowania obrazów sen złożony z przejmującej samotności, przerażenia, bólu i rozpaczy. Mogłoby być to zrozumiałe po tym, co zobaczyła, gdyby nie jeden drobny szczegół – miała wrażenie, że emocje nie należą do niej.
Dręczona bezpostaciowymi majakami poczuła, że coś twardego szturcha ją boleśnie między żebra. Doznanie wymieszało się z koszmarem i instynktownie spróbowała od niego uciec, wiercąc się na krześle. W końcu te ustało, na co nieco się rozluźniła… Tylko po to, żeby poczuć jak przypominające szpony palce wbijają się jej BARDZO boleśnie w ramię.
– Potter…
Syczący, gniewny głos przebił się do jej świadomości. Gwałtownie otworzyła oczy i zobaczyła tuż przy sobie wykrzywioną we wrogim wyrazie twarz. Obraz wymieszał się z oparami snu i wrażeniem gotującego się do skoku zagrożenia, dlatego też zareagowała jak zareagowała.
Z dzikim wrzaskiem zerwała się z krzesła, w odruchu obronnym odskakując do tyłu. Niestety zapomniała gdzie jest, a nade wszystko, że tuż za nią stoi regał. Efekt? Z całej uderzyła w półkę plecami, tak mocno że zaparło jej dech i wycisnęło łzy z oczu… a nade wszystko zachwiało ciężkim meblem.
Regał zakołysał się pierw do tyłu, by po chwili runąć w przód wprost na Harriet. Ciężkie drewno z pewnością zmiażdżyłoby ją, gdyby nie stół, który podziałał jak podpórka, blokując mu drogę do całkowitego upadku. Niestety nie uchroniło to puchonki przed lawiną ciężkich tomów, które z szerokich długich półek posypały się wprost na nią.
Wszystko stało się tak szybko, że Harriet nie zdążyła się nawet w pełni zorientować w sytuacji. W jednej chwili widziała raczące ją morderczym spojrzeniem oblicze, w następnej, uderzyła o coś tak mocno, że myślała, że sobie odbiła płuca, a w końcu została brutalnie przewrócona na ziemię i przysypana czymś ciężkim i twardym, co nabiło jej tylu sińców, że czuła się, jakby stado koni użyło jej w roli wycieraczki… Ewentualnie jednorożców. W Zakazanym Lesie mieszkały jednorożce. Do tego ten rumor, zupełnie jakby w górach zeszła kamienna lawina, zmiatając po drodze z dwie, trzy wioski i wzbijając tumany kurzu, który wciskał się do jej ust i nosa.
Zakasłała, przecierając załzawione oczy dłonią i zastanawiając się, co właściwie takiego się stało. Czyżby nieznane zagrożenie wypełzło wprost z jej snu i zaatakowało?
– Potter, żyjesz? – padło pytanie zadane dobrze jej znanym głosem. Głosem, w chwili obecnej, pełnym napięcia, aczkolwiek przeczuwała, że kwestią czasu pozostaje, kiedy napięcie płynnie przejdzie we wściekłość.
Skrzywiła się. Naprawdę chciałaby poprosić o inny zestaw pytań, a najlepiej innego pytającego, ale niestety nie należała do osób ani odważnych, ani bezczelnych, aby to zrobić. Zamiast tego stęknęła tylko cicho:
– Chyba…
Dobiegło ją westchnienie ulgi. I kolejne, nieco bardziej złowrogie, o ile westchnienia mogą być złowrogie.
– Możesz mi, na Merlina, wyjaśnić, co ty wyprawiasz?! I co ty tu tak właściwie robisz?
Zająknęła się, sama próbując jakoś ogarnąć ten trudny i zawiły temat. Widok wiszącego nad nią regału, który nieoczekiwanie sam z siebie zaczął się unosić bynajmniej jej nie pomógł, podobnie widok górującego nad nią, niczym czarna wieża, mistrza eliksirów. Widok, który oprócz pewnego lęku przywołał również ukłucie złości, zaś to pozwoliło wskoczyć jej myślom na właściwe tory.
– Przysnęłam, kiedy…
Nie dokończyła. Przerwał jej huk otwieranych drzwi, który sprawił, że nawet Snape się wzdrygnął.
– Co tu się wyprawia do jasnej cholery?!
Harriet spojrzała w kierunku wrzasku, dostrzegając wychodząca z bibliotecznego zaplecza, wyraźnie rozespaną i wściekłą jak wszyscy diabli panią Pince. Szpakowate, potargane włosy unosiły się wokół głowy kobiety niczym chmura gradowa, a jasnobrązowe oczy pod wpływem gniewu nabrały barwy połyskującego na słońcu bursztynu. Do tego te rozczapierzone niczym szpony palce… Bibliotekarka nie przypominała już sępa, oj nie. Bardziej nasuwała na myśl rozzłoszczoną harpię wielką, zamierzająca lada moment spaść komuś na grzbiet… I najwyraźniej tym kimś miał być Snape, bo to na nim skupiła spojrzenie.
Harriet ociupinkę odetchnęła, chociaż bezpieczniej poczułaby się uciekając pod stół, tym bardziej, że wyczuła subtelny, aczkolwiek wyraźny zapach alkoholu. Na przykładzie wujka Verona wiedziała, że z równie rozjuszoną kobietą, do tego kobietą, która wypiła parę głębszych, się nie dyskutuje… Aczkolwiek drażnienie cioci Petunii stanowiło rozrywkę pełną ryzyka, nawet jeżeli pani Dursley była w pełni trzeźwa.
Zaryzykowała szybkie na spojrzenie Snape'a i z niejaką satysfakcją zauważyła, że z profesora jakby nieco zeszło powietrze. Wyraźnie nie spodziewał się starcia z biblioteczną bestią. Jednak nie znaczyło to, że zamierzał w najmniejszym stopniu spuścić z tonu, co to, to nie. Wykrzywił wąskie wargi w pogardliwym wyrazie, jednocześnie splatając ręce za plecami.
– Cóż, najwyraźniej panna Potter postanowiła urządzić sobie sesję nocnego czytania, a że nie potrafi niczego zrobić bez…
Bibliotekarka prychnęła niecierpliwie, najwyraźniej nie mając ochoty na dłuższe wywody i wbiła złe spojrzenie w Harriet.
– Co się stało? – bardziej zawarczała, niż zapytała, co stanowiło wystarczające ostrzeżenie i wskazówkę, żeby się streszczać.
– E… znaczy, no… Przepisywałam na czysto esej na eliksiry, a że z ładnym pisaniem u mnie bardzo kiepsko, to mi trochę zeszło i chyba przysnęłam. Najwyraźniej profesor mnie znalazł podczas obchodu, no i obudził. A że śnił mi się jakiś koszmar, a zaraz po otwarciu oczu zobaczyłam czyjąś twarz przy swojej… Znaczy ten, się trochę przestraszyłam. No może trochę bardziej niż trochę. No i odskoczyłam do tyłu i tego… Nastąpiła kolizja z regałem.
Bibliotekarka przeniosła wzrok na przewrócony regał, ignorując twarde spojrzenie Snape'a, któremu ośmieliła się przerwać. Zmarszczyła brwi.
– Powiedz mi, na ile stron napisałaś ten esej, że musiałaś całe dwa dni spędzić nad tym i jeszcze nie skończyłaś, hm? Postanowiłaś w ramach zadania domowego popełnić własną książkę?
– E… Tylko dziesięć stron, proszę pani, ale mam dysgrafię i pisanie to dla mnie spory kłopot. Znaczy potrafię pisać czytelnie, ale brzydko, a żeby wyglądało to estetycznie to się muszę porządnie napracować.
– To czemu nie zrobiłaś tego wcześniej? – padło kolejne, pełne zaspanej wrogości pytanie.
– Ym… Zrobiłam, ale profesor powiedział, że nadal jest okropnie i nie przyjmie eseju w takiej formie, i jeżeli go nie przepiszę, to mogę wyrzucić do kosza.
Gorejące spojrzenie pani Pice przesunęło się z powrotem na Snape'a, a Harriet ogarnęło wrażenie, że oboje z profesorem są na dywaniku stanowiącej autorytet ostateczny bibliotekarki i właśnie na niego naskarżyła niczym ostatnia konfidentka. Nagle poczuła się winna, chociaż wiedziała, że nie powinna.
– To prawda? – pytanie zagęściło jeszcze bardziej atmosferę. Nic zresztą dziwnego – słowa te zwykle padały w sytuacji, kiedy zagoniony w kozi róg winowajca zostawał zmuszony do wyznania wszystkiego. Jednak Snape wyraźnie nie czuł się winowajcą – zresztą słusznie, bo nie ponosił winy za zaistniałą sytuację – zaś forma jaką przybrała rozmowa, działała mu na nerwy.
– Istotnie – oświadczył chłodno. – Wybaczy pani, ale nie mam zamiaru marnować swojego czasu i nadwyrężać wzroku, dla uczniów, którzy mieli pół życia, żeby nauczyć się poprawnie pisać, ale z lenistwa nie…
– Zdaję sobie sprawę, że ze względu na rzadki kontakt z mugolami, może profesor się nie orientować zbytnio w mugolskiej terminologii, szczególnie tyczącej tego typu… niedomagań, ale zapewniam, że dysgrafia to nie lenistwo – Bibliotekarka wpadła mu w słowo, zapracowując sobie na iście mordercze spojrzenie ze strony nauczyciela. Tym bardziej, że mimo dość grzecznej formy, coś w tonie kobiety sugerowało, że wypowiedź powinno się interpretować w o wiele krótszy, treściwy i dosadny sposób zbliżony do „cholerny ignorancie". – Ze względu na swoją profesję, regularnie kontaktuję się z innymi bibliotekarzami, w tym mugolskimi, a w trakcie rozmów zdarza się nam wymieniać informacje na różne tematy. Między innymi poruszaliśmy kwestię występujących wśród młodzieży, a potem i dorosłych, zaburzeń, w tym dysgrafii. Dla wielu dysgrafików estetyczne czy chociażby względnie czytelne pisanie nierzadko jest wręcz niemożliwością, w skutek czego są zmuszeni do pisania maszynowego bądź używania dyktafonów i ustnego zdawania egzaminów. Zdaje się to podłoże psychiczne czy też neurologiczne, aczkolwiek przyznaję, że niezbyt mnie interesowała etiologia zjawiska, tylko jego praktyczny wymiar. No i nie dotyczy jedynie pisma, lecz również rysunku, co, jeżeli słowa Aurory o tym, iż wykresy sporządzone przez pannę Potter przypominają rysunki spod ręki człowieka z zaawansowanym Parkinsonem, ładnie obrazuje problem. W każdym razie, jeżeli panna Potter potrafi pisać WZGLĘDNIE czytelnie, oznacza to, że swego czasu spędziła niemało czasu i włożyła wiele wysiłku, aby to osiągnąć. Jednak, jeżeli uważa profesor, że mimo to estetyka jej wypracowań jest nie do przyjęcia, sugerowałabym zalecić zakup samopiszącego pióra.
Twarz Snape'a przypominała maskę, jednak nikt nie musiał mówić Harriet, że jest… no, może jeszcze nie wściekły, ale na pewno mocno wkurzony. W końcu bibliotekarka nie dość, że przyłapała go na niewiedzy, co wykazała w obecności uczennicy, to również, na swój sposób obsztorcowała. Zapewne, gdyby nie gwałtowna pobudka w środku nocy i paskudny nastrój, załatwiłaby sprawę na osobności i nieco delikatniej, ale wyszło jak wyszło. Nie zmieniało to faktu, że duma własna profesora doznała uszczerbku, za co, jak obstawiała Harriet, obwiniał nikogo innego, tylko właśnie ją. Zawsze obwiniał ją.
– Najwyraźniej zapomniałaś Irmo, że samopiszące pióra są zakazane w Hogwarcie – wycedził chłodno.
Kobieta spojrzała na niego spode łba i Harriet nawet nie musiała się zbytnio wysilać, żeby zgadnąć, co chciała, czy też raczej chciałaby powiedzieć: że wystarczyłaby jedna rozmowa z Dumbledorem i w ramach uzasadnionego wyjątku uchyliłby regułę. Jednak tego nie zrobiła, za co dziewczynka była jej szczerze wdzięczna. Wolała, żeby profesor nie wkurzył się jeszcze bardziej.
– O ile mnie pamięć nie myli, mamy na stanie parę starych maszyn do pisania, prawda Argusie?
– Owszem.
Harriet niemal dostała zawału słysząc tuż za sobą głos woźnego, zresztą nawet Snape również nieco się wzdrygnął. Naprawdę, Filch chodził chyba nawet ciszej od Kici… Chociaż, tak właściwie, powinna się spodziewać, że huk upadającego regału zwabi charłaka.
Mogła iść o zakład, że przestraszenie ich, sprawiło mężczyźnie niemałą satysfakcję, jednak nie dał po sobie niczego poznać. Na obliczu nie pojawił się uśmiech, a w oczach błysk, zupełnie jakby jego zwyczajowa, marudna mina została mu przyspawana do twarzy.
– Zatem, jeżeli forma maszynopisu nie będzie pana razić, profesorze, pozwolę sobie zasugerować, żeby na okoliczność wszelkiego rodzaju referatów, szkoła użyczyła pannie Potter jednego z urządzeń – mruknęła kobieta, najwyraźniej mając dość rozmowy, jak i całej sytuacji. Spojrzała ciężko na Harriet. – Potter, jutro zaraz po śniadaniu, przyjdziesz tu i posprzątasz cały ten bajzel, zrozumiano? A potem, w ramach kary, pomożesz mi z dokumentami i naprawdę radzę ci, żebyś się do tego przyłożyła, bo nie należę do osób zapominających o cudzej niekompetencji.
– Tak jest proszę pani.
– Doskonale. Po wszystkim pan Filch pomoże ci znaleźć jakąś maszynę we względnie dobrym stanie… I pokaże jak ją obsługiwać, bo chyba z nas wszystkich tylko on ma w tym jakiej doświadczenie, prawda Argusie?
– Prawdopodobnie ma pani rację, pani Pince.
Woźny nie skrzywił się na wspomnienie o maszynie do pisania, ani tym, że ma udzielić przyspieszonego instruktarzu obsługi urządzenia. Harriet wzięła to za dobrą monetę – uznała, że nie jest na nią zły za dodatkowy obowiązek w planie dnia, a jeżeli nawet, to nie bardzo… Ze Snape'em sprawa na pewno wyglądałaby zupełnie inaczej.
Zerknęła szybko na nauczyciela. Jego twarz ani postawa nie zdradzały jakichkolwiek emocji, jednak czuła napływające z jego strony gniewne fluidy. Wiedziała, że znowu u niego podpadła, chociaż cała sytuacja nie stanowiła jej winy… A przynajmniej nie do końca. W końcu nie zasnęła z premedytacją, a do całej sytuacji nie doszłoby, gdyby profesor odpuścił z tym przepisywaniem, ewentualnie sprawdził, czym dokładnie jest dysgrafia i tak jak pani Pince znalazł jakieś rozwiązanie. Niestety wolał z góry nazwać ją leniwą i skazać na dwa dni męczarni. Podobnie postępował z Neville'em, więc chyba nie powinna niczego więcej oczekiwać i właściwie nie oczekiwała, ale niesprawiedliwość nauczyciela nadal ją uwierała.
Swoją drogą, bibliotekarka zaskarbiła sobie uznanie Harriet. Chociaż wyrwana ze snu w środku nocy okropnym wrzaskiem i hałasem, nie dzikiej awantury, chociaż ta, ze względu na okoliczności, byłaby w pełni uzasadniona. Mimo buzującego gniewu w głosie i gorejącego spojrzenia zareagowała całkiem profesjonalnie – zaradzała wyjaśnień, a potem podjęła adekwatne w stosunku do tego, co usłyszała, działania.
– To wszystko? Sprzątanie i pomoc w porządkowaniu dokumentów? – zapytał Snape. Wyraźnie wolałby dla niej jakąś dotkliwszą karę, o odjęciu Hufflepuffowi z pięćdziesięciu punktów nie wspominając. Jednak zachował na tyle rozsądku, żeby nie próbować ustalać zasad na terenie bibliotekarki. Nie, kiedy ta była tak wkurzona jak teraz… Chociaż lepiej byłoby dla niego, gdyby w ogóle trzymał język za zębami.
Bibliotekarka spojrzała na Snape'a niczym jastrząb na wygrzewającą się na, niedużą jaszczurkę. Ptak bez trudu mógłby ją zabić i pożreć, jednak czy gad wart był wysiłku?
– Biorąc pod uwagę, jak wyglądały ostatnie dwa dni dziewczyny? Tak. Ale, jeżeli czuje się profesor unieszczęśliwiony wymiarem kary, może się pan pocieszyć tym, że małolaty krzyczą na sam pana widok.
Zdziwiona dwuznacznością wypowiedzi Harriet uniosła brwi, po czym – po raz kolejny tego dnia – szybko zerknęła na Snape'a. Mężczyzna wpatrywał się intensywnie w bibliotekarkę z lekko rozchylonymi ustami. Ewidentnie go zatkało. W sumie nic dziwnego. Takie słowa ze strony zawsze powściągliwej, elokwentnej i taktownej kobiety stanowiły prawdziwy cios. Podobny, chociaż nieco bardziej wyrazisty efekt mogłaby uzyskać profesor McGonagall wchodząc na lekcję w stroju kąpielowym.
– Jeżeli profesor nie potrzebuje już niczego z mojej strony, radziłabym wrócić do swoich komnat. Co prawda jutro jeszcze nie odbywają się zajęcia, ale, o ile mi wiadomo, powrót uczniów do zamku zawsze wymaga dodatkowej uwagi ze strony nauczycieli, szczególnie opiekunów, prawda?
– Dziękuję za troskę Irmo – głos Snape'a był tak chłodny, że przy odrobinie szczęścia mógłby nie tylko rozprawić się z efektami globalnego ocieplenia, ale jeszcze zafundować wszystkim kolejną epokę lodowcowa.
– Nie ma za co. – Bibliotekarka w najmniejszym stopniu nie przejęła się tonem mężczyzny. – Argusie, byłbyś tak dobry i odprowadził pannę Potter do dormitorium?
– Oczywiście.
Harriet nie czekając na chociażby słowo ze strony woźnego, szybko zebrała swoje rzeczy ze stołu, po czym spojrzała na niego wyczekująco, wręcz niecierpliwie. Chciała zniknąć z zasięgu wzroku mistrza eliksirów tak szybko, jak się tylko dało. Im szybciej tym lepiej.
Natychmiast ruszyli ku wyjściu. Rzecz w tym, że Snape ruszył zaraz za nimi, na co Harriet natychmiast zaatakowały niewesołe myśli, chociaż teoretycznie nie było ku temu powodów – w końcu nauczyciel również musiał wyjść z pomieszczenia, prawda. Niestety tu po raz kolejny jej czarnowidztwo okazało się trafne.
– Stój Potter – syknął Snape, jak tylko ciężkie drzwi biblioteki zamknęły się za nimi.
Zesztywniała, ostrożnie spoglądając na profesora, który patrzył na nią jak na ohydnego karalucha, którego powinno się czym prędzej rozdeptać. Jednak rozdeptywanie nie nastąpiło, zamiast tego nauczyciel wyrwał jej esej i przekartkowując go na szybko, wybrał już przepisane na czysto strony. Resztę oddał, wykrzywiając wargi w zimnym, pogardliwym wyrazie.
– I tak nie dałabyś rady przepisać reszty przed wyznaczonym terminem, poza tym zadałem esej na osiem stron, a nie na ponad dziesięć do tego pisanym maczkiem – wyjaśnił. – Mam nadzieję, że nie popełniłaś kardynalnego błędu zachowując najważniejsze kwestie na koniec, a jeżeli tak… Cóż, to NIE jest mój problem.
Obrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem w stronę lochów. Najwyraźniej zamierzał zastosować się do zalecenie bibliotekarki, aczkolwiek Harriet wątpiła, aby rozzłoszczony szybko zasnął. Tego mu właśnie życzyła. Okropnej, nieprzespanej nocy. I żeby jutro któryś z jego podopiecznych wrócił po świętach z zatruciem pokarmowym i zwymiotował mu na szatę. Najlepiej rybą albo owocami morza.
– Dupek – szepnęła pod nosem.
– Cóż, profesor zapewne słyszał gorsze obelgi ze strony uczniów, jednak bądź pewna, że gdyby to usłyszał nie obyłoby się bez odebrania Hufflepuffowi punktów – mruknął woźny, aczkolwiek sam nie palił się do karania jej za epitet w stosunku do nauczyciela. Być może dlatego, że Snape ewidentnie zasłużył sobie na coś o wiele soczystszego.
Harriet drgnęła. Przecież powiedziała to tak cicho, że ledwie sama to słyszała, a Filch…
Skradał się jak kot, a może nawet ciszej i miał świetny słuch, zupełnie jak Aleister. Czyżby…
– Ym… wiem, że to może nie być stosowne pytanie i przepraszam, jeżeli pana urażę, ale… tego… czy ma może pan w rodzinie jakieś wampiry, panie Filch? – zapytała, gdy tylko ruszyli dalej.
Ku jej zaskoczeniu mężczyzna krótko parsknął.
– Nie, Potter, nie mam, ani nie czuję się urażony. Swoją drogą, nie tylko wampiry posiadają czuły słuch. Istot w czarodziejskim świecie jest naprawdę wiele, a niektóre z nich są o wiele straszniejsze niż jakiś-tam krwiopijca.
Brwi dziewczynki drgnęły… Woźny nie był w żadnym stopniu wampirem, a przynajmniej tak twierdził, jednak czy nie zasugerował właśnie, że może być czymś innym? Niekoniecznie ludzkim i…
Uśmiechnęła się pod nosem. Filch naprawdę potrafił rozgrywać swoje karty. Szczególnie w takich chwilach jak teraz: z ciężką latarnią w dłoni przedzierając się przez zamkową ciemność, podzwaniając pękami kluczy… które jakimś sposobem nie wydały nawet jednego dźwięku, kiedy podszedł ich w bibliotece. W końcu chodziło o to, aby uczniowie żywili do niego pełen lęku respekt, prawda? To, czy ten wynikał z naiwnej wiary, że charłak byłby w stanie – tak jak się nie raz odgrażał – zakuć krnąbrnego ucznia w kajdany i powiesić pod sufitem, czy może z przekonania, że jest tak naprawdę jest krwiożerczym potworem w przebraniu nie miało znaczenia.
Harriet uśmiechnęła się pod nosem. Naprawdę zaczynała lubić mężczyznę i nawet, gdyby ten istotnie okazał się potworem, a nawet samym diabłem, niewiele by to zmieniło. Zresztą, jak mieć kogoś po swojej stronie, to tylko diabła, prawda?
.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.-"-.
No, to kolejny rozdział za nami. Przypuszczam, że wszyscy wielbiciele profesora Snape'a nie są zachwyceni, ale - jak ostrzegłam na początku - staram się zachować charakter postaci... Oczywiście nieco go urealniając, dlatego między innymi Hagrid nie zachowuje się jak przerośnięte dziecko. W każdym razie, Snape zachowywał się jak dupek u Rowlowing, tu - przynajmniej na początku - będzie podobnie. To, czy przejdzie wewnętrzną metamorfozę i zmieni się w prawdziwego sukinkota albo w Matkę Teresę wczarodzejowaną pozostawiam kwestią otwartą, do odkrycia w raz z nowymi rozdziałami/tomami. Inna rzecz, że Harriet ma prawdziwego pecha do znajdowania się w złym czasie, w złym miejscu i to akurat, kiedy profesor jest w pobliżu.
Z innej beczki zauważyłam, że mam paskudnego babola w tekście - gigantyczne pająki to nie tentakule tylko akromantule, tentakule to rośliny... Również niezbyt przyjemne. Poprawię, ale prawdopodobnie dopiero, kiedy będę wrzucać na wattpad, czyli po zakończeniu tomiku (o ile dobrnę, w końcu mam 300 stron z okładem, a to dopiero mniej-więcej połowa). Miałam taki chytry plan, żeby tu wrzucać, dostać betę w komentarzach wytykających babole, a potem wszystko wkleić sobie na watt robiąc wcześniej niemal bezwysiłkową korektę, ale nie pykło, yyhhhh... Trzaba będzie się pomęczyć samej.
Jak zwykle byłabym wdzięczna za jakieś oznaki egzystencji od czytających - uwagi, komentarze, opinie... hejcik? :D (w końcu nic tak nie wpływa na popularność tekstu jak gównoburza w komentarzach - żarcik xD) Same wyświetlenia to nie to samo ;)
