Disklajmer: Wszystko, co rozpoznajecie, nie jest moje. Wszystko, czego nie rozpoznajecie, a co rozpoznać powinniście, świadczy o Waszych brakach w szeroko pojętym zapoznaniu się z szeroko pojętymi dziełami kultury, ale dalej nie sprawia, że staje się to moje. Wszystko, czego nie rozpoznajecie i rozpoznać nie powinniście, jest moje.

Ostrzeżenie: Fanfiction drugiego stopnia. Fanfiction humorystyczne. Fanfiction hermetyczne. Fanfiction eksperymentalne. Nawet nie próbowałam walczyć z postmodernizmem (szeroko pojętym) ani zdaniami wielokrotnie złożonymi (długo pojętymi). Wchodzicie na własną odpowiedzialność.

Serce czerwone jak włosy twoje

Słów kilka od autorki, czyli na pohybel tym, którzy nie czytają wstępów!

Najpierw był niejaki Andrzej Sapkowski i opowiadanie "Coś się kończy, coś się zaczyna", osadzone niby w uniwersum wiedźmińskim, a jednak nie do końca. Rozbawiły mnie wtedy setnie wszelkie posądzenia o autospojler i pomyślałam sobie, że jak już będę sławną i bogatą pisarką, też zrobię coś takiego.

Cóż, sława i bogactwo zostały mi poskąpione, ale to jeszcze nie powód, żeby rezygnować z tak starannie utkanego planu, prawda?

O wiele, wiele później, zrodził się pomysł na główną bohaterkę moich "Jabłek". Przy okazji wyjaśnię, że moje postacie przychodzą do mnie z historią całego życia, karierą i życiem osobistym, marzeniami i planami. Marzenia i plany, jednakże, tak samo jak wszelkie zbyt nachalne próby wyrwania się na wolność spod władzy autorskiej, trzeba ukracać ockhamaskimi nożycami. Ścinki z "Jabłek" zajęły wkrótce dwa pokaźnie pliki wordowskie, a ja sama zabawiałam się wymyślaniem alternatywnych rozwiązań różnych wątków. Niektóre z nich okazały się lepsze niż pomysły pierwotne, i zajęły ich miejsce. Inne znowu były tak samo (albo prawie tak samo) dobre, ale zupełnie nie pasowały do koncepcji ani nastroju. Z bólem serca odkładałam je na półkę, choć wiedziałam, że nie dadzą mi spokoju. Rzeczywiście, nie dały. I wtedy wymyśliłam "Serce".

Początkowo miała to być absurdalna opowiastka, którą z opowiadaniem głównym mieli łączyć tylko bohaterowie. Z biegiem czasu, kiedy dochodziło mi elementów, które chciałam wykorzystać, wyewoluowała ona w stronę historii alternatywnej. Swoistego fanfiktu do fanfiktu powiedzmy ;) "Serce" zostało pomyślane jako żart i przymrużenie oka do czytelnika. Nie ma tu (jak niby mogłoby?) idealnej zgodności z kanonem i z "Jabłkami". Jeśli komuś takie autorskie zabawy z tekstem przeszkadzają, chyba lepiej powinien powstrzymać się do lektury. Ewentualnie, dopowiedzieć sobie na końcu "A potem się obudziła", też może pomóc ;)

Podziękowania tym razem na końcu. A będzie ich od groma.

Tym wszystkim, którzy lubią dobre zakończenia.
A najbardziej Nash i KateTheTroll ;)

1. Pieprzone Walentynki, czyli prolog.

Z rozpędu wsypała do maszynki dwie miarki kawy. Zorientowała się natychmiast i zaklęła paskudnie, a potem przez chwilę zastanawiała się, czy by nie zaszaleć tym razem i nie zrobić sobie kawy gorzkiej, gęstej i zabójczej dla serca – dokładnie takiej, jaką lubi. W końcu jednak rozsądek – skonfrontowany z zawartością portfela – wziął górę i Amanda odsypała nadwyżkę.

Była piąta rano, a ona spała niecałe trzy godziny. Papierosów brakowało od dawna, a Lavazzy zabraknie wkrótce. Życie jest parszywe i kopas cię w dupas przy byle okazji. Na dodatek tak wcześnie rozpoczęta sobota w kalendarzu figurowała pod datą czternastego lutego. Pieprzone Walentynki.

W tym miejscu należy zastrzec, iż jeśli ktoś po tym dobitnym stwierdzeniu doszedł do wniosku, że Amy Walentynek nie lubi, to pomylił się okrutnie. Moralnie i intelektualnie obojętne, sprawiały jej problem tylko swoim aspektem estetycznym. Zazwyczaj w okolicach końca pierwszej dekady lutego czuła się absolutnie pokonana przez wszechobecne czerwone serduszka, różowe kokardki i białe misie przytulanki. Podkręcała wtedy basy przy odtwarzaniu Iron Maiden, swetry w kolorze krwi chowała na dno szafy, piła whisky bez lodu i jakoś udawało jej się przetrwać ten lukrowany survival, jaki co roku zapewniał jej święty od epileptyków i siedmiu boleści.

Tym razem miała nadzieję uniknąć zwyczajowego oczopląsu, jako że większość okresu przedwalentynkowego spędziła z nosem przylepionym do laptopowego ekranu. Trauma przeszła więc nieco bokiem, okazało się jednak, że samego clou programu nie da się ominąć – lodówka świeciła pustkami od piątku, więc w sobotę po prostu będzie musiała wyjść na ulicę. Dobrze chociaż, że z okien swojego wysokiego poddasza nie widziała udekorowanych wystaw sklepowych, bo – jak stwierdziła niedawno – o oczy trzeba dbać i nie narażać ich na szok. Zresztą szoków ostatnio jej nie brakowało.

Ekspres zaczynał powoli bulgotać, ale do końca parzenia zostało jeszcze trochę czasu. Otworzyła jogurt i na stojąco pochłonęła kilka łyżeczek, nie z głodu, ale żeby zająć czymś ręce, co jakiś czas intensywnie przeszukujące kieszenie luźnej koszuli i dżinsów w poszukiwaniu Davidoffów. Obsesyjnie marzyła o papierosie, więc żeby odciągnąć się od niepożądanych myśli, z zimną furią zaczęła analizować czynniki, które doprowadziły ją do tego opłakanego stanu.

Ogólnie rzecz biorąc, zaczęło się od zasłużonych wakacji. Wakacji od okrutnie mało płatnej, niewdzięcznej (zwłaszcza, kiedy spod ręki redaktora wychodził tekst tylko w ogólnych zarysach przypominający to, co się samej napisało kilkanaście godzin wcześniej) i raczej mało satysfakcjonującej pracy dla "Proroka". Inicjatywa ta – co prawda chwalebna moralnie, jako że naciski ze strony szefostwa nijak nie dawały się pogodzić z tym, co Amanda nazywała "uczciwą dziennikarską harówą" – okazała się niebezpieczna finansowo. Tym bardziej, że z przekładami dla mugoli też było ciężko. Kiedy więc w początkach grudnia trafiło się jej tłumaczenie "prawdziwego bestsellera", jak zapewniała znajoma z mediolańskiej księgarni, u której Amy przeprowadzała wywiad u źródeł, nie zastanawiała się długo. Humor trochę się jej popsuł, gdy okazało się, że znajoma zapomniała wspomnieć o tym, że rzeczona "kniga" jest trzecim tomem telenowelowatej serii przypadków miłosnych pewnego biznesmena, o dźwięcznym nazwisku Mario Susi, ale perspektywa przypływu sporej gotówki złagodziła i ten ból. Zbyt wcześnie, gdyż nawet w najgorszych koszmarach sennych nie przypuszczała, że przyjdzie czas, kiedy w samo święto patrona ludzi psychicznie chorych tłumaczyć będzie romansidło zatytułowane "Jabłka w hesperyjskim sadzie", na dodatek pogryzając wykałaczki z powodu głodu nikotynowego.

Poziom jej desperacji osiągnął szczyt Mount Everestu.

Para zaczęła gwałtownie unosić się znad maszynki, więc zdjęła ustrojstwo z gazu, przelała zawartość do kubka i razem z kawą przeniosła się do pokoju. Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność – Amandzie trudno było uwierzyć, że to już dzisiaj, a nie jeszcze wczoraj. Westchnęła, otwierając laptopa. Sprzęt, zostawiony przed kilkoma godzinami w stanie spoczynku, prawie natychmiast rozbłysnął bielą pliku wordowskiego. Biel nie była nieskalana, ale ilość czarnych literek stanowczo nie odpowiadała zapotrzebowaniu. "Deadline" upływał za kilka dni.

Zagłębiła się w kilka ostatnich akapitów, dopieszczanych wczoraj, i poczuła, że oczy same jej się zamykają. Z rezygnacją włączyła radio – przy muzyce zawsze dobrze jej się pracowało. Z głośników popłynęło "Love me tender". Aż zgrzytnęła zębami. Pieprzone Walentynki! Gwałtownie odsunęła krzesło i skierowała się w stronę nieskładnego stosu płyt, umieszczonego strategicznie pod biblioteczką. Kiedyś miały one swoje miejsce na półkach, ale książki potrzebowały więcej przestrzeni życiowej. Muzyka została więc eksmitowana na podłogę, gdzie nastąpiło pomieszanie z poplątaniem – nie tylko jazz koło hard rocka, ale dodatkowo czarne longpleje między nowszymi CD. Istny burdel na kółkach (żeby pozostać w temacie okołomiłosnym), ale była pewna, że to, czego szuka, znajdzie na samym wierzchu. Nie pomyliła się zbytnio. Włożyła płytę do odtwarzacza i przez chwilę zastanawiała się, do jakiego stopnia obecna frustracja zwiększyła jej naturalnie przyrodzoną złośliwość. Zdecydowała jednak, że nawet ślizgońskie okrucieństwo musi mieć swoje granice, rzuciła więc Silencio na całą podłogę, a następnie przeszła do przedpokoju, gdzie postała chwilę przy drzwiach, zastanawiając się, czy wyciszanie także ich to nie nadmiar dobrej woli, ale w końcu i tam powtórzyła całą operację. Okno połaciowe w sypialni zostawiła nieruszone, ale już te w kuchni i saloniku, wychodzące na zabudowane podwórze i – mimo mrozu – uchylone, przygłuszyła zaklęciem. Dopiero wtedy uznała, że można przystąpić do właściwego procesu dobudzania swojej nieprzytomnej osoby. Przy dźwiękach "The Wicker Man" od razu poczuła się lepiej. Na tyle, że gdy ponownie zasiadła przed ekranem, zaryzykowała nawet rzut oka na stan swojego konta.

Cóż, nadchodzący tydzień nie zapowiadał się na karnawał zakupowy. Przynajmniej shopoholizm mi nie grozi, pomyślała zgryźliwie i wróciła do tekstu, zadowolona, że chociaż czynsz miała opłacony do końca marca.

Wstukała kilka literek i wzięła łyk gorącego napoju. Mała czarna przyjemnie parzyła wargi i język. Brakowało jej aromatu, ale w sumie nie była taka zła. W każdym razie dużo lepsza niż tłumaczony właśnie dialog. Amanda przymknęła oczy, a sumienie, podnoszące już raban z powodu permanentnego lenistwa, zagłuszyła rozważaniami okołotekstowymi. Zastanawiała się mianowicie, jakim cholernym cudem to… to "coś" zostało bestsellerem.

Nigdy by nie uwierzyła, że ludzie mogą czytać taki chłam z własnej, nieprzymuszonej woli, gdyby na własne oczy nie widziała protestującego tłumu pod oknami wydawnictwa, gdy zdarzył im się poślizg z premierą poprzedniej części tego arcydzieła. Merlinie, kogo tam wtedy nie było! Przedstawiciele wszystkich warstw społecznych i grup zawodowych, jak to:
lekarzy
mleczarzy
stolarzy
badylarzy
zbrojarzy-betoniarzy
żołnierzy
programistów Microsoftu
konserwatorów dźwigów osobowych
stoczniowców
fahoffców
kierowców
konduktorów wagonów sypialnych
pracownic agencji masażu
szwaczek
prządek
kasjerów walutowych
operatorów łopaty
górników
rolników
glazurników
sadowników
prawników
hutników
walcowników
obróbników skrawaniem
leśników
i wielu innych zapewne, którym nie miała siły się przyglądać. Brakuje tylko przedstawicieli najwyższych władz partyjnych i państwowych, z Towarzyszem Pierwszym Sekretarzem na czele, przemknęła jej wtedy przez głowę złośliwa myśl. Jeszcze trochę, a zaczną malować transparenty z portretami Maria Susi upozowanego na Che Guevarę i skandować:

- My-chcemy-"Jabłek"!
- My-chcemy-"Jabłek"!
- My-chcemy-"Jabłek"!
- My-chcemy-"Jabłek"!
- My-chcemy-"Jabłek"!
- My-chcemy-"Jabłek"!

Zaprawdę, powiadam Wam, strzeżcie się zdrowego gniewu ludu pracującego!

Co najciekawsze, w tłumie wypatrzyła też wtedy kilkoro dziennikarzy. Niemało ją to zdziwiło, jako że przedstawicieli tego zawodu zawsze miała za kastę trochę bardziej oczytaną od innych i niedającą się złapać na byle tandetę. Kurcze, może oni jednak dostają te dodatki za pracę w ciężkich warunkach?Przeczyta taki jeden kiepską książkę, a zapłacą mu za dwie, bo grafomania jest szkodliwa. Po dłuższych rozważaniach doszła do wniosku, że to musi być to. Innego wytłumaczenia kwestii dziennikarskiej nie widziała.

Zaś co do reszty zgromadzenia… Pomyślę o tym później, zdecydowała wtedy i nigdy już do tego nie wróciła. Raz dlatego, że i tak budziła się nocami zlana potem, widząc przed oczami koszmarnie wykrzywioną twarz zleceniodawcy, który darł w drobne strzępy jej dyplom za to, że tym razem to ona spóźniła się z tłumaczeniem. A dwa dlatego, że problem ją najzwyczajniej w świecie przerastał.

Niechętnie oderwała się od wspomnień. Jakby nie były absurdalne, pozwalały na chwilę zapomnieć o czekającej harówce. Z niechęcią skierowała wzrok na dialog, który właśnie obrabiała.

- Ja także nie chcę być z dala od ciebie.
- I ostatni, ale wcale nie najmniej ważny warunek. Chcę mieć więcej dzieci. Zawsze będę kochał Giulię, ale chcę mieć Maria juniora. A może być i więcej.

Jęknęła na głos. Znowu przysnęła przy korekcie. Wykasowała ostatnie zdanie i wpisała "A może nie tylko jego", ale i tak była boleśnie świadoma, że cokolwiek by nie zrobiła, i tak nie uratuje koszmarnie drętwych dialogów, będących znakiem rozpoznawczym tej super bestsellerowej serii.

- Czy możemy zacząć tej nocy?
- A jak myślisz, po co kupiłem konia na biegunach? Nie wypróbowaliśmy go w czasie naszego weekendu.
- Mario?
- Słucham.
- Ty klęczysz. Czy masz zamiar znów mi się oświadczyć?
- Odrzuciłaś moje poprzednie oświadczyny. Te są ostatnie. Jeśli powiesz "tak", trzymam cię za słowo.
Catarina wzięła go za rękę.
- Czekam.
- Panno Rossi, ofiarowuję ci moją miłość, życie i… - roześmiał się – stanowisko. Nie żądam niczego w zamian. Tylko miłość do końca moich dni. Czy zostaniesz moją żoną?
Skinęła głową.
- Tak – wyszeptała i zsunęła się w jego ramiona. 1)

Po czym zemdlała z podniecenia, skomentowała Amy w myślach. Wiadro!

Za oknem zaczynało szarzeć. Walentynki zaczynały się na dobre. I zapowiadały się… wyjątkowo miłośnie.

1) Ten genialny dialog, niestety, nie jest mojego autorstwa – jak się okazało, pewne poziomy abstrakcji ciągle są mi niedostępne. Dokonałam na nim drobnych przeróbek, ale szkielet pochodzi z książki "Zielona Gwiazdka" Patti Berg. Gdyby interesowało Was, jak czuła się Amanda tłumacząc ten nieszczęsny romans, możecie do niej sięgnąć ;)