Ciągłe i niesłabnące podziękowania dla Toroj za regularne czyszczenie tego tekstu i jej motywujące uwagi.

3. Papierosy i kawa, czyli południe dnia pierwszego

1.

Kiedy Hermiona wymusiła na Ronie przeprowadzkę do mugolskiej części miasta, Amanda była jej niezmiernie wdzięczna. Ułatwiało jej to życie w sposób wręcz niewiarygodny – żadnych kominków, teleportacji i innych środków magicznego transportu, po których było jej zawsze niedobrze. Tylko stary, sprawdzony, niezawodny samochód.

Zaparkowała przy Audley Street, niedaleko skrzyżowania z Oxford Street. To na rogu tych właśnie ulic młodzi państwo Weasley wynajmowali swoje niewielkie mieszkanie. Wysiadła i rozejrzała się dyskretnie na boki, mrużąc oczy na wypadek, gdyby musiała je szybko zamknąć. Najbliższa okolica wyglądała w miarę bezpiecznie: piekarnia – bułeczki w kształcie serduszek, ale na szczęście nic różowego; księgarnia dla dzieci – czysto; jubiler... Auć! Spojrzała z nadzieją na drugą stronę ulicy. Niestety, królowały tam butiki z ciuchami, wszystkie jak jeden przystrojone w odcieniach bieli, różu i, gdzieniegdzie, krwistej czerwieni.

Mogła, co prawda, podjechać pod samą bramę i przy pomocy magii wcisnąć się na tych kilkadziesiąt wolnych centymetrów, które wypatrzyła między małym chevroletem, a długaśną beemką. Podobne zachowanie jednakże groziło karą w postaci wykładu Hermiony, przywiązującej wyjątkową wagę do Ustawy o Tajności. Cholerni Gryfoni! Na domiar złego zaczął padać śnieg. Atmosfera, i tak strasznie tandetna, zyskała jeszcze na kiczowatości. Ohyda!

Dłuższe stanie na ulicy zaczynało grozić atakiem mdłości oraz odmrożeniem sobie rąk i policzków, więc Amanda postanowiła w końcu się ruszyć. Koło piekarni i księgarni przeszła w miarę spokojnie, unikając tylko wzrokiem dwóch czy trzech par całujących się nastolatków. Minąwszy wystawę pełną egzemplarzy najnowszego bestsellera dla dzieci ("Henryk Garncarz i tajemnica zgubionego bambosza"? Jak rany, to jest prawie gorsze od "Jabłek"!), spuściła głowę i przyspieszyła kroku. Szczęście jej sprzyjało, bo nie wpadła na nikogo niosącego jajka, gwoździe, tudzież inne niebezpieczne przedmioty.

2.

Bramę zastała otwartą. Od środka podtrzymywał ją ciemnowłosy okularnik w sportowej kurtce i śmiał się w kułak. Wślizgnęła się do wewnątrz. Z góry dobiegł ją donośny głos pani Jenkins, sąsiadki Rona i Hermiony przez ścianę. Uniosła brwi. Dobrze poznali tę niewinnie wyglądającą staruszkę: nieliczni szczęśliwcy z opowiadań o wiele liczniejszej grupy pechowców, która została przyłapana na zbyt głośnych wygłupach, hałasowaniu po dziesiątej wieczorem, całowaniu się na schodach, czy – o zgrozo! – paleniu na klatce. Pani Jenkins nie tolerowała zachowań amoralnych.
- Jak śmiesz, młody człowieku! Za grosz poszanowania dla starszych! Mówię do ciebie od minuty, a ty nic! Wynoś mi się z tym papierosem na dwór! I nie wracaj, dopóki nie obetniesz włosów, obdartusie jeden!
Amy spojrzała pytająco na chłopaka.
- Twardy zawodnik – wyjaśnił jej, krztusząc się ze śmiechu. – Złapała go na paleniu, a ten zamiast podkulić ogon pod siebie i zwiać, ignoruje ją zupełnie. Chyba brat Weasleya spod piątki.
- Aha. Długie włosy i fajki. To musi być Bill.
- Twoi znajomi?
Kiwnęła głową. Z góry dobiegał dalszy ciąg monologu.
- Rodzice źle cię wychowali! To skandal! Zawiadomię policję! Będziesz mieć zakaz wstępu na ten teren!
Nowy znajomy Amandy nie wytrzymał i zaniósł się głośnym rechotem. Ślizgonka parsknęła pod nosem.
- Dobra, idę na górę, zanim stara kawalerię wezwie. Miło było. – Mrugnęła jeszcze do niego na pożegnanie i zwinnie wbiegła po schodach.

3.

W chwili, gdy pojawiła się na drugim piętrze, pani Jenkins zamilkła, choć Amanda nie była pewna, czy stało się tak na jej widok, czy starszej kobiecie po prostu skończyła się pojemność płuc. Bill wyszczerzył się szeroko, rozpoznając dziewczynę. Amy odpowiedziała mu szerokim uśmiechem, i – niewiele myśląc – rzuciła mu się na szyję. Objął ją mocno jedną ręką, drugą – przypadkiem, oczywiście – podstawiając wrednej jędzy peta pod nos. Wycałowała go w oba policzki, tyleż głośno, co ostentacyjnie.
- Ty wariatko – szepnął cichutko, po czym upuścił niedopalonego papierosa, chwycił ją w pasie i zakręcił. Pisnęła przestraszona. Sąsiadka, czerwona z oburzenia, otworzyła już usta do kolejnej tyrady, ale właśnie wtedy wirującej parze skończyło się miejsce i wpadli na ścianę. Oczywiście, spowodowało to kolejny wybuch histerycznego śmiechu i kolejny szok u przyglądającego się im z potępieniem babsztyla.

Amanda, ciągle obejmując przyjaciela za szyję, wyjrzała znad jego ramienia. Uspokoiła się już na tyle, że zdołała uśmiechnąć się najbardziej niewinnym i uroczym uśmiechem z całego swojego repertuaru.
- Witam, pani Jenkins! – zawołała wesoło. – Ależ sypie, prawda?
Zagadnięta aż zatchnęła się ze świętego oburzenia.
- Doprawdy… W pani wieku! – Odwróciła się na pięcie, weszła do mieszkania i trzasnęła drzwiami.

Bill mógłby już puścić Amy, ale jeszcze przez kilka chwil trzymał ją mocno w objęciach. Gdyby ktoś spytał o zdanie samą dziewczynę, odpowiedziałaby niechybnie, że stanowczo zbyt mocno, ale na horyzoncie nie było nikogo, kto mógłby indagować ją na tę okoliczność. Jedyny kandydat – Bill – był bowiem zbyt zajęty wdychaniem jej zapachu i cieszeniem się dotykiem jej włosów na swojej twarzy, by zwracać uwagę na cokolwiek innego.

W końcu cofnął się o krok.
- Wariatka – powtórzył, a Amanda postanowiła nie dociekać, czy odnosiło się to do niej samej czy do pani Jenkins. – Ale ładnie pachnąca wariatka – dodał po krótkiej chwili namysłu.
Spojrzała na niego szybko. Nie kpił.
- To mydło, Sherlocku – burknęła, przeklinając w duszy zdradziecki rumieniec, który podstępnie wypłynął na jej policzki. Miała, co prawda, nadzieję, że wziął to za objaw różnicy temperatur między wnętrzem a zewnętrzem, wzmocniony mało poważnym zachowaniem albo niekontrolowaną głupawką, ale Amy nie łudziła się zbytnio, zwłaszcza że facet przyglądał się jej z uwagą i z niebezpiecznie bliskiej odległości. Zdecydowała się na akcję ofensywną i pokazała mu język. Roześmiał się głośno, a potem przyciągnął ją raz jeszcze do siebie, by – nie zważając na groźby karalne i wyrywanie się z uścisku – wtulić się w miejsce, gdzie spod luźno okręconego szalika, widział kilka ciemnych kosmyków i prześwitującą między nimi skórę. Zaczęła okładać go pięściami, ale niewiele sobie z tego robił. Wręcz przeciwnie, głośno pociągnął nosem kilka razy i dopiero wtedy ją puścił.
- Nie – zawyrokował. – Mydło jeszcze umiem rozpoznać.
Opadły jej ręce, ale nie zamierzała kontynuować śliskiego tematu. Bill przeciwnie, wyglądał, jakby chciał zgłębiać zagadnienie. Nie pozwoliła mu.
- Będę przeszkadzać Ronowi i Mionie? Mogę wrócić kiedy indziej.
Z westchnieniem potrząsnął głową.
- Y-y. Zresztą, sama zobacz. – Uchylił drzwi.
Z wewnątrz rozległa się żywa wymiana zdań.
- Hermi, nie wolno ci!
- Co nie wolno? Sięgać na półkę po cukier? Nie jestem kaleką!
- Ale to jest wysoko, zrobisz sobie krzywdę!
- Jakie wysoko, Ronaldzie Weasley! Na wyciągnięcie ręki, nawet na palcach stawać nie muszę.
- Jeszcze by tego brakowało!

Amy przygryzła wargę i odwróciła się do Billa.
- Wiesz, ja chyba jednak przyjdę kiedy indziej. To nic pilnego.
Bill tylko wzruszył ramionami i wepchnął ją do środka.
- Głupoty gadasz, tobie nic nie zrobią. Najwyżej sami jeszcze raz się pokłócą. Zresztą – dodał trzeźwo – odtąd będzie już tylko gorzej. No szybciej – ponaglił ją po chwili, gdy ciągle stała niezdecydowana w miejscu. – Z butów ci się leje.
Zrobiła krok do przodu.
- Zamknij drzwi.
Gdy tylko cicho stuknęły o framugę, wyjęła różdżkę i osuszyła obuwie zaklęciem. Podeszwy zaczęły wyglądać jak nowe, więc bez pośpiechu upchnęła rękawiczki po kieszeniach, rozpięła kurtkę i rozplątała szalik. Bill pomógł jej zdjąć ciężką odzież i powiesił wszystko na wieszaku. Z kuchni nadal dochodziły odgłosy gwałtownej rozmowy. Amy przystanęła zaciekawiona. Bill stanął za jej plecami.
- Przyszedłem pożyczyć cukier – wyjaśnił. – Nie wpadłem na to, że spowoduje to takie komplikacje.
- Cukier? – zapytała, nie odwracając się do niego. – Nie prościej było kupić?
- Jasssne, Watsonie, jasssne. Byłem już w sklepie. Po gazetę i fajki. Rzuciły się na mnie jakieś dwie małolaty z promocją walentynkową – wzdrygnął się z obrzydzeniem – a kasjerka dobiła pluszowym misiem, dołączanym do każdego zakupu. Nie będę więcej ryzykował.
Amy uśmiechnęła się pod nosem.
- Nie wiedziałam, że zaczęły ci przeszkadzać specjalne względy u płci pięknej.
Spojrzał na nią z urazą.
- No co? Nie złość się na lustro… bo to nic nie da! – Zachichotała złośliwie i weszła do kuchni.
Bill poszedł za nią, klnąc pod nosem na czym świat stoi.

4.

Amy! – wykrzyknęli jednocześnie Ron i Hermiona, na chwilę zapominając o kłótni.
- Przeszkadzam?
- Skąd! – zapewniła ją Hermiona. – Siadaj. Napijesz się kawy?
- Nie odmówię. – Amanda wyszczerzyła się radośnie.
Hermiona zaczęła krzątać się przy kuchni. Kiedy patrzyło się na nią z boku, widać już było lekko zaokrąglony brzuszek pięciomiesięcznej ciąży. Amanda uśmiechnęła się po raz kolejny. Mionie najwyraźniej macierzyństwo służyło od samego początku.
- Wyglądasz ślicznie.
- Dziękuję. – Młodsza czarownica uśmiechnęła się leciutko.
Ron chwilę wodził wzrokiem od swojej żony do przyjaciółki, najwyraźniej dokonując porównania, w końcu wypalił w stronę tej ostatniej.
- Cóż, o tobie nie można powiedzieć tego samego!
Bill popatrzył na brata z nieskrywanym obrzydzeniem, Amy – jak rzadko – nie wiedziała, co ze sobą zrobić, a Hermiona na chwilę zamarła z otwartymi ustami.
- Ron! Jak możesz? – otrząsnęła się w końcu.
Amanda też już doszła do siebie, więc tylko machnęła ręką.
- Daj spokój, mam w domu lustro i od czasu do czasu do niego zaglądam…
- No – Ron nie rozumiał, o co rozpętała się ta cała afera. – A poza tym nie myślę, żeby kobiety w twoim wieku przejmowały się jeszcze takimi rzeczami.
- Oczywiście, w moim wieku kobiety przejmują się już tylko cenami pampersów dla dorosłych. Dla swoich facetów oczywiście! – Dwa razy pod rząd pozwolić wziąć się z zaskoczenia stanowczo nie było w stylu Amandy.
Konsternacja Rona widoczna była gołym okiem. Hermiona załamała tylko ręce i mrucząc: "Nie rozumiem i nie chcę rozumieć" odwróciła się do szafki po kawę. Jej mąż błyskawicznie stracił zainteresowanie ślizgońskim rodzynkiem w do szczętu gryfońskim towarzystwie.
- Stój, kobieto! Znowu to robisz!
Bill, mając w pamięci wcześniejsze doświadczenia, na palcach wycofał się z kuchni.
- Problem w tym, Ronaldzie, że ja nic nie robię! I naprawdę nie rozumiem, o co ci ciągle chodzi!
- Przemęczasz się! W twoim stanie…
- A ile razy ty byłeś w ciąży, żeby wiedzieć, co można w moim stanie?
Amy właśnie cicho wstawała, żeby pójść w ślady Billa, gdy Ron przypomniał sobie o jej obecności.
- Amando, wytłumacz jej, że w ciąży nie wolno tak się forsować!
Hermiona nie zamierzała dać za wygraną.
- Amy, wytłumacz temu mężczyźnie – ostatnie słowo wysyczała ze zjadliwością godną pani Jenkins podczas konfrontacji z grupą rozwydrzonych nastolatków o kolorowych włosach – że ściąganie z półki puszki z kawą nie jest dźwiganiem ciężarów i spokojnie mogę to robić.
Oboje intensywnie się w nią wpatrzyli. Amy spojrzała na jedno z małżonków, na drugie, potem na zegar, którego wskazówki właśnie pokazywały południe, a w końcu na sufit.
- Czy można stąd zafiukać na miasto?

5.

Cicho zamknęła za sobą kuchenne drzwi, oparła się o ścianę i zaczęła cicho śmiać.
- Masz nauczkę na przyszłość. – Nawet nie zauważyła, kiedy podszedł do niej Bill. – Jak są razem, trzeba siadać przy wyjściu i ewakuować się na pierwsze symptomy nadchodzącego kryzysu.
- Przecież wiem – mruknęła. – Z tego przemęczenia chyba o podstawowym BHP zapomniałam. – Oderwała się od ściany i chciała go wyminąć, ale pewnie złapał ją wpół.
- Słońce, pomijając złośliwości Rona…
- …to naprawdę kiepsko wyglądam – przerwała mu. – Wiem. – Delikatnie spróbowała odepchnąć jego ramiona, ale trzymał mocno.
- Bill, ja naprawdę muszę zafiukać – powiedziała łagodnie, ponawiając próbę wyswobodzenia się z jego objęć.
- Po prostu trochę się martwię. Powinnaś odpocząć.
Zrobiła paskudną minę, która jednak nie zrobiła na trzymającym ją mężczyźnie należytego wrażenia. A nawet wręcz przeciwnie – Amy była pewna, że Bill bardzo wolno przyciąga ją coraz bliżej do siebie.
- Do jasnej cholery!
- Co? – zapytał z niewinnością w głosie.
- Cokolwiek zamierzasz, przestań teraz. Muszę pogadać z Blaisem, zrobić zakupy i wracać do domu. Już wystarczająco dużo czasu zmarnowałam.
Westchnął i pozwolił opaść ramionom, ale dalej trzymał jej dłoń w swoich.
- Am?
- Co znowu?
- Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć?
Dźgnęła go palcem w pierś.
- Pewnie, że wiem, głupolu! – odparła ze śmiechem.
- To dobrze. – Wbrew wcześniejszemu radosnemu nastrojowi, Bill był zupełnie poważny. – To dobrze, że wiesz – powtórzył i uśmiechnął się nieśmiało.
Milczała, nie wiedząc chyba, co mu odpowiedzieć, więc patrzyła tylko na niego znad granatowych oprawek. Zawsze uważał, że ma bardzo ładne oczy i nie powinna ich chować za okularami. Zresztą, jeszcze w szkole – czyli bardzo dawno temu i prawie nieprawda – powiedział jej to kilka razy, ale nie spotkał się wtedy ze zrozumieniem. Dużo później, kiedy po kilku piwach wpadali w nastrój wspomnieniowo-melancholijny, oboje śmiali się z tych nieporadnych prób pierwszego podrywu i zapewniali się o dozgonnej przyjaźni i nic więcej nas nie łączy. Co za idiota ze mnie - przemknęło mu przez myśl – tyle zmarnowanych lat, a pewnie jeszcze trochę przed nami i... W tej chwili odwzajemniła jego uśmiech i stało się tak, jakby gdzieś w okolicy zakwitły jabłonie. Wyciągnął rękę, żeby wpleść palce w jej włosy.

Uśmiech Amy znikł jak po Evanesco, a Billowi pozostało tylko zacisnąć dłoń w pięść i opuścić rękę.
- Późno już – wymamrotała. – Naprawdę muszę zafiukać. – Usta drżały jej nieznacznie, gdy to mówiła, ale twarz miała pozornie nieporuszoną, tylko ściągnięcie brwi i kilka, normalnie niewidocznych, zmarszczek na czole świadczyło o tym, z jakim trudem przychodzi jej zachowanie spokoju. Cofnął się o dwa kroki.
- Jasne. Przyniosę twoją kawę.
Kiwnęła głową i odwróciła się trochę zbyt gwałtownie, jak na to, czego wymagały okoliczności. Bill skierował się do kuchni. Miał ochotę otworzyć drzwi kopniakiem, ale udało mu się powstrzymać. Z największym trudem.