Rozdział III

Wydaje się, że jednym z podstawowych założeń wymiaru sprawiedliwości jest przekonanie, iż budynek sądu powinien wzbudzać respekt. A budynek sądu najwyższego powinien wzbudzać respekt najwyższy. Wchodzący do Świątyni Sprawiedliwości muszą wiedzieć, że znaleźli się w miejscu szczególnym. Miejscu, w którym niezależnie od tego, jaki wyrok zapadnie, będzie on wyrokiem jedynie słusznym i sprawiedliwym. A przynajmniej ostatecznym. Architekci od wieków prześcigają się w projektowaniu budynków, mających ów szczególny charakter miejsca podkreślać i zazwyczaj koncentrują się na przytłoczeniu widza wspaniałością budowli. Powstają greckie świątynie, gotyckie zamki, ażurowe pałace, przedziwne konstrukcje ze szkła i wody, a wszystkie mniej lub bardziej metaforycznie sławią boską Sprawiedliwość. Jednak pod każdą szerokością geograficzną za elementy architektoniczne wzbudzające największy respekt nieodmiennie uchodzą filary. Czy to ze śnieżnobiałego marmuru, czy z różowego granitu, czy z zielonego szkła, gmachy sądów najwyższych na całym świecie otaczają rzędy kolumn. Społeczeństwo, które tych zewnętrznych atrybutów sprawiedliwości musi się wyrzec, jest zaiste niepocieszone.
Whitfield Street to jedna z wielu mniejszych uliczek, równoległych do Tottenham Court Road. Najłatwiej trafić nań dojeżdżając metrem do stacji Goodge Street, a następnie samą Goodge Street przejść w kierunku Middlesex Hospital aż do pierwszego skrzyżowania. Jeśli skręci się w prawo, można zobaczyć normalną wesołą uliczkę z kościołem i synagogą w odległości niecałych dwustu metrów od siebie. Jeżeli natomiast skręcić w lewo, czysta i całkiem sympatyczna uliczka zmienia się na odcinku pięćdziesięciu metrów w zapomniany przez Boga i ludzi zaułek, którego stałymi bywalcami są wyłącznie co odważniejsze koty. Wkrótce też zaułek raptownie zakręca, zmienia nazwę i już jako Windmill Street prowadzi w głąb zakamarków Soho.
Dokładnie na owym zakręcie stoi wielkie gmaszysko z czerwonej cegły, wyglądem przypominające skład meblowy. Nie ma okien, a jedynym otworem w litym murze są wielkie, żelazne, pomalowane na czarno odrzwia, jakich samo Piekło by się nie powstydziło. Wrażenie to potęguje napis LASCIATE OGNI SPERANZA, wykonany srebrną farbą przez jakiegoś niewprawnego, acz oczytanego malarza muralistę. Z monumentalnymi wrotami kontrastuje jedynie mała, przerdzewiała kłódka, na którą są zamknięte. Całość jednak czyni wrażenie zupełnie normalnego magazynu, który od tysiąca innych tego typu miejsc na świecie różni tylko jeden szczegół. Tym szczegółem jest umieszczona na prawo od drzwi stara, miejscami zamazana tablica z brązu, ze słabo widocznym napisem tej treści:

SĄD …JONOWY m.st. Lon…nu
III Wydział Rodzinn… Nieletnich
XI W…ział Ksiąg wieczystych
AR..TRAŻ MORSKI
REJ..TR DŁUŻNIKÓW N…WY…ALNYCH

Tablica przekreślona jest charakterystyczną dla wszelkiego rodzaju służb miejskich taśmą z niezbyt wyraźną informacją TYMCZASOWO PRZENIESIONY. Stan taśmy również sugeruje, że tymczasowe przeniesienie trwa już około półwiecza i prawdę mówiąc, nie zapowiada się, żeby wskazane instytucje kiedyś zamierzały tu powrócić. Bo i najstarsi mugole nie pamiętają, by na Whitfield Street kiedykolwiek mieścił się Arbitraż Morski. No i żaden dłużnik w Londynie jako żywo zainteresowany nie jest zgłaszaniem się do mieszczącego się tu podobno Rejestru. Jednak niektóre z liter na tablicy lśnią podejrzaną czystością. Jeśli jakimś cudem dotarłby tu mugol, który swego czasu zakuł historię powszechną, litery owe złożyłyby się w dawno zapomniane słowo WIZENGAMOT.

Oliver Finch podszedł do żelaznych drzwi, starając się nie wdepnąć w sałatę, która - sądząc po wyglądzie - wiele już przeszła. W porównaniu z innymi bramami do czarodziejskiego świata - podwórka za śmietnikiem, budki telefonicznej czy zaniedbanego sklepu ze świętej pamięci manekinem - wejście do Sądu Najwyższego Czarodziejów prezentowało się relatywnie okazale. Przez moment kontemplował jeszcze napis na drzwiach, który wydawał się równie adekwatną ozdobą budynku sądu, jak kute w marmurze uczone paremie, po czym wyciągnął różdżkę i wszedł do środka. O ile aby wejść do Ministerstwa trzeba było znać kod i precyzyjnie określić cel wizyty, o tyle wejście do Wizengamotu sprowadzało się do delikatnego uderzenia różdżką w kłódeczkę, która bez pytania odskakiwała, wpuszczając przybysza do wnętrza. Bowiem jak każde praworządne społeczeństwo, tak i czarodzieje zakładali, że jeśli ktoś wyposażony w różdżkę przychodzi do czarodziejskiego sądu, widocznie nie ma wyboru. Nikt przy zdrowych zmysłach z własnej woli by się tam nie pchał.
Zaraz za drzwiami ustawiono posterunek magicznych strażników, którzy grzecznie pytali każdego o cel wizyty i przewidywaną jej długość. Oliver oszczędnie, acz nie mijając się z prawdą oświadczył, że jest adwokatem i przybył na rozprawę, pozwolili mu więc zachować różdżkę. Oni nie wnikali, więc i on nie wyjaśniał, że jedno z drugim nie ma w tym przypadku najmniejszego związku. Na rozprawie, na którą się wybierał, nie zamierzał w ogóle odgrywać żadnej roli, chciał tylko na własne oczy zobaczyć proces, który tak poruszył Amy. Poza tym czuł się wyjątkowo niezręcznie pierwszy raz w zawodowym życiu nie stawiwszy się w poniedziałek rano do pracy. Z pełną świadomością, że wykorzystuje najbardziej oklepaną wymówkę świata, wysłał do kancelarii sowę, że jest chory. W ostateczności zamierzał wyjaśnić, że poszedł na sprawę kogoś z rodziny, bądź - czego jednak wolał uniknąć - że przesadził z ognistą i to kac-gigant przeszkodził mu w podjęciu obowiązków. I tylko nieuleczalny optymizm popiskiwał cicho, że przy odrobinie szczęścia nikt nigdy nie dowie się o prawdziwych przyczynach tej nieobecności. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach Oliver przeciął znajdującą się za posterunkiem strażników salę aportacyjną, minął kolejne – już nie żelazne, choć równie wielkie i bogato zdobione – drzwi i stanął na progu wewnętrznego dziedzińca Wizengamotu.
Był to ogromny, okrągły hall wysokości co najmniej pięciu pięter. Na pięciu poziomach biegło wzdłuż ścian pięć galerii, zwanych - od zdobień kapiteli kolumn - Galerią Mandragorową, Wodnikową, Skrzacią, Goblinową i Chochlikową. Jeszcze jako aplikant Oliver czasem zastanawiał się, dlaczego właśnie tak ozdobiono poszczególne piętra sądu, ale po ujrzeniu rzeźby zdobiącej główny hall Ministerstwa postanowił się już niczemu nie dziwić. Zapewne kierowała tym jakaś pokrętna logika, ale uznał, że nie ma na tyle wrażliwej duszy, by roztrząsać artystyczne koncepcje magicznego eklektyzmu. Po prostu przyjmował je do wiadomości, analizę zostawiając krytykom.
Przez cały dziedziniec prowadziły ogromne, marmurowe schody, ciągi stopni poprzedzielane były szerokimi podestami. Na podestach znajdowały się wejścia do galerii, z których rozliczne drzwi i mniejsze korytarze prowadziły do pomieszczeń w głębi budynku. Każdego wejścia strzegły dwa złote posągi wybitnych magów i królów – prawodawców, wspartych na księgach lub mieczach. W zasadzie - wyjąwszy wizerunki magów oczywiście - schody takie jak te mogłyby znajdować się w każdym sądzie świata. Z tą różnicą, że reprezentacyjne schody Wizengamotu wiodły od wejścia w dół.
Kontrolne spojrzenie na zegarek upewniło go, że ma jeszcze przynajmniej pół godziny, ale i tak postanowił, że od razu uda się na salę rozpraw. Wolał uniknąć szukania miejsca na sali tuż przed wejściem głównych aktorów dramatu, nie chciał też, aby zobaczył go jakiś "uczynny", który niby to przypadkiem zapyta Marbury'ego, co też jego pracownik robił na sprawie Śmierciożercy. Zdaniem Olivera najlepiej byłoby zaszyć się w cichym kątku i udawać, że w ogóle go tam nie ma.
Było jeszcze stosunkowo wcześnie, więc na schodach nie spotkał zbyt wielu ludzi, acz z doświadczenia wiedział, że za jakąś godzinę cały gmach zapełni się pracownikami sądowymi zmierzającymi w różne strony z tonami akt w objęciach, grupkami zestresowanych interesantów i dziennikarzami Proroka z gatunku powszechnie znienawidzonej młodej Rity Skeeter, polującymi na swoje ofiary. Schodząc odruchowo przyglądał się mijanym rzeźbom. Przy każdej wizycie Oliver sprawdzał, czy jest w stanie rozpoznać następnego wybitnego człowieka. Dotychczas zidentyfikował już między innymi Merlina, Justyniana, Wesaliusza, Galena, Ulpiana i Grocjusza. Na parę chwil przystanął też przed jednym z posągów, który szczególnie go irytował. Na najniższym podeście, tuż obok kastylijskiej królowej Joanny Szalonej stała rzeźba czarodzieja, który wyglądał podejrzanie znajomo. Oliver mógłby przysiąc, że już gdzieś widział identyczny posąg, a jednak nie był w stanie przypomnieć sobie, gdzie. Ponownie zapisał w pamięci, że ma przejrzeć stare książki do Historii Magii. I miał dziwną pewność, że ponownie o tym zapomni.
Stanąwszy wreszcie u stóp schodów, Oliver mimowolnie się wzdrygnął. Sala rozpraw numer siedem znajdowała się w najniższej części gmachu, w której decyzją jednego z dziewiętnastowiecznych ministrów magii oryginalna gotycka architektura została zachowana w swoim niezmienionym kształcie. Prawdopodobnie był to jedyny fragment rządowego budynku Magicznej Anglii, który oparł się wątpliwej urody zdobieniom sławiącym bratnią współpracę magicznego świata. Prowadził doń wysoki korytarz o półokrągłym sklepieniu, oświetlony osadzonymi na żelaznych hakach łuczywami. Cała reszta Ministerstwa oświetlona była niezależnie od pory doby zaklęciem imitującym światło słoneczne, jednak tam na samym dole pozostawiono tradycyjne łuczywa. Przydawało to jeszcze grozy całemu otoczeniu, nic więc dziwnego, że właśnie w tej najstarszej części Wizengamotu toczyły się zazwyczaj sprawy karne. Z psychologicznego punktu widzenia w wymiarze sprawiedliwości niepoślednią rolę odgrywa strach.
Z drugiego końca korytarza nadchodziła grupa czarodziejów w czarnych szatach. Oliver pomyślał, że to prawie na pewno urzędnicy Departamentu Przestrzegania Prawa, któż inny bowiem mógłby zmierzać od strony Ministerstwa? Gdyż oprócz głównego wejścia od Whitfield Street do Wizengamotu można było dostać się również przez Ministerstwo Magii, przylegające do sądu i połączone z nim siecią podziemnych korytarzy. Tamtędy wchodzili pracownicy Ministerstwa, tamtędy też doprowadzano oskarżonych i odprowadzano skazańców. Bowiem wszyscy woleli uniknąć widoku dementorów na marmurowych posadzkach. Traktowaliby to wręcz jako faux-pas. Nadchodzący rozmawiali głośno, jeden z czegoś się śmiał. Nie czekając, aż podejdą bliżej, Oliver otworzył dębowe drzwi i wszedł na salę.
Mimo że do rozpoczęcia rozprawy pozostało jeszcze trochę czasu, znalezienie wolnego miejsca nie było łatwym zadaniem. Najlepsze ławy - nie licząc tych "funkcyjnych" dla sędziów i prokuratora - były już zajęte, ale wyżej jeszcze można było znaleźć jakieś pojedyncze miejsca. Wciąż starając się nie rzucać w oczy, Oliver szybko zdecydował się na przedostatnią ławę po lewej stronie – pustą, jeśli nie liczyć siedzącego na skraju zasępionego czarodzieja w czarnej szacie. Miejsce wydawało mu się idealne. Wspiął się więc po stromych stopniach i podszedł do niego. Zapytał grzecznie, czy ława jest wolna, a uzyskawszy w odpowiedzi potakujące skinienie głowy usiadł koło milczącego czarodzieja. Do rozprawy pozostało jeszcze parę minut, więc korzystając z okazji, Oliver zaczął rozglądać się po sali.
Sala rozpraw numer siedem - podobnie jak wszystkie sale znajdujące się w tej części sądu - była dużym pomieszczeniem o kamiennych, pozbawionych okien ścianach. Oświetlona - podobnie jak korytarz - jedynie płonącymi łuczywami, przywodziła na myśl średniowieczne lochy, w których dawni czarodzieje, pochyleni nad kociołkami, w wielkiej tajemnicy szukali kamienia filozoficznego. Jednakże tutaj nie było nawet śladu alchemii. Wzdłuż trzech ścian amfiteatralnie wznosiły się ławy dla publiczności, w niższych partiach zajęte już niemal w całości. Tu i ówdzie zgromadzeni dyskutowali żywo. Pod czwartą ścianą, na podwyższeniu znajdowały się trzy ławy przeznaczone dla składu sędziowskiego. Przy najniższej stał długi stół, na którym leżały stosy pergaminów. Oliver zidentyfikował je natychmiast. Akta. Dokładnie pośrodku komnaty stało drewniane krzesło z poręczami, z których zwisały łańcuchy. Ława oskarżonych. Odseparowana ze wszystkich stron, jakby już samo to miało sugerować nieszczęśnikowi, który na niej zasiada, że znikąd nie może oczekiwać pomocy. W swej prostocie robiła zaiste złowróżbne wrażenie.
Drzwi w rogu sali otwierały się niemal bez przerwy, wpuszczając do środka grupki czarodziejów. Wkrótce po Oliverze wszedł Bartemius Crouch, niosąc pod pachą liczne zwoje pergaminów. Pewnie podszedł do swojego miejsca w najniższej ławie na prawo od stołu sędziowskiego. Usiadł wśród aurorów z ministerstwa i natychmiast zaczęli dyskutować ściszonym głosem. Zaraz za nim do sali weszła Amelia. Wyglądała nieco lepiej niż w piątkowy wieczór, więc Oliver miał nadzieję, że pobyt u brata oderwał ją od ponurych myśli. Szybkim krokiem podeszła do stołu sędziowskiego i nerwowo zaczęła układać pergaminy, księgi i pióra. Oliver wpatrywał się w nią i nagle poczuł ze zdumiewającą pewnością, że ta rzeczowość to tylko maska. Że pod tą całą kompetencją kryje się ta sama nieszczęśliwa dziewczyna, która płakała w herbatę w Kropelce Jadu. Zrobiło mu się jej strasznie żal. Chciał zejść do niej, by ją pocieszyć, i tylko reszta rozsądku przypomniała mu, że rozprawa zacznie się lada moment, a on pod żadnym pozorem nie powinien się rzucać w oczy. Tymczasem Amelia oderwała się od porządków i rozejrzała po sali. Wydawała się nieco roztargniona, spojrzała na niego, lecz w pierwszej chwili go nie rozpoznała. Dopiero kiedy mrugnął do niej, uśmiechnęła się nieśmiało i odpowiedziała mrugnięciem. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, jakby nic poza nimi nie istniało.
Zabrzmiał gong. Woźny – starszy czarodziej odziany w fioletową szatę – wygłosił tradycyjną formułę zapowiadającą nadejście sędziów. Wszyscy powstali i w zupełnej ciszy do komnaty weszło dwanaście postaci w czarnych szatach, z fioletową rozetą na ramieniu, w której lśniła wyhaftowana złotem litera "W". Oliver natychmiast zauważył sędziego Marshalla, Prezesa Wizengamotu i przewodniczącego składu sędziowskiego. Za nim kroczyły sędzia Higgins, anioł aplikantów, oraz sędzia Gainsburgh, która cieszyła się sławą tak surowej, jak sprawiedliwej. Adwokat rozpoznał też Brownlie'go i McCorquodale'a, dwóch sędziów orzekających zazwyczaj w sprawach cywilnych. Pozostałych sędziów nie znał. Pochód zamykał profesor Dumbledore. Jego srebrna broda połyskiwała wesoło w świetle pochodni, ale w oczach dyrektora Hogwartu nie było zwykłego, dobrotliwego wyrazu. W przejrzystych, niebieskich oczach czaił się niepokój.
Sędziowie zasiedli w najniższej ławie tuż za stołem. Zgromadzeni również zajęli swoje miejsca, gdzieniegdzie rozległy się pierwsze szepty komentarzy. Przewodniczący dłonią dał znak woźnemu. Znajdujące się w rogu sali drzwi otwarły się ponownie i Oliver po raz pierwszy od przeszło pięciu lat zobaczył Severusa Snape'a.
Szedł w asyście dwóch przerażających strażników. Oliver poczuł owo przejmujące zimno, które nieodmiennie towarzyszyło pojawieniu się dementorów, odruchowo też podziękował swej dobrej gwieździe, że dotychczas oszczędzała mu spotkań z tymi paskudnymi stworzeniami. Wydawało mu się, że na moment w całej sali przygasło światło. Pochodnia znajdująca się nad stołem sędziowskim zamigotała szmaragdowym płomieniem. Patrząc na Severusa Snape'a, Oliver w pierwszej chwili pomyślał, że Amy miała rację. Idący między dwoma dementorami strzęp człowieka nie przypominał tego chmurnego nastolatka, którego pamiętał ze szkoły. Owszem, Snape zawsze był nieco blady i ubierał się w głęboką czerń, ale dzisiaj jego bladość oscylowała w okolicach sinego fioletu. Tłuste, czarne włosy - obiekt nieustannych drwin kolegów szkolnych - oblepiały mu twarz, ale nie próbował ich nawet odgarnąć. Był przeraźliwie chudy, zniszczona, nieodmiennie czarna szata wisiała na nim, jeszcze potęgując żałosny jego obraz. W wychudzonej twarzy tylko oczy zachowały swój dawny wygląd, choć wyraz ich zdziwił Olivera. Oczekiwał strachu, agresji, choćby winy, które wśród podsądnych widywał nie raz. Tymczasem czarne oczy Severusa były zupełnie puste, jakby przez ten okres spędzony w Azkabanie on sam stracił jakiekolwiek uczucia. Sprawiały wrażenie dwóch dziur wypalonych w szarym płótnie.
Strażnicy doprowadzili Snape'a do przeznaczonego dla niego krzesła. Usiadł bez oporu. Spoczywające dotychczas nieruchomo łańcuchy ożyły i oplotły nadgarstki oskarżonego. Dementorzy wycofali się do wyjścia. Wychodząc jeden z nich odwrócił się w stronę ław dla publiczności, na ostatku lustrując zgromadzonych. Ostatnie szepty zamarły jak cięte nożem. Wreszcie drzwi zamknęły się za złowrogimi strażnikami Azkabanu.
Tymczasem Przewodniczący Marshall rozpoczął rozprawę i przekazał głos Crouchowi, by ten kontynuował prezentację dowodów. Crouch niespiesznie podniósł się z miejsca. Przez chwilę jeszcze grzebał wśród leżących przed nim pergaminów, jakby szukał jakiegoś szczególnie istotnego w tej chwili dokumentu. Wreszcie podniósł wzrok i wpatrując się z nieokreślonym wyrazem twarzy w oskarżonego zaczął swoją przemowę.
- Wysoki Sądzie, w związku z nieprzyznaniem się oskarżonego Severusa Snape'a do winy - także w czasie przesłuchania w warunkach Reguły 21, oskarżenie wnosi o dopuszczenie...
Słysząc te słowa Oliver drgnął. Reguła 21 oznaczała użycie Tormenta. Nic dziwnego, że Snape wygląda jak własny duch.
- ...oskarżenie wnosi o przesłuchanie w charakterze świadka Thybalda Samuela Notta.
Marshall wyraził zgodę i woźny wprowadził świadka. Thybald Nott był wysokim, tęgim czterdziestoparolatkiem. Przystojna twarz znamionowała dumę, ale w tej chwili jego postawa daleka była od dumnej, a w oczach czaił się strach. Wszedł na salę zgarbiony i niepewny, jakby mimo gwarancji prokuratora wciąż widział przed sobą widmo Azkabanu. Dochodząc do stołu sędziowskiego skulił się jeszcze bardziej, jak pies, który czuje, że czeka go kara. Marshall wskazał mu taboret stojący między ławą sędziów a miejscem prokuratora. Nott opadł nań z widoczną ulgą.
- Thybaldzie Nott - zagrzmiał Crouch. - W swoich zeznaniach świadczyłeś przeciwko oskarżonemu Severusowi Snape'owi. Czy powtórzysz je przed tym sądem?
- Ttt… – Świadek nerwowo przełknął ślinę. – Tak.
- Słuchamy więc.
- Severus Snape to Śmierciożerca – zaczął Nott zduszonym tonem, w którym brzmiały nuty strachu. – Należał do sług Czarnego Pana. Przybywał na każde jego wezwanie. W kręgu stał między Rosierem a Karkarowem...
- Karkarowem? – wykrzyknął Crouch, wyraźnie zdumiony. Siedzący za nim aurorzy zaczęli gorączkowo szeptać między sobą. – Igorem Karkarowem?
- Tak! Igor Karkarow też jest Śmierciożercą! On i Snape... Oni się przyjaźnili!
- Sprawdzimy tę informację – chłodno przeciął oskarżyciel. – Teraz mówmy o Snape'ie.
- Snape wykonywał rozkazy Czarnego Pana… - kontynuował Nott urywanym głosem, jakby wciąż zastanawiał się, co powiedzieć, żeby nie narazić samego siebie na oskarżenie. - Czarny Pan karał nas za sprzeniewierzenie się jego woli... Jeśli ktoś się wyłamał, czekało go Crucio... Dlatego wszyscy byli posłuszni. Z jego rozkazu zabijano i torturowano, wszyscy, których znam, Dołohow, Jugson, Mucilber, posłuszni Czarnemu Panu, chcąc się mu przypodobać… - i zaczął opowiadać o wyczynach Śmierciożerców.
Oliver słuchał tych wywodów i chociaż - jako specjalista prawa międzykociołkowego - nie miał doświadczenia w sprawach karnych to jednak widział, jakie oczywiste banialuki pojawiają się w wypowiedzi świadka. Cała jego historia składała się z takich ogólników, jakie można było przeczytać w Proroku. Dlaczego nie mówił o udziale Snape'a w tym wszystkim? Przecież niektóre pytania aż prosiły się o zadanie! Dlaczego Crouch nie przesłuchiwał go porządniej? Sam prokurator przysłuchiwał się opowieści Notta jakby mimochodem, sprawiając wrażenie, że cokolwiek świadek zezna, podsumowanie i tak ma już gotowe. Oliver podejrzewał, że wrażenie to jest jak najbardziej prawdziwe.
Crouch chyba również przypomniał sobie, co powinien robić, bo ocknął się i zwrócił do świadka.
- Wystarczy. Myślę, że wszyscy wiemy, jakich czynów dopuszczali się Śmierciożercy. Czy świadek może nam powiedzieć, kiedy oskarżony przystąpił do zwolenników Tego, Którego Imienia Nie Można Wymawiać?
- Oczywiście. Snape otrzymał Mroczny Znak tego samego dnia co ja i Karkarow... piętnastego listopada 1977 roku.
Na dźwięk jego słów Snape poruszył się pierwszy raz od momentu, w którym dementorzy posadzili go na krześle z łańcuchami. Poderwał głowę, a przez zaciętą twarz przebiegł grymas bólu, jakby wspomnienie tamtego dnia gorsze było od wszystkiego, co go spotkało. Oliver przyglądał mu się ze współczuciem. Crouch również patrzył na oskarżonego, ale w jego oczach próżno by szukać litości czy współczucia. Zapadła cisza, Nott wiercił się na swoim krześle. Wreszcie odezwał się Prezes.
- Panie prokuratorze, czy oskarżenie zakończyło już przesłuchiwanie świadka?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Czy oskarżony ma jakieś pytania do świadka?
Chyba nikt ze zgromadzonych nie wierzył, że Severus Snape przemówi, mimo że Marshall zwrócił się bezpośrednio do niego. Przewodniczący odczekał dłuższą chwilę, po czym zwolnił Notta, który, rzucając ostatnie przestraszone spojrzenie na ławę aurorów, niemal wybiegł z sali. Oskarżyciel popatrzył za nim wzrokiem pełnym obrzydzenia, po czym kontynuował prezentację dowodów.
- Wysoki Sądzie, oskarżenie wnosi o odczytanie zeznań złożonych przez George'a Avery'ego w postępowaniu przygotowawczym jako kolejny dowód w sprawie.
Marshall rzucił Crouchowi takie spojrzenie, jakby ten przynajmniej zaproponował użycie Niewybaczalnego.
- A dlaczegóż to świadek Avery nie stawił się osobiście?
- Wysoki Sądzie, pan Avery zeznał w czasie śledztwa, że został zmuszony do wykonywania rozkazów Tego, Którego Imienia Nie Można Wymawiać z użyciem niewybaczalnego zaklęcia Imperium, które w znaczny sposób nadwerężyło jego zdrowie. Dlatego też wraz z rodziną udał się do sanatorium w Szwajcarii, w chwili obecnej przebywa w willi Tous les Deux w Davos. Oskarżenie podjęło starania mające na celu osobiste przybycie na dzisiejszą rozprawę powołanego na świadka pana Avery'ego, jednakże jego lekarz był nieugięty. Jakakolwiek zmiana środowiska mogłaby nieść fatalne skutki dla delikatnego zdrowia świadka. Poza tym dziś wieczorem pan Avery – jako przewodniczący społecznego komitetu kuracjuszy – organizuje dla miejscowych mugoli wyścigi saneczkowe na trasie z Davos-Uzdrowiska do Davos-Wsi, tym bardziej więc nie mógł przybyć do Londynu, aby osobiście zeznawać przed Wysokim Sądem. Z tych względów wnoszę o odczytanie jego zeznań z postępowania przygotowawczego oraz załączenie ich do protokołu z dzisiejszej rozprawy.
Marshall milczał, kamienna twarz starego sędziego nie drgnęła, choć widać było, że wewnątrz aż gotuje się z oburzenia. Siedzący obok niego Ronald Brownlie zaczął coś gorączkowo szeptać. Wreszcie Przewodniczący składu sędziowskiego z wyraźną niechęcią ustąpił.
- Dopuszczam dowód z zeznań świadka. Proszę kontynuować.
Crouch przekazał Amelii długi pergamin opatrzony pieczęcią Wizengamotu. Dziewczyna odnalazła właściwy fragment i rozpoczęła lekturę. Oliver słuchał piąte przez dziesiąte. To, co Avery miał do powiedzenia na temat Snape'a nie różniło się specjalnie od wcześniejszych zeznań Notta. Te same fakty – należał do Śmierciożerców, przybywał na wezwanie… Oliver przestał słuchać monotonnego głosu i pogrążył się w rozmyślaniach. Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Crouch miał zeznania dwóch świadków, którzy nie mówiąc w zasadzie nic konkretnego i tak powiedzieli wystarczająco dużo, by położenie Snape'a stało się niewesołe. Przy braku kontrdowodów - a przede wszystkim przy braku zeznań milczącego wciąż oskarżonego - sędziowie nie będą mieli skomplikowanego zadania uzasadniając wyrok skazujący.
Westchnął. Kątem oka zauważył, że siedzący koło niego małomówny czarodziej nieznacznie kręci głową, jakby zgadzając się z myślami Olivera.
- To wszystko idzie nie tak - mruczał do siebie. - Cholera, czy nikt tego nie widzi?
- Przepraszam - szepnął nieśmiało Oliver - Ale co jest nie tak?
- Tak ogólnie? - Oderwany od swoich myśli czarodziej wyglądał na zaskoczonego. - Wszystko. Począwszy od tego, że Crouch leci przez proces na złamanie karku nie zwracając uwagi na dość istotne szczegóły, a skończywszy na tym, że ten dzieciak milczy jak zaklęty i nikt nie pofatyguje się, żeby mu znaleźć obrońcę.
Obrońcę! Żeby to było takie łatwe… Od zeszłego piątku Oliver niemal bez przerwy zastanawiał się, czy nie istnieje jakaś możliwość pomocy, a im dłużej się nad tym zastanawiał, tym ciężej było mu się pogodzić z myślą, że jest praktycznie bezsilny. Zagadnienia obrony w zwykłym procesie karnym regulował Dekret o adwokaturze – zwany czasem Liber Honorarium – ale przy okazji procesów Śmierciożerców jego stosowanie zostało zawieszone, a prawo karne, z czego Oliver zdawał sobie coraz boleśniej sprawę, wróciło do wypróbowanych wzorców średniowiecznych. Znów inkwizytor – czy prokurator, jak go zwał, tak go zwał – był panem procesu, a oskarżony miał do wyboru: albo przyzna się od razu i zostanie skazany, albo przyzna się po torturach i zostanie skazany. Patrząc teraz na wystąpienie Barty'ego Croucha Oliver zrozumiał, skąd brały się uprzedzenia względem mugoli. Jeśli czarodziej zachowywał się w ten sposób, do czego zdolny był mugol?
Tymczasem Amelia zakończyła odczytywanie protokołu i usiadła. Sędziowie zaczęli szeptać między sobą. Przewodniczący ponownie zabrał głos.
- Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś dowody do przedstawienia?
- Tak, Wysoki Sądzie. Oskarżenie…
- Dobrze, panie prokuratorze – przerwał mu Marshall. - Dalsze dowody przedstawi pan po przerwie. Zarządzam godzinną przerwę. Proszę wyprowadzić oskarżonego.
Drzwi otwarły się i ponownie do komnaty weszli dementorzy. Łańcuchy puściły i straż wyprowadziła Snape'a. Za nim wyszli sędziowie i prokurator, przy stole sędziowskim została tylko Amelia, porządkująca zapisane pergaminy. Szybko pozbierała wszystkie dokumenty, rzuciła Oliverowi nieodgadnione spojrzenie i niemal wybiegła z sali. Rozczarowało to trochę młodego adwokata, który miał nadzieję, że uda im się zamienić parę słów komentarza na temat tego, czego byli świadkami.
Tymczasem sala powoli się wyludniała. Komentując głośno pierwszą część rozprawy grupki czarodziejów kierowały się w stronę sądowego baru zwanego przez bywalców „kawopojem". Podążający za nimi Oliver pomyślał ponuro, że cokolwiek z tego wszystkiego wyniknie, nie będzie to nic dobrego.

dawno zapomniane słowo WIZENGAMOT – aluzja do istniejącego od VII wieku w Anglii zgromadzenia o nazwie Witenagemot, które było zebraniem „mądrych" – urzędników, możnych i starszego kleru. Witenagemot pełnił funkcje zbliżone do dzisiejszego Parlamentu. Istniał do XI wieku. (przypisek autora dla tych, którzy nie wykuli powszechnej)