Rozdział III
Wydaje
się, że jednym z podstawowych założeń wymiaru sprawiedliwości
jest przekonanie, iż budynek sądu powinien wzbudzać respekt. A
budynek sądu najwyższego powinien wzbudzać respekt najwyższy.
Wchodzący do Świątyni Sprawiedliwości muszą wiedzieć, że
znaleźli się w miejscu szczególnym. Miejscu, w którym
niezależnie od tego, jaki wyrok zapadnie, będzie on wyrokiem
jedynie słusznym i sprawiedliwym. A przynajmniej ostatecznym.
Architekci od wieków prześcigają się w projektowaniu
budynków, mających ów szczególny charakter
miejsca podkreślać i zazwyczaj koncentrują się na przytłoczeniu
widza wspaniałością budowli. Powstają greckie świątynie,
gotyckie zamki, ażurowe pałace, przedziwne konstrukcje ze szkła i
wody, a wszystkie mniej lub bardziej metaforycznie sławią boską
Sprawiedliwość. Jednak pod każdą szerokością geograficzną za
elementy architektoniczne wzbudzające największy respekt
nieodmiennie uchodzą filary. Czy to ze śnieżnobiałego marmuru,
czy z różowego granitu, czy z zielonego szkła, gmachy sądów
najwyższych na całym świecie otaczają rzędy kolumn.
Społeczeństwo, które tych zewnętrznych atrybutów
sprawiedliwości musi się wyrzec, jest zaiste niepocieszone.
Whitfield
Street to jedna z wielu mniejszych uliczek, równoległych do
Tottenham Court Road. Najłatwiej trafić nań dojeżdżając metrem
do stacji Goodge Street, a następnie samą Goodge Street przejść w
kierunku Middlesex Hospital aż do pierwszego skrzyżowania. Jeśli
skręci się w prawo, można zobaczyć normalną wesołą uliczkę z
kościołem i synagogą w odległości niecałych dwustu metrów
od siebie. Jeżeli natomiast skręcić w lewo, czysta i całkiem
sympatyczna uliczka zmienia się na odcinku pięćdziesięciu metrów
w zapomniany przez Boga i ludzi zaułek, którego stałymi
bywalcami są wyłącznie co odważniejsze koty. Wkrótce też
zaułek raptownie zakręca, zmienia nazwę i już jako Windmill
Street prowadzi w głąb zakamarków Soho.
Dokładnie
na owym zakręcie stoi wielkie gmaszysko z czerwonej cegły, wyglądem
przypominające skład meblowy. Nie ma okien, a jedynym otworem w
litym murze są wielkie, żelazne, pomalowane na czarno odrzwia,
jakich samo Piekło by się nie powstydziło. Wrażenie to potęguje
napis LASCIATE OGNI
SPERANZA, wykonany
srebrną farbą przez jakiegoś niewprawnego, acz oczytanego malarza
muralistę. Z monumentalnymi wrotami kontrastuje jedynie mała,
przerdzewiała kłódka, na którą są zamknięte.
Całość jednak czyni wrażenie zupełnie normalnego magazynu, który
od tysiąca innych tego typu miejsc na świecie różni tylko
jeden szczegół. Tym szczegółem jest umieszczona na
prawo od drzwi stara, miejscami zamazana tablica z brązu, ze słabo
widocznym napisem tej treści:
SĄD
…JONOWY
m.st. Lon…nu
III
Wydział
Rodzinn…
Nieletnich
XI
W…ział Ksiąg
wieczystych
AR..TRAŻ
MORSKI
REJ..TR
DŁUŻNIKÓW N…WY…ALNYCH
Tablica przekreślona jest charakterystyczną dla wszelkiego rodzaju służb miejskich taśmą z niezbyt wyraźną informacją TYMCZASOWO PRZENIESIONY. Stan taśmy również sugeruje, że tymczasowe przeniesienie trwa już około półwiecza i prawdę mówiąc, nie zapowiada się, żeby wskazane instytucje kiedyś zamierzały tu powrócić. Bo i najstarsi mugole nie pamiętają, by na Whitfield Street kiedykolwiek mieścił się Arbitraż Morski. No i żaden dłużnik w Londynie jako żywo zainteresowany nie jest zgłaszaniem się do mieszczącego się tu podobno Rejestru. Jednak niektóre z liter na tablicy lśnią podejrzaną czystością. Jeśli jakimś cudem dotarłby tu mugol, który swego czasu zakuł historię powszechną, litery owe złożyłyby się w dawno zapomniane słowo WIZENGAMOT.
Oliver
Finch podszedł do żelaznych drzwi, starając się nie wdepnąć w
sałatę, która - sądząc po wyglądzie - wiele już
przeszła. W porównaniu z innymi bramami do czarodziejskiego
świata - podwórka za śmietnikiem, budki telefonicznej czy
zaniedbanego sklepu ze świętej pamięci manekinem - wejście do
Sądu Najwyższego Czarodziejów prezentowało się relatywnie
okazale. Przez moment kontemplował jeszcze napis na drzwiach, który
wydawał się równie adekwatną ozdobą budynku sądu, jak
kute w marmurze uczone paremie, po czym wyciągnął różdżkę
i wszedł do środka. O ile aby wejść do Ministerstwa trzeba było
znać kod i precyzyjnie określić cel wizyty, o tyle wejście do
Wizengamotu sprowadzało się do delikatnego uderzenia różdżką
w kłódeczkę, która bez pytania odskakiwała,
wpuszczając przybysza do wnętrza. Bowiem jak każde praworządne
społeczeństwo, tak i czarodzieje zakładali, że jeśli ktoś
wyposażony w różdżkę przychodzi do czarodziejskiego sądu,
widocznie nie ma wyboru. Nikt przy zdrowych zmysłach z własnej woli
by się tam nie pchał.
Zaraz
za drzwiami ustawiono posterunek magicznych strażników,
którzy grzecznie pytali każdego o cel wizyty i przewidywaną
jej długość. Oliver oszczędnie, acz nie mijając się z prawdą
oświadczył, że jest adwokatem i przybył na rozprawę, pozwolili
mu więc zachować różdżkę. Oni nie wnikali, więc i on nie
wyjaśniał, że jedno z drugim nie ma w tym przypadku najmniejszego
związku. Na rozprawie, na którą się wybierał, nie
zamierzał w ogóle odgrywać żadnej roli, chciał tylko na
własne oczy zobaczyć proces, który tak poruszył Amy. Poza
tym czuł się wyjątkowo niezręcznie pierwszy raz w zawodowym życiu
nie stawiwszy się w poniedziałek rano do pracy. Z pełną
świadomością, że wykorzystuje najbardziej oklepaną wymówkę
świata, wysłał do kancelarii sowę, że jest chory. W
ostateczności zamierzał wyjaśnić, że poszedł na sprawę kogoś
z rodziny, bądź - czego jednak wolał uniknąć - że przesadził z
ognistą i to kac-gigant przeszkodził mu w podjęciu obowiązków.
I tylko nieuleczalny optymizm popiskiwał cicho, że przy odrobinie
szczęścia nikt nigdy nie dowie się o prawdziwych przyczynach tej
nieobecności. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach Oliver
przeciął znajdującą się za posterunkiem strażników salę
aportacyjną, minął kolejne – już nie żelazne, choć równie
wielkie i bogato zdobione – drzwi i stanął na progu wewnętrznego
dziedzińca Wizengamotu.
Był
to ogromny, okrągły hall wysokości co najmniej pięciu pięter. Na
pięciu poziomach biegło wzdłuż ścian pięć galerii, zwanych -
od zdobień kapiteli kolumn - Galerią Mandragorową, Wodnikową,
Skrzacią, Goblinową i Chochlikową. Jeszcze jako aplikant Oliver
czasem zastanawiał się, dlaczego właśnie tak ozdobiono
poszczególne piętra sądu, ale po ujrzeniu rzeźby zdobiącej
główny hall Ministerstwa postanowił się już niczemu nie
dziwić. Zapewne kierowała tym jakaś pokrętna logika, ale uznał,
że nie ma na tyle wrażliwej duszy, by roztrząsać artystyczne
koncepcje magicznego eklektyzmu. Po prostu przyjmował je do
wiadomości, analizę zostawiając krytykom.
Przez
cały dziedziniec prowadziły ogromne, marmurowe schody, ciągi
stopni poprzedzielane były szerokimi podestami. Na podestach
znajdowały się wejścia do galerii, z których rozliczne
drzwi i mniejsze korytarze prowadziły do pomieszczeń w głębi
budynku. Każdego wejścia strzegły dwa złote posągi wybitnych
magów i królów – prawodawców, wspartych
na księgach lub mieczach. W zasadzie - wyjąwszy wizerunki magów
oczywiście - schody takie jak te mogłyby znajdować się w każdym
sądzie świata. Z tą różnicą, że reprezentacyjne schody
Wizengamotu wiodły od wejścia w dół.
Kontrolne
spojrzenie na zegarek upewniło go, że ma jeszcze przynajmniej pół
godziny, ale i tak postanowił, że od razu uda się na salę
rozpraw. Wolał uniknąć szukania miejsca na sali tuż przed
wejściem głównych aktorów dramatu, nie chciał też,
aby zobaczył go jakiś "uczynny", który niby to
przypadkiem zapyta Marbury'ego, co też jego pracownik robił na
sprawie Śmierciożercy. Zdaniem Olivera najlepiej byłoby zaszyć
się w cichym kątku i udawać, że w ogóle go tam nie
ma.
Było
jeszcze stosunkowo wcześnie, więc na schodach nie spotkał zbyt
wielu ludzi, acz z doświadczenia wiedział, że za jakąś godzinę
cały gmach zapełni się pracownikami sądowymi zmierzającymi w
różne strony z tonami akt w objęciach, grupkami
zestresowanych interesantów i dziennikarzami Proroka z gatunku
powszechnie znienawidzonej młodej Rity Skeeter, polującymi na swoje
ofiary. Schodząc odruchowo przyglądał się mijanym rzeźbom. Przy
każdej wizycie Oliver sprawdzał, czy jest w stanie rozpoznać
następnego wybitnego człowieka. Dotychczas zidentyfikował już
między innymi Merlina, Justyniana, Wesaliusza, Galena, Ulpiana i
Grocjusza. Na parę chwil przystanął też przed jednym z posągów,
który szczególnie go irytował. Na najniższym
podeście, tuż obok kastylijskiej królowej Joanny Szalonej
stała rzeźba czarodzieja, który wyglądał podejrzanie
znajomo. Oliver mógłby przysiąc, że już gdzieś widział
identyczny posąg, a jednak nie był w stanie przypomnieć sobie,
gdzie. Ponownie zapisał w pamięci, że ma przejrzeć stare książki
do Historii Magii. I miał dziwną pewność, że ponownie o tym
zapomni.
Stanąwszy
wreszcie u stóp schodów, Oliver mimowolnie się
wzdrygnął. Sala rozpraw numer siedem znajdowała się w najniższej
części gmachu, w której decyzją jednego z
dziewiętnastowiecznych ministrów magii oryginalna gotycka
architektura została zachowana w swoim niezmienionym kształcie.
Prawdopodobnie był to jedyny fragment rządowego budynku Magicznej
Anglii, który oparł się wątpliwej urody zdobieniom
sławiącym bratnią współpracę magicznego świata.
Prowadził doń wysoki korytarz o półokrągłym sklepieniu,
oświetlony osadzonymi na żelaznych hakach łuczywami. Cała reszta
Ministerstwa oświetlona była niezależnie od pory doby zaklęciem
imitującym światło słoneczne, jednak tam na samym dole
pozostawiono tradycyjne łuczywa. Przydawało to jeszcze grozy całemu
otoczeniu, nic więc dziwnego, że właśnie w tej najstarszej części
Wizengamotu toczyły się zazwyczaj sprawy karne. Z psychologicznego
punktu widzenia w wymiarze sprawiedliwości niepoślednią rolę
odgrywa strach.
Z
drugiego końca korytarza nadchodziła grupa czarodziejów w
czarnych szatach. Oliver pomyślał, że to prawie na pewno urzędnicy
Departamentu Przestrzegania Prawa, któż inny bowiem mógłby
zmierzać od strony Ministerstwa? Gdyż oprócz głównego
wejścia od Whitfield Street do Wizengamotu można było dostać się
również przez Ministerstwo Magii, przylegające do sądu i
połączone z nim siecią podziemnych korytarzy. Tamtędy wchodzili
pracownicy Ministerstwa, tamtędy też doprowadzano oskarżonych i
odprowadzano skazańców. Bowiem wszyscy woleli uniknąć
widoku dementorów na marmurowych posadzkach. Traktowaliby to
wręcz jako faux-pas.
Nadchodzący rozmawiali głośno, jeden z czegoś się śmiał. Nie
czekając, aż podejdą bliżej, Oliver otworzył dębowe drzwi i
wszedł na salę.
Mimo
że do rozpoczęcia rozprawy pozostało jeszcze trochę czasu,
znalezienie wolnego miejsca nie było łatwym zadaniem. Najlepsze
ławy - nie licząc tych "funkcyjnych" dla sędziów
i prokuratora - były już zajęte, ale wyżej jeszcze można było
znaleźć jakieś pojedyncze miejsca. Wciąż starając się nie
rzucać w oczy, Oliver szybko zdecydował się na przedostatnią ławę
po lewej stronie – pustą, jeśli nie liczyć siedzącego na skraju
zasępionego czarodzieja w czarnej szacie. Miejsce wydawało mu się
idealne. Wspiął się więc po stromych stopniach i podszedł do
niego. Zapytał grzecznie, czy ława jest wolna, a uzyskawszy w
odpowiedzi potakujące skinienie głowy usiadł koło milczącego
czarodzieja. Do rozprawy pozostało jeszcze parę minut, więc
korzystając z okazji, Oliver zaczął rozglądać się po sali.
Sala
rozpraw numer siedem - podobnie jak wszystkie sale znajdujące się w
tej części sądu - była dużym pomieszczeniem o kamiennych,
pozbawionych okien ścianach. Oświetlona - podobnie jak korytarz -
jedynie płonącymi łuczywami, przywodziła na myśl średniowieczne
lochy, w których dawni czarodzieje, pochyleni nad kociołkami,
w wielkiej tajemnicy szukali kamienia filozoficznego. Jednakże tutaj
nie było nawet śladu alchemii. Wzdłuż trzech ścian
amfiteatralnie wznosiły się ławy dla publiczności, w niższych
partiach zajęte już niemal w całości. Tu i ówdzie
zgromadzeni dyskutowali żywo. Pod czwartą ścianą, na podwyższeniu
znajdowały się trzy ławy przeznaczone dla składu sędziowskiego.
Przy najniższej stał długi stół, na którym leżały
stosy pergaminów. Oliver zidentyfikował je natychmiast. Akta.
Dokładnie pośrodku komnaty stało drewniane krzesło z poręczami,
z których zwisały łańcuchy. Ława oskarżonych.
Odseparowana ze wszystkich stron, jakby już samo to miało sugerować
nieszczęśnikowi, który na niej zasiada, że znikąd nie może
oczekiwać pomocy. W swej prostocie robiła zaiste złowróżbne
wrażenie.
Drzwi
w rogu sali otwierały się niemal bez przerwy, wpuszczając do
środka grupki czarodziejów. Wkrótce po Oliverze wszedł
Bartemius Crouch, niosąc pod pachą liczne zwoje pergaminów.
Pewnie podszedł do swojego miejsca w najniższej ławie na prawo od
stołu sędziowskiego. Usiadł wśród aurorów z
ministerstwa i natychmiast zaczęli dyskutować ściszonym głosem.
Zaraz za nim do sali weszła Amelia. Wyglądała nieco lepiej niż w
piątkowy wieczór, więc Oliver miał nadzieję, że pobyt u
brata oderwał ją od ponurych myśli. Szybkim krokiem podeszła do
stołu sędziowskiego i nerwowo zaczęła układać pergaminy, księgi
i pióra. Oliver wpatrywał się w nią i nagle poczuł ze
zdumiewającą pewnością, że ta rzeczowość to tylko maska. Że
pod tą całą kompetencją kryje się ta sama nieszczęśliwa
dziewczyna, która płakała w herbatę w Kropelce
Jadu. Zrobiło mu się
jej strasznie żal. Chciał zejść do niej, by ją pocieszyć, i
tylko reszta rozsądku przypomniała mu, że rozprawa zacznie się
lada moment, a on pod żadnym pozorem nie powinien się rzucać w
oczy. Tymczasem Amelia oderwała się od porządków i
rozejrzała po sali. Wydawała się nieco roztargniona, spojrzała na
niego, lecz w pierwszej chwili go nie rozpoznała. Dopiero kiedy
mrugnął do niej, uśmiechnęła się nieśmiało i odpowiedziała
mrugnięciem. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, jakby nic poza
nimi nie istniało.
Zabrzmiał
gong. Woźny – starszy czarodziej odziany w fioletową szatę –
wygłosił tradycyjną formułę zapowiadającą nadejście sędziów.
Wszyscy powstali i w zupełnej ciszy do komnaty weszło dwanaście
postaci w czarnych szatach, z fioletową rozetą na ramieniu, w
której lśniła wyhaftowana złotem litera "W".
Oliver natychmiast zauważył sędziego Marshalla, Prezesa
Wizengamotu i przewodniczącego składu sędziowskiego. Za nim
kroczyły sędzia Higgins, anioł aplikantów, oraz sędzia
Gainsburgh, która cieszyła się sławą tak surowej, jak
sprawiedliwej. Adwokat rozpoznał też Brownlie'go i
McCorquodale'a, dwóch sędziów orzekających
zazwyczaj w sprawach cywilnych. Pozostałych sędziów nie
znał. Pochód zamykał profesor Dumbledore. Jego srebrna broda
połyskiwała wesoło w świetle pochodni, ale w oczach dyrektora
Hogwartu nie było zwykłego, dobrotliwego wyrazu. W przejrzystych,
niebieskich oczach czaił się niepokój.
Sędziowie
zasiedli w najniższej ławie tuż za stołem. Zgromadzeni również
zajęli swoje miejsca, gdzieniegdzie rozległy się pierwsze szepty
komentarzy. Przewodniczący dłonią dał znak woźnemu. Znajdujące
się w rogu sali drzwi otwarły się ponownie i Oliver po raz
pierwszy od przeszło pięciu lat zobaczył Severusa Snape'a.
Szedł
w asyście dwóch przerażających strażników. Oliver
poczuł owo przejmujące zimno, które nieodmiennie
towarzyszyło pojawieniu się dementorów, odruchowo też
podziękował swej dobrej gwieździe, że dotychczas oszczędzała mu
spotkań z tymi paskudnymi stworzeniami. Wydawało mu się, że na
moment w całej sali przygasło światło. Pochodnia znajdująca się
nad stołem sędziowskim zamigotała szmaragdowym płomieniem.
Patrząc na Severusa Snape'a, Oliver w pierwszej chwili pomyślał,
że Amy miała rację. Idący między dwoma dementorami strzęp
człowieka nie przypominał tego chmurnego nastolatka, którego
pamiętał ze szkoły. Owszem, Snape zawsze był nieco blady i
ubierał się w głęboką czerń, ale dzisiaj jego bladość
oscylowała w okolicach sinego fioletu. Tłuste, czarne włosy -
obiekt nieustannych drwin kolegów szkolnych - oblepiały mu
twarz, ale nie próbował ich nawet odgarnąć. Był
przeraźliwie chudy, zniszczona, nieodmiennie czarna szata wisiała
na nim, jeszcze potęgując żałosny jego obraz. W wychudzonej
twarzy tylko oczy zachowały swój dawny wygląd, choć wyraz
ich zdziwił Olivera. Oczekiwał strachu, agresji, choćby winy,
które wśród podsądnych widywał nie raz. Tymczasem
czarne oczy Severusa były zupełnie puste, jakby przez ten okres
spędzony w Azkabanie on sam stracił jakiekolwiek uczucia. Sprawiały
wrażenie dwóch dziur wypalonych w szarym płótnie.
Strażnicy
doprowadzili Snape'a do przeznaczonego dla niego krzesła. Usiadł
bez oporu. Spoczywające dotychczas nieruchomo łańcuchy ożyły i
oplotły nadgarstki oskarżonego. Dementorzy wycofali się do
wyjścia. Wychodząc jeden z nich odwrócił się w stronę ław
dla publiczności, na ostatku lustrując zgromadzonych. Ostatnie
szepty zamarły jak cięte nożem. Wreszcie drzwi zamknęły się za
złowrogimi strażnikami Azkabanu.
Tymczasem
Przewodniczący Marshall rozpoczął rozprawę i przekazał głos
Crouchowi, by ten kontynuował prezentację dowodów. Crouch
niespiesznie podniósł się z miejsca. Przez chwilę jeszcze
grzebał wśród leżących przed nim pergaminów, jakby
szukał jakiegoś szczególnie istotnego w tej chwili
dokumentu. Wreszcie podniósł wzrok i wpatrując się z
nieokreślonym wyrazem twarzy w oskarżonego zaczął swoją
przemowę.
-
Wysoki Sądzie, w związku z nieprzyznaniem się oskarżonego
Severusa Snape'a do winy - także w czasie przesłuchania w warunkach
Reguły 21, oskarżenie wnosi o dopuszczenie...
Słysząc
te słowa Oliver drgnął. Reguła 21 oznaczała użycie Tormenta.
Nic dziwnego, że Snape wygląda jak własny duch.
-
...oskarżenie wnosi o przesłuchanie w charakterze świadka Thybalda
Samuela Notta.
Marshall
wyraził zgodę i woźny wprowadził świadka. Thybald Nott był
wysokim, tęgim czterdziestoparolatkiem. Przystojna twarz
znamionowała dumę, ale w tej chwili jego postawa daleka była od
dumnej, a w oczach czaił się strach. Wszedł na salę zgarbiony i
niepewny, jakby mimo gwarancji prokuratora wciąż widział przed
sobą widmo Azkabanu. Dochodząc do stołu sędziowskiego skulił się
jeszcze bardziej, jak pies, który czuje, że czeka go kara.
Marshall wskazał mu taboret stojący między ławą sędziów
a miejscem prokuratora. Nott opadł nań z widoczną ulgą.
-
Thybaldzie Nott - zagrzmiał Crouch. - W swoich zeznaniach
świadczyłeś przeciwko oskarżonemu Severusowi Snape'owi. Czy
powtórzysz je przed tym sądem?
-
Ttt… – Świadek nerwowo przełknął ślinę. – Tak.
-
Słuchamy więc.
-
Severus Snape to Śmierciożerca – zaczął Nott zduszonym tonem, w
którym brzmiały nuty strachu. – Należał do sług Czarnego
Pana. Przybywał na każde jego wezwanie. W kręgu stał między
Rosierem a Karkarowem...
-
Karkarowem? – wykrzyknął Crouch, wyraźnie zdumiony. Siedzący za
nim aurorzy zaczęli gorączkowo szeptać między sobą. – Igorem
Karkarowem?
-
Tak! Igor
Karkarow też jest Śmierciożercą! On i Snape... Oni się
przyjaźnili!
-
Sprawdzimy tę informację – chłodno przeciął oskarżyciel. –
Teraz mówmy o Snape'ie.
-
Snape wykonywał rozkazy Czarnego Pana… - kontynuował Nott
urywanym głosem, jakby wciąż zastanawiał się, co powiedzieć,
żeby nie narazić samego siebie na oskarżenie. - Czarny Pan karał
nas za sprzeniewierzenie się jego woli... Jeśli ktoś się wyłamał,
czekało go Crucio...
Dlatego wszyscy byli
posłuszni. Z jego rozkazu zabijano i torturowano, wszyscy, których
znam, Dołohow, Jugson, Mucilber, posłuszni Czarnemu Panu, chcąc
się mu przypodobać… - i zaczął opowiadać o wyczynach
Śmierciożerców.
Oliver
słuchał tych wywodów i chociaż - jako specjalista prawa
międzykociołkowego - nie miał doświadczenia w sprawach karnych to
jednak widział, jakie oczywiste banialuki pojawiają się w
wypowiedzi świadka. Cała jego historia składała się z takich
ogólników, jakie można było przeczytać w Proroku.
Dlaczego nie mówił
o udziale Snape'a w tym wszystkim? Przecież niektóre
pytania aż prosiły się o zadanie! Dlaczego Crouch nie
przesłuchiwał go porządniej? Sam prokurator przysłuchiwał się
opowieści Notta jakby mimochodem, sprawiając wrażenie, że
cokolwiek świadek zezna, podsumowanie i tak ma już gotowe. Oliver
podejrzewał, że wrażenie to jest jak najbardziej prawdziwe.
Crouch
chyba również przypomniał sobie, co powinien robić, bo
ocknął się i zwrócił do świadka.
-
Wystarczy. Myślę, że wszyscy wiemy, jakich czynów
dopuszczali się Śmierciożercy. Czy świadek może nam powiedzieć,
kiedy oskarżony przystąpił do zwolenników Tego, Którego
Imienia Nie Można Wymawiać?
-
Oczywiście. Snape otrzymał Mroczny Znak tego samego dnia co ja i
Karkarow... piętnastego listopada 1977 roku.
Na
dźwięk jego słów Snape poruszył się pierwszy raz od
momentu, w którym dementorzy posadzili go na krześle z
łańcuchami. Poderwał głowę, a przez zaciętą twarz przebiegł
grymas bólu, jakby wspomnienie tamtego dnia gorsze było od
wszystkiego, co go spotkało. Oliver przyglądał mu się ze
współczuciem. Crouch również patrzył na oskarżonego,
ale w jego oczach próżno by szukać litości czy współczucia.
Zapadła cisza, Nott wiercił się na swoim krześle. Wreszcie
odezwał się Prezes.
-
Panie prokuratorze, czy oskarżenie
zakończyło już przesłuchiwanie świadka?
-
Tak, Wysoki Sądzie.
-
Czy oskarżony ma jakieś pytania do świadka?
Chyba
nikt ze zgromadzonych nie wierzył, że Severus Snape przemówi,
mimo że Marshall zwrócił się bezpośrednio do niego.
Przewodniczący odczekał dłuższą chwilę, po czym zwolnił Notta,
który, rzucając ostatnie przestraszone spojrzenie na ławę
aurorów, niemal wybiegł z sali. Oskarżyciel popatrzył za
nim wzrokiem pełnym obrzydzenia, po czym kontynuował prezentację
dowodów.
-
Wysoki Sądzie, oskarżenie wnosi o odczytanie zeznań złożonych
przez George'a Avery'ego w postępowaniu przygotowawczym jako
kolejny dowód w sprawie.
Marshall
rzucił Crouchowi takie spojrzenie, jakby ten przynajmniej
zaproponował użycie Niewybaczalnego.
-
A dlaczegóż to świadek Avery nie stawił się osobiście?
-
Wysoki Sądzie, pan Avery zeznał w czasie śledztwa, że został
zmuszony do wykonywania rozkazów Tego, Którego Imienia
Nie Można Wymawiać z użyciem niewybaczalnego zaklęcia Imperium,
które w znaczny sposób nadwerężyło jego zdrowie.
Dlatego też wraz z rodziną udał się do sanatorium w Szwajcarii, w
chwili obecnej przebywa w willi Tous
les Deux w Davos.
Oskarżenie podjęło starania mające na celu osobiste przybycie na
dzisiejszą rozprawę powołanego na świadka pana Avery'ego,
jednakże jego lekarz był nieugięty. Jakakolwiek zmiana środowiska
mogłaby nieść fatalne skutki dla delikatnego zdrowia świadka.
Poza tym dziś wieczorem pan Avery – jako przewodniczący
społecznego komitetu kuracjuszy – organizuje dla miejscowych
mugoli wyścigi saneczkowe na trasie z Davos-Uzdrowiska do Davos-Wsi,
tym bardziej więc nie mógł przybyć do Londynu, aby
osobiście zeznawać przed Wysokim Sądem. Z tych względów
wnoszę o odczytanie jego zeznań z postępowania przygotowawczego
oraz załączenie ich do protokołu z dzisiejszej rozprawy.
Marshall
milczał, kamienna twarz starego sędziego nie drgnęła, choć widać
było, że wewnątrz aż gotuje się z oburzenia. Siedzący obok
niego Ronald Brownlie zaczął coś gorączkowo szeptać. Wreszcie
Przewodniczący składu sędziowskiego z wyraźną niechęcią
ustąpił.
-
Dopuszczam dowód z zeznań świadka. Proszę kontynuować.
Crouch
przekazał Amelii długi pergamin opatrzony pieczęcią Wizengamotu.
Dziewczyna odnalazła właściwy fragment i rozpoczęła lekturę.
Oliver słuchał piąte przez dziesiąte. To, co Avery miał do
powiedzenia na temat Snape'a nie różniło się specjalnie
od wcześniejszych zeznań Notta. Te same fakty – należał do
Śmierciożerców, przybywał na wezwanie… Oliver przestał
słuchać monotonnego głosu i pogrążył się w rozmyślaniach.
Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Crouch miał zeznania dwóch
świadków, którzy nie mówiąc w zasadzie nic
konkretnego i tak powiedzieli wystarczająco dużo, by położenie
Snape'a stało się niewesołe. Przy braku kontrdowodów - a
przede wszystkim przy braku zeznań milczącego wciąż oskarżonego
- sędziowie nie będą mieli skomplikowanego zadania uzasadniając
wyrok skazujący.
Westchnął.
Kątem oka zauważył, że siedzący koło niego małomówny
czarodziej nieznacznie kręci głową, jakby zgadzając się z
myślami Olivera.
-
To wszystko idzie nie tak - mruczał do siebie. - Cholera, czy nikt
tego nie widzi?
-
Przepraszam - szepnął nieśmiało Oliver - Ale co jest nie tak?
-
Tak ogólnie? - Oderwany od swoich myśli czarodziej wyglądał
na zaskoczonego. - Wszystko. Począwszy od tego, że Crouch leci
przez proces na złamanie karku nie zwracając uwagi na dość
istotne szczegóły, a skończywszy na tym, że ten dzieciak
milczy jak zaklęty i nikt nie pofatyguje się, żeby mu znaleźć
obrońcę.
Obrońcę!
Żeby to było takie łatwe… Od zeszłego piątku Oliver niemal bez
przerwy zastanawiał się, czy nie istnieje jakaś możliwość
pomocy, a im dłużej się nad tym zastanawiał, tym ciężej było
mu się pogodzić z myślą, że jest praktycznie bezsilny.
Zagadnienia obrony w zwykłym procesie karnym regulował Dekret
o adwokaturze – zwany czasem Liber
Honorarium – ale
przy okazji procesów Śmierciożerców jego stosowanie
zostało zawieszone, a prawo karne, z czego Oliver zdawał sobie
coraz boleśniej sprawę, wróciło do wypróbowanych
wzorców średniowiecznych. Znów inkwizytor – czy
prokurator, jak go zwał, tak go zwał – był panem procesu, a
oskarżony miał do wyboru: albo przyzna się od razu i zostanie
skazany, albo przyzna się po torturach i zostanie skazany. Patrząc
teraz na wystąpienie Barty'ego Croucha Oliver zrozumiał, skąd
brały się uprzedzenia względem mugoli. Jeśli czarodziej
zachowywał się w ten sposób, do czego zdolny był mugol?
Tymczasem
Amelia zakończyła odczytywanie protokołu i usiadła. Sędziowie
zaczęli szeptać między sobą. Przewodniczący ponownie zabrał
głos.
-
Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś dowody do przedstawienia?
-
Tak, Wysoki Sądzie. Oskarżenie…
-
Dobrze, panie prokuratorze – przerwał mu Marshall. - Dalsze dowody
przedstawi pan po przerwie. Zarządzam godzinną przerwę. Proszę
wyprowadzić oskarżonego.
Drzwi
otwarły się i ponownie do komnaty weszli dementorzy. Łańcuchy
puściły i straż wyprowadziła Snape'a. Za nim wyszli sędziowie
i prokurator, przy stole sędziowskim została tylko Amelia,
porządkująca zapisane pergaminy. Szybko pozbierała wszystkie
dokumenty, rzuciła Oliverowi nieodgadnione spojrzenie i niemal
wybiegła z sali. Rozczarowało to trochę młodego adwokata, który
miał nadzieję, że uda im się zamienić parę słów
komentarza na temat tego, czego byli świadkami.
Tymczasem
sala powoli się wyludniała. Komentując głośno pierwszą część
rozprawy grupki czarodziejów kierowały się w stronę
sądowego baru zwanego przez bywalców „kawopojem".
Podążający za nimi Oliver pomyślał ponuro, że cokolwiek z tego
wszystkiego wyniknie, nie będzie to nic dobrego.
dawno zapomniane słowo WIZENGAMOT – aluzja do istniejącego od VII wieku w Anglii zgromadzenia o nazwie Witenagemot, które było zebraniem „mądrych" – urzędników, możnych i starszego kleru. Witenagemot pełnił funkcje zbliżone do dzisiejszego Parlamentu. Istniał do XI wieku. (przypisek autora dla tych, którzy nie wykuli powszechnej)
