Rozdział IV
Pół
godziny później, straciwszy nadzieję na sukces w batalii
przy kawopoju, Oliver wrócił na salę. W niektórych
sytuacjach – a kolejka do bufetu zaliczała się zazwyczaj do
takowych – godzina wydaje się ulotną chwilką, potwierdzając w
ten przewrotny sposób teorię względności. Patrząc na
kłębiący się przed nim dziki tłum Oliver uznał, że nie ma
sensu tracić całej przerwy na oglądanie czyichś pleców i
narażanie się na stratowanie. Bez kawy nie umrze, a czuł, że
przez chwilę musi spokojnie pomyśleć. Kimkolwiek bowiem był
tajemniczy czarodziej, jego słowa nie dawały Oliverowi spokoju.
Sala była jeszcze
prawie pusta. Na ławce, bezpośrednio nad ławą aurorów,
drzemała stara czarownica, która najwyraźniej nie zauważyła
przerwy w rozprawie. Także sąsiad Olivera wyglądał, jakby w ogóle
nie ruszał się ze swojego miejsca. Siedział zatopiony w myślach,
przerzucając stronnice spoczywającej na kolanach książki. Oliver
wdrapał się na swoją galerię i usiadł koło zamyślonego
czarodzieja. Przez chwilę milczał równie zamyślony, aż
wreszcie zebrał się w sobie i zwrócił do nieznajomego.
-
Przepraszam pana… Mógłbym o coś zapytać?
Czarodziej
oderwał się od studiowanej książki i spojrzał na Olivera
rozkojarzonym wzrokiem, próbując wrócić do
rzeczywistości. Młody adwokat zdał sobie sprawę z tego, że
właśnie zaczepił zupełnie obcego człowieka. Wpojona kindersztuba
odezwała się wielkim głosem.
-
Przepraszam, powinienem się przedstawić. Nazywam się Oliver Finch.
- Pancracio
Tambernero. Miło mi.
Mecenas
Tambernero! Przed oczami Olivera stanęła pewna scena sprzed niemal
trzech lat, kiedy to był mimowolnym świadkiem rozmowy między
Madisonem Marbury'm a drugim wspólnikiem kancelarii, Scottem
Stanfordem. Oliver – wtedy jeszcze aplikant tuż przed egzaminem –
został wysłany po jakieś akta do archiwum. Błądził dobrą
chwilę między regałami pełnymi teczek ze starymi sprawami, aż
wreszcie zlokalizował poszukiwane materiały na najniższej półce
regału oznaczonego zieloną tabliczką F6. Schylił się po
nie i już miał się stamtąd ewakuować, gdy gdzieś nad głową
usłyszał głosy. Jednego z rozmawiających – Marbury'ego –
rozpoznał od razu, drugiego zidentyfikował po chwili jako
Stanforda. Naprawdę nie chciał podsłuchiwać, ale rozmawiali tak
głośno, że nie sposób było ich nie słyszeć. Wyraźnie
wściekły adwokat w dość niewybrednych słowach informował
wspólnika, co też sądzi o metodach tego Tambernero. Stanford
nie próbował nawet uspokajać kolegi, filozoficznie
stwierdził tylko, że każdy prędzej czy później musi
przegrać sprawę. Dziś padło na ciebie, ale nie przejmuj się, na
tego szarlatana też kiedyś przyjdzie kolej. Mściwym głosem
Marbury odparł, że z przyjemnością zatańczy na grobie Pancracia
Tambernero. Oliver znał już wtedy pryncypała na tyle dobrze, by
wiedzieć, że ten nie żartował. Wówczas, siedząc jak mysz
pod miotłą i czekając, aż przełożeni sobie pójdą,
Oliver zastanawiał się, kim też był ten, który pokonał
Madisona Marbury'ego. A teraz stał twarzą w twarz z głównym
bohaterem tamtej rozmowy.
-
Cała przyjemność po mojej stronie. Sporo słyszałem o panu… -
urwał, nie chcąc precyzować, co właściwie słyszał o swoim
rozmówcy.
-
O? Doprawdy?
- Tak.
W adwokackich kręgach jest pan postacią dość znaną.
Pancracio
Tambernero uśmiechnął się dziwnie.
-
W kręgach? Czyżbym miał więc przyjemność z kolegą po fachu?
-
Poniekąd. To znaczy, ja… Jestem adwokatem – wydusił wreszcie. –
Ale od niedawna dopiero… Tak dokładnie, to już prawie dwa lata.
- To nie tak od
niedawna, panie mecenasie. – Uśmiech Pancracia błąkał się w
kącikach ust. Zmieszana mina Olivera sprowokowała jednak następne
pytanie. – Nie przywykł pan jeszcze do zwyczajowej tytulatury?
-
Nie za bardzo. – Oliver odwzajemnił uśmiech. – Rzadko mam
okazję…
-
Praktykuje pan, mecenasie?
-
Nie. Tak. Pracuję w kancelarii mecenasa Marbury'ego, ale rzadko
staję na sprawach. – Słysząc nazwisko Marbury'ego Tambernero
uniósł brwi zdziwiony. – Dlatego poza naprawdę oficjalnymi
okazjami prawie nikt się tak do mnie nie zwraca. I wciąż dziwnie
się czuję słysząc „mecenasie Finch". Zdecydowanie wolę
„Oliverze" – urwał, zastanawiając się, czy nie powiedział
za dużo.
Czarodziej
nie odpowiedział. Przez chwilę milczeli – Pancracio zamyślony, a
Oliver zbyt onieśmielony by podjąć konwersację. Wreszcie adwokat
spojrzał zachęcająco na młodszego kolegę.
-
Chciałeś o coś zapytać?
-
Tak, zastanawiałem się właśnie... Wtedy, na rozprawie… Mówił
pan, że ktoś powinien znaleźć mu obrońcę. Czy to nie sam
oskarżony powinien prosić o obronę? I czy w tej sytuacji obrona w
ogóle jest możliwa? Przecież to Magica! Nawet gdyby
obejmował ją Dekret o adwokaturze, to Snape i tak musiałby sam
wnioskować o...
-
Czego oni was teraz uczą na Historii Magii? - przerwał mu
Pancracio. – Magica, stary dobry wynalazek czasów
Inkwizycji, była jednak jak na swoje czasy ustawą postępową,
wprowadzając obronę z urzędu. Faktem jest, że obrońcą mógł
być tylko sędzia albo prokurator - zwłaszcza to ostatnie samo w
sobie jest śmieszne - ale to i tak był znakomity postęp w
porównaniu z tym, co było wcześniej. Kiedyś, jeśli
wpadałeś w łapy inkwizytora, mogłeś mieć tylko nadzieję, że
przekupisz kata, który na stosie udusi cię zanim spłoniesz
żywcem. I nie mówię tu o mugolskich polowaniach na
czarownice. Pamiętasz chyba sławną Wendelinę? - Oliver skinął,
a czarodziej uśmiechnął się kpiąco - Zadziwiające, że z
wykładów Binnsa wszyscy zapamiętują tylko ten fragment.
Nie, mówię o czarodziejskich stosach, które były karą
za zdradę. A zdradą było wszystko, co mogło ujawnić nasz świat.
Począwszy od mieszania się w sprawy tronu, a skończywszy na pomocy
rodzącym. Taki sam stos czekał Edwarda Królotwórcę,
jak i Babcię Ceyshott. Tak, mój chłopcze, nie tylko mugole
palili. Zapamiętaj to sobie.
Oliver
spoglądał na niego z mieszaniną przerażenia i niedowierzania w
oczach.
- I
Bagshott o tym nie pisała?
-
Niechętnie się mówi o niewygodnych detalach tkwiących w
chlubnej przeszłości, nieprawdaż? Wolimy milczeć dyplomatycznie
lub twierdzić, że nic takiego nie miało miejsca. I tracimy z oczu
fakt, że jak na rok 1532 Constitutio Criminalis Magica, choć
w gruncie rzeczy okrutna, była nieomal rewolucyjna. Pomyśl tylko!
Formalne ograniczenie stosowania Crucio. Palić można tylko w
przypadku wyraźnie wskazanych zbrodni. Większy skład sądu... –
Podchwycił zdziwione spojrzenie Olivera. – Tak, Magica
podnosiła liczbę sędziów z trzech do dwunastu. Potem, kiedy
wprowadzaliśmy Kodeks, znów ponieśliśmy liczbę sędziów,
tym razem do czterdziestu ośmiu. Zauważyłeś, iż z przyczyn
niewiadomych zakładamy, że demokratyzacja polega na mnożeniu przez
cztery? No i najważniejsza zmiana ze wszystkich, publiczny obrońca…
- A skoro on mógłby
mieć obrońcę z urzędu i to jest w samej ustawie, dlaczego jeszcze
nikt o tym nie wspomniał?
-
Kolego mecenasie, niewiele pan jeszcze wie o naszym zawodzie. Prawnik
to w gruncie rzeczy rzemieślnik, a jego towarem jest wiedza. Pomysł.
I przewrotna logika, pozwalająca znaleźć wyjście w najmniej
obiecujących okolicznościach. Jednak pomylą się ci, którzy
wierzą, że tę wiedzę odda komuś za dobre słowo. Nie po to
przebija się przez stosy zakurzonych pergaminów i zawikłanych
formuł, żeby potem chwalić się erudycją. O nie, on poczeka, aż
ta wiedza będzie dla kogoś cenna jak życie. Wtedy ją sprzeda. I
zapewniam cię, że za wysoką cenę.
Zapadła
cisza. W końcu Oliver podjął:
-
No dobrze, jeśli ta wiedza jest towarem, dlaczego mówi pan o
tym mnie?
- Dobre
pytanie. - Pancracio zapatrzył się w wiszący nad stołem
sędziowskim wizerunek boskiej Temidy z wagą w jednej, a różdżką
w drugiej dłoni. - Bo widzę w tobie siebie sprzed lat, jakkolwiek
sentymentalnie to brzmi. Niegdyś tak samo wierzyłem w triumf
sprawiedliwości, wierzyłem, że waga Temidy jest idealnie czuła i
nawet najmniejsze ziarno prawdy przechyli szalę na stronę
słuszności. A teraz widzę, że Temida waży wyłącznie spryt
adwokatów stron. Ucieleśniona Sprawiedliwość jest
nauczycielką, sprawdzającą kto lepiej odrobił lekcje. Nie mam
złudzeń, że... - zawiesił głos. Dłonią przymknął powieki,
jakby w kącikach oczu chciał zniszczyć niebezpieczny dowód
rzeczowy. Po chwili odwrócił się patrząc na Olivera dziwnie
błyszczącymi oczyma. - Nazwij mnie staroświeckim idealistą, ale
nadal nie zgadzam się na karmienie żądnych zemsty tłumów
krwią niewinnych. Mówię ci o tym, bo będziesz wiedział, co
z tą wiedzą zrobić. Bo dla ciebie też oczywiste jest, że jeśli
mają skazać tego chłopaka, to nie w taki sposób. Nie w
takim procesie. Po prostu nie tak.
-
Więc dlaczego pan sam tego nie podniesie?
Pancracio
uśmiechnął się lekko.
-
Powiedzmy, że nie cieszę się w tych, jak to ładnie ująłeś,
prawniczych kręgach najlepszą opinią. Błędy młodości... Poza
tym jestem dla niektórych dość, hmmm, niewygodny. Mogę
wymienić przynajmniej tuzin osób na tej sali, które
bardzo ucieszyłyby się widząc mnie na tym zydlu po środku, i to
bez względu na stawiane zarzuty. Nie, mój drogi, dla
wszystkich – z oskarżonym włącznie – lepiej byłoby, żeby
moje nazwisko nie wypłynęło w tej sprawie… A teraz, jeśli nie
masz nic przeciwko, proponuję, byś zapoznał się ze swoją tajną
bronią – to mówiąc wręczył mu podniszczony pergamin z
zakreślonym zielonym atramentem akapitem.
Oliver
rzucił się na wskazany fragment: „Reguła 88. Na prośbę
stron, tak skarżącej jak i oskarżonej, można zezwolić na wzięcie
obrońcy ze składu sądzącego. Obrońca ten, w myśl swojej
przysięgi winien przyczyniać się do przestrzegania
sprawiedliwości…". Już miał zaprotestować, gdy wierny
pielęgnowanemu od lat nawykowi dobrego prawnika doczytał przepis do
końca. I nagle wszystko stało się jasne. Pomysł Pancracia
Tambernero był zaiste genialny w swej prostocie.
Tymczasem ławy
dla publiczności ponownie się zapełniły. Powtórnie
zabrzmiał gong, weszli sędziowie, wprowadzono Snape'a. Marshall
wznowił rozprawę i bez zbędnych wstępów oddał głos
Crouchowi.
- Wysoki
Sądzie – podjął prokurator. – Oskarżenie wnosi o okazanie
Mrocznego Znaku na przedramieniu oskarżonego Severusa Snape'a jako
następny dowód w sprawie.
Po
sali przeszedł pomruk zdziwienia. Dotychczas oskarżenie nie żądało
ujawniania Mrocznego Znaku przez żadnego ze Śmierciożerców.
Ale też innych dowodów dotychczas było aż nadto. Oliver
popatrzył badawczo na prokuratora. Czyżby Crouch był aż tak
zdesperowany?
Prezes
musiał myśleć o tym samym, bo zwrócił się teraz do
prokuratora wyraźnie zdziwiony.
-
Panie prokuratorze, zdaje się, że nie byłoby nas tutaj, gdyby
oskarżony nie miał Mrocznego Znaku? Czyżby oskarżenie zapomniało,
że perspicua vera non sunt probanda?
Crouch
poczerwieniał. Przez chwilę wyglądał, jakby dostał w ciemię
ciężkim przedmiotem, ale otrząsnął się i zaczął bronić
swojego stanowiska.
-
Wysoki Sądzie, oskarżenie wniosło o okazanie symbolu
przynależności do Śmiercio… do zwolenników Tego, Którego
Imienia Nie Można Wymawiać, aby rozwiać wszelkie wątpliwości co
do śmierciożerczej działalności oskarżonego.
Marshall
nie wyglądał na przekonanego. Zwrócił się do pozostałych
sędziów. Oskarżyciel czekał. Po szybkiej wymianie zdań z
sędzią McCorquodale'm Przewodniczący zdecydował się mimo
wszystko dopuścić dowód i polecił oskarżonemu wstać.
Snape usłuchał. Krępujące go łańcuchy zadźwięczały głucho.
Crouch podszedł do niego i wyciągnął dłoń, chcąc złapać
Snape'a za rękę, ten jednak uchylił się i spojrzał na
prokuratora z taką miną, jakby na końcu języka miał pamiętne
Noli me tangere. Nie odrywając oczu od twarzy Croucha,
jednym szarpnięciem podciągnął rękaw szaty ukazując lewe
przedramię.
Publiczność
wyciągnęła szyje. Każdy chciał zobaczyć, jak wygląda piętno
Czarnego Pana. Większość zgromadzonych dojrzała jedynie ciemne
znamię na bladym przedramieniu, ci jednak, którzy siedzieli
najbliżej dostrzegli, że owo ciemne znamię jest w istocie
wyszczerzoną czaszką. Spomiędzy szczęk, jak język, wysuwał się
wąż.
Sala
ucichła. Zgromadzeni wpatrywali się w niego z niemal namacalną
ciekawością, a jednak Snape ani na moment nie spojrzał w dół,
doskonale znał każdy milimetr skóry naznaczonej mrocznym
piętnem. Dłuższą chwilę stał tak, po czym nie czekając na
pozwolenie Prezesa opuścił rękaw i z powrotem opadł na swoje
krzesło.
Jeszcze
przez chwilę Crouch milczał, wreszcie zwrócił się do
sędziów.
-
Wysoki Sądzie! Oskarżenie zakończyło prezentację dowodów.
A w związku z tym wnoszę o…
-
Teraz! – szepnął Pancracio. – Teraz!
-
Ale myślałem…
-
Nie myśl, człowieku, za chwilę będzie za późno!
-
Sprzeciw! – podrywając się z miejsca Oliver wrzasnął pierwsze,
co mu do głowy przyszło. – Sprzeciw!
Sala
zamarła. Crouch urwał wpół słowa. Snape wzdrygnął się,
jakby zamierzał zerwać się z miejsca, jednak w porę opanował się
i znowu znieruchomiał. Maczająca właśnie pióro Amelia
przewróciła kałamarz, oblewając atramentem stół,
siebie i siedzącą najbliżej sędzię Higgins, która nawet
nie zwróciła na to uwagi. Nawet Prezes Wizengamotu stracił
na moment kamienną twarz. Oczy wszystkich zwróciły się w
stronę miejsca wysoko na lewej galerii, w którym czerwony jak
piwonia Oliver Finch właśnie zaczynał rozumieć, co też właściwie
zrobił.
Marshall
opanował się pierwszy.
-
Proszę o spokój! Młody człowieku, racz wyjaśnić, kim
jesteś i czego dotyczy sprzeciw?
-
Wysoki Sądzie, nazywam się Oliver Wendell Finch, jestem adwokatem i
w imieniu oskarżonego Severusa Snape'a, na zasadzie Reguły 88
Constitutio Criminalis Magica, proszę o wyznaczenie obrońcy.
Zawrzało. Zebrani
zaczęli gorączkowo szeptać, ogólne podniecenie było niemal
namacalne. Nawet Snape podniósł wzrok, nie patrzył jednak na
swojego nieoczekiwanego obrońcę, a na oniemiałego Croucha. Ten już
jednak ochłonął z pierwszego zaskoczenia i teraz zwrócił
się bezpośrednio do sędziów.
-
Wysoki Sądzie! Powołana przez mecenasa Fincha reguła nie pozwala
mu na występowanie w tej sprawie, bowiem mecenas Finch, jako osoba
postronna, nie może prosić o obrońcę w imieniu oskarżonego.
Sugeruję, abyśmy zakończyli tę komedię i wrócili do
głównego wątku rozprawy.
Oliver
odetchnął głośno. Słowa prokuratora dotknęły go do żywego, a
gniew wyparł tremę.
-
Wysoki Sądzie! Z całym szacunkiem, mój oponent się myli.
Nie mógłbym – jako osoba postronna – wnosić o
wyznaczenie obrońcy oskarżonego, gdybyśmy opierali się na
Dekrecie o adwokaturze. Jednakże zgodnie z decyzją Najwyższej Rady
Prawa Czarodziejów do procesów zwolenników… Do
procesów Śmierciożerców zastosowanie ma wyłącznie
Constitutio Criminalis Magica. A ta ustawa daje mi podstawę
do działania w imieniu oskarżonego. Na dowód powyższego
wnoszę o odczytanie zdania trzeciego Reguły 88.
Marshall
skinął na wciąż jeszcze skamieniałą Amelię, która
ocknęła się z niejaką trudnością i w kompletnej ciszy odczytała
właściwy przepis:
-
„W imieniu oskarżonego o obrońcę może prosić każdy
przytomny procesowi".
-
Wysoki Sądzie! – powtórzył Oliver. – W imieniu
oskarżonego Severusa Snape'a proszę o wyznaczenie obrońcy.
Atmosfera wśród
publiczności – jeśli to w ogóle możliwe – stała się
jeszcze bardziej napięta. Szeptem komentowano niespodziewany obrót
sytuacji. Jedynie Snape i Pancracio nie wypowiedzieli dotąd ani
słowa. Snape, po chwilowym przebudzeniu spowodowanym wystąpieniem
Olivera, na powrót wbił wzrok w kamienną posadzkę przed
sobą, zaś Pancracio z zimną satysfakcją przyglądał się
bezsilnemu Crouchowi. Patrząc na starszego adwokata odnosiło się
wrażenie, że niczym srogi nauczyciel udziela w ten sposób
reprymendy niedbałemu uczniowi. Tymczasem Przewodniczący z
nieodgadnionym wyrazem twarzy zwrócił się do oskarżyciela.
- Panie
prokuratorze, czy nadal kwestionuje pan legitymację mecenasa Fincha
do złożenia wniosku o wyznaczenie obrońcy dla oskarżonego?
-
Nie, Wysoki Sądzie.
-
Znakomicie. W takim razie zwracam się do składu sędziowskiego. Czy
ktoś z kolegów i koleżanek sędziów podejmie się
obrony oskarżonego Severusa Snape'a?
Zapadło
pełne wyczekiwania milczenie. Sędziowie siedzieli sztywno, nie
patrząc na siebie, rozważając słowa Prezesa. Sędzia Higgins
nerwowo splatała palce, sędzia Brownlie wpatrywał się w pochodnię
nad głową Olivera, sędzia Gainsburgh zacisnęła usta, jakby
podejmując rozpaczliwą decyzję. Marshall czekał.
Wreszcie
w kompletnej ciszy rozległy się wypowiedziane dobitnie słowa:
-
Przyjmuję obowiązki obrońcy.
Oczy
wszystkich zwróciły się w kierunku, skąd dobiegał głos.
Albus Dumbledore powoli podnosił się ze swego miejsca na końcu
ławy sędziowskiej.
perspicua
vera non sunt probanda (łac.) – oczywiste prawdy nie wymagają
dowodu
Noli me
tangere (łac.) - Nie dotykaj mnie! (J 20,17)
