Z MIŁOŚCI
-
Lupin.
Czarodziej odwrócił się, zaskoczony. Po zebraniach
Zakonu Snape znikał zwykle szybciej, niż zdołałbyś powiedzieć
„bahanka". A już na pewno ani mu było w głowie kogoś
zagadywać, zwłaszcza Remusa.
– Gapisz się na mnie, jakbym
odwołał pełnię – mruknął pogardliwie Mistrz Eliksirów.
– Ale, przepraszam. Zapomniałem, że masz zbyt stargane nerwy,
żeby taki podejrzany Śmierciożerca jak ja mógł się do
ciebie znienacka odzywać.
- Severusie... – Lupin uśmiechnął
się ze zmęczeniem. – Słucham cię. Co mogę dla ciebie zrobić?
Czarne oczy studiowały przez chwilę jego twarz.
–
Odprowadź mnie.
Remus zdumiał się jeszcze bardziej. Rzecz
jasna, Snape nie wysilił się na ton prośby czy zachęty –
rzucone niecierpliwie ni to wyzwanie, ni to rozkaz, cały on. Ale –
o co mu chodziło? Porozmawiać mogli równie dobrze na
Grimmaud Place, wszyscy już się zdeportowali. I – „odprowadź"?
Do Hogwartu? Co to miało znaczyć? „Odaportuj mnie"?
-
Ekhemmm... Na piechotę? – spytał delikatnie. Rozmówca
rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Nie, na miotle. Oczywiście, że
na piechotę! Jesteś aż tak tępy!
– Upewniam się tylko...
Zwykle deportowałeś się stąd pod Hogwart... – przypomniał
Remus.
Kolejne nieodgadnione spojrzenie.
– Nie dziś. Idziesz
czy nie?
Lupin zmierzwił bezradnie siwiejącą czuprynę. Chyba
nie wypadało odmówić... Po tylu latach Snape'owi znienacka
zachciewa się wspólnych spacerów... Co mu chodzi po
głowie! Cóż, nie dowie się, jeśli nie pójdzie.
–
Skoro tak ładnie prosisz... – uśmiechnął się spokojnie. Snape
spojrzał na niego dziwnie, ale nie skomentował.
– Zbieraj się,
nie będę czekał do nocy – rzucił tylko i oparł się o drzwi.
Raczej nie chodziło mu o rozmowę, skoro nie odezwał się ani słowem, kiedy opuszczali dom Blacków i wychodzili w noc. Remus ruszył za nim bez pytania, ale czuł się trochę nieswojo, kiedy Snape maszerował szybkim krokiem, nawet nie oglądając się na niego, jakby było mu wszystko jedno, czy drugi czarodziej za nim idzie. Albo jakby był pewien, że to robi. Bo, oczywiście, szedł. Lupin uśmiechnął się – leciutko, smutnawo, przelotnie. Bycie ostatnim Huncwotem – ostatnim prawdziwym Huncwotem – musiało zobowiązywać... „Idziesz czy nie" – rozsądek nakazywał ostrożność, duma radziła skląć – grzecznie - i zostawić na środku chodnika, wspomnienia odsyłały do świętego Munga na relaksacyjne, kilkumiesięczne polegiwanie. Zaś ostatni Huncwot łykał przynętę razem z haczykiem, wędziskiem i ręką, odgryzał palce wędkarza i szedł za ciekawym tropem. Remus uśmiechnął się jeszcze raz na tą myśl. Tym razem uśmiech przetrwał nieco dłużej, ale również zbladł. Przecież nie było już Huncwotów. Jeden nie stworzy całości. W niczym, co by ją spełniło. A za wysoką, ciemną sylwetką Snape'a szedł tylko Remus Lupin, który nie potrafił powiedzieć „nie". Który wierzył w przyjazne gesty. I który bardzo chciał wiedzieć, co tym razem chodziło po głowie Severusowi Snape.
Długo kluczyli po
mugolskim Londynie – w końcu Lupin rozpoznał znajomą ulicę, ale
nie bardzo mógł uwierzyć, że to tam Severus go prowadzi.
Ledwo widoczne w ciemności, niskie budynki, śmietnisko, w którym
grzebał bezpański pies... Jasnowłosy czarodziej zwolnił kroku,
przez moment nie mogąc oderwać wzroku od zwierzęcia. To głupie.
To takie głupie... Ale, tutaj... Pies podniósł łeb –
czujne, półdzikie spojrzenie spotkało się z łagodnym,
intensywnym wzrokiem mężczyzny.
– Lupin!
Remus zamrugał.
Pies, oczywiście, uciekł już dobrą chwilę temu, a on wpatrywał
się jak dureń w obudowany wzgórkami śmieci kontener. Snape
wyprzedził go znacznie i stał teraz pod znajomą budką
telefoniczną, w postawie wyrażającej zniecierpliwienie, ale nie
był chyba szczególnie rozzłoszczony.
A to już było
naprawdę dziwne.
– Tutaj? – spytał Lupin, kiedy spowolnionym
specjalnie krokiem dołączył w końcu do Mistrza Eliksirów.
Ten bez słowa – i bez jednego gniewnego spojrzenia - zgarnął go
do środka budki i podniósł słuchawkę.
– Severus Snape
i Remus Lupin. Do Departamentu Tajemnic. Sprawa tajna – wycedził.
Remus pobladł lekko, ale Snape nie zwrócił na niego
najmniejszej uwagi. Kiedy automat wypluł dwie plakietki, czarodziej
wepchnął jedną towarzyszowi w dłoń i przytrzymał go mocno za
ramię, kiedy budka zjeżdżała w dół – patrzył mu przy
tym badawczo w twarz, jakby obawiał się, że zechce się znienacka
zdeportować. Lupin odchrząknął nerwowo.
– Po co mnie tu
prowadzisz? W środku nocy?
Czarne oczy spojrzały bez wyrazu.
–
Zobaczysz...
Zjechali do pustego holu – Snape wciąż zaciskał
dłoń na ramieniu Remusa.
– Nie ucieknę ci! – zaprotestował
Gryfon. – To znaczy... Powiedz mi po prostu...
– Zobaczysz –
uciął Mistrz Eliksirów. Pociągnął drugiego czarodzieja
korytarzem, wyciągając z fałd płaszcza różdżkę, ale nie
było tutaj nikogo – tylko woda lała się z odbudowanej, złocistej
fontanny. Korytarz, winda... Palce Snape'a coraz mocniej wbijały
się w ramię Lupina.
– Na Merlina, po co tam idziemy!
- Ja
nigdzie nie idę... Ja tędy tylko przechodziłem. Cicho bądź,
Lupin.
– Severusie! Powiedzże...
– Cicho bądź. Nie dla
mnie. Dla niego.
- ...
Winda, zgrzytając niemiłosiernie,
zjechała w końcu do Departamentu Tajemnic. Korytarz i okrągłe
pomieszczenie pełne drzwi. Remus zadrżał, kiedy Snape puścił
znienacka jego ramię. Ten niezbyt przyjazny gest dawał przynajmniej
jakąś namiastkę pokrzepienia. Słodki Merlinie... Co ten człowiek
wymyślił! Do tej pory Remusowi zdawało się, że doskonale wie,
czego się po swoim wypróbowanym nieprzyjacielu spodziewać,
ale przecież... Nie. Nie, nie, nie. To była po prostu kolejna,
głupia myśl, jeszcze głupsza niż patrzenie w oczy każdemu psu na
londyńskich śmietniskach. To przecież był Snape. I Syriusz. Nie.
Niemożliwe. Nierealne. Ruszył szybciej do przodu, ale jego
towarzysz zatrzymał go w miejscu, znowu zaciskając dłoń na jego
ramieniu.
– Tamte drzwi. – Wskazał końcem różdżki –
nad progiem zapalił się srebrny ognik. – Ale, Lupin. Posłuchaj
mnie przez chwilę. Uważnie. – Czarne oczy wpatrywały się w
twarz Gryfona tak intensywnie, jakby chciały przeniknąć go na
wylot. Remus nie mógł się jednak domyślić, czy Severus
wciąż jest zniecierpliwiony, zły, czy zdenerwowany.
– Lupin.
Nie wszystko w życiu jest takie proste, jak się wydaje. Pomyśl nad
tym przez chwilę, zanim tam wejdziesz. To raz. A dwa, ponieważ nie
wszystko w życiu jest proste, przysięgnij mi, że kiedy tam
wejdziesz, nie zrobisz nic... gryfońskiego.
Remus bez trudu
domyślił się, że był to raczej eufemizm dla ostrzejszego słowa,
ale i tak mocno się zdziwił.
– Ja... Nie rozumiem...
–
Jasne, że nie rozumiesz. Ty w ogóle nic nie rozumiesz. Lupin,
są pewne zasady. Są... Układy, które można zawierać.
Przestrzenne. A wy, Gryfoni, tylko byście pędzili na łeb i...
Nieważne. Pomyśl, zanim zrobisz cokolwiek. I przysięgnij, że nie
zrobisz nic gryfońskiego.
– Ja...
– Przysięgnij!
–
Przysięgam...
– Nie wszystko jest takie proste, na jakie
wygląda. I przysiągłeś nie reagować po gryfońsku. Pamiętaj.
–
Nie wszystko jest takie proste, na jakie wygląda. I przysiągłem
nie reagować po gryfońsku. Pamiętam – powtarzał oszołomiony
Remus.
– Lupin. To nie są żarty. Jeśli zrobisz coś... Jeśli
zrobisz cokolwiek, pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś.
I jeśli myślisz, że do tej pory podle cię traktowałem, to nie
widziałeś podłego traktowania.
– Ale... Dlaczego...
–
Nie dla ciebie. Dla... Dla niego.
– Co!
– Wchodź!
–
A ty!
– Ja tędy tylko przechodzę...Odszedł
o kilka kroków od drzwi i odwrócił się plecami. Remus
splótł palce i zacisnął powieki. Słodki Merlinie... Nie.
Nie, nie, nie. Nie-mo-żli-wość.
Wszedł do środka.
Kamienny
amfiteatr, kamienne podium, kamienny łuk. Czarna, falująca
kurtyna.
Siedział na podium – jasnoszare oczy wpatrywały się
spokojnie w Lupina. W kąciku warg przysiadł życzliwy uśmiech,
gotów wypłynąć na pierwszy przyjazny sygnał ze strony
Remusa.
Są... Układy, które można zawierać. I
przysięgnij, że nie zrobisz nic gryfońskiego.
– Witam –
przywitał się uprzejmie Lucjusz Malfoy.
Ten... Ten...
Przysięgnij, że nie zrobisz nic gryfońskiego.
Ale
ten...
Przysięgnij, że nie zrobisz nic gryfońskiego.
Malfoy obserwował go spokojnie srebrnoszarymi oczyma.
–
Tylko bez nerwów... Doprawdy nie musimy ciskać w siebie
klątwami przy każdym spotkaniu... Ale chyba naprawdę go kochałeś,
Lupin – stwierdził z wyraźnym zadowoleniem.
– Co!
–
Blacka, oczywiście. Bardzo dobrze... Myślę, że zdołamy się
porozumieć.
– Słucham!
– Och, spokojnie. Specjalnie
prosiłem Severusa, żeby sprowadził cię tu – nieprzygotowanego.
Chciałem się upewnić, że to prawda.
– Że...
– Że na
pewno go kochałeś. To znaczy, Blacka, rzecz jasna, nie Severusa...
– Malfoy uśmiechnął się leciutko na taki absurd. –
Przepraszam. Wiem co nieco o waszej... małej wojnie. Ale, usiądź.
Porozmawiamy.
– Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. – Remus
drżącą nieznacznie ręką wymierzył różdżkę w gardło
drugiego czarodzieja. – Ty... Wy, Śmierciożercy... Zabiliście
Syriusza, a teraz oczekujesz...
– Kochałeś go – powtórzył
po raz trzeci Malfoy. Nie sięgnął po własną różdżkę,
cały czas tylko przyglądał się ze spokojem Lupinowi. –
Usiądźże. Oczywiście, możemy zacząć od avada kedavra.
Ale zawarłem z Severusem pewien układ i z mojej strony nie dojdzie
do niczego... niewybaczalnego. Jak sądzę, możesz okazać
przynajmniej takie minimum dobrej woli?
Remus zaciskał palce na
różdżce.
Przysięgnij, że nie zrobisz nic
gryfońskiego.
Przysięgnij, że nie zrobisz nic gryfońskiego.
Nie rozmawiać z nim... Wyjść...
– Czemu miałbym...
–
Dobrze, dobrze. Stój sobie tak, a ja będę mówił.
Skoro naprawdę go kochałeś – posłuchasz. Otóż... Nie ma
sensu owijać w bawełnę, już nie. Mam pewien kłopot z twoim
przyjacielem.
– Co! – Lupin mimowolnie obejrzał się w
stronę drzwi do komnaty. Malfoy znowu się uśmiechnął – trochę
bardziej męczeńsko.
– Och, nie z Severusem przecież! Wiem
dosyć, jeśli nie o tobie, to o nim, żeby nie posądzić was o
minimalny choćby stopień zaprzyjaźnienia. Mój kłopot,
rzecz jasna, dotyczy Syriusza Blacka.
Remus wpatrywał się w
niego, oniemiały.
– Lupin, naprawdę powinieneś usiąść. Nie
wyglądasz najlepiej... A do pełni jeszcze kawał czasu... Do rzeczy
jednak. Nie rób takich min. Zdaję sobie sprawę, że Black
nie żyje. Ciężko by mi było ten fakt przegapić, ale to może
pomińmy milczeniem. Otóż, w zasadzie, właśnie fakt, że
nie żyje, stanowi mój kłopot.
Lucjusz Malfoy ze
zmarszczonymi w niezadowoleniu brwiami przyglądał się falującej,
czarnej kurtynie, podczas gdy Remus usiłował pozbierać myśli.
Syriusz! Co... Jak...
– Oczywiście, nie możesz mieć
najmniejszego pojęcia, o co chodzi. – Arystokrata uśmiechnął
się kwaśno. – Otóż... Sprawa dotyczy mojej żony. A przez
nią również mnie. Moja rodzina jest bardzo tradycyjna i
związek małżeński, który zawarłem z Narcyzą Black,
opierał się na bardzo... starożytnym rytuale. Wszystkie
zobowiązania, oparte na esencji magicznej, które jedno z nas
podejmuje, przechodzą na obydwoje współmałżonków. I
nie tylko zobowiązania, ale to nas chwilowo nie musi interesować.
I
co z tego! – chciał wykrzyczeć Remus.
– Cała sprawa
wynikła, jak dla mnie, kilka tygodni temu, jako że mojej żonie
nigdy nie przyszło do głowy, by mi o tym wspomnieć... –
kontynuował Lucjusz. - Poniekąd zrozumiałe, ale teraz niestety nie
ułatwi nam to rozwiązania sprawy... Otóż, dawno temu,
jeszcze w dzieciństwie, Syriusz Black uratował swojej kuzynce
Narcyzie życie.
Lupin już tylko patrzył – im dalej w Zakazany
Las, tym bardziej brzmiało to jak jakiś obłęd. Malfoy spojrzał
na niego pobłażliwie.
– Wiem, wiem. Zabrzmiało
melodramatycznie. I nieco nie na temat. Zapewniam jednak, że
ito/i jest właśnie temat. Chodziło o jakiś drobiazg,
dziecinne przepychanki, nikt tego nie traktował poważnie. Aż do
teraz... A mnie pozostał kłopot.
Przysięgnij, że nie
zrobisz nic gryfońskiego.
Przysięgnij, że nie zrobisz nic
gryfońskiego.
Do diabła z tym... Ten jeden raz... Dla niego
nie musiał być oazą spokoju.
Dygocące z bezsilnej złości
ręce, pojedyncza łza z pałających oczu, różdżka
wymierzona w gardło Śmierciożercy.
– Kłopot! Kłopot! –
krzyknął Lupin. Głos odbił się od ścian amfiteatru jak od
rzymskiej areny i umilkł, wchłonięty przez ciemną kurtynę
pośrodku.
– Kłopot... – powtórzył cicho Remus. –
Zabiliście go! Ty i inni Śmierciożercy! A teraz przychodzisz tu i
śmiesz mówić o kłopocie!
Malfoy spoglądał na niego z
chłodnym spokojem.
– Lupin. Awanturami nie zdołasz go
wskrzesić.
– Ty...!
– Awanturami. Nie. Zdołasz. Go.
Wskrzesić.
- ...
Gryfon stał zszokowany, drżący, ręka z
różdżką opadła jak spetryfikowana.
– Co... Co ty w
ogóle mówisz!
– Teraz mnie słuchasz... Doskonale
– stwierdził z zadowoleniem Śmierciożerca. – Schowaj tę
różdżkę. Niewybaczalne niczego nie załatwią. Zresztą,
łamanie układów Severusa dopiero jest... Niewybaczalne. A
zatem, kłopot z Blackiem...
– Nie nazywaj go „kłopotem"!
Nie będę cię słuchał.
Spokojny, wyważony uśmiech.
–
Kochałeś go.
– Dług życia, Lupin. Piekielnie niewygodna
rzecz, zwłaszcza teraz. Cóż, gdybym wiedział o tym
wcześniej, można byłoby zawczasu wyrównać rachunki...
-
Ot, tak, na zawołanie!
– A dlaczego nie?
– Dług życia!
Malfoy, nie wszystko można załatwić układem! Nie wszystko w życiu
jest takie proste!
– Zdziwiłbyś się, Lupin... Ale nie musimy
teraz się nawzajem uświadamiać, dzięki Merlinowi. Do rzeczy. Jak
wiesz, byłem tutaj, kiedy Black zginął.
– Kiedy został
zabity.
– Owszem. Kiedy Bellatrix go zabiła. Jego kuzynka. Moja
szwagierka. I tu po części zaczyna się problem.
– Nadal nie
rozumiem.
– Widzisz, zasady... zobowiązania Narcyzy, a przez
nią i mojego, wymagały, żebym jakoś pomógł Blackowi. Abym
zwrócił ten dług.
– CO!
– Och, wiem, że to
śmieszne. Idiotyczne nawet. Że też moja żona musiała się
wplątać w taką historię... Niestety. Kiedy Black został zabity,
moją rodzinę wiązał z nim dług życia. Moje... poczynania tamtej
nocy zostały potraktowane jako złamanie zobowiązania. Tym
poważniejsze, że Black i Narcyza byli spokrewnieni. Z chwilą jego
śmierci moja rodzina została obciążona klątwą, która z
każdym dniem nabiera mocy.
– Chcesz powiedzieć...
– Że
jesteśmy na najlepszej drodze do przyspieszonego i nader
nieprzyjemnego pecha lub śmierci, owszem.
– To...
–
Śmieszne i idiotyczne, owszem. Bez obaw jednak, nie zamierzam do
tego dopuścić.
– Co! Niby jak...
– To chyba dosyć
oczywiste? Zamierzam temu zapobiec, zwracając ten przeklęty
dług.
Przysięgnij, że nie zrobisz nic gryfońskiego.
Przysięgnij, że
nie zrobisz nic gryfońskiego.
Ale przecież – już za późno
na „gryfoznizm"...
– Syriusz. Nie. Żyje. – Lupin już
tylko westchnął ze zmęczeniem.
Malfoy obserwował go z
rozbawieniem.
– Lupin... Pomyśl przez chwilę. Nie jestem
idiotą ani wariatem. Nie porywam się na przegrane sprawy. Wiem aż
nazbyt dobrze, że Black nie żyje. Cóż – w takim razie
musimy coś z tym zrobić, czyż nie?
Nie.
Nie, nie, nie.
Od
śmierci Syriusza Remus odarł już z piór dosyć szaleńczych,
rozpaczliwych nadziei – Harry'ego i nie tylko, nawet własnych,
ukrywanych w huncwotowej, już zamkniętej części serca. Nie, nie,
nie. Nie-mo-żli-wość.
– Nie będę cię słuchał.
Zwariowałeś. Nie będę cię słuchał.
– Kochałeś go.
A
mówią, że z magicznych słów Śmierciożercy znają
głownie „avada kedavra"...
– Nie uwierzę, że chcesz go
stamtąd wyciągnąć. – Remus mierzwił bezradnie palcami włosy.
–
Czemu miałbym chcieć? Jest mi wszystko jedno, w jakim stanie
zdrowia znajduje się twój przyjaciel. Tyle, że akurat muszę
go stamtąd wyciągnąć. A tak nawiasem mówiąc – to ty go
wyciągniesz.
– Ja!
– Ty go kochałeś. Widzisz, tu
dochodzimy do sedna sprawy. Jest taki rytuał, który można tu
wykorzystać. Sprawdziłem wszystko dokładnie. Oczywiście, twój
zacny Dyrektor nigdy by się nie zgodził go użyć, nawet, jeśli,
jak zakładam, zna samą ideę.
– Czarna Magia.
–
Powiedziałbym, że najbielsza z bielszych.
– Co!
–
Właśnie tak, Lupin. Tyle, że wymaga pewnego wyboru.
–
Mniejsze zło...
– I znów się mylisz. Raczej równe
dobro. Choć mnie po raz kolejny jest wszystko jedno... Nieważne.
Nie wietrz wszędzie zła, bo zostaniesz Śmierciożercą. A wtedy
musielibyśmy cię wszyscy tolerować...
– Przestań się
wykręcać! Mów o Syriuszu! O co ci chodzi! Czego ode mnie
chcesz! Mów wprost!
– Gryfoni... – Malfoy roześmiał
się sucho. – Już mówię, mówię. To całkiem
proste. Możemy go stamtąd wyciągnąć. Żywego, z ciałem, z
duchem, w stanie nietkniętym i nienaruszonym.
– Ale!
– To
kurtyna na arenę... Nikt nie może być pewnym, co się dzieje po
drugiej stronie. Nie można nikogo stamtąd wyrwać, bo załamie się
równowaga, pękną kolumny i – Merlin jeden wie, jaka
nastąpi katastrofa. – Malfoy w tonie towarzyskiej pogawędki
wskazał na łuk z czarną zasłoną. Remus wpatrywał się w niego
ze zmarszczonym czołem.
– Więc?
– Więc, trzeba zachować
równowagę. Wystawić na arenę inną ofiarę. Jednym słowem
– zapłacić. – Śmierciożerca westchnął refleksyjnie, jakby
nad interesownością tego świata. Lupin milczał, nie dowierzając.
Malfoy pokiwał głową z najlżejszym uśmiechem.
– Kochałeś
go – przypomniał. – Och, oczywiście, przemyśl to sobie. To
poważna decyzja. Nie mogę na ciebie naciskać, ja to tylko...
Aranżuję. I celebruję rytuał...
– I przez to twój
problem się rozwiąże! – wychrypiał w końcu Remus przez
ściśnięte gardło.
Spokojne, prawie łagodne spojrzenie
srebrnoszarych oczu.
– To był mały dług. Płacę tylko tyle,
ile się należy. A ja, mój drogi, wiem wszystko o
należnościach... Zresztą, to ma być z miłości. Oczywiście, nie
ty jeden go kochałeś... Idź, popytaj. Pomyśl. Ja, tak czy
inaczej, będę tutaj za trzy dni. Do zobaczenia, Lupin.
Remus wstał,
zaciskając w kieszeni palce na różdżce.
Przysięgnij,
że nie zrobisz nic gryfońskiego.
Przysięgnij, że nie zrobisz
nic gryfońskiego.
– Zasłużyłeś, żeby umrzeć. Ty i
twoja rodzina. Zasłużyliście na to.
Kolejne zwodniczo łagodne
spojrzenie.
– Jeśli go nie kochałeś, po prostu nie wracaj...
Wyszedł z komnaty właściwie tylko dlatego, że Malfoy tam został. Mógłby stać i wpatrywać się bez końca w falującą kusząco kurtynę. Mógłby usiąść tam i płakać – za niemożliwością. Nie-mo-żli-wość. Znał to już. Poznał wszystkie warianty. Prowadziły donikąd. Kochał Syriusza. Syriusz nie żył. Nie wszystko można było zmienić zaklęciem. Nie dało się powstrzymać pełni. Ale chciałby tam zostać i wspominać go. Wspominać Syriusza. Albo krzyczeć, tak - tak po gryfońsku. Tyle, że Malfoy nie ruszył się z miejsca, żegnając go wyrachowanym uśmiechem. Lupin wyszedł więc na zewnątrz, zamykając za sobą cicho drzwi. Tłumaczył to tyle razy, wytłumaczy raz jeszcze. Tym łatwiej, że sobie. Tym... łatwiej? Dość. Syriusz. Nie. Żyje. Choćby był nie wiadomo jak bardzo kochany. Nie żyje.
Snape
stał odwrócony tyłem – szczupła, ciemna sylwetka,
zadomowiona wśród cieni i tajemnic. Spojrzał przez ramię na
Lupina i nie czekając na niego, pomaszerował do wyjścia, otulając
się płaszczem, jakby chciał się przed czymś osłonić. Remus
ruszył za nim.
– Zaczekaj – rzucił cicho. Żadnego odzewu.
–
Zaczekaj! – powtórzył głośniej. Mistrz Eliksirów
zatrzymał się i odwrócił. Jego twarz nie wyrażała żadnych
emocji.
– On kłamał – stwierdził ze znużeniem Remus. Przez
chwilę miał ochotę potrząsnąć złośliwym Ślizgonem,
wykrzyczeć żal o ten zbyt okrutny żart. Wolałby cruciatusa.
Słodki Merlinie, wolałby pełnię bez tojadu. Wolałby...
–
Nie kłamał.
Spokojnie, wyzywająco.
Szczerze.
Lupin
zapatrzył się na Snape'a, bezradny i bezbronny, ale tamten nie
powiedział już nic więcej, czekając z zaciśniętymi ustami i
twarzą bez wyrazu. Remus usiadł na posadzce, tam, pośrodku
korytarza, i objął rękami głowę. Myśli wirowały wokół
czarnej kurtyny. Falowała nieustannie, jakby tłukły w nią
gniewne, gryfońskie pięści.
– Malfoy miał być w Azkabanie!
– Czarodziej spojrzał z wyrzutem na Severusa.
– Zwolniony do
czasu rozprawy. – Mistrz Eliksirów wzruszył pogardliwie
ramionami. – Przewidywalne.
Lupin pokiwał głową, ściskając
skronie.
– Może. Może. Ale to, co mówił... To są
bzdury. Kłamstwo albo bzdury. To jest niemożliwe.
– On nie
kłamał.
Remus podniósł głowę i spojrzał
triumfująco.
– Wiedziałbyś, gdyby... gdyby był sposób.
Powiedziałbyś mi!
Cisza.
Wzruszenie ramion.
– Nigdy nie
szukałem – stwierdził obojętnie Snape. – A gdybym nawet
natknął się na coś takiego wcześniej, Dyrektor nigdy by się nie
zgodził. Ja mam zobowiązania wobec Albusa, Lupin. On
– zerknięcie na zamknięte drzwi komnaty – nie ma żadnych.
–
Powiedział, że to nie czarna magia! – zaprotestował Remus.
Mistrz Eliksirów spojrzał na niego z góry.
–
Pomyśl przez moment. Myślisz, że Dyrektor pozwoliłby ci to
zrobić?
– Przecież... Syriusz...
– A Remus? – zadrwił
Snape, wypluwając jego imię jak obelgę. – Albus musi myśleć o
żywych.
– A ty!
– Ja tylko tędy przechodzę. Nie mieszaj
mnie w to, Lupin. To twoja decyzja. – Snape z obojętną miną
patrzył na skulonego Gryfona. Remus podniósł na niego wzrok.
Powoli się uspokajał.
– Ty... Użyłeś legimencji? Nie
kłamał?
– Szczery jak Puchon po Veritasserum – wykrzywił
się jego towarzysz.
– A ten rytuał...
Cisza.
– Byłem
ciekawy – przyznał niechętnie Snape. – Pokazał mi księgę,
sprawdziłem to dość dokładnie. Ale on wciąż ma oryginał, więc
się bez niego nie obejdziesz. Zaklęcia i runy. Magia wymiany.
Majstersztyk...
– Ale czy zadziała!
– Lupin. Nie sztuka
machnięciem różdżki zrobić pośmiewisko z bogina. Daj
Longbottomowi kociołek, a zrobi katastrofę z najprostszego
eliksiru. Zapewniam cię jednak, że Malfoy w niczym nie przypomina
Longbottoma. A taka tradycyjna magia, zwłaszcza magia rytuałów
wymiany, to od dawna jego specjalność. Jedna z wielu.
– Kiedy
akurat nie rzuca Niewybaczalnych.
– Właśnie.
Snape odwrócił
się i ruszył przed siebie, nie czekając już w ogóle na
Lupina. Gryfon w końcu musiał podnieść się na nogi i prawie biec
za drugim czarodziejem.
– A właściwie... Dlaczego ty to
robisz? To jedno mi powiedz. Dlaczego? – zapytał, doganiając
Snape'a.
Cisza.
– Nic nie robię – burknął Mistrz
Eliksirów, nie zwalniając kroku. – Ja tylko...
– Tylko
tędy przechodzisz, wiem. Ale dlaczego tędy przechodzisz!
Cisza.
Snape uniósł wyzywająco brew.
– Kochałeś
go.
– Tak! Kochałem go! Słodki Merlinie, Severusie...
–
Zamknij oczy, myśl o Blacku i nie zaprzątaj sobie mną głowy.
–
Severusie.
– Ja. Tylko. Tędy. Przechodzę.
Na zewnątrz
trwała głęboka noc. Snape zaszczycił towarzysza lekkim skinieniem
głowy i znikł, znowu otulając się czarnym płaszczem. Lupin
został sam na mugolskiej ulicy, pełnej rozwłóczonych
śmieci. Po psie nie zostało ani śladu – a szkoda, pasowałby do
całego obrazka. Nocne cienie zza pleców Lupina transmutowały
cichaczem zwykłą uliczkę w czarodziejski zaułek, a srebrzysta
poświata nawet brudne rynsztoki stroiła w brokaty. Remus uśmiechnął
się impulsywnie na tę myśl. Kochał życie. Papiery poruszane
wiatrem szeleściły jak oswojone jeże pod Trzema Miotłami. Kolejny
nieśmiały uśmiech Remusa. Kochał życie...
Cisza.
Spojrzał
w niebo.
Księżyc jak zawsze straszył widmem pełni –
niezależnie od kwadry. A Mugole już od dawna wbijali w niego
chorągiewki... Syriusz chciałby zobaczyć fotografie.
– Do
zobaczenia za trzy dni – powiedział głośno, zanim się
zdeportował.
Gdzieś w ciemności srebrnoszare oczy błysnęły
zadowoleniem...Severus Snape miał dla Malfoya tylko minutę.
Arystokrata nie był z tego zbyt zadowolony. Cóż, ludzie
zwykle reagowali na osobę Mistrza Eliksirów właśnie
niezadowoleniem. Zabawne jednak, jak niewielu okazywało mu to
wprost.
– Severusie... – mruknął Malfoy. Nie bawił się w
uśmiechy, zbyt długo się znali. Na narzekanie był jednak zbyt
wyrachowany. – Skoro się spieszysz, będę się streszczać...
Dziękuję za pośrednictwo. Ten Gryfon jest już nasz – wróci
tu grzecznie jak piesek.
Snape wzruszył ramionami.
–
Oczywiście – rzucił krótko. – Pilnuj tylko swojego
rytuału, a dostaniesz to, czego potrzebujesz.
– A nasz Gryfon,
oczywiście, dostanie to, czego pragnie – dopowiedział Malfoy.
Mistrz Eliksirów skrzywił się wściekle.
–
Niestety.
Teraz dopiero Lucjusz uśmiechnął się lekko.
–
Wiem, dlaczego to robisz, Severusie. I, naprawdę, uważam, że to
rozkoszne.
Coś błysnęło dziwnie w nieprzeniknionych oczach.
–
Bezbrzeżnie.
W tych dniach Dwór Malfoyów bywał przeważnie pusty, zimny i ciemny. Gospodarz aportował się przed bramą. Powitała go cisza i znajome, wyniosłe cienie. Zawahał się przed wejściem do środka – odruchowo, mimo pustki wokół i nocnej pory, rzucił zaklęcie utajniające. Schował różdżkę i wyciągnął przed siebie obie dłonie. Marszcząc brwi, wpatrywał się w nie przez kilka płynących leniwie sekund. Nie zdejmował zaklęcia maskującego – ciemniejące plamy zaczynały dopiero wypełzać gdzieniegdzie spod skóry, ale i tak nie miał ochoty na nie patrzeć. Czekał na co innego. Po niecałej minucie drgnęła lewa ręka. Prawa. Znowu. Jeszcze łatwo było to opanować, ale... Ale. Niech piekło pochłonie dług życia. Cóż, czas najwyższy, żeby ten lunatyczny Gryfon przydał się do czegoś.
Narcyza wpółleżała na sofie w małym
salonie. Oprócz ognia na kominku nie świeciło się żadne
światło. W półmroku jej twarz, naznaczona przez klątwę
śmierci kuzyna, wyglądała na zaledwie – zmęczoną.
– Za
trzy dni będzie po wszystkim – oznajmił butnie Lucjusz. Spojrzała
na niego i skinęła powoli głową.
– Dobrze – wyrzekła
bezbarwnym głosem. Dłonie drżały jej widocznie. Uniosła głowę
i spojrzała na męża. – Rozmawiałam z Bellatrix.
Skrzywił
się na samo wspomnienie szwagierki. Ta bezmyślna furiatka...! Gdyby
trafiła tym przeklętym zaklęciem o kilkanaście cali w bok...
Black mógłby dać się zabić w jakiejś innej potyczce,
kiedy on sam byłby gdzieś daleko.
– Oczywiście, niczego się
nie domyśla. – To nie było pytanie.
– Oczywiście –
zapewniła spokojnie Narcyza. – Użyłam zaklęć maskujących. Nie
trzymałam rąk na widoku. Zresztą, nie rozmawiałyśmy
bezpośrednio...
– I cóż u kochanej Belli? – spytał
sarkastycznie.
– Walczy dla Czarnego Pana. Jest wolna. Zabija.
Kwitnie – podsumowała, zerkając przepraszająco na męża. Ręce
drżały jej coraz mocniej. Lucjusz zagryzł wargi, całą siłą
woli utrzymując własne dłonie bez ruchu. Kwitnie, ta...
Kilkanaście cali w bok...
– Jeszcze tylko trzy dni –
przypomniał głośno sobie i żonie, ruszając do wyjścia z salonu.
Narcyza rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie.
– I... Wszystko
się uda?
– Lupin kochał Blacka. Nie oprze się. Nie mógłby.
Zrobi co trzeba. - Lucjusz uśmiechnął się z wyrachowaną
aprobatą, nawet nie odwracając się do żony. – I Severus nas nie
zawiedzie.
– Nie? – mruknęła z tyłu pani Malfoy.
–
Och, nie mógłby...
– Aa... Nie?
Roześmiał się –
echo w pustych korytarzach odbiło dźwięk jakby niechętnie,
nieprzywykłe do takich ekscesów.
– Wyrzuty sumienia –
straszna rzecz... Rozkoszne, po prostu rozkoszne. Severus nas nie
zawiedzie. – Wyszedł, uparcie powstrzymując drżenie rąk. Za
jego plecami Narcyza pokiwała głową.
– Nie mógłby...
W ciągu tych trzech dni Remus nie miał okazji zobaczyć się
z Harrym. Przyznawał przed sobą, że zapewne powinien był jej
poszukać. Ale nie ufał tej sytuacji na tyle, by jeszcze wciągać w
nią chłopca. Już nie chłopca – upomniał się. Mężczyznę.
Ale tym bardziej nie mógł go obarczać nowym szokiem – ani
niepewną nadzieją, ani przedwczesną żałobą. Oczywiście,
należałoby mu zostawić jakąś otuchę. Przemycić jakieś
pożegnanie, które sprawi, że później będzie
Harry'emu łatwiej. Lepiej jednak było nie zwracać na siebie
uwagi. Chłopiec... Harry jest ostatnio wyczulony na niedomówienia.
On sam zawsze był lepszy w ukrywaniu prawdy niż w kłamstwach,
ale...
Jeśli Severus ma rację, jeśli Malfoy nie kłamał,
wkrótce za Remusa przemówi
Syriusz.
Zrozumieją.
Syriusz... Remus uśmiechnął się do
swoich myśli.
Nie tylko Harry'emu to imię pomagało odpędzać
dementory...
Trzeciego wieczora wyszedł wcześniej,
wystawiając twarz na powiewy chłodnego, przyjemnego wiatru.
Wrażliwe zmysły zareagowały napięciem, gdy tuż obok aportował
się drugi czarodziej.
– Severusie. – Lupin uśmiechnął się
łagodnie. – Odprowadzasz mnie?
– Jak widać. – Snape nawet
na niego nie spojrzał; szedł miarowym krokiem, sztywno
wyprostowany, z nieprzeniknioną miną.
– Będziesz może...
przechodził... w pobliżu w trakcie tej... wymiany? –
spytał nieśmiało Remus.
– Nie.
Gryfon stłumił
westchnienie, ganiąc się w duchu za śmieszność.
– Będę za
drzwiami – dopowiedział niespodziewanie Mistrz Eliksirów.
Głos mu nie złagodniał, ale dorzucił jeszcze: - Formuła zaklęcia
dopuszcza udział tylko rzucającego i... wymieniającego się.
–
Rozumiem... W takim razie powiem ci to już teraz.
– Co znowu?
–
Dziękuję.
Snape spojrzał na niego – niechętnie,
nieżyczliwie.
– Nie mnie. Nie ty. Nie dziękuj.
Remus zdołał
zachować milczenie przez dłuższą chwilę. W końcu jednak musiał
zapytać.
– Dlaczego?
Jego towarzysz zatrzymał się i
spojrzał mu prosto w twarz.
– Nie mam obowiązku ci się
tłumaczyć, Lupin. I nie będę ci się tłumaczyć. Nie chciałbym
jednak, żebyś... zabrał ze sobą... jakieś idiotyczne domysły.
Więc słuchaj: nie robię tego dla ciebie. I. Na pewno. Nie robię.
Tego. Dla niego!
Twarz Snape'a o cal od twarzy Lupina. Czarne
oczy gorączkowo wpatrzone w jego źrenice.
Remus bez trudu
wytrzymał spojrzenie.
– Rozumiem – powiedział
spokojnie.
Współczucie. Żal. To były emocje do „zabrania
ze sobą". Severus na pewno ich sobie nie życzył. Nie od
Lupina.
– Rozumiem – powtórzył Gryfon bardziej
dobitnie. Snape zmrużył oczy i odsunął się z powrotem w swoją
maskę.
– Stąd można się już aportować – mruknął i
skinąwszy na towarzysza, znikł z cichym trzaskiem. Remus pozostał
na moment sam.
– Rozumiem – szepnął w noc. Jak dobrze
rozumiał...
Severus, oczywiście, nawet nie podał mu ręki
przed drzwiami Sali Śmierci. Obdarzył go tylko długim, ponurym
spojrzeniem i skinieniem głowy.
– Cóż, Severusie.
Bywaj... Wybacz, że nie starałem się bardziej. Wtedy, teraz...
Wybacz. Życzę ci szczęścia. – Remus również pochylił
głowę w pozdrowieniu. Ślizgon bez słowa odprawił go do ciemnych
drzwi machnięciem ręki. Kiedy Lupin zatrzymał się na progu, by
nabrać oddechu, mruknął zza jego pleców:
- Uda się.
Wszystko i bez wyjątku.
– Dziękuję – powiedział raz
jeszcze Remus.
Wszedł do komnaty i starannie zamknął za sobą
drzwi.
W rogach paliły się skromne, białe świece.
Malfoy
klęczał na posadzce, rysując czerwoną kredą runy. Gdzieś w
sercu Remusa zakiełkowało słabe ukłucie gniewu. Czy naprawdę był
aż tak przewidywalny, nawet dla zdeprawowanego Śmierciożercy!
Gniew wysunął pazurki, po czym cicho cofnął się i przepadł.
Remus westchnął. Oczywiście, że był aż tak przewidywalny. Tak
miało być. I on sam, i Malfoy dobrze wiedzieli, że nie mógł
wybrać inaczej.
Przyjrzał się znakom. Ze swoich lekcji
starożytnych runów pamiętał tylko piąte przez dziesiąte.
Rozpoznał Hagalaz – symbol odrodzenia i przemiany. Stosowne,
stosowne... Malfoy starannie wypisał run nieco przypominający „H"
tuż przed kamiennym łukiem. Nieco dalej – o ile dobrze kojarzył
powyginany kształt – Pertro? Petrio? – w każdym razie run losu
i przeznaczenia. Znak ujęty był w siatkę schematycznych linii,
biegnących między progiem łuku, x-kształtnym runem rozterki i
pustym miejscem po prawej stronie.
Malfoy odwrócił się
znad rysunku i skinął spokojnie głową – bez żadnych
uśmieszków, złośliwości - stonowane, zwykłe powitanie.
Całe szczęście... Tym razem Lupin nie mógł ręczyć, czy
nie zareagowałby aż za bardzo „po gryfońsku". Bo to wszystko
wcale nie było takie łatwe. Na pewno nie było tak łatwe, jak
Remus by chciał. A chciałby – chciałby nie chcieć aż tak
bardzo wyjrzeć po raz ostatni przez jakieś okno. To było nie w
porządku wobec Syriusza. Nie powinien o tym myśleć. Nieważne.
Ważny był łuk i czarna kurtyna. I znaki runiczne. Ostatni wyglądał
znajomo, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć...
–
Ehwaz, Lupin. Sprawiedliwość. Och, ja też w nią nie wierzę. Ale
dzisiaj musimy poudawać... – Arystokrata dorysował do
przewróconego „E" ostatnią kreseczkę. To było prawie
fascynujące – jak pieczołowicie zaznaczał każdy symbol. Jak
poprawiał palcami niesymetryczne plamy z kredy. Prawie
fascynujące...
– Kiedy się urodziłeś? – zapytał Malfoy.
–
Ja! – zdumiał się Remus.
– Run Blacka już wpisałem –
machnął ręką w stronę przekrzywionego „X" runu Nauthiz. –
Dwudziesty czwarty lipca, nieprawdaż? Więc, co z tobą?
–
Dziesiąty marca...
Lucjusz zmarszczył czoło, jakby powtarzając
coś w myślach, po czym uśmiechnął się leciutko i w
pozostawionym pustym polu dorysował jeszcze jeden run
sprawiedliwości.
– Stosowne dla ciebie – zauważył, bez
złośliwości w głosie, może z leciutkim, najlżejszym
rozbawieniem. Lupin znowu poczuł ukłucie gniewu i ponownie je
stłumił. Dla Syriusza.
Malfoy podniósł się z posadzki,
odłożył kredę i starannie wytarł palce w haftowaną chusteczkę.
Strzepnął z materiału czerwony pył, złożył go i schował do
kieszeni. Remus rozglądał się ukradkiem po komnacie. Kopcące
sennie świece... Cienie pod sufitem...
Nie w porządku
wobec Syriusza. Nie powinien o niczym myśleć. Nieważne. Nieważne.
Nie-waż-ne...
Solidny, masywny kształt kamiennego łuku.
Podłoga pod stopami. Dłonie Malfoya, pieczołowicie wygładzające
chusteczkę... W słabym, magicznym świetle skóra miała
dziwny, niezdrowy kolor... Prawie fascynujące.
Nie w
porządku... Nie myśleć...
– Możemy już zacząć –
odezwał się Lucjusz. – Dla mnie także - im wcześniej, tym
lepiej.
Gryfon spojrzał na niego z nagłą podejrzliwością.
Arystokrata rozłożył ręce.
– Stała czujność – czy nie
tego uczą nasi wyborni Aurorzy? Znam się trochę na legimencji i
używam jej właściwie odruchowo. Wybacz, jeśli cię to krępuje.
Swoją drogą, mógłbyś panować trochę nad myślami.
Lupin
zacisnął dłonie w pięści. Po chwili jednak je rozluźnił.
Syriusz. Syriusz, Syriusz, Syriusz.
– Do rzeczy. – Ton Malfoya
był teraz pozbawiony emocji. Czarodziej wyciągnął z kieszeni
płócienną, szeroką przepaskę – Remus odruchowo cofnął
się o krok.
– Lupin. Ja nawet cię nie dotknę. Sam tu o
sobie decydujesz – przypomniał Lucjusz. Odszedł o kilka kroków
od narysowanych na posadzce symboli, usiadł, krzyżując nogi i
dokładnie zasłonił sobie oczy płótnem.
– A teraz
słuchaj mnie naprawdę uważnie. – Każde słowo brzmiało teraz
bardziej intensywnie. – Cofnij się w róg sali, żebyś
widział całość symboli. Zaczynasz od mojej prawej strony. Runy
osnowy zaklęcia tworzą kształt Dagaz.
Remus zatrzymał się
niepewnie przy czerwonych znakach. Malfoy westchnął lekko.
–
Za moich czasów szkolnych mówiło się, że wygląda
jak kokardka... Mówi ci to coś? Zacznij od znaku Ehwaz i idź
w lewo po kokardce. Przekątna, w dół, przekątna, w dół.
Tylko powoli... Słuchaj mojego głosu. Słuchaj rytmu. Nie
myśl.
Syriusz. Syriusz, Syriusz, Syriusz. Nie myśleć...
Szedł. To... Coś się działo. Magia świerzbiła w opuszki
palców, badających senne powietrze komnaty. Znaki runów
jakby – gęstniały. Malfoy mówił – rytmicznie,
hipnotyzująco. Słowa zaklęcia przeplatane poleceniami.
Syriusz.
Nie myśleć...
– Stoisz w tym samym miejscu, gdzie
zacząłeś... Runy ścian zaklęcia tworzą mój run Otalaz,
znak dziedzictwa. Idź w lewo... Znak Narcyzy... Do góry...
Znak Dracona... Skos. Run Blacka. W prawo. Twój run. Lupin.
Przed tobą jest łuk z zasłoną. Chciałbym to widzieć... Czujesz,
Lupin? Czujesz?
Kotara falowała dziko. Świece pod ścianami
wciąż sennie dymiły. Magia zbierała się w powietrzu, ocierała o
skórę Remusa, zwiewała pył kredowy z run, które i
tak jakby wgryzły się w posadzkę.
– Lupin... To jest
piękne... Piękne... Chciałbym to zobaczyć... Na co czekasz!
Idź!
Już go nie słyszał.
Syriusz. Syriusz! Syriusz!
Jeden krok do zasłony.
Jeden krok za zasłonę.
Znikł.
Tyle
razy zastanawiał się, jak tam jest. Gdzie to jest. Wyobrażał
sobie pustkę albo przestrzenie. Wszystko, a może nic... Ale...
Ale... Nie tak! To było rozpaczliwie nie w porządku. Szarpnięty...
Wciągnięty z zaskoczenia... Wylądował na kolanach. Ktoś... Co!
– Zrozumiesz... – odezwał się znajomy, zasmucony głos.
W Sali Śmierci zaległa ciężka cisza. Malfoy wpatrywał
się z natężeniem w łuk. Nagle drgnął. Wreszcie...!
Oczekiwany
przybysz wypadł zza kurtyny, potykając się na progu. Wylądował
na kolanach na symbolu swojego urodzenia – jakże stosownie. Blady,
drżący, szeroko otwartymi oczami patrzył na swoje dłonie, jakby
widział je po raz pierwszy w życiu.
Lucjusz uśmiechnął
się niemalże z rozrzewnieniem.
– Szerokiej drogi,
Lupin.
Black trząsł się i kulił, nie śmiejąc podnieść się na nogi. Czarne, długie włosy miał spocone i pozlepiane nad czołem. Cienie Azkabanu w oczach przesłoniła powiewająca od niechcenia, cienka zasłonka. Nie odrywał tych widmowych oczu od swoich dygocących rąk.
Lucjusz Malfoy skinął głową z
zadowoleniem. Doskonały efekt. Koniec. Odwrócił się i
ruszył do drzwi, z irytacją zwalczając pokusę spojrzenia na
własne dłonie. Musi minąć trochę czasu, nim ukażą się skutki
wyrównania długu. Póki co - dużo szczęścia, Black.
Będzie ci potrzebne.
– Finite incantatem – odezwał
się jeszcze, gasząc magiczne światło. Świece zostawił
animagowi. Niech sobie ma... Wyszedł z Sali Śmierci i rozejrzał
się za Severusem. Mistrz Eliksirów, otulony w swój
czarny płaszcz, stał oparty o ścianę i wbijał wzrok w podłogę.
– Severusie – rzekł słodko Malfoy – nigdy nie zgadniesz,
kto tam na ciebie czeka.
Snape podniósł głowę – twarz
bez wyrazu, nieodgadnione spojrzenie. Ruszył w stronę komnaty
równie powoli, jak arystokrata zaczął się od niej oddalać.
Tyle, że kiedy Lucjusz umyślnie zwolnił jeszcze bardziej, Severus,
nie zauważywszy, prawie go potrącił w zapamiętaniu.
–
Rozkoszne... – uśmiechnął się leniwie Malfoy. Schował ręce do
kieszeni, ignorując nieopanowane drgnięcia. Od tej nocy znów
był panem świata.
Za jego plecami huknęły zatrzaśnięte
gwałtownie drzwi.
– Rozkoszne.
Zanim się zdeportował,
pozwolił myślom posnuć się beztrosko wokół obiecującej
przyszłości. Czarny Pan jak zawsze docenia jego starania. Mnóstwo
planów do wypełnienia... Doskonale. Interesy przynoszą
profity. Objawy klątwy wkrótce znikną. Doskonale. I ta miła
perełka, którą zdobył przy okazji... Szpileczka w złoto –
szkarłatnych kolorach Gryffindoru. Severus, biedak, pewnie się
obrazi, gdy go ukłuje. Ale też wiele da, by przestało...
Rozkoszne.
A teraz czas się było trochę odprężyć. Świat znów
należał do niego.
Znikł.
Severus Snape wpadł do Sali Śmierci i zamknął z hukiem drzwi. Zaraz po tym zatrzymał się, wstrzymując oddech i nasłuchując odgłosów po drugiej stronie. Szarooki mężczyzna, klęczący na posadzce, przestał się trząść i również zamarł w bezruchu. Po chwili dobiegł ich z zewnątrz trzask deportacji. Żaden z nich się jednak nie poruszył.
Ciemna zasłona zafalowała nerwowo i poruszyła
się gwałtowniej, jakby szarpnięta od wewnątrz. Nicość wypchnęła
za próg pobladłego Remusa Lupina. Zaciskając pięści,
wpatrywał się dziko w obu czarodziejów. Żaden z nich nie
odwzajemnił spojrzenia. Snape z rękami w kieszeniach płaszcza
patrzył obojętnie w podłogę, zaś Black obejmując się
ramionami, wbijał smutny wzrok we własne kolana.
– Remusie. –
Pojednawcze, zasmucone, zatroskane. Z kamiennego łuku wynurzył się
Albus Dumbledore. – Potrzebowaliśmy tego.
– Tego
potrzebowaliście! – Remus potrząsnął zaciśniętą pięścią
nad głową skulonego Syriusza. Raz, drugi... Opuścił rękę,
rozluźnił pięść. Zacisnął ją znowu. Szare oczy bez wyrzutu
śledziły jego gesty. Snape poruszył się – dopiero teraz, jakby
na złość. Podszedł do Blacka z wyciągniętą ręką – zamiast
jednak złapać go za ramię, machnął nią niecierpliwie przed jego
twarzą. Remus cofnął się o kilka kroków. Musiał się
oprzeć o łuk. Gorąca łza spadła na zaciśniętą pięść.
Czarne,
posklejane włosy. Szczupła twarz z podbródkiem znamionującym
upór. Szare oczy zapełnione widmami.
Zmarszczenie
czoła. Zaciśnięcie powiek.
Czarne, najeżone, połyskujące
włosy. Trójkątna, kobieca, jasna twarz. Czarne, przygasłe
oczy.
Snape bezceremonialnie poderwał Tonks z posadzki. Otrzepał
z kredowego pyłu jej zbyt obszerną teraz, męską szatę i oboje
bez słowa ruszyli do wyjścia. Zdawali się być zgodnie
zaabsorbowani kolorem swoich butów.
Dumbledore przygarbił
się lekko.
– Kochani... Może lepiej... – zaczął prawie
błagalnie.
On już stał w cieniu drzwi.
Spojrzał przez
ramię.
– Nie.
Ona też popatrzyła, ale na Remusa. Pokręciła
głową.
– Kochani...
– Nie.
Dyrektor spojrzał z
zaskoczeniem.
– Nie – powtórzył Lupin. – Pan mi
powie. A wy... Po prostu stąd idźcie.
Wyszli.
Dumbledore,
zrezygnowany i pełen współczucia, czekał chyba na pytania,
może nawet oskarżenia.
Remus usiadł, oparty o łuk, i patrzył
tępo w podłogę. Część runów już się zatarła,
zwłaszcza syriuszowy Nauthiz. Tak mało trzeba było, żeby...
Żeby... Uwierzył. Wystarczył Śmierciożerca z haftowanymi
mankietami i bez cienia dobrej woli, żeby prawie ożywić Syriusza.
I – tak mało trzeba było, żeby odesłać tę wiarę tam, gdzie
jej miejsce – za łuk. Za zasłonę. Do niego.
Wystarczył stary
czarodziej w aureoli siwizny.
Dziewczyna w wytartej szacie
kuzyna.
Ślizgon, który tylko przechodził.
Pokłady
dobrej woli... Może za wyjątkiem Severusa. Lupin wykrzywił kącik
ust w parodii uśmiechu. Severus tylko przechodził... Odkąd Remus
pamiętał, zawsze gdzieś tam przechodził, nawet, a może
zwłaszcza, kiedy nie powinien.
– Powinienem był mieć więcej
rozsądku – westchnął Gryfon ze znużeniem.
– Nie, Remusie.
My...
– Powinienem był wiedzieć lepiej. Lwy nie mają
dziewięciu żywotów. Ani dwóch. I ta cała oprawa...
–
Remus.
– Powinienem był mieć więcej rozumu. Ale nie mógłbym.
Jestem tylko sobą... Tak. Powie mi pan teraz? Czemu ja? Dlaczego on?
I... TO było wam potrzebne!
Cisza.
Po chwili
Dyrektor zaczął mówić – ostrożnym, wyważonym tonem, nie
podchodząc nawet bliżej do Lupina. Teraz się martwił? Jasnooki
Gryfon nie miał już siły utrudniać. Ani ułatwiać. Po prostu -
to miało być inaczej. Syriusz miał tu siedzieć, a jego miało nie
być. To byłoby sprawiedliwe. To miało być inaczej.
– Jest
wojna, Remusie... Chwytamy się rozpaczliwych metod. Ja się ich
chwytam. Severus dokonywał cudów, aby zdobyć dla nas
przewagę, ale Voldemort nie jest przecież zupełnym głupcem... Od
dawna wiedziałem, że potrzebujemy dodatkowego źródła
informacji. Jeśli nie dla samych tych informacji, to dla poparcia
pozycji Severusa wśród Śmierciożerców.
Potrzebowaliśmy kogoś wiarygodnego. Wtajemniczonego w plany
Voldemorta. Kogoś, kogo w żaden sposób nie będzie można z
nami powiązać.
– Malfoya!
Dumbledore pokiwał powoli
głową.
– Pomyśl sam... Stoi w samym centrum kręgu
Śmierciożerców. Zna wszystkie ich sekrety. Nikt, ale to
absolutnie nikt nie mógłby podejrzewać, że ma cokolwiek
wspólnego ze mną czy z Zakonem. Że zdradziłby swojego
Czarnego Pana.
Lupin wpatrywał się w niego oniemiały. Wszystko,
o czym mógł myśleć jeszcze chwilę wcześniej, właśnie
waliło mu się na głowę.
– To jest niemożliwe. Bez sensu.
I niemożliwe! – powtórzył głośniej. – Ten cały
pokaz... I przecież Malfoy by nie zrobił tego, o czym pan mówi.
Nie zgodziłby się nam pomagać. Nie on.
– Kochany chłopcze...
– Dyrektor westchnął z przepraszającym uśmiechem. – Nawet
ciebie nie pytałem, czy zechcesz wziąć udział w tym
karkołomnym planie. A ty uważasz, że dla niego miałbym
więcej poważania?
Cisza.
– Więc... Więc...
– Więc –
Dumbledore rozłożył ręce – potrzebowaliśmy wyciągnąć z
Lucjusza potrzebne nam informacje nie tylko bez jego zgody, ale
absolutnie bez jego wiedzy. Jest doskonałym oklumentą, niezłym
legilimentą... Gdybym mógł po prostu zaczaić się za rogiem
i ukradkiem wyssać jego myśli jak jakiś Dementor, już dawno bym
to zrobił.
Remus mruknął coś prawie bezgłośnie. Dyrektor
pochylił głowę.
– Kiedy na ciebie patrzę, właściwie czuję
się jak Dementor... Nie, nie zaprzeczaj. Niestety...
–
Właściwie, nie zamierzałem. – Lupin zmarszczył czoło w geście
znużenia. – Powinienem. Jutro przeproszę. Ale dziś... Niech pan
powie mi resztę i... I zostawi mnie. Jutro przeproszę.
Stary
czarodziej zgarbił się jeszcze bardziej.
– Oczywiście, że
przeprosisz... To cały ty... Och, Remusie. Tego właśnie
potrzebowaliśmy. Twoich myśli, nietkniętych cieniem podejrzenia, w
które on mógłby zajrzeć i z każdym krokiem bardziej
się uspokajać. Rozluźniać swoją ochronę. Dowiedziałem się o
tej klątwie, o tym, że znalazł się w rozpaczliwej sytuacji.
Jednak był przez to podwójnie ostrożny – nikogo nie
dopuszczał bliżej, żadnych spotkań, nic. Wiedział, że w takim
napięciu musi szczególnie uważać. A ja wiedziałem, że nie
zdołam podejść ani na cal bliżej, niż mi pozwoli... Musiałem
przyłapać go w chwili, kiedy nie będzie się pilnował. Włamać
się do jego myśli, kiedy nie będzie ich bronił.
– To
znaczy...
Dumbledore pokiwał głową.
– Severus dowiedział
się o tym jego pomyśle. O tym, jak bardzo się do niego zapalił.
Wiedziałem, że jest dość opanowany i wyrachowany, żeby
utrzymywać ochronę umysłu choćby do gorzkiego końca. Ale w
takiej sytuacji, jaką mu stworzyliśmy... Jaką ty nam pomogłeś
stworzyć... Mogłem mieć nadzieję, że da się ponieść chwili.
Zamilkł, masując skronie palcami, jakby chciał uspokoić
własne myśli.
– Sam zresztą widziałeś, jak się to
potoczyło – dodał. Remus przytaknął powoli, zapatrzony w
czerwone linie na posadzce. Pamiętał. Magia mrowiła pod skórą,
ciemna zasłona drżała, a Malfoy, gdzieś tam w tle, głęboko
skupiony na rytuale, pełen chłodnej, intelektualnej ekscytacji.
To
mogło mieć sens.
– Rozumiem. Tyle jeszcze rozumiem. Ale –
łuk? Rytuał? Syriusz...
Zmęczony uśmiech z gęstwiny siwej
brody.
– Nie wysłałbym cię przecież na tamten świat,
Remusie... Chociaż właśnie tego pragnąłeś. Ale, widzisz, i
lepiej powiem to od razu, to zaklęcie nie spełniłoby twoich
pragnień. Wspomogliśmy wszystko trochę z zewnątrz, aby efekty
były odpowiednie, tyle, że... Cóż. Lucjusz wierzy w potęgę,
ale każda potęga ma swoje granice.
– Gryfoni nie żyją dwa
razy – mruknął Lupin.
– Nie.
Cisza. Oddechy dwóch
czarodziejów, szelest kotary. Żadnego echa.
– Więc? Jak
to się wszystko udało? Czemu nie wpadłem... tam gdzieś? I jak
Tonks...
– Remus. – Dyrektor przerwał mu szerokim gestem. –
Po kolei. Albo dobrze – wszystko naraz. Jak się udało? Bardzo
prosto. I, wstyd przyznać, wcale nie oryginalnie. Użyłem ich
własnego pomysłu. Nie poczułeś, kiedy dotknąłeś
zasłony?
Szarpnięcie. Przemieszczenie. Nieprzyjemne
lądowanie...
Młodszy czarodziej wstał, przyjrzał się
uważnie całej konstrukcji, nawet wyciągnął rękę do
poruszającej się leciutko kotary.
– Nie świstoklik, nie
całkiem... Jakiś portal. Dwustronny. Nie przyjrzałem się dobrze
tamtej drugiej komnacie, ale to gdzieś niedaleko... Zaklęciem
transportowym obłożył pan cały front. Tak, żeby nie można było
wpaść do środka – myślał głośno.
– Dokładnie tak. Ta
druga sala jest po drugiej stronie korytarza. Przygotowaliśmy
bliźniaczą konstrukcję, nałożyłem zsynchronizowane zaklęcie.
Dwa dwustronne portale. – Dumbledore pogładził łuk wierzchem
dłoni. Remus zmarszczył brwi.
– Więc, kiedy dotknąłem...
–
Kiedy tylko wszedłeś w pole zaklęcia, wyszedłeś o kilka komnat
dalej, z lekkimi zawrotami głowy, ale to wszystko - potwierdził
Dyrektor. – Zapewniam cię jednak, że osobiście rzucałem ten
czar ledwie kilka dni temu. Wtedy... Wtedy nie myśleliśmy o
czymś takim. Zawsze była tu – i wkrótce znów będzie
– tylko brama do... innego miejsca.
Wtedy.
Wtedy, kiedy
Syriusz...
– Nie jestem głupcem. Dałem się ponieść
chwili o jeden raz za dużo. Ale tak chyba miało być? Nie zacznę
teraz szukać innych opcji. Nie ma ich, wiem o tym.
– Remusie...
Nie, proszę.
Przecież zrobił pan tylko to, co pan musiał. Potrzebował pan
takiego układu. Ja tylko jestem zły na siebie, że tak się w niego
wpasowałem. Jutro będzie mi wstyd. Pan pewnie nawet postawił
Severusa za drzwiami, kiedy Malfoy tu był, żeby nie zaatakował
Tonks ani mnie.
– Cóż, rozmawialiśmy o tym i...
–
Oczywiście. Pan myśli o wszystkim. Ja... Przeproszę. Może pan już
iść? Proszę. Chcę się jeszcze pożegnać.
– Oczywiście,
Remusie. I nie waż się przepraszać. Konieczność swoją drogą,
ale to ja przepraszam.
– Za co, skoro konieczność swoją
drogą?
– Za to, że musisz go żegnać jeszcze raz.
Właściwie...
Nie miał tu nic do roboty. To była tylko
Sala Śmierci, chwilowo przedzierzgnięta w scenę teatralną.
Syriusza i tak tu nie było.
Jeśli miał się z nim gdzieś
żegnać, to nie tutaj.
Remus popatrzył tylko przez chwilę na
drgającą kurtynę.
– Przepraszam – powiedział głośno. –
Chciałem to zrobić. Powinieneś tu być.
Wyszedł.
Snape
czekał tuż za drzwiami. Napięcie, ukryte emocje, niedopowiedziane
motywy, które przedtem zastanawiały Remusa, najwyraźniej
pochował do kieszeni płaszcza na następną grę w sekretnego
łącznika. Może poza... Lupin pokręcił głową z niezadowoleniem.
Teraz będzie wszędzie widział ukryte motywy.
– Skończyłeś?
– mruknął niepotrzebnie Mistrz Eliksirów, chyba tylko po
to, żeby przywrócić Remusa do rzeczywistości. Gryfon
pokiwał głową. Sarkazm był przynajmniej szczery.
– Jak go
zdołałeś wymanewrować? – zapytał, nie mogąc powstrzymać
ciekawości. – Uwierzył, że chcesz mu pomóc?
Snape
uniósł brwi.
– Ty uwierzyłeś – przypomniał. Remus
zmarszczył brwi.
– Ja to ja. Ale on? Przełknął same
kłamstwa?
Wzruszenie ramion. Czarne oczy spojrzały z
niechęcią.
– Lupin. Nie chcesz się chyba uczyć takich
gierek. Kilka kłamstw, kilka półprawd... odpowiednio
zapodane...
– Półprawd – powtórzył Gryfon z
namysłem.
Czarne oczy jakby bardziej bez wyrazu.
– Znikaj
stąd, Lupin. Muszę posprzątać.
Wracał przez opustoszałe
korytarze Departamentu Tajemnic. W kątach, narożnikach, załomach
jak zawsze zalegały cienie.
– Już sobie idę – mruknął ze
znużeniem Gryfon. Jego jasna szata zamajaczyła przez chwilę w
drzwiach. Musnął palcem futrynę.
Znikł za progiem.
Cienie
w swoich kątach niewzruszenie strzegły Tajemnic. Czyjeś jasne oczy
spojrzały za Lupinem. Dłonie, zaciśnięte na szerokich rękawach,
dygotały niezdrowo. Wreszcie zakapturzona postać odwróciła
się i ruszyła w głąb Departamentu. Ciężki płaszcz zawirował w
rytm szybkich kroków.
Cisza.
Zza progu Departamentu
Tajemnic wyjrzał znowu Remus Lupin. Z głębokim namysłem w oczach
patrzył za oddalającą się sylwetką. W końcu powoli ruszył jej
śladem, trzymając się ściany korytarza. Tym razem cienie przyjęły
go jak swojego.
– Ja... tylko tędy przechodzę! – zastrzegł
się bezgłośnie. Naprawdę czuł się nie na miejscu. Wiedział już
przecież, że nie doczeka się tu Syriusza. Nigdy.
Cisza.
Cienie.
Cienie były dobre dla Ślizgonów. On
był tylko Huncwotem, który chciał się jakoś pozbierać,
zanim wyjdzie. W zasadzie, musiał się pozbierać. Nie mógł
zostawić za sobą więcej tajemnic niż musiał. Nawet, jeśli
wolałby rozsypać się po cichu we własnym fotelu. Szedł więc
cicho, wypatrując ciemnego płaszcza śledzonej postaci.
Chciał
wiedzieć.
Syriusz nie mógł już bardziej nie żyć.
Prawda?
Severus Snape szybko przywrócił Salę Śmierci jej
właściwemu przeznaczeniu. Z kamiennego łuku pozdejmował
pieczołowicie zaklęcia Dyrektora, uważając, aby nie dotknąć
kotary. Różdżka Mistrza Eliksirów wibrowała leciutko
w bliskości potężnego artefaktu. W końcu czarodziej oczyścił
łuk ze wszystkich dodatkowych zaklęć. Rozejrzał się, jakby
czegoś szukał. Podszedł do kąta i podniósł jedną ze
świec. Płomień zgaszony palcami zamarł z nieprzyjemnym sykiem.
Mężczyzna zważył w dłoni ciężar świecy.
Leciutki, blady
uśmieszek.
Smagnął różdżką, mruknął zaklęcie,
przetransmutował przedmiot w kamienną bryłę i wrzucił za
kurtynę.
Cisza.
Złośliwy uśmiech czarodzieja poszerzył się
na myśl o kamieniu, trafiającym kogoś po drugiej stronie.
Konkretną osobę zapewne... Snape aportował się do komnaty, gdzie
razem z Dumbledore'em przygotowali wcześniej bliźniaczy portal.
Ani śladu kamienia. Pokiwał głową z chłodną aprobatą. Kilkoma
inkantacjami zablokował portal, wyszedł na korytarz, zamknął
drzwi zaklęciem i spacerowym krokiem wrócił do Sali Śmierci.
Jeszcze tylko zetrzeć runy z posadzki i...
Czekała już na
niego, oparta o kamienny łuk. Odrzuciła z twarzy kaptur – teraz,
bez zaklęć maskujących, widać było wszystkie efekty klątwy.
Ciemne plamy na skórze. Drżenie rąk. Rozgorączkowane
spojrzenie.
– Severusie.
Chrypiała już jak
gruźliczka. Atakowało ją szybciej niż Lucjusza, oczywiście.
To
musiało boleć.
Przykre.
Widział kątem oka, jak się krzywi,
kiedy dostrzegła te myśli gdzieś na jego twarzy. I dobrze. Nie
planował tego spotkania już dzisiaj. Nie sądził, że tak szybko
zareaguje. Cóż. Właściwie, to nawet lepiej. Nie witał się.
Przyklęknął, żeby posprzątać resztki. Patrzyła, zagryzając
wargi, jak czystym płótnem ściera runy z posadzki. Lewą
ręką od lewej strony - kredowy pył posłusznie rozwiewał się
gdzieś po kątach. Odezwała się ponownie dopiero, kiedy
skończył.
– Nic się nie zmieni, prawda? – rzuciła
oskarżycielsko.
Wzruszył ramionami.
– Przykro mi.
Pokręciła
głową.
– Gdyby ci zależało, uratowałbyś nas. Uratowałbyś
mnie.
– Robię co muszę. I
to nie ma nic wspólnego z tobą.
– Severusie!
–
Narcyzo. Możesz się przesunąć? Stoisz na runie.
Ręce trzęsły
jej się kurczowo. Przeszła na drugą stronę łuku i obserwowała,
jak czarodziej ściera ostatnie znaki.
– Chcesz, żebym
tak umarła? To jakaś zemsta? – odezwała się chrapliwie.
Zmarszczył brwi.
– Narcyzo – powiedział z wystudiowaną
cierpliwością. – Zadziwiasz mnie. Nigdy się nie liczyło, czego
ja chcę. A teraz to takie ważne? Tylko dlatego, że przypadkiem
umierasz?
Zbladła, zatrzęsła się, zachrypiała coś
niezrozumiale. Podręczył ją tym przez chwilę. Tyle, ile zdołał
przygryzać język. Za szybko przyszła...
– Nie chcę, żebyś
tak umierała – przyznał spokojnie.
– Ale mam umrzeć!
– syknęła.
Odłożył płótno. Usiadł na posadzce,
krzyżując nogi. Wygładził poły płaszcza.
– Musisz –
przypomniał. – Dług. Magia. Zasady. Nie jestem cudotwórcą,
Narcyzo. Nie zmienię tego.
– Nie chcesz.
– Moje chcenie
to już nie twoja sprawa. A co do reszty - nie mogę nic dla ciebie
zrobić.
– Lucjusz...
– W co wierzył Lucjusz – i
dlaczego – to inna sprawa. Nic z tego nie będzie.
Cisza.
Podniósł
płótno, docierał czerwonawy pył. Zerkał na nią spod oka.
Drgające palce kobiety szarpały nerwowo materiał płaszcza. W
końcu chyba się zdecydowała – podniosła głowę, schowała ręce
za plecy. Wreszcie.
– Próbowałam go ostrzec...
oczywiście, nie uwierzyłby mi. Wywiodłeś go w pole... –
przyznała, zaciskając usta.
Czarodziej nie odpowiedział. W
końcu to ona przyszła do niego. Pozwolił, żeby poprzyglądała mu
się przez moment.
– Chcę zawrzeć z tobą układ – rzuciła
dumnie.
– Układ.
– Nie wiem, po co ci było to wszystko.
Nie pytam, bo i tak mi nie powiesz. Ale Lucjusz nie jest idiotą,
zorientuje się bardzo szybko, że nic się nie zmieniło. A ty
będziesz pierwszym, kogo o to obwini.
– Dopilnujesz tego, jak
sądzę...
– Chcę zawrzeć układ.
– Słucham.
–
Mogę ci zapewnić to, czego potrzebujesz. Mogę ci pomóc go
oszukać. Mogę sprawić, że nigdy nie pozna prawdy.
– Ale?
–
Ale, oczywiście, ty musiałbyś mi pomóc go uratować.
Odwrócić tę przeklętą klątwę.
Cisza.
Wypadało
zapytać – znał odpowiedź, ale wypadało.
– A ty?
–
Podobno muszę umrzeć. – Uniosła dumnie głowę. - Zostawiłam
Lucjuszowi list. Obłożyłam go zaklęciem. Jeśli zrobisz to, co ci
powiem, przeczyta, że nie wytrzymałam nerwowo, przyszłam tutaj i –
odeszłam. Tam. – Wskazała za siebie, na łuk. – Taka mała
sprawiedliwość dziejowa. Jeśli mnie nie posłuchasz, powiem mu
prawdę. Powiem, że go oszukałeś. Że umrze. Że nasz syn umrze
razem z nami. Jeśli mnie zatrzymasz – albo zabijesz – zaklęcie
zmieni list i Lucjusz pozna prawdę.
Posłał jej cień
sardonicznego uśmiechu. Pokiwała głową. Wyciągnęła oprawioną
w skórę księgę i rzuciła w jego nastawione ręce.
–
Oczywiście. Po co te podchody. Potrzebujesz mnie. Jest w tej księdze
takie zaklęcie... Jeśli umrę taką samą śmiercią i w tym samym
miejscu, jeśli powiążesz mnie z Blackiem, a moje poświęcenie z
moją rodziną, klątwa wygaśnie. Mój syn... Mój
mąż... Kocham ich. To zadziała. Odpraw dla mnie ten rytuał,
a dostaniesz to, czego potrzebujesz.
Otworzył książkę. Już ją
czytał, wiedział, które strony wystarczy przerzucić. Na
którą nawet nie patrzeć. Ten... nie. O, tutaj. Przeczytał
uważnie opis. Przestudiował kształty znaków runicznych,
linii i wskazania na runy uczestników zaklęcia. Nie był
ekspertem od takich koronek. Ale w końcu znał się na innych
subtelnych, a jednocześnie ścisłych sztukach.
–
Przysięgniesz na różdżkę – zażądał spokojnie.
–
Mój mąż nigdy się nie dowie. O niczym. O niczym. Mój
syn... Będziesz miał na niego oko – odpowiedziała.
Uniósł
brew.
– Nie za wiele wymagasz?
– I tak byś nie powiedział
Lucjuszowi. A Dracona zawsze pilnujesz. Tylko ci przypominam!
–
W porządku... Coś jeszcze?
Wyciągnęła różdżkę.
Wyszeptała zaklęcie. Nie ruszył się, dopóki rozbłysk
światła nie upewnił go o przypieczętowaniu przysięgi. Wtedy
dopiero wstał.
– Umowa stoi, pani Malfoy.
Wyczarował
czerwoną kredę i pod uważnym spojrzeniem arystokratki pokrył
posadzkę rysunkiem znaków runicznych i nieregularnych linii.
Posiłkował się księgą – Narcyza bezceremonialnie zaglądała
mu przez ramię, ale ani razu nie zażądała, aby także przysiągł
na różdżkę. Pokręcił głową z rozbawieniem.
– Cóż
to? Nie możesz się zdecydować, czy mi ufasz, czy nie?
Teraz ona
wzruszyła ramionami.
– Nie ufam ci za grosz. Ale wiem, że tego
potrzebujesz. Znam cię lepiej niż Lucjusz. Tym razem nas nie
oszukasz.
Sprawdził rysunek. Zamknął księgę, odłożył na
bok. Wyciągnął swój kawałek płótna, oczyścił
zaklęciem. Zanim zasłonił sobie oczy, spojrzał jej wyzywająco w
twarz.
– Nie będzie cię kusiło?
Dziwny, triumfujący
uśmiech na pokrytej plamami twarzy.
– O, nie... Zupełnie
nie.
Odwróciła się tyłem, kiedy zawiązywał sobie
oczy. Po tylu latach, to już nie robiło różnicy. Pamiętał
ją sprzed klątwy. I sprzed zmarszczek. Nawet sprzed Malfoya...
Rytuał.
Jedno z nich ma się skupić na rytuale. I to
z całą pewnością nie ma być ona.
– Stajesz po mojej prawej
stronie... Runy osnowy czaru tworzą znak Thuristas – ochronę
przed zadawaniem bólu – zaczął cicho, rozmyślnie imitując
chłodny głos jej męża.
Odgłos niepewnych kroków, potem
chwila ciszy.
– To wszystko przez ciebie. Myślisz, że teraz
jesteś z tymi „dobrymi"! Mam nadzieję, że będziesz mnie
długo pamiętał – syknęła. – Myślisz, że dropsy
Dumbledore'a odrdzewiły ci sumienie! Że z nim wszystko ci
wolno! Będziesz miał o mnie koszmary. I bardzo dobrze.
Opuścił
nisko głowę, żeby nie dostrzegła jego miny, nawet jeśli się
odwróci. Jeszcze by się obraziła...
– Idź po
przekątnej w prawo... Runa Berkano... Potem w lewo i z powrotem w
dół – rozkazywał, nie zmieniając intonacji.
Kroki.
Zatrzymała się tuż przed nim. Magia zaczynała gęstnieć tuż nad
runami.
– Zdradzasz Czarnego Pana dla tej zbieraniny, która
nazywa siebie „Jasnymi". A nurzasz się dla nich w najgorszej
zgniliźnie. Świetnie! Masz mnie tam, gdzie chciałeś. Dostaniesz
to, co chciałeś. Ale ja odejdę dla mojej rodziny! Dla mojego męża!
Dla mojego syna! Bo ich kocham! A ty, co będziesz miał! Swoje
krętactwa! Świetnie! Byleś o mnie pamiętał!
– Idź w lewo.
Runy ścian zaklęcia tworzą znak Uruz. Idziesz w górę.
Potem skos, w dół i jeszcze raz. Idź. – Głos nawet mu nie
drgnął, ona za to chrypiała coraz mocniej.
– Będziesz
pamiętał, że to ty mnie tam wysłałeś. Że ty sam się
wmanewrowałeś w tę sytuację. Że przez ciebie musiałam odejść.
Będziesz pamiętał.
– Runa Lucjusza. Runa Dracona. Teraz
powinnaś zawracać... Ostrożnie...
Magia pulsowała w powietrzu.
Skrzypiący głos Narcyzy rozbrzmiewał nieprzyjemnie w komnacie.
Mistrz Eliksirów nie drgnął nawet, odizolowany skrawkiem
płótna od słów kobiety.
– Lucjusz szybko się
zorientuje, że nie można ci wierzyć. Nie zdołasz go wiecznie
oszukiwać. Pożałujesz tego, co nam zrobiłeś. Nie zapomnisz mnie.
Jesteś po stronie tych, jak mówią, szlachetnych i
sprawiedliwych. A dziś Czarny Pan byłby z ciebie dumny. Nie
zapomnisz tego.
– Stoisz przed łukiem i zasłoną, Narcyzo. Być
albo nie być.
– Twoje być, moje nie być!
– Idziesz?
–
Nienawidzę cię, Severusie Snape!
Cisza.
Po chwili
powolnym gestem zdjął z oczu płócienną przepaskę.
Kurtyna
na kamiennym łuku kołysała się jeszcze nieco mocniej.
– A ja
ciebie całkiem lubiłem... – przyznał.
–
Naprawdę?
Cisza.
Snape skrzywił się z odrazą.
–
Kazałem ci się wynosić, Lupin.
Cisza.
Gryfon stał
niepewnie na progu, wykręcając sobie bezradnie ręce. Wodził
wzrokiem od zasłony do klęczącego Ślizgona. Minę miał
zrezygnowaną, jakby porzucił już wszelkie próby zrozumienia
czegokolwiek.
– Ona... Ty... Wy...
– Kiedyś – uciął
Snape zimno.
– I... Jak mogłeś...
Mistrz Eliksirów
odwrócił się i popatrzył na niego szyderczo.
– Zamknij
oczy i pomyśl o Blacku.
– I co!
– Stamtąd się nie wraca
– przypomniał mu Snape. - Jej siostra to zrobiła.
Remus
zacisnął pięści w nagłej złości. Szybko się opanował,
wsadził dłoń do kieszeni, drugą ręką mierzwił bezwiednie jasną
czuprynę. Ślizgon tymczasem szybkimi pociągnięciami płótna
zaczął ścierać znaki runiczne z posadzki.
– Nie. Nie. To nie
powinno tak być – odezwał się w końcu Lupin.
– Podaj mnie
do Wizengamotu.
– To nie tak powinno być. Ona nie zrobiła nic
złego. A Malfoy... Pozwolisz mu żyć! On zasłużył... Och,
nieważne. Ale to nie w porządku.
– Racja – przyznał
obojętnie Snape. Remus milczał, zaskoczony.
– Racja –
powtórzył Ślizgon. – Trzeba było wszystko zostawić tak,
jak było. Pozwolić im wszystkim – z Draconem włącznie –
umierać tygodniami od klątwy. Sprawiedliwe jak pełnia księżyca,
czyż nie, Lupin?
Cisza.
– Cały plan Dyrektora by się
zawalił, gdyby tylko Lucjusz zauważył, że nic się nie zmieniło.
Malfoyowie dostaliby to, na co zasłużyli. Miałbyś to, czego
chciałeś. Wybacz zatem moje wtrącenie.
– Wcale nie chcę,
żeby tak umierali! Ale... To jest nie w porządku! Ona nie powinna
była tego robić! Jak mogłeś na to pozwolić! Na Merlina, po
prostu mi wyjaśnij! Mam uwierzyć, że tak ot, wymyśliłeś plan,
że po Dyrektora pułapce zmusisz Narcyzę, żeby uratowała
Lucjusza, żeby to wszystko utrzymać w sekrecie! Żeby... Żeby...
–
Że, żeby, żeby. Idź na żebry, Lupin. A przedtem wierz sobie, w
co chcesz. Narcyza... Odeszła w spokoju. Szybko i bezboleśnie. To
więcej, niż powinienem jej dać. Ale skoro jestem Jasny, dobry i
szlachetny...
– A jesteś?
– Trzeba było się wynieść,
kiedy ci mówiłem. Mógłbyś wtedy wierzyć, w co
zechcesz. A co do Lucjusza... Wiesz, tak po starej znajomości,
martwię się trochę tym rytuałem.
– Co!
– Myśl sobie,
co chcesz... Widziałem, jak patrzyłeś na ten łuk. Nie będę cię
zniechęcać, jeśli zechcesz kiedyś się tam rzucić na łeb,
skądże. Ale moja Jasność, dobro i szlachetność nakazuje
wspomnieć, że rytuały tego rodzaju to bardzo niestabilna magia.
Weźmy Narcyzę i Lu. Ona nie wyszła za mąż z miłości. I nigdy
nie było między nimi tego czegoś...
– To znaczy!
–
Zamknij oczy i pomyśl o...
– Zwariowałeś! Ja i Syriusz...
–
Nie o Blacku mówię, kretynie.
- ... a.
– I nie rumień
się. Najstarszy Weasley się do niej mizdrzy. Kup sobie psa.
–
Severusie...
– Więc, Lucjusz. Nie sądzę, żeby dostatecznie
go kochała. Nie sądzę, żeby była dostatecznie skoncentrowana na
rytuale.
– Więc!
– Więc, myślę, że w przypadku
Dracona klątwa zupełnie zaniknie, a co do jego ojca – może
osłabnie, ale raczej będą... nawroty.
– Więc?
– Dla
dobra nas wszystkich, powinien dołączyć do swojej pani małżonki,
zanim się zorientuje, że coś jest nie tak.
Cisza.
Gryfon
zaciskał i rozluźniał palce, na jego twarzy walczyły o
pierwszeństwo różne sprzeczne emocje. Jasne oczy
spochmurniały nieprzyjemnie. Nie robiło się takich rzeczy. To już
było za dużo.
Cichy śmiech Snape'a.
– Oczywiście...
Mówiłem wcześniej, żebyś się wyniósł, Lupin.
Teraz... Zapomnij. Jesteśmy wszyscy dobrzy i szlachetni. A Black i
tak nie żyje. Zabijać? Nie w samoobronie? Racja. Zapomnij.
Remus
pochylił głowę, patrząc ponuro na Severusa. Na Merlina, Syriusz
nie mógł już bardziej nie żyć. Ale tamto... Dziś to
prawie dało się zaakceptować. Co z niego za...
Ślizgon starł
ostatnią runę. Oczyścił płótno, wytarł dłonie,
uśmiechnął się złośliwie do towarzysza.
– Zamknij oczy,
myśl o Blacku. Spal się z nim na stosie, najlepiej zrobisz. A
itamto/i to moja sprawa, bez obaw.
Zdezorientowana mina.
–
Bo?
Czarne oczy spojrzały na kurtynę z dziwnym rozmarzeniem.
–
Byłem ostatnią osobą, o jakiej myślała... I to jak żarliwie...
Rozkoszne.
Cisza.
– Kochałeś ją jednak? - Głos Remusa
zabrzmiał irytująco łagodnie. Snape spojrzał na niego chłodno.
–
Pasjami... A teraz zrobię, co chcę. Dlatego, że mogę.
Cisza.
–
Witamy w Zakonie Feniksa, Lupin – dodał Mistrz Eliksirów z
szyderczym ukłonem. Nie doczekał się odpowiedzi, po chwili mruknął
jeszcze obojętnie:
- Nie miałeś się wynosić?
W końcu
wyszedł pierwszy.
Kurtyna na kamiennym łuku falowała
leciuteńko.
Lupin zamknął oczy.
Myślał...
Kurtyna na
kamiennym łuku falowała leciuteńko.
Remus pokiwał głową.
Właściwie, mógł to wszystko zrozumieć.
Wyszedł z Sali
Śmierci, zamknął cicho drzwi. Mistrz Eliksirów czekał w
kącie, nasłuchując ploteczek cieni.
– Nie chciałeś się
wynosić? – uśmiechnął się łagodnie Remus. Snape spojrzał,
wściekły, i ruszył przodem, nie czekając na Gryfona. Ten powoli
poszedł za nim, masując czoło. Merlinie... Jak szybko życie
potrafiło wrócić do normy po czymś takim. Bolesne ukłucie
wstydu w sercu. Wybacz, Syriuszu...
– Ty wciąż żyjesz–
mruknął Snape takim tonem, jakby sprawiało mu to osobistą
przykrość.
– Umarli mają swoje prawa – powiedział
spokojnie Lupin.
– Wiem.
Gryfon pokiwał powoli jasną
głową.
– Chyba naprawdę wiesz.
KONIEC
