Rozdział IV

Budząc się poraziła ją białość pomieszczenia.

Gdzie jestem? Co się znowu stało?

Usiadła nagle, przypominając sobie wszystko.

Ta zdzira wyciągnęła od niej wszystkie wspomnienia. Wyrzuciła je na zewnątrz. Ale… jakby znowu ich nie było…

Rozejrzała się wokół. Nikogo w środku nie było. Zabiło jej mocniej serce.

-Nie…- szepnęła. Nie chce zostawać sama. Znowu… nie, nie, musi stąd wyjść!

Usłyszała głosy na zewnątrz. Wstała z łóżka szpitalnego i podeszła do drzwi. Starała się uspokoić.

-To normalne, że płynęła jej krew z oczu- męski, spokojny głos tłumaczył.- Przy wielkim stresie może do czegoś takiego dojść…

-A co z Jean? Po wejściu w jej umysł stwierdziła, że już nigdy więcej nie będzie czegoś takiego robić…- gardłowy i ostry głos wojownika dało się usłyszeć.

-To może być spory problem. Ale Jean jest silna. Poradzi sobie.

-Miejmy nadzieję, że masz rację, Charles…

Zapadła cisza. Wendy starała się oddychać spokojnie i bezgłośnie.

-Ale nasza pacjentka się już obudziła…- usłyszała z ust Charles'a. Onyx przeklęła się w duchu. Co zrobiła nie tak, że wie?

Wyszła powoli na korytarz. W nim był już mężczyzna na wózku inwalidzkim, a obok stał drugi, potężnej postury.

-Witaj, Wendy- odezwał się Charles.

Dziewczyna spojrzała na niego groźnie.

-Profesor X, co zdradził mego Mistrza, jak mniemam?- zagadnęła bezczelnie.

-Więcej szacunku, młoda damo!- pogroził wojownik.

Ta spojrzała na niego. Skądś znała tę twarz…

Xavier uśmiechnął się delikatnie.

-Jeżeli chcesz mnie tak nazywać, to proszę. Ale wiedz, że nikogo nie zdradziłem.

-Och, czyżby?- odpowiedziała. Jej Mistrz nie lubił pana X. Skoro on nie chciał mieć z nim nic wspólnego, to tym bardziej ona, jako jego uczennica.

Kolejna cisza.

Xavier spojrzał w oczy Wendy. Ta widziała, że nie ma on wrogich zamiarów. Spokojny, majestatyczny. Jakby blask jakiś od niego bił. To było spojrzenie przyjacielskie. Nikt jeszcze tak na nią nie patrzył… nawet Mistrz. Dziwnie się poczuła. Cała złość odpłynęła. Nie wiedziała nawet, dlaczego się denerwowała…

-Ktoś chciałby z tobą porozmawiać…- rzekł, i odjechał.

Onyx, jak zahipnotyzowana poszła za nim. Nie wiedziała, czemu, jak… ale była pewna, że to był człowiek godny zaufania. Który wszystko zrozumie.

Weszła do salonu. Na ścianach wisiały piękne obrazy, stało mnóstwo półek wypełnionych książkami. W jednej ze ścian był wmontowany kominek. Ktoś w nim rozpalił. Można było poczuć domową atmosferę… tę, której tak dawno nie odczuwała…

Przed kominkiem stały dwie kanapy. Na jednej z nich ktoś siedział.

Usłyszała zamykanie drzwi za sobą. Nie przejęła się tym szczególnie. Czuła się tu wyjątkowo dobrze. Nie to, co w domu Acotyles. Tam było paskudnie…

-Usiądź, proszę…- łagodny głos odbił się od ścian. Znała ten głos.

Podeszła bliżej i usiadła na fotelu, naprzeciw rozmówcy. To była Jean. Spojrzała na nią wściekle. Ale nie wiedziała już, dlaczego.

-Słuchaj… przepraszam, że tak wtargnęłam… ale byłaś niebezpieczna…- zaczęła się tłumaczyć dziewczyna.

L'ombre opuściła wzrok. Tak… była gotowa zabić… ale w imię jakiej idei?

-Widziałam… straszne rzeczy…- Jean przytuliła się do swoich nóg.- I wiem, że więcej tego nie powtórzę…

Wendy odetchnęła głęboko. Wiedziała, że nie chce, aby Grey znowu wtargnęła w jej umysł. Ale… co takiego się stało, że ona nie chce? Niczego nie pamiętam…- szepnęła w myślach.

Rozmówca podniósł głowę. Uśmiechnął się lekko.

-Dobrze, że nie pamiętasz…

Wendy pokiwała głową.

-Czytasz w myślach… tego nie zapomniałam…- mruknęła.

-A ty? Co jeszcze potrafisz, prócz zatrzymywania innych osób i unoszenia ich?- zapytała się wścibsko. Onyx mogła się tego spodziewać.

-Nie zatrzymuję ich, tylko panuję nad ich cieniem… i strzelam ognistymi kulkami… i mam skrzydła… to znaczy, potrafię latać…- wydukała wreszcie. Nie wiedziała, czemu to mówi. Czuła, że może tym ludziom ufać.

-Skrzydła?- zdziwiła się Grey.- Wprawdzie widzieliśmy dziwne tatuaże na twoich plecach… ale na nich się chyba za bardzo nie da latać…- zaśmiała się przyjacielsko. Ale było w jej głosie coś smutnego…

Wendy popatrzyła na nią i spuściła głowę.

-Są schowane…

-To pokaż je…

-Żeby je pokazać, ktoś musi mnie uderzyć w plecy…

-Jak to?

-Mogę je samodzielnie schować, ale nie wyciągnąć…

Jean pomyślała chwilę.

-To przecież można cię tutaj nauczyć panowania nad tym… a także nad emocjami i w ogóle swoją mocą…

Wendy patrzyła się obojętnie w podłogę.

-Mój Mistrz nie będzie zadowolony…- szepnęła smutno.

-Kim on jest…?- zapytała spokojnie.

Onyx nie była pewna, czy dobrze robi. A jeżeli oni coś jej zrobią? Albo… zabiją Mistrza? Nie… gdyby chcieli ją zlikwidować zrobili by to… ale co z Mistrzem? On sobie chyba poradzi z taką hałastrą…

-To Magneto…- wydusiła z siebie.

Wracała do swojego „domu" nawet zadowolona. Ci X-men jednak nie są wcale taki źli, jak myślała. Da się z nimi porozmawiać i w ogóle. Nie to, co z tymi tępymi Acotyles. Poza tym, może X-men są wrogami Mystique, a niekoniecznie jej Mistrza… byłoby wtedy świetnie!

Weszła dziarsko do zapadającego się domu.

-Jestem, mutanty!- krzyknęła.

Weszła do pomieszczenia, które kiedyś niewątpliwie było salonem. Wszyscy tam byli. Nawet Pietro.

-Gdzieś ty się szlajała, dziewucho!- krzyknął Lance podchodząc wściekłym krokiem.

Wendy zastanowiła się chwile.

-Dobre pytanie- odpowiedziała w pół uśmiechu.

-Była u tych frajerów, widziałem!- dodał Pietro.- Zdradziła nas!

Onyx spojrzała na niego.

-Nikogo nie zdradziłam!- wrzasnęła.

-Załatwmy smarkulę, póki jeszcze tu jest- zacisnął pięści Blob. Chrupnęły kości.

Dziewczyna stała zdziwiona w miejscu.

-Chłopaki, co się dzieje…?

Pietro podszedł do niej i wytknął jej palcem.

-To, że teraz jesteś po stronie X-men, i pewnie przyszłaś nas załatwić!

Wendy trąciła rękę Maximoff'a.

-Odbiło ci, czy co! NIGDY nie przeszłabym na ich stronę! Obiecałam to Magneto!- syknęła wściekle.- Jak możecie mnie o coś takiego podejrzewać!

-Proste, tak straciliśmy już Rogue- mruknął Todd.

I zaczęło się. Blob podbiegł do dziewczyny i pchnął ją silnie na ścianę. Ta odbiła się od niej i padła na ziemię.

Wanda natychmiast zablokowała jej wszelkie moce. Pietro podszedł do niej i postawił ją pod ścianą. Potraktował ją pięściami w nogi i brzuch. Wendy ledwo trzymała się na nogach.

-Przestańcie…- wyszeptała. Pisnęła i z jej pleców wyrosły dwa, potężne i śnieżnobiałe skrzydła.

Pietro zaśmiał się pod nosem.

-To wszystko?- mruknął.- Słaba jesteś…

Quicksilver kiwnął w stronę Lance'a. Ten niechętnie chwycił butelkę alkoholu i zapałki. Rozlał nieco wokół Wendy, część wziął do ust. Zapalił zapałkę i chuchnął.

Słychać było kolejny wrzask.

-Głupia, bać się tak ognia…- zaśmiał się Pietro.

Dziewczyna krzyczała jak opętana.

Nie chcę znowu przeżyć pożaru! Nie chcę! Coś się wtedy stało! A ja już tego nie chcę! Proszę, dosyć!

Wandzie zadrżały ręce.

-Chłopaki…- słychać było delikatne przerażenie.- Ona rośnie w siłę…

Klatka stworzona przez Scarlet Witch pękła.

Ze wszystkich stron zaczęły wychodzić zmaterializowane cienie. Otaczały Wendy, wiązały ją w kokon. Płomienie gasły.

Acotyles natychmiast się cofali. Z ich cieni powoli zaczęły wychodzić grube pędy, kierujące się do Onyx. Wybiegli przestraszeni z domu.

-Co to było!- krzyknął Todd.

-Wolę nie wiedzieć…- jęknął Pietro.

-Chyba trochę przesadziliście!- syknęła Wanda.