DISCLAIMER: Żaden z X-men'ów nie należy do mnie. Wszyscy niestety są własnością Marvela. Nie jestem również właścicielką, żadnego z przebojów grupy The Rolling Stones.

A szkoda… Wszystkie te rzeczy tylko pożyczam i nie roszczę sobie żadnych praw własności.

Rozdział I

Dzień, w którym wróciła…

Była końcówka lata, wciąż jeszcze ciepła i zachęcająca do wypoczynku, jednak z wyraźnie zauważalnymi pierwszymi znakami zbliżającej się jesieni., jak żółknące liście na drzewach czy poranne mgły. Póki co jednak, radosne promienie wrześniowego słońca jasno rozświetlały szosę stanową prowadzącą do miasta Nowy Jork, zapewniając przyjemną, choć nie upalną temperaturę.

O tej porze droga była prawie pusta. Mknął po niej czerwony kabriolet, od czasu do czasu mijany tylko przez pędzącego tira. Za kierownicą siedziała całkiem młoda jeszcze kobieta w chustce na głowie, spod której wymknęło się kilka kasztanowych i zupełnie białych kosmyków, tańczących teraz na wietrze, i w okularach przeciwsłonecznych na nosie. Samochodowe radio, nastawione na jakąś lokalną stację, nadającą głównie starego rocka, trochę muzyki country i bluesa, darło się głosem Nick'a Jagger'a:

I can't get no

Satisfaction

w czym dzielnie wtórowała mu właścicielka pojazdu. Leżący spokojnie na siedzeniu obok pies, posyłał jej od czasu do czasu pełne wyrzutu spojrzenie, jednak bez specjalnego entuzjazmu, jakby przywykł już do dziwactw swojej pani.

Daj spokój, Cookie. Nie jest aż tak źle! – Powiedział kobieta ze śmiechem.

Zwierzę jednak posłało w jej kierunku spojrzenie mówiące „To ty tak twierdzisz" i zrezygnowane zamknęło ślepia

Oboje byli w drodze już od wielu dni i pomału zaczynali zbliżać się do celu. Na myśl o tym kobieta zadrżała. To brzmiało tak… nieuchronnie. Po wielu latach w końcu wracała do domu… Nie, nie domu. Miejsca, gdzie spędziła większą część swojego życia, ale czy naprawdę mogła to miejsce nazwać domem? Czy w ogóle jakiekolwiek miejsce a świecie mogła nazwać domem? Nie, chyba nie – Pomyślała z westchnięciem. A już na pewno nie Instytut Xaviera.

Kim była? Wszystkim i nikim. Jej życie mogłoby posłużyć za scenariusz kilku Hollywoodzkich filmów. Miała więcej osobowości niż niejeden zawodowy aktor i poznała życie również od jego ciemnej strony. Była niekochanym dzieckiem, niepokorną nastolatką, zreformowaną terrorystką, zagubioną duszą szukającą swego miejsca w życiu, przyjaciółką kilku osób, wrogiem wielu, kochanką, kobietą zdradzoną, mutantką…

Zwłaszcza ten ostatni fakt odcisnął piętno na burzliwych kolejach jej życia, zostawiając kilka blizn na jej ciele i tysiące na jej duszy.

Miała na imię Anna Marie i teraz… była kobietą słabą, zdradzoną przez własne ciało… Złamaną przez chorobę. Tym właśnie teraz była. I wracała w jedyne miejsce, gdzie mogła oczekiwać pomocy.

Właśnie minęli znak wskazujący drogę do najbliższego zajazdu i Anna zaczęła rozważać, czy nie zatrzymać się tam na drugie śniadanie.

Spojrzenie psa mówiło wyraźnie:

Znowu kombinujesz. Przecież wcale nie jesteś głodna, a w samochodzie jest pełno przekąsek. Znowu uciekasz!".

Przytłoczona tym spojrzeniem minęła zjazd i mknęła dalej pustą szosą. Ale wcale nie czuła się lepiej. Wiedziała, że Cookie miał rację. Zawsze ją miał. Był jak wyrzut sumienia, który zawsze jej towarzyszył. Zresztą, czyż to nie oczywiste…

Podróż przez całe Stany samochodem, nie była przecież najrozsądniejszym wyjściem. Wystarczyło kupić bilet, wsiąść w samolot i w kilka godzin byłaby na miejscu. Mogłaby też zadzwonić do Instytutu. Na pewno przysłaliby po nią samolot… Ale nie zrobiła tego. Zamiast tego wsiadła w samochód i tłukła się przez kilka Stanów, robiąc przy tym mnóstwo niepotrzebnych przystanków. Mówiła sobie, że to dla dobra psa, który na pewno bałby się podróży samolotem, a zamknięcie go luku bagażowym, gdzieś na pokładzie Jubo-Jeta byłoby dla niego zbyt stresujące. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko wymówka. I to dość kiepska. Ale, podróż samolotem, zawiadamianie wszystkich – to wszystko wydawało się tak… tak przerażająco nieodwołalne… Jadąc samochodem w każdej chwili mogła zwrócić. Wcisnąć gaz do dechy i pomknąć gdzie ją oczy poniosą, byle jak najdalej od tego miejsca…

Zresztą, wiele razy kusiło ją, by tak właśnie zrobić. Nikt by się o niczym nie dowiedział, bo nikt jej nie oczekiwał. Powstrzymywało ją tylko pełne wyrzutu spojrzenie psa:

Wiesz, że musisz tam wrócić. Tylko oni mogą ci pomóc. Sama sobie nie poradzisz.".

Wiedziała, że to prawda. I tak odkładała tę podróż w nieskończoność. Dopóki ataki stały się tak częste, że uniemożliwiły jej normalne funkcjonowanie. A mimo to nie chciała wracać. Bała się tego miejsca. Bała się wspomnień. A przede wszystkim bała się spotkać tam jego. Nie wyobrażała sobie, jak będzie w stanie spojrzeć mu w oczy. Mimo upływu lat – echo tamtych wydarzeń, nadal paliło. Nie była to już krwawiąca rana, ale zostawiła po sobie głęboką bliznę. To z jego powodu wyjechała, czy raczej uciekła, w nocy, nie zostawiając adresu zwrotnego. A teraz miała tam wrócić…

Po raz kolejny płakała w poduszkę. Sama już nie wiedziała ile łez wylała przez ostatnie dni, ale była gotowa założyć się, że byłby z tego kolejny dopływ Mississppi, a producenci chusteczek higienicznych powinni przyznać jej jakaś nagrodę. Czuła się źle. Było jej zimno, ale nie chodziło o panującą w pomieszczeniu temperaturę. Chodziło o brak… Brak, jego. Jej łóżko wydawało się puste i zimne, kiedy on nie trzymał jej w ramionach, tuląc do snu. Ich mała, intymna tradycja… Zasypianie przy boku pluszowego misia, nawet tego najbardziej ukochanego, którego miała od dzieciństwa, nijak nie mogło się równać z uczuciem jego silnych ramion i ciepłem jego oddechu. W tych ramionach zawsze czuła się taka bezpieczna… Wczoraj, znów przyśnił jej się koszmar. Obudziła się w środku nocy cała zlana potem i rozdygotana. W takich chwilach zawsze wymykała się ze swego pokoju i cichutko przemykała do jego sypialni. On, zawsze, nieważne jak bardzo był zmęczony, tulił ją mocno do siebie, i szeptał dodające otuchy słowa po francusku, tak długo, aż z powrotem nie zapadła w sen. Wczoraj była już w połowie drogi, kiedy przypomniała sobie, że nie ma już tam wstępu. To był koniec. Na samo wspomnienie zalała ją nowa fala łez…

Sama nie wiedziała jak to się stało. Byli tacy szczęśliwi. Ich moce przez jakiś czas były nieaktywne i był to najszczęśliwszy okres jej życia. Nareszcie mogli być razem. Naprawdę razem. I nagle wszystko się skończyło. Znów nie mogła dotykać, a w ich związku zaczęło się psuć. Powrót z niebios na ziemię był tym trudniejszy, że teraz oboje zdawali sobie sprawę z tego, co utracili. Powrót do przymusowego celibatu wywoływał w obojgu frustrację, z która nie umieli sobie poradzić. Coraz częściej zaczynali się kłócić o głupstwa i ranić wzajemnie ostrymi słowami. Remy zaczął wychodzić wieczorami i wracał dopiero nad ranem. Wiedziała, co to oznacza. Spędzał noce w nocnych klubach i załatwiał swoje potrzeby gdzie indziej. Wbrew pozorom, rozumiała to. Nie oznacza to bynajmniej, że nie była zazdrosna. Wręcz przeciwnie – dręczyła ją myśl o każdej kobiecie, która mogła go dotknąć, podczas gdy ona, choć tak bardzo chciała, musiała uważać na każdy swój gest, ale akceptowała to. Rozumiała, że te kobiety nic nie znaczą. Tak było najlepiej.

Aż do tego dnia…

Pewnego ponurego, październikowego popołudnia, przyszedł do niej, spojrzał jej głęboko w oczy wzrokiem tak poważnym, że aż się przestraszyła i oświadczył, że muszą porozmawiać. Oznajmił, że z nimi koniec. Od dawna im się nie układa i chyba lepiej nie ciągnąć tego dalej, skoro tylko ranią się nawzajem. Chciał być z nią szczery, więc uczciwie przyznał, że zadurzył się w pewnej kobiecie. Nie, nie kochał jej jeszcze, nadal kochał Annę, ale ich związek nie miał przyszłości, a tamto uczucie mogło rozkwitnąć… Przyznała mu rację – co innego mogła zrobić? Powiedział, że zawsze ma w nim przyjaciela – rozpłakała się. Jej serce krwawiło…

Musiała przyznać, że Remy był doskonałym gentelmenem. Nigdy, w jej obecności nawet nie wspominał o tej „innej". Nie sprowadzał jej także do Instytutu, aby na jej oczach chełpić się nową zdobyczą. Była mu za to wdzięczna. Nie zniosłaby, gdyby na każdym kroku natykała się na widok ich przytulonych do siebie, trzymających się za ręce, całujących… Była pełna podziwu dla Jean, która w ten sposób musiała przeżywać zdradę Scotta. Ona tego by nie wytrzymała. Mimo to, starała się go unikać. Za bardzo bolało.

Kryzys nastąpił jednak, gdy pewnego dnia, po raz pierwszy i ostatni, ta druga wprosiła się na kolację do Instytutu. Gambit wyglądał jakby miał się zapaść pod ziemię, ale tamta zupełnie nieświadoma wiszącego w powietrzu napięcia, szczebiotała wesoło. Była nieco młodsza od Anny i bardzo ładna. Miała kasztanowe włosy i zielone oczy… Poza tym podczas owej nieszczęsnej kolacji dał się poznać jej cięty język i ognisty temperament…

Załamała się…

Od tej pory, atmosfera w domu stała się dla niej nie do zniesienia. Drażniły ją współczujące spojrzenia i nieustanne pytania: „jak się czujesz?". A jak miała się czuć w takiej sytuacji? Remy, chcąc jej oszczędzić bólu i upokorzenia coraz rzadziej pokazywał się w Instytucie, ale to niewiele pomagało. W końcu nie mogąc już dłużej znieść tego wszystkiego, w nocy spakowała wszystkie swoje rzeczy, wsiadła w samochód i odjechała bez słowa pożegnania. Tak było najlepiej.

Wróciła na południe, ale nie zamieszkała w żadnym ze swoich kilku domów. Chciała spalić za sobą wszystkie mosty. Kupiła więc niewielki dom, z dala od bardziej znanych miast. Podała fałszywe nazwisko. Zatrudniła się nawet jako mechanik. Nie musiała tego robić – dzięki Irene była bogatą kobietą, jednak składanie i naprawa starych motocykli sprawiało jej przyjemność. He, widać że zostało jej jednak coś z czasów, gdy godzinami potrafiła siedzieć w garażu z Loganem i Remy'm. Nigdy nie ukrywała tego, że jest mutantem. Większość mieszkańców miasteczka to zaakceptowała. Kilku nie. Parę razy wybito jej szyby w oknach, ale obyło się bez większych incydentów. Zdobyła sławę głównie jako doskonały mechanik.

Pewnego dnia, odnalazł ją Logan. Namawiał do powrotu. Odmówiła. Wymusiła na nim obietnicę, że nikomu nie zdradzi, gdzie się ukrywa. Dotrzymał słowa. Od czasu do czasu, zaglądał, by sprawdzić jak się jej powodzi, ale nigdy nie pisnął nikomu o tym ani słowa. Ze wszystkich ludzi na świecie, on chyba wiedział najlepiej, czym jest potrzeba samotności. Była mu za to wdzięczna.

Za największe swoje osiągnięcie tego okresu, musiała uznać fakt, że w końcu, dzięki silnej woli i samozaparciu, udało jej się zapanować na mocą. Pomogła jej w tym Jalii – miejscowa uzdrowicielka, znająca się trochę na Voo Doo oraz techniki relaksacyjne, których nauczył ją Logan. Nie wiedziała, czyje cudowne sposoby odegrały w tym wypadku większą rolę i nie obchodziło jej to. Była szczęśliwa. Świętowała wraz z Wolverinem, przez całą noc – on przy skrzynce piwa, ona butelką wina. Ponownie poprosił by wróciła. Ona znów odmówiła. Nie pytał więcej. Rozumiał.

Od tej pory jej życie było cudownie… normalne. Robiła to, co każda przeciętna gospodyni domowa. Prała, sprzątała, czasem usiłowała gotować… Chodziła do pracy, na spacery, do kina, pubu. Sporo czytała. I tylko w jej życiu uczuciowym barak było przełomu. Miała mnóstwo przyjaciół, z niektórymi flirtowała, czasem kończyło się na czymś więcej niż tylko trzymaniu za rękę. Żaden jednak nie potrafił zagościć w jej sercu na stałe. Zawsze czegoś brakowało. Nie przejmowała się tym. Nauczyła się cieszyć tym, co przynosił jej każdy dzień i wierzyła, że kiedyś jeszcze znajdzie miłość. A jeśli nie? Ta perspektywa też nie przerażała jej już tak bardzo jak dawniej. Nauczyła się radzić sobie bez mężczyzny przy boku. Nadal marzyła o rodzinie, o byciu żoną i matką, ale tylko wtedy, gdy w grę wchodziłoby prawdziwe uczucie. Dziecko mogła adoptować. Jako samotna matka, w dodatku mutanta zapewne będzie miała z tym pewne problemy, ale miała w ręku jeden niezaprzeczalny atut. Pieniądze. One otwierały wszystkie drzwi. Smutna prawda, której nauczyła się dawno temu.

Czy czegoś żałowała? Może tylko jednego. Tęskniła za Remy'm. W momencie, kiedy przebolała już swą stratę, a myśli o nim przestały wyciskać jej łzy z oczu, zaczęła tęsknić niemalże do obłędu. Był nie tylko człowiekiem, którego kochała. Był także jej najlepszym przyjacielem. Znał ją i rozumiał lepiej niż ktokolwiek na świecie. Widział, o czym marzy i śni, czego się boi a co sprawia jej radość. Brakowało jej ich rozmów: o wszystkim i o niczym, czasem tak słodko poważnych, innym razem zaś zupełnie szalonych. Nie mogła jednak wrócić do tego, co było. Świat biegł naprzód. Tylko jej serce pozostało gdzieś w tyle.

Cookie? Sama nie wiedziała, kto tu kogo znalazł – ona psa, czy pies ją. Marzyła o czworonogu już od dawna. Jako dziecko miała psiaka i bardzo chciała mieć jakiegoś znów. W Instytucie trzymanie zwierząt było niemożliwe, mimo jej najszczerszych pragnień, ale w jej własnym dom, to ona rozstrzygała o wszystkim. Zdecydowała się na kupno szczeniaka, ale zanim trafiła się jakaś okazja, pojawił się on. W pewien ulewny lipcowy dzień, gdy akurat została w warsztacie sama, wsadził swą głowę do środka, wzrokiem błagając o choćby kęs strawy. Nie wyglądał jak pies z telewizyjnych reklam. Był wychudzony, zabłocony i śmierdział mokrym futrem. Lewe ucho miał naderwane, a cały pysk podrapany. Przedstawiał sobą prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Anna oddała mu swoje drugie śniadanie i już się od niej nie odczepił. Śledził każdy jej ruch w warsztacie, a potem jak cień powlókł się za nią do domu. Nie miała serca go wyrzucić, więc przygarnęła go do siebie. Była to jedna z najmądrzejszych decyzji jej życia. Po wykąpaniu, wyczesaniu i opatrzeniu ran, okazało się, że jest to całkiem ładny pies, owczarek rasy collie. Obfite i regularne posiłki sprawiły, że dość szybko nabrał masy a jego futro odzyskało dawny blask. Szczególnie jednak, podobnie zresztą jak jego nowa pani, lubił ciastka. Wybór imienia stał się więc oczywisty. Przede wszystkim jednak, zwierz ten, najwyraźniej ciężko doświadczony przez los, okazał się mądrzejszy niż większość ludzi, z którymi się spotykała. Często jedno jego spojrzenie wystarczyło, by uchronić ją od nie lada kłopotów. Szybko stał się więc jej powiernikiem, najlepszym przyjacielem i nieodłącznym kompanem na czterech łapach. To spora odpowiedzialność jak na jednego psa, ale przyjął te nowe obowiązki na swoje barki z wdziękiem i spokojem – jak na prawdziwego psa przystało.

Życie jej upływało spokojnie i bez większych burz, aż do czasu, gdy nagle zachorowała. Początkowo w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że coś jej dolega. Po prostu czasem robiło jej się słabo, albo kręciło jej się w głowie. Zwalała to na karb niskiego ciśnienia, albo początków grypy, brała dzień wolny od pracy i wszystko wracało do normy. Zresztą nie zdarzało się to zbyt często. W miarę upływu czasu jednak, ataki te stały się coraz częstsze i dopadały jej w najmniej odpowiednich momentach. W końcu, zmuszona przez przyjaciół, poszła do lekarza.

Od niego dowiedziała się o jakimś wirusie atakującym mutantów. Lekarz nie wiedział zbyt dużo, poza tym, ze ma wszystkie objawy. Jak mogła się zarazić? Tego też nie wiedział. Podobno to przenosi się przez kontakt z krwią, ale on nie mógł podać nic pewnego. Kazał udać się do większego miasta, do specjalisty. On nie może jej pomóc.

Długo nad tym myślała. Analizowała różne możliwości. W końcu przypomniała sobie jednego motocyklistę, któremu pomogła przemyć skaleczenie. Czyżby to był on? Tego pewnie nigdy się nie dowie.

Lekarze z miasta też nie mogli jej pomóc. Tylko kilka ośrodków w kraju zajmowało się chorobami mutantów i to do nich powinna się zwrócić. Było im przykro.

Tak więc, koniec końców, pędziła teraz do Instytutu Xaviera, miejsca, którego miała nadzieję nigdy już nie oglądać, po to by szukać pomocy.

To nawet ironiczne – pierwszy raz, gdy pukała do tych drzwi, także szukała ratunku. Wtedy była jednak nastolatką, zagubioną i przerażona, niemogącą dać sobie rady z chaosem panującym w jej własnym umyśle. Teraz wracała tam jako dorosła kobieta, pogodzona ze światem i ze sobą. Tym razem to jej ciało było słabe.

I stało się. W końcu minęła tabliczkę z napisem Westchester. W oddali zamajaczyła masywna sylwetka Instytutu. Zatrzymała gwałtownie samochód. Przez chwile wpatrywała się w horyzont, przejęta paniką.

Nie, nie pojedzie tam! Nie może! Ona tego nie zniesie! Zawracamy!

Ale wtedy znów to poczuła. Żołądek jej się ścisną, świat zawirował przed oczami, zalała ją fala gorąca i z trudem łykała powietrze. Kolejny atak. Tak jak podczas wszystkich poprzednich, po prostu zamknęła oczy i skupiła się na swoim oddechu. Wdech, wydech, wdech, wydech – spokojnie i równomiernie. Na całe szczęście atak okazał się być krótkotrwały – zapewne przygrywka do tego, co ją czeka – więc postój okazał się niezbyt długi i mogła ruszać dalej. Porzuciła myśli o ucieczce. Potrzebowała pomocy. To jedno nie ulegało wątpliwości.

W kilka minut później, zajechała pod bramę Instytutu. Wpisała swój kod.

Ciekawe, czy nadal działa?

Brama otworzyła się z łoskotem.

A jednak, pewne rzeczy pozostają niezmienne.

Zaparkowała samochód, wyciągnęła swoje walizki, zawołała psa i udała się do wejścia. Nadusiła dzwonek i czekała. Nic. Nadusiła jeszcze raz. W końcu drzwi się uchyliły. Stanęła w nich jakaś znudzona i poirytowana nastolatka, której najwyraźniej przerwano oglądanie MTV. Miała mysioblond włosy, niezbyt inteligentny wyraz twarzy i żuła gumę. Rogue nie znała jej. Musiała przybyć tu już po jej wyjeździe.

Taaaaa? – Zapytała, niezbyt uprzejmie.

Chciałabym się widzieć z Profesorem Xavierem – Wyjaśniła chłodno, choć korciło ją, aby nauczyć gówniarę kilku dobrych manier

Profesora nie ma. Pojechał do Waszyngtonu na konferencję dotyczącą praw mutantów. Będzie wieczorem – Poinformowała nastolatka, nie przestając żuć gumy.

A czy jest ktoś z dorosłych opiekunów?

Też nie. Jak pani zależy, niech pani przyjdzie wieczorem…

Jestem byłą mieszkanką Instytutu. Cichłabym zaczekać w środku – Anna wyraźnie traciła cierpliwość.

A skąd mam wiedzieć, że pani nie kłamie?

A skąd znałam kod do bramy?

Dziewczyna przyglądała się jej przez chwilę, swym tępym wyrazem twarzy, ale w końcu odsunęła się od drzwi i wpuściła ją do środka:

Psom nie wolno! – Krzyknęła

Nie mogę go zostawić samego.

Dziewczyna znów rozważała coś przez chwilę, w końcu westchnęła głośno:

No dobra, ale na pani odpowiedzialność.

Rogue weszła do środka. Rozejrzała się po wielkim hollu i stwierdziła, że niewiele się tu zmieniło. Nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, zapytała jeszcze dziewczynę:

Jesteś tu sama?

Chwilowo tak. Uczniowie są z opiekunami na wycieczce, ja zostałam, bo jestem chora. Pozostali pracownicy albo pojechali z profesorem, albo są w mieście na zakupach. – Wyjaśniła szybko chcąc jak najprędzej wrócić przed telewizor – Naprawdę kiedyś tu pani mieszkała?

Tak…

W takim razie, wie pani gdzie jest wszystko. Poradzi sobie pani. – I czym prędzej zniknęła.

Rogue spojrzała na psa, pies spojrzał na nią.

No, nieźle się zaczyna. – Stwierdziła Anna ponuro – Nie spodziewałam się co prawda powitalnego przyjęcia z serpentynami i balonikami, ale to już przesada… - Westchnęła. Następnie zwróciła się do czworonoga – No to chodź, Cookie. Zobaczymy czy ktoś się już zdążył rozgościć w moim dawnym pokoju.

Podniosła swoje walizki i wolnym krokiem udała się do kobiecego skrzydła domu.

Ku jej miłemu zaskoczeniu, pokój pozostał nieruszony od chwili, gdy go zostawiała. A raczej niezupełnie – gdyż ktoś (wyczuwała w tym rękę Ororo) najwyraźniej regularnie ścierał kurze i podlewał kwiaty. Poza tym, pokój wyglądał jakby tylko czekał na jej powrót. Półki uginały się pod ciężarem jej ukochanych książek. Na szafkach siedziało kilka pluszowych zwierzaków z jej kolekcji. Łóżko zasłane bursztynowym kocem wyglądało miękko i zachęcająco.

Nagle poczuła jak bardzo wyczerpała, ja ta podróż i ziewnęła szeroko. Cookie nie czekając na nic, spokojnie rozłożył się na dywaniku przed łóżkiem i zamknął oczy.

Ech, chyba masz rację, stary draniu! Rozpakowywanie zostawmy na później!

Następnie otworzyła okno by trochę przewietrzyć pomieszczenie, wyciągnęła z walizki żółtą koszulkę i spodnie od pidżamy, przebrała się w rekordowym tempie i szybko wsunęła pod koc.

Natychmiast poczuła jak ogarnia ją słabość. Sama nie wiedziała, co wyczerpało ją najbardziej: niedawny atak, długa podróż samochodem, czy może stres związany z powrotem do domu. Na razie chciała tylko zamknąć oczy i odpłynąć. Wiedziała, że czekał ją dłuuuuuuuuuugi dzień.

Dobranoc Cookie – rzuciła jeszcze tylko i za chwilę już jej nie było.

Pies łypnął na nią jednym okiem i również zapadł w sen.

Koniec!

W następnym rozdziale Rogue poznaje nowego przyjaciela! Nie przegapcie tego!