DISLAIMER: Posiadam dwa pluszowe pieski, o imionach Remy i Anna, które podwędziłam siostrze. Posiadam także Caroline Starsmore, której akt własności przekazuję wyżej wymienionej osobie, w ramach rehabilitacji za mój niecny postępek. Reszta póki co, jest własnością Marvela. Ale już niedługo Buhahaha!
Notka odautorska: Na wstępie muszę wszystkich serdecznie przeprosić, że tyle to trwało. Niestety – stała się rzecz straszna. Mam ograniczony dostęp do komputera. Wszystko co piszę, muszę pisać na kartkach, a nie bardzo to lubię. A jeszcze bardziej nie lubię przepisywania :P Generalnie dlatego tyle to trwa. Dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość. W nagrodę muszę powiedzieć, że powstał prawdziwy gigant wśród rozdziałów. Jest naprawdę długi, więc będziecie mieli co czytać.
Niektórym może się wydawać nieco nudny, ponieważ dużo jest wyjaśnień, a mało akcji. Niestety, albo stety, wszystkie poruszone w nim wątki będą miały wpływ na dalszą fabułę, dlatego wygląda to, jak wygląda. Po prostu tak musi być :D Obiecuję, że od następnego rozdziału ruszamy już bardziej konkretnie.
UWAGA! W ramach eksperymentu pisarskiego (większa) część rozdziału pisana jest w pierwszej osobie. I tu zaczyna się zadanie dla Was. Przeczytajcie, oceńcie i skomentujcie. Jak wolicie, aby pisane były następne rozdziały:
w trzeciej osobie
mieszane
w pierwszej osobie
To WY o tym zadecydujecie!
Na koniec podziękowania dla moich wspaniałych komentatorów:
Herszel – Dzięki za miłe słowa. Twoja wiara we mnie, zawsze dodaje mi skrzydeł.
Larysa – Serdecznie Ci dziękuję, za wszystkie komentarze. Bardzo chciałabym odwzajemnić się tym samym, ale niestety zupełnie nie znam się na Beyblade. Może przy innej okazji…
Co do tamtych wątpliwości z imionami – cieszę się, że udało Ci się rozwiązać ten problem, ale gdybyś jeszcze kiedykolwiek czuła się zagubiona, to proszę pytaj. Bardzo chętnie wyjaśnię wszystkie ewentualne wątpliwości. A w „Świątecznej opowieści" było tyle przypisów, ponieważ publikowała to już wcześniej i generalnie są to odpowiedzi na pytania, które mi wówczas zadano. Niekoniecznie trzeba to wszystko czytać :D Ale, jak pewnie widać – od tego czasu bardzo przystopowałam w ich ilości.
Magdalena – Wielkie dzięki za komentarz – zwłaszcza, że to mój pierwszy na tej stronie. Co do Logana – troszkę go tu będzie, ale nie ukrywam, że całe opowiadanko będzie się kręciło wokół Rogue, która jest moją ulubienicą. A opowiadanka są po polsku z dwóch powodów:
- po pierwsze, brak było czegoś po polsku
- po drugie, moja gramatyka angielska, pewnie ściągnęłaby na mnie baty zamiast pochwał ;)
Madlen – Bardzo ładny nick. A propos – czy ty i Magdalena to ta sama osoba? Nie mam pewności, dlatego piszę dwa komentarze… Bardzo Ci dziękuję za miłe słowa. Co do MS – to tak, będzie ich więcej. Jeszcze kilka pomysłów mam hehe. Nie wiem tylko, kiedy będę miała czas na realizację. Ale następne rozdziały powstaną na pewno.
Gedanken – Dziękuję za komentarz. :D
Tabby – mój ty kochany krytyku – dziękuję Ci. Co do uwag technicznych:
- Dialogi były oddzielone myślnikami. Tylko głupi ffnet je powycinał. Na szczęście, metodą prób i błędów, odkryłam jak temu zapobiegać. W tym rozdziale już będą. Tamte postaram się poprawić.
- Co do chłopca, to nazywa się on OLIVIER. Wszelakie inne kombinacje są błędne. „Oliveir" – to po prostu literówka, a „Oliver" (jeśli wystąpił) – to efekt fantastycznej opcji autokorekty. Word poprawia mi niektóre wyrazy automatycznie i nie zawsze udaje mi się to wychwycić. Jestem tylko człowiekiem.
- Mick – znów ta cholerna autokorekta arghczasemnienawidzętejopcji
MIŁEJ LEKTURY I BŁAGAM NIE USTAWAJCIE W SWOICH KOMENTARZACH. TO ONE DOPINGUJĄ MNIE DO DALSZEJ PRACY!
ROZDZIAŁ 3
Poznaj mojego tatę… i jego nową dziewczynę
Dla Remy'ego czas jakby na chwilę się zatrzymał, by potem ruszyć, ale w zwolnionym tempie. W chwili, gdy usłyszał od Ro, że jego syn jest gdzieś tam, na górze z nieznanym wrogiem, poczuł jak ziemia usuwa mu się spod stóp, a oddech zatrzymuje się w piersi. W swoim dotychczasowym życiu, rzadko nawiedzało go to uczucie, a nawet jeśli, nigdy nie było tak intensywne. Paraliżujący strach…
W ogóle to uczucie było mu raczej obce. Przynajmniej w dorosłym życiu.
Przez wiele lat sam był sobie okrętem, sternikiem i żeglarzem. Żył szybko i niebezpiecznie, nie przejmując się tym, co stanie się jutro. Miał wiele niezdrowych nawyków – palił ogromne ilości papierosów, uwielbiał wściekle szybką jazdę na motocyklu (zawsze bez kasku), często wdawał się w bójki po różnych barach. No i oczywiście najważniejsze – sposób, w jaki zarabiał na życie.
Był profesjonalnym złodziejem – mistrzem w swoim fachu. Swoje niesamowite umiejętności zawdzięczał wieloletniemu treningowi. No i superbohaterowanie w wolnym czasie. Heh, kto by przypuszczał, że tak właśnie skończy? Ratując świat przed zagładą, jako heros w spandex'sie… Z takim fachem i nawykami bardziej nadawał się na łotra. Życie jednak dziwnie się czasem układa. I on nie zamierzał, pozostać z X-men'ami na dłużej… Mieszkał tu od lat. A wszystko, jak zwykle, przez kobiety. Kiedyś, doprowadzą go do zguby – wiedział o tym…
A teraz, znowu z powodu kobiety, odczuwał niewyobrażalny wręcz strach. On, który bez mrugnięcia okiem stawiał czoło najgorszym szumowinom tego świata, w tej chwili omal nie odchodził od zmysłów, ponieważ na początku grudnia ubiegłego roku, jego ex-małżonka, Bella Donna Boudreaux, pojawiła się na jego progu z niespodzianką, która odmieniła jego serce.
Na początku był zdziwiony. Tak bardzo zdziwiony, że przez dłuższą chwilę mógł tylko stać z rozdziawionymi ustami, w stanie kompletnego szoku. O tak! Był zaskoczony… I wściekły… W pierwszym przytomnym odruchu chciał wywalić oboje za drzwi i zapomnieć o wszystkim. Zresztą… A wy, jak byście się zachowali, gdyby nagle wasza była, pojawiła się w waszym w miarę uporządkowanym życiu, twierdząc, że od prawie 10 lat jesteście ojcem, i że teraz wasza kolej, aby wziąć na siebie rodzicielskie obowiązki? Powiedzieć, że dławił się ze wściekłości, byłoby eufemizmem. Miał ochotę walić głową w ścianę i wyć. Wykrzyczeć wszystkie negatywne emocje, w jednym długim wrzasku, a potem rozpłynąć się w nicości. I przede wszystkim, po raz pierwszy w życiu, naprawdę miał ochotę, aby uderzyć kobietę. Czuł się oszukany, zdradzony, wykorzystany…
Wystarczyła jednak chwila, by wszystko zmienić. Ten jeden moment, gdy jego własne oczy, spotkały się pięknymi, brązowymi tęczówkami, patrzącymi na niego ufnie i bystrze, i zatracił się całkowicie w uczuciu, jakiego dotąd nie znał. To było jak tsunami uderzające z niewyobrażalną siłą w bezpieczną przystań jego serca. Nagle on, król wszystkich niewieścich serc i mistrz manipulowania emocjami, okazał się zupełnie bezbronny wobec zalewającej go fali niezwykłej czułości. W tym jednym spojrzeniu stopniała cała złość, a wszelkie wątpliwości rozwiały się jak dym. W tej jednej chwili już wiedział, że ten mały chłopczyk o zbyt długiej grzywce jest jego. Że on i Bella coś stworzyli. Do tej pory sądził, że ich uczucie zrodziło tylko ból i zniszczenie, a jednak, to nieprawda. Jego owocem był również ten mały chłopczyk. Jego syn. I był… doskonały. Kto by przypuszczał, że z kogoś takiego jak on i jego była żona może powstać coś tak idealnego? I że ten mały cud w ciągu ułamka sekundy będzie potrafił obudzić w nim uczucie, o jakich siłę nigdy by się nie podejrzewał?
A teraz mógł go stracić. Był sam, z być może najbardziej przewrotną i niebezpieczną kobietą, jaką zdarzyło mu się w życiu spotkać. W dodatku, nie od dziś wiadomo, że ta bynajmniej nie darzyła go sympatią, a najchętniej widziałaby jego głowę na srebrnym półmisku. Strach ścisną mu gardło. Jeśli ta szalona kobieta rzeczywiście znalazła się sama na sam z jego dzieckiem…
Na początku był zły. Ba! Był wściekły. Jak jasna cholera. Czy to, aby na pewno jego syn? Nie, co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Podobieństwo było uderzające. Ale dlaczego mu nie powiedziała? I dlaczego teraz? O co tu naprawdę chodzi? – Myśli przebiegały przez jego głowę w szaleńczym tempie. A reszta rodziny? Nie mogli przecież udawać, że nie zdawali sobie sprawy z tego, czyje to dziecko. Dlaczego więc milczeli? Dlaczego nikt mu nigdy do cholery nie pisnął, choć słówkiem, że ma syna? Jakim cudem Bella zmusiła ich do milczenia? A może też nie wiedzieli… Może ukryła fakt jego istnienia przed wszystkimi…
Na większość z tych pytań do dziś nie poznał odpowiedzi. Bella po prostu zostawiła chłopca u niego, nie troszcząc się o żadne wyjaśnienia. Jego zadaniem było zająć się chłopcem i już. Bez słowa wytłumaczenia czy protestu z jego strony.
Dla obserwatora z zewnątrz cała ta sytuacja musiała być zabawna. Remy LeBeau, wieczny kawaler i król serc niewieścich, musi zrezygnować ze swego stylu życia i przyzwyczajeń na rzecz opieki nad nieślubnym dzieckiem. Jedni nazwaliby to karmą, inni karą za grzechy, kolejni zaś powracającą falą. Prawie wszyscy jednak zgodziliby się co do jednego – Remy zasłużył sobie na taki los życiem, jakie do tej pory pędził.
On sam wiedział najlepiej, że odtąd wszystko musiało się zmienić. Ta chodząca miniaturka jego samego wywróciła całe jego dotychczasowe życie do góry nogami. A do zmian nie przystosowywał się łatwo, oj nie… Mały oznaczał koniec całonocnych eskapad do różnego rodzaju nocnych klubów. Koniec z opuszczaniem Instytutu na całe tygodnie tylko dlatego, że brak mu było wolności. A nawet, koniec z paleniem, nałogiem, w którego zgubne szpony wpadł natychmiast, gdy zabrakło przy nim czujnej obecności Anny.
„Pomocy, pomocy" – dobiegł jego uszu stłumiony głos Oliviera.
Przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Nie pozwoli, aby coś mu się stało. Nie może. Nie!
Natychmiast przyspieszył kroku i za chwilę wpadł za Wolverinem do zamkniętego pokoju
„Zostaw to dziecko, albo rozerwę cię na strzępy!" - Usłyszał również jakby zza ściany. Wszelkie odgłosy zagłuszało szaleńcze bicie jego własnego serca.
Dalej wypadki potoczyły się jakby w zwolnionym tempie. Wraz z innymi wpadł do pomieszczenia, tylko po to by zobaczyć osłupiałego Logana, z pazurami wyciągniętymi do ataku, stojącego naprzeciw własnego syna, zastygłego w bojowej pozie, obok równie groźnie wyglądającego psa, gotowych za wszelką cenę bronić leżącej na łóżku kobiety. Ta również zerwała się gwałtownie, a Gambit poczuł, że ziemia usuwa mu się pod stopami.
Anna!
Nie miał najmniejszych wątpliwości, że to ona. Pozostali też nie.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Logan stał przez chwil jak wryty.
Czy to możliwe?
- Witaj, mała – Powiedział, zamykając ją w niedźwiedzim uścisku. A następnie, dużo ciszej, wyszeptał jej na ucho – Stęskniłem się za tobą.
- Ja za tobą też – Odparła z uśmiechem.
- Rogue, dziecko, nareszcie wróciłaś do domu. – Krzyknęła z kolei Ororo, całując ją w oba policzki.
- Witaj Ro.
Następnie przyszedł czas na bardziej wzruszające powitanie:
- Roguey-ro, gdzieś ty się podziewała tyle czasu? – Zapytał blondwłosy mężczyzna, biorąc ją w ramiona i unosząc w powietrze z radości.
- Sammy! – Choć bardzo tego nie chciała, czuła jak gardło ściska jej się ze wzruszenia. Sam Guthrie był osobą, która zajmowała specjalne miejsce w jej sercu, i której obecności najbardziej jej brakowało. Dlatego też, wyraźna wymówka w jego głosie sprawiła, że zaczęła żałować tak drastycznego odcięcia się od wszystkich i wszystkiego.
Kiedy Cannonball w końcu postawił ją na ziemi, spojrzał na nią i powiedział z wyrzutem:
- Żadnego telefonu czy kartki na święta. Martwiłem się o ciebie…
- Wiem Sammy, wiem. I przepraszam. Obiecuję, że wszystko ci powiem, jak tylko dojdę do siebie.
Sam ponownie ją przytulił:
- Nie musisz mi się tłumaczyć.
- Wiem. Ale chcę. Potrzebuję dobrego słuchacza.
- Kiedy tylko zechcesz, Roguey. O każdej porze dnia i nocy.
To czułe powitanie przerwał dopiero, jak zwykle spokojny i opanowany, głos Sage:
- Widzę, że w końcu ujarzmiłaś swoje moce.
Spoglądając znad ramienia Sama na ciemnowłosą kobietę, Anna uśmiechnęła się szeroko:
- Sagey… Spostrzegawcza jak zwykle. Rzeczywiście, w końcu nad tym zapanowałam. Może więc, uczcimy to małym uściskiem? – Zapytała szeroko otwierając ramiona.
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak niekomfortowo się poczuła. Dlatego zresztą zapytałam. Nie to, żebym jej nie lubiła. Ale spokojna i opanowana Tessa jest tak różna ode mnie, że nie mogłam się opanować. To takie zabawne obserwować, jak skręca się z powodu tak niewinnej propozycji. Złośliwe? Pewnie i tak, ale któż z nas nie pozwala sobie czasem na takie nieeleganckie przyjemności?
- Daruję sobie – Odparła jednak spokojnie, nie mrugnąwszy nawet powieką. – Ale miło znów cię widzieć, Anno.
Dobra, czas na zwierzenie. Nienawidzę sposobu, w jaki Sage wymawia moje imię. Jeśli więc chodzi o drobne powitalne złośliwości, chyba jesteśmy kwita.
- Za to ja, chętnie cię uściskam.
-Bishop! Proszę, proszę… Znowu urosłeś. – Odparła zaczepnie.
- Zdrowo się odżywiam. Koniecznie musisz kiedyś spróbować. – Powiedział uwalniając ją ze swego stalowego uścisku.
- Może kiedyś, Bish… Może kiedyś… - Ale nie zdążyła dokończyć. Jej uwagę przykuł dziecięcy głosik, wołający:
- Tato, tato! Chodź się przywitać!
Wtedy i ona podniosła głowę:
A niech mnie. Niech ktoś zadzwoni po straż pożarną, bo chyba płonę. Mimo upływu czasu, nadal wyglądał bosko…
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
ROGUE POV
- Anna? – Usłyszałam jego ciepły głos i poczułam, że odpływam. Cały pokój i wszystkie osoby się w nim znajdujące, natychmiast przestały istnieć.
- Cz-cześć – Cholera! Dlaczego drży mi głos? Dlaczego nie potrafię nad tym zapanować? Jak to możliwe, że po tylu latach on nadal tak na mnie działa? – Myśli przelatywały mi przez głowę w zawrotnym tempie, gdy dałam się zamknąć w kolejnym powitalnym uścisku.
Nagle poczułam jego gorący oddech tuż przy moim uchu i ugięły się pode mną kolana:
- Gdzie byłaś, cheri? Tęskniłem za tobą.
- Dobre pytanie, gdzie się podziewałaś tyle czasu? – Usłyszałam za sobą głos Bishopa i przypomniałam sobie o obecności pozostałych:
- A czy to ważne? Po prostu musiałam trochę pobyć sama.
- Najważniejsze, że w końcu zdecydowałaś się wrócić, kochanie. – Mruknął Wolvie.
- Właśnie - Podjęła temat Sage. - To dosyć niespodziewana decyzja. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego zdecydowałaś się na powrót akurat teraz?
Czuję na sobie oczy wszystkich i nie jest mi z tym dobrze. Niech diabli porwą Tessę, razem z jej dociekliwością!
- Ja… Stęskniłam się za wami.
Zapadła niezręczna cisza. Oni wiedzą, że blefuję. Wiedzą też, że ja wiem, że oni wiedzą. Sytuacja jak z kiepskiego filmu.
- Jak ci minęła podróż, moje dziecko? – Przerwała w końcu milczenie Ororo – Z pewnością musisz umierać z głodu. Właśnie szykujemy się do obiadu. Zjesz z nami?
Mój żołądek zareagował na samo słowo „obiad" głośnym burczeniem. Tak bardzo, jak uwielbiam słodycze, ciężko jej nazwać pełnoprawnym posiłkiem. Podobnie jak różne „danka" serwowane w barach szybkiej obsługi, którymi żywiłam się po drodze. Krótko mówiąc, byłam głodna jak wilk, choć do tej pory nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Bardzo chętnie – Odpowiedziałam. – Dajcie mi tylko chwilkę, bym mogła się przebrać. – Ostatecznie, nadal stałam na środku pokoju w mojej seksownej pidżamce, kompletnie rozczochrana. Musiałam przedstawiać sobą naprawdę ponętny widok.
- Świetnie. – Ucieszyła się Ro – To skoro wszystko się już wyjaśniło, ja wracam do kuchni, dokończyć przygotowań. A ty zejdź, jak tylko będziesz gotowa, moja droga. Wszyscy będziemy mieli okazję porozmawiać.
Uch, powiało grozą. Bóg jeden wie, że rozmowa, to ta rzecz, której za wszelką cenę chciałabym uniknąć. Chyba jednak, nie będę miała tyle szczęścia…
- Skoro już jesteśmy przy wyjaśnieniach – Zaczął Remy – Zechcesz mi wytłumaczyć, jak się tu znalazłeś? Powinieneś chyba być w swoim pokoju, hm?
- Ja… Mam doskonałe wyjaśnienie całej tej sytuacji…
- Doprawdy? Ciekawe, jakie?
- Ja go zawołałam – Wypaliłam bez namysłu.
- Doprawdy?
Powtórz to raz jeszcze, a zmiotę ci ten cholerny, wszystkowiedzący uśmieszek z twarzy
- Mhm – Powiedziałam, podczas gdy Olivier energicznie potakiwał głową, na potwierdzenie moich słów – Zobaczyłam go na korytarzu i wyciągnęłam na spytki.
- Widzisz tato, mówiłem, że potrafię to wyjaśnić – Olivier posłał Gambitowi tysiącwatowy uśmiech. Taki, który roztopiłby każde serce. Oprócz naturalnie mężczyzny, który całe życie rozsyłał takie właśnie uśmiechy.
- Skoro tak twierdzicie. – Oboje wiedzieliśmy, że nie dał się nabrać. Ale niczego nie może nam udowodnić. – A teraz marsz do pokoju!
- Ale tato, już prawie obiad…
Z twarzy Remy'ego wyraźnie dało się odczytać konflikt wewnętrzny. Z jednej strony, starał się nie stracić autorytetu, z drugiej zaś widać było ojcowską pobłażliwość dla różnych psot tego malucha. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
Kto by pomyślał, że ten sam Remy LeBeau, którego opuściłam siedem lat temu, kiedykolwiek będzie miał problemy natury wychowawczej?
Ostatecznie Olivier zyskał ułaskawienie (przynajmniej na to popołudnie), a Ororo zarządziła błyskawiczną ewakuację z mojego pokoju.
W końcu mogłam zebrać myśli.
Cookie spojrzał na mnie jak zwykle, tym swoim przenikliwym psim spojrzeniem i miałam ochotę go zabić. Przysięgam, że czasem mam wrażenie, że diabeł wcielił się w tego czworonoga. Potrafi być bardziej upierdliwy, niż niejeden człowiek.
- Wiem, wiem – Powiedziałam znużona - To będzie dłuuuuuuugi dzień. – I poczłapałam do łazienki. Z tym psem, nie wygrasz!
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Pół godziny później, umyta i przebrana, zeszłam na obiad. Zewsząd czułam na sobie ciekawskie spojrzenia niezliczonych par oczu. Nienawidzę tego. Zaczynam rozumieć, co muszą czuć zwierzęta w zoo. Mała, zamknięta przestrzeń i te cholerne wścibskie spojrzenia, atakujące cię z każdej strony. To nie to, że jestem nieśmiała. Bynajmniej. Ale kiedy kolejna osoba poczuła palącą potrzebę odwiedzenia toalety tylko po to, aby móc się o mnie otrzeć w korytarzu, zaczęło mnie to doprowadzać do szału. Albo mam fatalny wpływ na pęcherze domowników, albo stałam się najnowszą atrakcją turystyczną Instytutu. Zanim dotarłam do jadalni miałam już niezłą paranoję…
Po drodze jeszcze szybko przywitałam się z Kitty i Rachel i z głośnym westchnieniem ulgi zniknęłam za drzwiami jadalni:
- A to ty, Rogue – Storm na chwilę przerwała komenderowanie wszystkimi i odwróciła się w moją stronę
- Hej, Ro! Mogę w czymś pomóc?
- Nie. Mamy wszystko pod kontrolą. Czekamy już tylko na powrót pozostałych. Ale może czegoś się napijesz? Przyniosę ci coś z kuchni.
Dopiero teraz poczułam, że gardło mam suche jak pieprz:
- Chętnie. Ale poczekaj, idę z tobą!
Zerwałam się z miejsca i popędziłam za Ro. Nie zniosłabym siedzenia w pojedynkę za stołem, nakrytym na kilkanaście osób. To się nazywa „przytłaczające poczucie osamotnienia".
W kuchni wzięłam sobie mineralkę z lodówki i przyglądałam się krzątającej się Ro. Od czasu do czasu wymieniałyśmy jakieś zdawkowe uwagi. Nic nadzwyczajnego. Coś się w niej zmieniło, choć na początku, nie mogłam określić dokładnie, co. Zaczęłam więc przyglądać się jej uważniej (heh, teraz ona poczuje się głupio). W końcu coś sobie uświadomiłam. Storm poruszała się powoli i z dużą trudnością. Zupełnie, jakby drętwiały jej nogi. Właśnie miałam ją o to spytać, ale chyba to wyczuła, bo posłała mi ostrzegawcze spojrzenie, a następnie zaczęła coś nawijać o pogodzie.
Nie, to nie – Pomyślałam. W końcu rozumiałam, co to znaczy nie mieć ochoty na informowanie wszystkich dookoła o swoich kłopotach. Przyznanie się do bezradności potrafi człowieka dobić… Dopóki nikt nie wie, możesz udawać. Wszyscy widzą w tobie tylko to, co chcesz, aby zobaczyli. W moim przypadku zaradną i samodzielną kobietę sukcesu. Ale kiedy oświadczysz światu, że jest coś, z czym sobie nie radzisz, co ci pozostaje? Współczucie i litość…. Ja się tam na to nie piszę…
Na szczęście dla nas obu, na podjeździe dało się słyszeć warkot silników i po chwili kuchnia wypełniła się, obładowanymi torbami z zakupami, mutantami. Początkowo nikt mnie nie zauważył, ale w końcu Jean wykrzyknęła:
- O mój Boże, Rogue!
- Cześć Jean. Cześć wszystkim.
To oczywiście wolało kolejna falę powitań i uścisków. Nie powiem, było to miłe, ale na dłuższą metę, straszliwie męczące. Kiedy w końcu każdy z moich przyjaciół zdołał mnie odpowiednio wytarmosić, usłyszałam za sobą chłodny głos:
- No proszę, a któż to do nas zawitał. Oczywiście nie pomyślałaś, żeby zaanonsować swoje przybycie. – Słowa te, wypowiedziane zostały z tak lodowatą uprzejmością, że momentalnie zrobiło mi się zimno.
- Witaj Emmo. Scott – Odparłam równie ciepło i kiwnęłam na powitanie obojgu.
Właściwie to nigdy nie byłam specjalnie blisko z żadnym z nich. Scott zawsze trzymał się na dystans. Był może świetnym dowódcą i doskonałym strategiem, ale jakoś nie potrafił przełamać bariery formalizmu i zbliżyć się do kogokolwiek, poza kilkoma podobnymi mu osobami. Dla reszty (w tym mnie), zawsze pozostawał tym samy, nudnym i sztywnym Cyclopsem, który nie potrafił poznać się na dobrym żarcie, i którego rajcowały zebrania w Sali Narad o piątej nad ranem.
Emma z kolei, zawsze była chłodna i wyniosła, niczym góra lodowa. I takie uczucia też we mnie wzbudzała. Co prawda, nie było mnie w Instytucie w czasie, gdy nawiązała ona romans ze Scottem, ale nic nie mogę na to poradzić, że sympatyzuję z Jean. A Emma… cóż od tamtej pory rozpanoszyła się w Instytucie na dobre. Jest niemal modelowym przykładowym kobiety, robiącej karierę przez łóżko. Wkrótce po tym, jak rozbiła małżeństwo Jean i Cyclopsa, Xavier opuścił szkołę, zostawiając ją w rękach tego drugiego. A konkretnie w rękach White Queen, trzymającej go całkowicie pod pantoflem. Widząc, jak bardzo jest stłamszony, przez swą demoniczną małżonkę, zrobiło mi się go prawie żal. Słowo klucz – prawie. Ostatecznie doszłam do wniosku, że po tym jak potraktował Jean, należy mu się!
Teraz to jednak to ja stałam, przed surowym obliczem pani dyrektorowej, oczekując nagany.
- Zamierzasz tu pozostać, czy może jesteś przejazdem? – Zapytała znów tym swoim beznamiętnym, służbowym tonem. I znów wszystkie oczy skierowane były na mnie. Niech to szlag!
- Ja… Jeszcze nie wiem. – Wydukałam niepewnie, ale bądź co bądź, zgodnie z prawdą.
Emma spojrzała na mnie, jak na kompletnie obłąkaną i miała znowu coś powiedzieć, ale wtedy do kuchni weszli Remy z Olivierem i jej posągowe oblicze rozjaśnił tryumfalny uśmiech:
- Rozumiem…
Ja też zrozumiałam. Czy naprawdę wszyscy w tym domu myślą, że jestem tak zdesperowana, że uzależniam swoją decyzję o pozostaniu, od tego bagiennego szczura? Idiotyzm! O Boże, oni naprawdę tak myślą! Muszę się bronić!
- Nie, nie, nie… To nie tak… A właściwie tak – Chyba kiepsko mi idzie – Znaczy… Ja… - W końcu wzięłam się w garść – Nie musisz się martwić, że zajmę ci drogocenny czas i miejsce. Po czekam tylko, co powie Hank i się zmywam – Ouu, chyba powiedziałam za dużo.
- Hank?
- Dlaczego chcesz się zobaczyć z Hankiem?
- Coś nie tak?
- Źle się czujesz?
- Wszystko w porządku?
Posypało się ze wszystkich stron. Dlaczego w porę nie ugryzłam się w język?
- Ja tylko…
I znów z kłopotliwej sytuacji wybawił mnie przypadek. Choć tym razem, nie jestem pewna, czy to dobrze…
Właśnie skręcałam się przed zjednoczonym trybunałem X-men, kiedy nagle:
- Kochanie! – Ten wysoki, piskliwy głos brzmiał mniej więcej niczym drapanie paznokciami po tablicy. Należał on do bardzo afektowanej, objuczonej pakunkami blondynki, która natychmiast rzuciła się w ramiona Gambita.
Na pewno zadławiłam się wodą. Zdaje się też, że oplułam Kitty. Ale, dziwicie mi się?
Jestem raczej bezkonfliktową kobietą. Porywczą i niecierpliwą – przyznaję. Mój choleryczny temperament sprawia, że i owszem, wybucham często i dość raptownie – nie ma co temu przeczyć. Ale napady mej złości są jak letnia burza – zaczynają się nagle, bywają gwałtowne, ale równie szybko mijają. Jestem potem potulna i łagodna jak baranek. Żadnych długotrwałych waśni czy cichych dni. To nie w moim stylu. I to też z reguły sprawia, że nie mam z nikim na pieńku przez wiele lat. Oczywiście od każdej zasady bywają wyjątki. I ta kobieta była takim właśnie moim wyjątkiem. Dazzler…
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Alison Blair, czyli Dazz, jest piosenkarką. A przynajmniej kiedyś, ktoś bardzo litościwy (lub totalnie głuchy), tak ją nazwał. Początki jej kariery, przypadają na koniec ery disco, i wówczas nawet ja, wstyd przyznać, zaliczałam się do grona jej fanów. Każdy był kiedyś młody i głupi… Moje zauroczenie jej osobą, nie trwało jednak długo i prysło niczym bańka mydlana. Poznałam ją i to wystarczyło. Uwierzcie mi, że drugiej tak pustej i zadufanej w sobie osoby, trzeba by ze świecą szukać. Była perfekcyjna aż do bólu. Miała wszystko to, czego mnie brakowało: miłe, bezproblemowe moce, bogatego chłopaka, sławę, modne ciuchy i w ogóle wszystko to, o czym nastolatka może tylko zamarzyć. Niestety brak jej było tych przymiotów charakteru, które sprawiają, że człowiekowi sodówka nie uderza do główki. Pusta i zarozumiała, błyskała mi tym wszystkim przed nosem, licząc na to, że padnę plackiem przed blaskiem jej sławy. Akurat! W dodatku głupia była jak but! Słowo. Ona ma IQ ameby, choć nie wiem, czy nie obrażam czasem tych stworzeń. Jednym słowem – koszmar. Z mojej „Ali – manii" wyleczyłam się po tym spotkaniu skutecznie. Nawróciłam się na starego dobrego rocka. Może więc dobrze, że nasze drogi się skrzyżowały, hę?
I to wszystko? – Myślicie sobie teraz. – Masz uraz do kobiety z powodu jakieś szczeniackiej zazdrości? Przecież to głupie! I wiecie co? Gdyby to rzeczywiście było wszystko, musiałabym się z wami zgodzić. Ale to nie wszystko. Ponownie spotkałam Alison, po tym, jak przyłączyłam się do X-men. Nie był to najłatwiejszy okres w moim życiu. Miałam siedemnaście lat, a na sumieniu życie wieloletniej przyjaciółki wielu z moich domowników: Carol Danvers. Przejście na jasną stronę mocy w niczym nie przypominało niedzielnego spaceru. Raczej morderczy bieg z przeszkodami. Przez długi czas wszyscy dawali mi do zrozumienia, że uważają mnie nadal za wroga. W sumie – nie dziwie im się. Naprawdę ciężko pracowałam, by w końcu zasłużyć na ich zaufanie. Ale udało mi się. Prawie. Wiecie – nieważne co bym zrobiła i ile razy nie uratowałabym jej tego kiepsko ubranego tyłka, i tak za każdym razem gdy trenowała w Danger Room ja byłam wrogiem. Ha! Jakby kiedykolwiek miała ze mną szansę… Ale to nie było najgorsze. W sumie, miałam to głęboko w … gdzieś. Problem w tym, że ona zawsze dawała mi odczuć, gdzie wg niej, jest moje miejsce. Ona była wielkim X-menem, a ja nędznym robakiem. Cóż, nawet robak ma czasem prawo się buntować.
Takim moim buntem i odskocznią był Longshot. Pojawił się nagle, nie wiadomo skąd i totalnie zawrócił mi w głowie. Serce waliło mi jak młotem, za każdym razem, gdy tylko znajdowałam się w jego pobliżu. Drżałam i rumieniłam się na dźwięk jego głosu. Oczyma wyobraźni widziałam już siebie jako przyszłą panią Longshotową, starzejącą się przy boku tego blondaska, z gromadką dzieci. Byłam kompletnie nie do życia. Byłam nastolatką, zakochaną głupią, szczenięcą miłością. Byłam… kompletnie bez szans.
Ali, gdy tylko wyczuła, co się święci, natychmiast zapałała do niego tym samym afektem. Wyobrażacie to sobie? Dwie małolaty nadskakujące jednemu facetowi. Byłyśmy praktycznie jego niewolnicami, z drżeniem oczekując na każde jego skinienie. Złote życie, co? Nie dla mnie. Znowu – jakie szanse mogłam mieć ja – dziewczyna, która nie może nikogo dotknąć, przeciwko pannie doskonałej? Żadne – Odpowiecie. Otóż to. Po raz kolejny, nędzny robak – Rogue, musiał obserwować ze swego kąta, sukcesy naszej gwiazdy.
To nie to, że do dziś jej go zazdroszczę. Nie! Cholera, on miał fryzurę jak McGayver! No i w ich przypadku, chodziło chyba o prawdziwą miłość, a nie młodzieńcze zauroczenie. W każdym razie, skończyło się na ślubnym kobiercu. Małżeństwo było krótkotrwałe, ale chyba szczęśliwe. Mnie szybko przeszło. Ale sam fakt, że zainteresowała się nim tylko po to, by znów mi pokazać, że jest ode mnie lepsza, sprawia, że mam ochotę zgrzytać zębami.
A kim jest dzisiaj Alison Blair? Cóż, skłamałabym twierdząc, że śledzę jej karierę z zapartym tchem. Wiem tyle, że gdy disco stało się już obciachowe i niemodne, zniknęła na kilka lat ze sceny, by układać sobie życie rodzinne. Próbowała też swych sił w aktorstwie. Z marnym skutkiem. Dziś jest jedną z „gwiazd" w typie Kylie Minoque – jej świeżość dawno przebrzmiała, ale nie poddaje się i próbuje swoich sił w nowym gatunku. Wykonuje te głupie popowe piosenki, w których krótka spódniczka piosenkarki jest dużo ważniejsza, niż jej umiejętności wokalne, a tekst jest równie głęboki, co woda w kałuży. Coś w stylu:
One, Two, Three
Come With Me
Maybe Baby
You And Me
Czy jakoś tak. W każdym razie MTV puszcza to na okrągło odmóżdżonym małolatom, marzącym o sławie i wielkiej karierze. Prasa brukowa ją kocha. Podobnie jak gospodarze różnych Talk Show. Pewnie dlatego, że zanim poda odpowiedź na najprostsze pytanie, nadal wydaje z siebie mnóstwo „ochów" i „achów" (oraz innych bliżej nieokreślonych westchnięć i stęknięć), a na jej twarzy odbija się ból procesu myślenia. Dlatego jest tak popularna. Program z nią wychodzi taniej niż rachunek za seks telefon, a i dowartościować się można. Mhm – to musi być to.
Teraz więc chyba rozumiecie, moją reakcję, kiedy zobaczyłam jak mój największy wróg, moja Nemezis, rzuca się na faceta moich marzeń, którego do tej pory być może posądzałam o różne zbrodnie, ale na pewno nie o kiepski gust. Jak nisko może upaść człowiek?
- Och, Roguey! Nie zauważyłam cię! – A to ci dopiero niespodzianka – Wróciłaś?
Nie, skąd. Nie ma mnie tu. Co za babsko… Ale głośno powiedziałam tylko:
- Witaj Ali.
- Jak miło cię widzieć! – Dodała, tuląc się mocniej do Rema.
Zdaje się, że znowu chce leczyć swoje kompleksy moim kosztem. Ale niedoczekanie!
- Mnie również. Muszę przyznać, że wyglądasz kwitnąco. A prasa twierdzi, że bardzo się postarzałaś… - Ha! Trzeba było widzieć jej minę! I kto teraz jest górą?
- Eee… umm… Dziękuję. Wiesz, jak to jest z tymi pismakami. Ani krzty w tym prawdy. A i ty wyglądasz nienajgorzej. Dobrze ci zrobiło tych kilka dodatkowych kilogramów.
Co! No tym razem już przegięłaś! Pożegnaj się z życiem łajzo!
- No, to skoro jesteśmy już wszyscy, to możemy zasiadać do stołu. Na pewno wszyscy jesteście głodni – Powiedziała Jean, ujmując mnie pod ramię. Czyżby wyczuła moje mordercze zamiary? Cholerni telepaci! Tymczasem z tyłu dobiegł mnie jeszcze piskliwy głosik Dazz:
- … i kupiłam jeszcze taki sweterek. Jest absolutnie słodki. Na pewno ci się spodoba, zobaczysz. Jest tu tak trochę marszczony i …
Taak. Z taką kobietą związał się Gambit. Czyżby atrofia komórek mózgowych była zaraźliwa? Może jednak lepiej trzymać się od niej z daleka?
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Obiad okazał się kolejnym doświadczeniem, o którym wolałabym zapomnieć.
Po pierwsze, na krótko przed moim odjazdem, zamieniono Instytut w pełnoprawną szkołę dla mutantów. Jednym słowem – koszmar. Przez całe lata jadałam posiłki sama lub w towarzystwie jednej czy dwóch osób. Nagle, znalazłam się na wielkiej sali, otoczona morzem osób, których nie znam, a dla których byłam mniej więcej tym, czym jest blask świecy dla motyli nocnych. Wszyscy się na mnie gapili. Jak siedzę, jak jem, co jem itp. Jeśli peszą was takie spojrzenia gdy np. idziecie ulicą, możecie mi wierzyć na słowo – są tysiąc razy okropniejsze, gdy usiłujecie jeść.
Po drugie, Ali cały czas migdaliła się do Remy'ego, skutecznie odbierając mi apetyt. I nie, nie jestem zazdrosna! Ale słuchanie jej idiotycznego szczebiotu nawet świętego przyprawiłoby o utratę cierpliwości. To jej przesłodzone „Rem-remciu". Blech! Ale nie tylko ja czułam się tym wszystkim zniesmaczona. Biedny mały Olivier, obserwujący całą te scenkę z drugiego końca sali, wyglądał, jakby chciał się zapaść pod ziemię. Nauczyciele wymieniali między sobą rozbawione spojrzenia, a nieszczęsny „Rem-rem" najchętniej schowałby się pod stołem. I tylko jak zwykle bystra Dazz, pozostała niczego nieświadoma.
No i ten okropny zgiełk. Kiedy człowiek z zewnątrz wejdzie do budynku szkolnego podczas przerwy, jego receptory słuchowe zazwyczaj doznają szoku. Zostają wręcz zbombardowane hałasem. Nauczyciele czy uczniowie, nie zwracają na to większej uwagi, gdyż codzienna rutyna kazała im do tego przywyknąć. Szkolny gość jednak, to zupełnie co innego. Jest oszołomiony i zdezorientowany. Wiem, bo sama doświadczałam tego uczucia. Moje biedne uszy zostały zaatakowane przez dziesiątki rozmów, prowadzonych na raz, przez chyba setkę osób. Dochodziły do tego jeszcze odgłosy jedzenie – siorbanie, mlaskanie, szczęk sztućców o talerze czy uderzanie kubkiem o kubek. A wszystkie te odgłosy mieszały się ze sobą, tworząc jeden, trudny do opisania, hałas.
Emma i pozostali, usiłowali wciągnąć mnie w rozmowę i wybadać, jaki jest naprawdę powód mojego przybycia. W tych warunkach, okazało się to jednak absolutnie niemożliwe. „Dyrektorowa" zarządziła więc, spotkanie u niej w gabinecie, na czwartą po południu, a ja mogłam w spokoju spróbować odizolować się od tej wrzawy i poobserwować moich kolegów.
U szczytu stołu siedzieli Scott i Emma. Między nimi zaś ich kilkuletnia córeczka – Megan. Oczko w głowie mamusi. Jak tak dalej pójdzie, to wyrośnie z niej rozpieszczony i antypatyczny bachor, bardzo w stylu Emmy.
Nieopodal siedziała Jean. Pamiętam, jak smutna i przygaszona była, gdy odjeżdżałam. Była po prostu cieniem samej siebie. Teraz jednak, rozkwitła na nowo. Nie była to już ta wyzywająca uroda, typowa dla nastolatek, ale dyskretny urok dojrzałej kobiety. Gdy tak siedziała, spokojna i pogodna, zatopiona w rozmowie ze Storm i Loganem, poczułam niekłamany podziw zarówno dla jej urody, jak i wewnętrznej siły. Ona nigdy nie uciekała przed kłopotami, jak ja. I chyba była szczęśliwa. Poza tym, albo zawodzi mnie mój instynkt niepoprawnej romantyczki, albo coś się w końcu dzieje między nią a Loganem. Będę musiała to wybadać. W każdym razie, oboje zasługują na szczęście.
Ororo, poza wyraźnym problemem z poruszaniem się, nie zmieniła się ani na jotę. Przez swój spokój i nieustanne panowanie nad emocjami, zawsze sprawiała wrażenie nieco starszej, niż była w rzeczywistości. Dlatego teraz, sprawiała wrażenie, jakby nie postarzała się nawet o dzień. I tak samo pewnie będzie i za sto lat. Choć dobrze zrobiłaby jej mała zmiana fryzury. Mam tylko nadzieję, że jej problemy z chodzeniem, to efekt zakwasów, a nie jakiś poważny, medyczny problem.
Przyjaźń Kitty i Rachel rozkwitła przez lata.
Shadowcat była teraz prawdziwą wielką damą. Robiła karierę polityczną. Była aktywną działaczką ruchu na rzecz równouprawnienia mutantów i wróżono jej wielka karierę.
Rachel była jej przyjaciółką, powierniczką i … konsultantem PR. Dbała o jej wizerunek i takie tam. Aż trudno w to uwierzyć, gdy ma się przed oczyma te dwie nastolatki, które chodziły przez centrum miasta trzymając się za ręce tylko po to, by wywoływać zakłopotane miny u homofobów.
Remy i Dazz byli tak niedobrani, że wywoływali u mnie poczucie niesmaku. On nadal był diabelsko przystojny. Owszem, przybyło mu parę zmarszczek w kącikach oczu i ust, ale poza tym, był bez zarzutu. Miał doskonałą sylwetkę. Ubierał się tak, by czuć się swobodnie a jednocześnie wyglądać elegancko. Był ideałem kobiet w każdym wieku, co wydawały się potwierdzać rozmarzone spojrzenia wielu uczennic. Tak, niektóre rzeczy pozostają niezmienne. Tylko dlaczego ten przystojny, elegancki i inteligentny facet, związał się z kimś takim jak Ali? Nie mogę powiedzieć, że nie była ładna, bo była. Tylko w taki krzykliwy, tandetny sposób. Nosiła zbyt krótkie, zbyt obcisłe i zbyt wydekoltowane ubrania. Przesadnie mocny makijaż pasowałby może do nastolatki, ale na pewno nie do kobiety w jej wieku. No i nadal ulubionym tematem jej rozmów były ciuchy i zakupy. Jako oni się spiknęli – niepojęte. Zawsze uważałam, że Remy bardziej pasowałby do eleganckich, dystyngowanych kobiet w stylu Jannie czy Betsy. Widać, pomyliłam się.
A propos Betsy, nie widziałam jej cały dzień. Widocznie, nie mieszkała w Instytucie. Ciekawe, co u niej słychać? Wiem tylko, że ostatecznie zakończyła karierę i założyła własną agencję modelek. Ale tak naprawdę interesuje mnie, jak jej się poukładało życie osobiste. Prasa nic o tym nie pisała. Bets umie strzec swej prywatności. Chyba będę musiała i oto kogoś zapytać.
Sage i Bishop. Ci dwoje nie zmienili się prawie w ogóle. Tyle, że Lucas wydaje mi się coraz bardziej wyluzowany z wiekiem, a Tessa jest coraz bardziej spięta. I nadal nie zdają sobie sprawy z tego, że są dla siebie stworzeni. Ech, ktoś się powinien porządnie wziąć za tę dwójkę.
No i oczywiście Sammy. Ten chłopk jest słodki jak zawsze. Przez cały czas starał się mnie rozbawić, opowiadając różne anegdoty. Zdecydowanie musimy zrobić sobie jakiś wieczór wspomnień, albo coś w tym stylu. Naprawdę strasznie się za nim stęskniłam.
Podczas obiadu, a także potem, uderzyła mnie nieobecność jeszcze jednej osoby – Hanka. Co prawda, dość często zdarzało mu się zamknąć w swoim laboratorium i całkowicie zapomnieć o bożym świecie, ale mimo wszystko niepokoiłam się. A co, jeśli porzucił Instytut i wyjechał gdzieś na stypendium naukowe? Kiedyś, bardzo dawno temu, wspominał o Afryce. Ale pozostali chyba by mi o tym powiedzieli, prawda? O masz! Oto mści się na mnie fakt, że znowu postanowiłam najpierw coś zrobić, a dopiero potem myśleć i wszystko załatwiać. Ostatecznie, jaki problem był w tym, żeby się wcześniej skontaktować? Niby żaden. Ale doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nigdy w życiu nie odważyłabym się przyjechać, gdybym wiedziała, że czeka tu na mnie cały komitet powitalny.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
W końcu wybiła godzina zero. A konkretnie szesnasta. Czas zebrania przed zjednoczonym trybunałem X-men. Wiedziałam, że nie uda mi się uniknąć tej rozmowy, a jednak bałam się. Gdy tak stałam pod drzwiami gabinetu Emmy znów zawładnęło mną uczucie paniki.
Wstać i wyjść. Najlepiej natychmiast. Spakować się i wyjechać nie oglądając się za siebie. Byle gdzie, byle jak najdalej stąd. – Myśli towarzyszące mi przez całą drogę odezwały się znowu z niespotykana siłą. Pewnie bym uciekła, ale poczułam silną rękę na swoim ramieniu. To był Sam:
- Gotowa?
- Nie… - Pokręciłam głową.
- Dasz radę. Pamiętaj, nie jesteś sama.
Te słowa dodały mi otuchy. Odetchnęłam głęboko kilka razy i w końcu powiedziałam:
- Chodźmy. Chcę mieć to już za sobą.
On tylko kiwnął głową i razem weszliśmy do środka.
Mawiają, że wnętrze wiele mówi o właścicielu. Patrząc na to pomieszczenie, nie mogłam się z tym nie zgodzić. Emma jak żywa.
Dominowały różne odcienie bieli. Takie były tapety na ścianach, ogromne biurko i dyrektorski fotel, obity jasną skórą. Tym samym materiałem obito także kanapy, na których rozsiedli się wszyscy. Obrazu dopełniał prosty szklany stolik, dywan w kolorze białego dymu i takież rolety w oknach. Całość była bardzo elegancka i szykowna, ale wiało chłodem. Żadnego bałaganu czy osobistych drobiazgów. Szczerze mówiąc, to miejsce bardziej przypominało sterylne laboratorium niż miejsce codziennej pracy.
Gdy już każdy znalazł dla siebie miejsce, White Queen nakazała jednej z uczennic przynieść kawy w porcelanowych filiżankach oraz ciastka. Aromatyczny napój został przyjęty bardzo gorąco, ale poczęstunku jakoś nikt nie ruszał. Pewnie każdy bał się zostawić okruszki w tym nieskazitelnym pomieszczeniu.
Spokój nie trwał długo. Gdy tylko za dziewczyną zamknęły się drzwi, rozpoczęło się regularne przesłuchanie:
- A więc, jak długo planujesz z nami zostać, Rogue? Nie wiem, czy powinienem wpisywać cię w plan dyżurów…
Oto cały Scotty, w jednym zdaniu. Wracam po ponad siedmiu latach nieobecności, a on się pyta, czy może mnie zaprząc do roboty.
- Jak już wspominałam, nie wiem. Mój pobyt tutaj zależy od opinii Hanka.
- Hanka chwilowo nie ma. Wróci dopiero jutro … - Przerwała mi Emma – Domyślam się, że chcesz się z nim zobaczyć, z powodów medycznych.
- Nie. Tak naprawdę, to od lat uprawiamy cyberseks i przyjechałam mu się oświadczyć, ponieważ jest ojcem mojego dziecka.
Żałujcie, że nie widzieliście min ich wszystkich. Jedynie Frost pozostała nieporuszona. Ta kobieta nie ma za grosz poczucia humoru:
- Uważasz, że to zabawne?
- Ja? Nie. Ale one chyba tak. – Wskazałam na wciąż chichoczące Kitty i Rachel. Te, pod wpływem jej lodowatego spojrzenia natychmiast się uspokoiły, a ona niewzruszenie kontynuowała:
- Domyślam się, że powód twojego nagłego i niezapowiedzianego przyjazdu jest nieco poważniejszy, niż zwykła grypa. Zwłaszcza, że nie wyglądasz na chorą. Naprawdę spodziewasz się dziecka?
- CO ? – Teraz chyba ja mam głupią minę. Skąd jej to przyszło do głowy?
- Cóż, wszyscy zdążyliśmy już zauważyć, że w końcu zdołałaś zapanować nad swym darem. Poza tym dość otwarcie chwalisz się swoim życiem erotycznym. Wnioski nasuwają się same. – Stwierdziła z tryumfalnym uśmiechem.
No to już wiemy skąd ma takie pomysły. Ech, następnym razem będę musiała ugryźć się w język. Dyrektorowa ma dowcip ostrzejszy niż Scott.
- Cieszę się, że tak bardzo interesuje cię mój stan zdrowia – Wycedziłam przez zęby – Ale wnioski wyciągasz błędne.
- Szkoda. Może więc nas oświecisz względem swojej wizyty.
Wszyscy nastawili uszu i wiedziałam, że już się nie wywinę. Wzięłam głęboki wdech i poczułam, że ktoś delikatnie ściska moją rękę. Zdziwiona rozejrzałam się i napotkałam błękitne oczy Sama. Jego wzrok mówił „odwagi" i od razu zrobiło mi się raźniej. Kolejny głęboki wdech i zaczęłam:
- Rzeczywiście, nie wróciłam zupełnie bezinteresownie. Jestem chora. Właściwie to niedomagam już od dobrych kilku miesięcy…
- Co? Dlaczego nigdy nic nie powiedziałaś? – Wybuchnął Logan.
Dzięki. Teraz wszyscy wiedzą, że doskonale wiedziałeś gdzie się ukrywam i nie dadzą spokoju nam obojgu…
- Bo nie wiedziałam! I nie myślałam, że to coś poważnego. Po prostu raz na jakiś czas robiło mi się słabo. Początkowo zwalałam to na jednodniowe przeziębienie. Brałam dzień wolny i wszystko wracało do normy. Ostatnio jednak, zaczęło mi się to przydarzać coraz częściej. W końcu udałam się do specjalisty.
- No i? Co ci jest? Wszystko w porządku? - W głosie Gambita wyraźnie było słychać troskę. Więc nie jestem mu kompletnie obojętna. Tego bałam się najbardziej.
- Jestem chora, to pewne. Lekarz nie był w stu procentach pewien, ale najprawdopodobniej złapałam wirusa. Wiecie, tego nowego, który atakuje tylko mutantów…
Tego, co się działo w salonie po moim oświadczeniu, nie sposób opisać. Wszyscy zaczęli mówić właściwie jednocześnie. Przez ogólny harmider przebił się tylko jeden głos. Ostry, lodowaty krzyk Emmy:
- Chcesz powiedzieć, że nawet nie wiesz, co ci dolega, ale cały dzień chodzisz spokojnie pośród moich uczniów! Chcesz rozpocząć epidemię?
Ciszy, która zapadła po tym oświadczeniu, nie zakłóciło nawet bzyczenie muchy. Czy Emma naprawdę uważa, że jestem tak bezmyślna, żeby narażać wszystkich na niebezpieczeństwo? Chyba jednak, tak, bo dalej ciągnęła tym samym tonem:
- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jakie zagrożenie stanowisz dla nas wszystkich? Powinnaś była przejść gruntowną kwarantannę. Teraz będziemy przechodzić ją wszyscy. Wiesz, co to oznacza? Jak możesz tak nas narażać? No, powiedz coś wreszcie!
- Przede wszystkim, uspokój się trochę. Naprawdę sądzisz, że przyjechałabym tu, gdyby istniał chociaż cień ryzyka, że pozarażam innych? – Teraz ja wybuchłam. Może i mam różne wady, ale ona obraża moją inteligencję. Co ja, Dazz jestem?
- Przecież, to właśnie zrobiłaś!
- Wcale nie. Moja choroba nie jest zaraźliwa…
- Mówiłaś, że nie wiesz, co ci dolega.
- Mówiłam, że nie mam stuprocentowej pewności. Specjalista wysłał mnie do Hanka, bo on widział wszystkie przypadki i jest autorytetem w tej dziedzinie. Ale zapewniam cię, że zanim to się stało, zostałam dość gruntownie przebadana. Cokolwiek mi jest, nie przenosi się przez powietrze ani dotykanie tych samych przedmiotów. Czy naprawdę sądzisz, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach wypuściłby mnie na ulicę, gdybym była tykającą bombą zegarową?
- Ale całkowitej pewności mieć nie możesz…
- Może cię to zdziwi, ale przez całe lata mieszkałam w otoczeniu mutantów i jakoś nikt się nie zaraził!
- Ona ma rację Emmo – Wtrącił się Gambit – Teraz przede wszystkim powinniśmy się skupić na…
- Nie obchodzi mnie to! Słuchaj no, LeBeau. Może ciebie guzik obchodzi zdrowie własnego dziecka, ale tym, które pozostają pod moją opieką nawet włos nie ma prawa spaść z głowy! Czy to dla ciebie jasne?
To był cios poniżej pasa. Ja to wiedziałam i Frost też doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
- Jak słońce. – Wycedził Remy przez zęby, a jego oczy zapłonęły żywym ogniem. Kto wie, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie interwencja Tessy:
- Gambit ma rację. Nie możemy dramatyzować Emmo. Zarządzenie kwarantanny teraz, mija się z celem – Nareszcie jakiś głos rozsądku – Jeżeli Rogue twierdzi, że nikomu nie zagraża, to najprawdopodobniej tak jest. A nawet jeśli nie, to już i tak musztarda po obiedzie. Miała kontakt zarówno z nami wszystkimi, jak i naszymi uczniami. Jeśli naprawdę coś nam grozi, to to już się stało.
- To co proponujesz?
- Nic. Musimy czekać. Jutro wróci Beast i będzie mógł dokonać wszystkich badań. Póki co, doradzam spokój. Lepiej nie siać paniki.
- Dobrze. Ale ona – to o mnie – ma zostać w swoim pokoju. Nie życzę sobie, aby szwendała się po całym Instytucie roznosząc chorobę.
- Niczego nie roznoszę! Masz jakąś paranoję! – Ale widząc, że nic nie wskóram, postanowiłam się poddać. Ostatecznie, może nie będzie tak źle. Mój pokój, to zawsze lepiej, niż izolatka w skrzydle medycznym, a i tak nie miałam najmniejszej ochoty na to, aby resztę dnia spędzić w towarzystwie tej baby czy rozwrzeszczanych dzieciaków. Prawdę mówiąc, w chwili obecnej, strasznie żałowałam swojej decyzji o powrocie. Trzeba mi było siedzieć we własnym domu. Mimo wszystko, ataki nie były aż tak dokuczliwe, a przynajmniej miałam święty spokój.
Zebranie trwało jeszcze jakiś czas, ale ja się kompletnie wyłączyłam. Tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby znowu położyć się spać. Kiedy więc w końcu wypuścili mnie z tego przeklętego gabinetu, natychmiast wróciłam do siebie i rzuciłam się na łóżko. Cookie chyba wyczuł, że jestem nie w sosie, bo natychmiast położył się obok mnie i podłożył mi swój pysk do głaskania. Mądry psiak. Albo łasy na pieszczoty i wylegiwanie się w pościeli. W tej chwili, było mi wszystko jedno.
- Nie cierpię tej kobiety. – Zwierzyłam mu się.
Potem, ziewnąwszy szeroko zwinęłam się w kłębek i po chwili odpłynęłam.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Kiedy się obudziłam, słońce chyliło się już ku zachodowi. Ponieważ jednak moje okna wychodziły na południe, w pokoju panował teraz delikatny półmrok. Niechętnie zwlokłam się z taczana i doczłapałam do łazienki, aby się trochę odświeżyć. Potem zaczęłam się NUDZIĆ. I to bardzo. Mam u siebie telewizor, ale jak zwykle w takich wypadkach, na ponad sześćdziesięciu kanałach nie było absolutnie NIC. Nawet na tych z kreskówkami, musieli dawać akurat „Power Rangers". Mam też odtwarzacz DVD, ale po płyty musiałabym zejść na dół. Podobnie jak po jakąś sensowną książkę. Emma chyba by wyskoczyła ze skóry, gdyby mnie zobaczyła snującą się po korytarzach. Nawet przez chwilę kusiło mnie, aby tak właśnie zrobić, ale mając w perspektywie izolatkę w piwnicy, zrezygnowałam. Czasem po prostu nie warto. Niestety, jedyne co mi pozostało w tej sytuacji, to bezmyślne gapienie się w sufit. Cookie co prawda rzucił wymowne spojrzenie na upchane w rogu walizki, ale na to zdecydowanie nie miałam ochoty. Jak chyba każdy chory, niczym tonący brzytwy, czepiłam się myśli, że może jeszcze nie jest ze mną tak źle. Może to naprawdę nic poważnego i wystarczy, że będę więcej sypiać i lepiej się odżywiać, aby dolegliwości ustąpiły. Tak, oszukiwałam sama siebie, ale marzyłam o powrocie do domu. Tutaj czułam się… ubezwłasnowolniona.
Może komuś wydawać się to śmieszne, ale ja naprawdę tak czułam. Nigdy wcześniej mi to nie przeszkadzało, ale też właściwie nie znałam innego życia. Zawsze ktoś mnie kontrolował. Najpierw ciotka Carrie, potem Mystique, aż w końcu zaczęłam żyć podług zasad obowiązujących w Instytucie. Dopiero te kilka ostatnich lat, które spędziłam we własnym domu, gdzie sama sobie wyznaczałam reguły, zmieniło moją perspektywę. W końcu zrozumiałam, co mieli na myśli Logan i Gambit, kiedy nagle wyjeżdżali twierdząc, że „brak im wolności". Wówczas doprowadzało mnie to do szału. Teraz spędziłam tu zaledwie kilka godzin, a już odchodziłam od zmysłów…
Z tych radosnych rozmyślań wyrwało mnie dopiero pukanie do drzwi. Zaskoczona powiedziałam:
- Proszę
i po chwili , uśmiechnięty od ucha do ucha Sam, z rękoma zajętymi ogromną ilością pudełek, przekroczył próg mojej „samotni".
- Sammy, Bogu dzięki! Już myślałam, że to te koszmarne dzieciaki.
- Hahaha – Zaśmiał się serdecznie – Aż tak dały ci w kość?
- Żartujesz? Dopiero teraz naprawdę cieszę się, że wyjechałam. Nie wiem, jak można tu mieszkać i nie zwariować…
- Nie jest tak źle. Można się przyzwyczaić. Zobaczysz, że po paru dniach przywykniesz.
Skrzywiłam się tylko na tę myśl, ale głośno powiedziałam:
- Ty pewnie się cieszysz, co? Masz rodzeństwo pod kontrolą…
- Ano trochę… - Uśmiechnął się nieco smutno – Wolałbym jednak, żeby wszyscy tu mieszkali… - Odparł stawiając swoje pudła na moim biurku. Byłam oficjalnie zaintrygowana.
- Oww, czyżby ktoś z rodzeństwa wyrwał się spod opiekuńczych skrzydeł starszego brata? Co ty tam rozkładasz, Sammy?
- Pomyślałem, że jesteś głodna, więc przyniosłem ci kolacyjkę – Powiedział otwierając pudełko, a w nim, o błogości, pieczone piersi kurczaka w chrupiącej panierce. Moje absolutnie ulubione danie.
- Mmm – Mruknęłam rozmarzona – Nareszcie ktoś potrafi sprawić, że dziewczyna czuje się jak w domu. A pozostałe?
- W tym drugim pudle są lody czekoladowe.
- Rozpuszczą się…
- Spokojna twoja rozczochrana. To pojemnik termocośtam. Nic się nie rozpuści.
- Termocośtam? To oficjalna nazwa? – Zaczęłam się z nim droczyć.
- Hej! Ja nie mówię językiem Hanka ani Forge'a. Ale nie zapomnij ich spytać, jak tylko ich zobaczysz. – Odciął się wesoło. – A tutaj – Sięgnął do koszyka – masz specjalny prezent powitalny od Logana i reszty chłopaków.
- Piwo… - Usiłowałam brzmieć entuzjastycznie, ale chyba nie bardzo mi wyszło, bo Sam zaczął się ze mnie śmiać.
- Żałuj, że nie widzisz swojej własnej miny hehehe…
Bardzo zabawne rzeczywiście. Nic na to nie poradzę – nie cierpię tego świństwa. I chłopaki doskonale o tym wiedzą.
Owszem, przyznaję. Nie raz, nie dwa brałam czynny udział w eskapadach szumnie nazywanych „wieczorkami u Harry'ego" czy po prostu wypadami na piwo. Ale robiłam to głównie ze względu na towarzystwo. Samego napoju bowiem nie znoszę. Jest gorzkie i cierpkie, a piana jest po prostu ohydna. Dlatego też, zawsze przy takich okazjach, zamawiałam sobie drinka, albo lampkę wina.
- Spokojnie, Roguey – Wykrztusił w końcu Sam – Żartowałem tylko. To moje. Dla ciebie mamy coś specjalnego.
Tym razem wyjął z koszyka inną butelkę.
- Piwo imbirowe! – A gdy mu ją wyrwałam – Z dodatkiem cynamonu! Nie mogę uwierzyć, że pamiętaliście…
Dobra. Moje poglądy na temat ohydnego smaku piwa, nie dotyczą imbirowego. Uwielbiam je.
- A jak moglibyśmy zapomnieć? Jesteś jedyną osobą, która lubi to drapiące w gardle świństwo.
- Po prostu się nie znacie, ot co. Przynajmniej nie jest gorzkie…
- Skoro tak twierdzisz. To co, jemy?
- Bon apetite, mój chłopcze. Powiedz mi tylko jedno: dyrektorowa nie da ci klapsa, za spędzanie czasu ze mną?
- Bez obaw. „Dyrektorowa" zabroniła ci wychodzić z pokoju. O odwiedzinach nic nie wspominała. Sama wiesz jak jest: „Co nie jest zabronione…"
- „To jest dozwolone" – Dokończyłam za niego. – Podoba mi się twoje podejście. Chociaż nigdy nie spodziewałam się, że kiedykolwiek usłyszę coś podobnego akurat od ciebie. Te nic niewarte nicponie zupełnie cię zdeprawowały. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej… Za rok może nawet wlejesz pianki do golenia do rękawic bokserskich Scotta… - Powiedziałam z udawaną grozą.
- Hehe. Będę niegrzecznym chłopcem.
- Nawet bardzo. Ktoś powinien dać ci tego klapsa – Dodałam puszczając do niego oczko – A propos klapsów. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- To znaczy?
- Nie udawaj głupiego, Sam. Doskonale wiesz, o czym mówię. Któż z gromadki twego licznego rodzeństwa, przyprawia starszego brata o ból głowy?
- A to… - Znowu nieco posmutniał – Wiesz, bardzo martwię się o Paige.
- O Paige? A coś z nią nie tak?
- Nie, to nie to. Chyba jest szczęśliwa, ale… Zrozum mnie. Zamieszkała z Warren'em w Nowym Yorku. Nawet jeśli coś się dzieje, to ja nie będę o tym wiedział. Ja… bardzo kocham moją siostrę, ale nie mogę się pogodzić z jej wyborem. On jest ponad dziesięć lat starszy od niej!
- Sam, ty też musisz coś zrozumieć. Paige jest już dorosła i ma prawo decydować o swoim życiu. Może naprawdę jest szczęśliwa…
- Wiem, wiem. Powtarzam to sobie codziennie, ale to nie takie proste. Serce podpowiada mi, że masz rację, ale gdy próbuję ogarnąć to rozumem, widzę same przeszkody. Ona jest dużo młodsza. No i te różnice społeczne… Angel jest milionerem, od dziecka kształcił się w najlepszych szkołach i obracał się w wyższych sferach. Moja siostra jest tylko prostą córką górnika. To jedna z tych par, na widok których przystajesz na chwilę i zadajesz sobie pytanie…
- O czym oni ze sobą do diabła rozmawiają, kiedy już wyjdą z tego łóżka? – Dokończyłam, widząc, że sam nie ma zamiaru.
- No…tak. Mniej więcej…
- Nie martw się, przystojniaczku. Paige to mądrą dziewczyna. Jeśli coś będzie nie tak, na pewno rzuci Warren'a i natychmiast przybiegnie do ciebie.
Mam nadzieję, Roguey. Mam nadzieję…
I oboje wgryźliśmy się w naszego kurczaka. Po chwili jednak moja ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem:
- A skoro już jesteśmy przy niedobranych parach…
- Heh, zastanawiałem się, kiedy w końcu pękniesz i zapytasz.
- Dziwisz mi się? Omal mi się skarpetki na nogach nie sfilcowały, jak ich razem zobaczyłam. Oni ze sobą to tak, na poważnie?
- Tam poważnie… Tak poważnie jak tylko można być z naszym Cajunem.
- Znaczy?
- Chodzą ze sobą chyba od czterech miesięcy. Słuchaj, Roguey. Coś ci powiem. Kiedy wyjechałaś, Remy zaczął szaleć. Kompletnie mu odbiło. Stawał na rzęsach, aby cię odnaleźć, ale widocznie jak chcesz, to potrafisz zniknąć.
- A ta jego dziewczyna?
- Odprawił ją z kwitkiem. Zresztą, widziałaś ją… Była jak twoja wierna kopia. On cię kochał, dziewczyno! Naprawdę.
- Wiem… Dlatego właśnie wyjechałam… Chciałam, żeby ułożył sobie życie…
- To chyba miałaś kiepski plan. Kiedy w końcu pogodził się z twoim odjazdem, wrócił do dawnego stylu życia. Spotykał się z różnymi kobietami. Z każdą najwyżej kilka miesięcy. Żadnych wyznań czy zobowiązań. Związek z Ali, też już chyba zbliża się do nieuchronnego końca… Ustatkował się nieco, kiedy przybył tu jego syn, ale na pewno nie na tyle, żeby z nią zostać.
- Tia… ten maluch jest słodki. Ale co ty mówisz, czyżby jakieś problemy w raju?
- Owszem. Znasz Gambita i jego sposób myślenia. Kiedy znika wyzwanie, zaczyna się nuda. A Ali marzy się przysięga.
- Zawsze wiedziałam, że nie grzeszy inteligencją. Wyduszać z niego jakieś deklaracje, to podstawowy błąd, jaki można popełnić.
- Żeby tylko deklaracje. Z pewnego źródła wiem, że liczy na pierścionek.
- Żartujesz? Po czterech miesiącach? To chyba jakiś nowy rekord…
- Nie każdy potrafi czekać… Sama widzisz, że nie masz się czego obawiać.
- Sammy… Ja naprawdę nie wróciłam tu na podryw…
- A co, masz kogoś? Co się z tobą działo przez te lata, dziewczyno? Gadaj!
- Nie, Sammy. Chwilowo w moim życiu nie ma nikogo, prócz Cookie'go. Miałam paru facetów. Z jednym było nawet bardziej poważnie. Ale to nie to. Po przemyśleniu sprawy, postanowiliśmy zostać przyjaciółmi.
- Ale dlaczego?
- Czy ja wiem. To świetny facet. Ale po prostu nie iskrzyło…
- Aha. – Powiedział z taką wszystkowiedzącą miną.
- Nie, Sam. Nie. Nie chcę wracać do tego, co było. Zmieniłam się. On na pewno też. Nasze drogi rozeszły się wiele lat temu.
- Ok, ok. Skoro tak twierdzisz. Ale powiedz – chcesz przekonać mnie, czy siebie?
No tego już za wiele! Bez ostrzeżenia złapałam za poduszkę i zaczęłam okładać tego mądralę! Psychoanalityk zakichany! W końcu musiał uznać moją przewagę. Podnosząc ręce w goście obronnym, zaczął błagać:
- Nie! Niee! Przestań! Aaaa! Już nie będę! Proszę…
- No! Masz szczęście, że cię lubię!
- Auu! Jeśli tak okazujesz ludziom swoją sympatię, to umrzesz samotna… - Powiedział, masując guzy na swej głowie.
- Mniej sępów czyhających na mój majątek – Wyszczerzyłam zęby w parodii uśmiechu.
- Ty to umiesz zadbać o swoje interesy…
- Mama dobrze mnie wyszkoliła. A co z tobą? Na twoim palcu też nie widzę obrączki…
- Aww Roguey, chcesz jeszcze kurczaka?
- Nie czaruj mnie tu, skarbie. To grzech, aby marnował się taki gorący facet.
Biedaczysko, zarumienił się po korzonki włosów.
- Ja… Um… Wiesz… Ja… Kupiłem już pierścionek…
- No, Sammy. Gratuluję! I co powiedziała?
- Właściwie… To jeszcze nic… Ja… Jeszcze nie zdążyłem zapytać…
- No tak. Powinnam się była domyśleć. Co jest?
- Sam właściwie nie wiem… Kocham Lilę, ale…
- Jakie ale! Co ty gadasz, Sam? Jesteście dla siebie stworzeni.
- Tak myślisz?
- Pewnie, a ty nie?
- Ja… Nie wiem, czy na nią zasługuję. Lila to kobieta sukcesu. Jest prawdziwą gwiazdą. Dużo podróżuje, gra koncerty, udziela wywiadów, a ja…
- Jeśli twoimi następnymi słowami, będzie „a ja jestem tylko prostym górnikiem" to przysięgam, że cię uduszę tą poduszką!
- Kiedy to prawda! Nie wiem, czy nadaję się na męża kogoś takiego, jak ona… Myślisz, że naprawdę jej zależy?
- Sam, głuptaku. Ty i Lila jesteście razem od lat. Mnie sądzisz, że gdyby było inaczej, to już dawno uciekłaby z jakimś perkusistą? Jesteś świetnym facetem. I każda dziewczyna powinna być o nią zazdrosna. Więc przestań się wahać i po prostu spytaj. A jeśli okaże się niespełna rozumu i powie „nie", to po prostu przyślij ją do mnie. Już ja ją nauczę rozumu poduszką. – Powiedziałam wesoło. A po chwili dodałam – Albo lepiej, przyjdź z tym pierścionkiem do mnie. Ja z pewnością się nie zawaham. Pamiętaj to tym.
Sammy spojrzał na mnie tylko, tak jak to on potrafi, następnie objął ramieniem i przytulił:
- Na pewno będę pamiętał. I dzięki Roguey. Brakowało mi ciebie.
- A ja tęskniłam za tobą, przystojniaku. I to bardzo. A teraz dość już mam słuchania o nieudanych związkach i skomplikowanych relacjach uczuciowych, więc powiedz mi lepiej, co się dzieje z Ororo?
- Zauważyłaś?
- Trudno nie… Porusza się tak sztywno, jakby zamiast nóg miała dwie kłody drewna. Co się z nią dzieje, skarbie? Coś poważnego?
- Obawiam się, że tak. Ona… traci władzę w nogach. Za kilka lat wyląduje na wózku inwalidzkim. Nieodwołalnie.
- O Boże! To straszne. Nic dziwnego, że nie chciała o tym mówić. Jak to się stało?
- Dwa lata temu mieliśmy poważne starcie z Juggernautem. Pewnie słyszałaś. Rozwalił pół dzielnicy. Mówiły o tym wszystkie dzienniki. W każdym razie zdrowo wówczas oberwaliśmy, a Ro stała się jego głównym workiem treningowym. Całkowicie zrujnował jej kręgosłup i tak już nadwerężony, po naszych starciach z Vargasem i Viper.
- I nic się nie da zrobić?
- Hank poruszył niebo i ziemię, aby jej pomóc. Sprowadził najlepszych specjalistów, z całego kraju, na konsultacje. Ale wszystko na nic. Stopniowo będzie tracić władzę w nogach, a może także i w rękach. Zresztą, sama widziałaś, że to już się dzieje. Nogi drętwieją jej cały czas. Beast twierdzi, że ma szansę chodzić jeszcze przez kilka lat, jeśli będzie się oszczędzać, ale znasz Ro…
- Niestety. Łatwiej namówić dziecko do zjedzenia szpinaku, niż ją do odpoczynku.
- Otóż to. A to się niestety odbija na jej zdrowiu. Chociaż, wiesz… Mam w rażenie, że ona po prostu chce wykorzystać czas, jaki jej jeszcze pozostał, jak najpełniej.
- Pewnie masz rację – Zgodziłam się cichutko.
Ta wiadomość trochę mnie przybiła. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że Ro jest mi jak siostra. Na dobrą sprawę, ciężko nas nawet nazwać „prawdziwymi przyjaciółkami". Owszem, jest mi bliska, ale jako typowa chłopczyca zawsze wolałam męskie towarzystwo. Pewnie dlatego, że wychowywały mnie same kobiety. Najpierw ciotka, potem Mysti i Irene. Spokojna i dystyngowana Ororo z kolei, zawsze wolała towarzystwo nieco dojrzalszych kobiet, niż taka szalona koza, jak ja. Ale to nie zmienia faktu, że nigdy nie życzyłam jej źle. A już na pewno nie czegoś takiego.
- Hank czuwa nad nią nieustannie – Kontynuował Cannonball – Ale na tym etapie niewiele jest już w stanie zrobić. Może tylko łagodzić ból.
- To przykre. – Powiedziałam, gdyż właściwie, co jeszcze można rzec w takiej sytuacji? Jedno, wielkie NIC. Zmieniłam więc temat:
- A gdzie jest Hank?
- Spokojnie, wraca już jutro.
- Wiem. Ale ja nie chcę wiedzieć kiedy wraca, tylko gdzie jest.
- Razem ze swoją Cecilią pojechali obejrzeć córeczkę Betsy i Jono. Zdaje się, że mała złapała grypę.
- Aha. – Pokiwałam głową. A po chwili, gdy do mego skołatanego mózgu dotarł sens jego słów, wykrzyknęłam – CO?
- Mówiłem, że chyba złapała grypę i wrócą jutro. – Odpowiedział niewinnie.
- O nie. Tak łatwo się nie wywiniesz! Co to za rewelacje na temat Beasta i Cece oraz Betsy i Jono. Gadaj! Pamiętaj, że mam poduszkę i nie zawaham się jej użyć.
- Nie, proszę. Tylko nie to. Powiem wszystko jak na spowiedzi. Od czego mam zacząć?
- Bestia i Cece…
- Cecilia zdecydowała się zamieszkać z nami, krótko po twoim wyjeździe. Z powodu większej ilości domowników, potrzebowaliśmy dodatkowego lekarza. Przypadli sobie do gustu. Planują ślub w przyszłym roku, na wiosnę.
Nie pamiętam co się stało dalej. Zdaje się, że pisnęłam jak licealistka i zaczęłam skakać po pokoju, wykrzykując, jak bardzo się cieszę. Sam twierdzi, że po prostu kompletnie mi odbiło. Nie warto się chyba jednak kłócić o takie szczegóły. Najważniejsze, że Henry McCoy był szczęśliwy. Chyba nikt bardziej na to nie zasłużył niż on…
- A Betsy i Jono. Co to za historia? – Zapytałam, gdy w końcu zdołałam się trochę uspokoić.
- Siadaj wariatko i nastaw uszu. Spodoba ci się.
- Mów!
- Twoje życzenie, jest dla mnie rozkazem. – Naprawdę miałam ochotę go udusić. Chyba to wyczuł, bo w końcu zaczął opowiadać:
- Na początku nic nie zapowiadało uczucia. Sama wiesz jak jest – Elizabeth jest starsza od Jono, no i bardzo się różnią. Kiedy się spotkali – oboje mieli złamane serca. Betsy usiłowała się pozbierać po nieudanych związkach z Angel'em a potem Nealem. Chamber chciał zamordować tego pierwszego za to, że odbił mu moją siostrę. Wcale mu się nie dziwię! To, co zaczęło się jako wzajemne pocieszanie i knucie jakiś szalonych spisków, aby rozdzielić naszą szczęśliwą parę, w końcu przerodziło się w prawdziwe i głębokie uczucie. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, kiedy oboje oświadczyli, że opuszczają Instytut, aby zamieszkać razem. Początkowo sądziliśmy, że to jakiś kolejny ich porąbany plan. Swoje uczucia trzymali dla siebie, a myśmy się niczego nie domyślali. Czas pokazał jak bardzo się myliliśmy.
Zamieszkali razem w apartamencie na Manhattanie. Bets założyła swoją własną agencję modelek, a Jono jakąś firmę internetową. W ten sposób może pracować w domu. I nadal byli razem. Choć to nieprawdopodobne, ona potrafiła spojrzeć na niego jak na człowieka, a nie oszpeconego kalekę, on zaś bardzo się przy niej uspokoił… dojrzał. Dwa lata temu zdecydowali się zalegalizować ten związek, a rok temu urodziła im się córeczka. Nazwali ją Caroline i to najsłodsze, najcudowniejsze stworzonko na ziemi, mówię ci. Zresztą, sama zobaczysz jak ją poznasz… Jono i Betsy kochają ją do szaleństwa i są razem obłędnie szczęśliwi… Co ty? Czemu płaczesz, wariatko?
- Bo to taka wzruszająca historia… Zupełnie jak „Kopciuszek"… Tylko, że na odwrót… Albo jak „Piękna i Bestia"
- Tiaa. Założę się, że Betsy będzie zachwycona, jak się dowie, że nazwałaś jej męża bestią…
- Sam, ja miałam myśli Psylocke. Poza tym, nic jej nie powiesz! –Stwierdziłam, wycierając oczy. – Poza tym, zamiast mi grozić lepiej okazałbyś trochę uczuć. Czyż ta historia nie wyciska z oczu łez?
- Z moich na pewno. Liczyłem na to, że Paige wróci do Chambera. Aua! Za co?
Jak się pewnie domyślacie – oberwał poduszką.
Żeby mnie potem udobruchać, musiał mi sprzedać kilka soczystych szczegółów, dotyczących Logana i Jean. Miałam rację. Nasze ptaszki mają się ku sobie. Pozostali domownicy robią nawet zakłady, kiedy w końcu się spikną. Ja też postawiłam, a co. Pięć dolarów na 12 listopada. Czemu? Bo ja wiem? Przeczucie. Szkoda, że w dziennikach Destiny nie było o tym ani słowa. Przydałoby się trochę forsy…
Przydałoby się również ustanowić taki zakład, co do Sage i Bisghopa. Chociaż w tym wypadku bardziej istotny byłby rok. Może 2030?
Bobby'ego niestety nie było. Razem z J.P. pojechali na jakąś misje. Biedny Northstar, nadal podkochuje się w Iceman'ie, równie wytrwale, co beznadziejnie…
I na takich właśnie plotach i wspomnieniach minęła nam prawie cała noc. Chyba wypiłam jedno piwo za dużo, bo nad ranem chichotałam już ze wszystkiego. Na swoją pociechę mam to, że Sam też. Choć z drugiej strony on przynajmniej pił zwyczajne piwo. Ja zwiozłam się imbirowym – obciach stulecia. Ale czułam się świetnie. Tego mi właśnie chyba było trzeba – długiej i szczerej rozmowy z prawdziwym przyjacielem. Może, nie będzie tu tak źle…
A teraz spać. Jutro czeka mnie kolejny dłuuugi dzień, więc DOBRANOC.
XXXXXXXXXXXXX
Dobra, to by było na tyle. Mam nadzieję, że udało Wam się dotrwać do końca. Jak już mówiłam, następny rozdział powinien być już nieco bardziej konkretny. Rogue idzie na badania. Jak Hankowi uda się to przetrwać?
UWAGA: Jeśli ktoś czuje się zagubiony, nie zna jakiegoś mutanta, a chciałby znać jego umiejętności/moce itp. Pytajcie w swoich komentarzach. Bardzo chętnie odpowiem na wszystkie pytania.
AUTORKA
