Disclaimer: a co się będę powtarzać? Disclaimer jest już w poprzednim rozdziale. Nic się nie zmieniło. Chociaż nie, ten orzechowooki jest MÓJ! I się nie podzielę, o.

Va, Herszi – dzięki za gorące przyjęcie. Już wiem, czym kupować publikę. Wystarczy nazwać bohatera Remigiusz ;)

Indżojujcie, dopóki mam zapał i zamieszczam kolejne rozdziały, bo znając mnie odechce mi się, zanim dojdę do ciekawych wątków (a mam parę pomysłów, a co!) – więc motywować mnie kołmentami, KPW?

Rozdział drugi

Oto właśnie słynny wśród młodych kieszonkowców Remigiusz dostrzegł młodego, lekko roztargnionego chłopaka. Gdyby miał tylko czas i ochotę, rzuciłaby mu się w oczy uroda delikwenta – długie do szczęki ciemne włosy, orzechowe oczy otoczone gęstymi rzęsami, nieskazitelnie skrojone usta, mmm... Wybaczcie, aż się rozmarzyłam. Remigiusz nie poczuł jednak żadnych sensacji w okolicach klatki piersiowej na widok młodzieńca i dziwne by było, gdyby było inaczej. Standardowa, szybka akcja. Spodnie przystojniaka stały się lżejsze o wagę jego portfela i paru drobiazgów. Dokumenty Remigiusz zostawił w spokoju, bo i po co mu one?

Oczywiście, chłopiec nie poprzestał na obrobieniu jednego przechodnia, zwłaszcza że zawartość jego kieszeni była mało satysfakcjonująca. Biznesmen spieszący się Bóg-wie-dokąd wyglądał na dużo bardziej opłacalną ofiarę. Istotnie, pozory nie zawsze mylą. Nasz mały kieszonkowiec trzymając już w dłoni część jego mienia uśmiechnął się pod nosem, lecz momentalnie spoważniał, przypomniawszy sobie, że łup i tak musi podzielić pomiędzy siebie i kumpli z "bandy". Czasem marzył o tym, żeby zdobycze zostawiać dla siebie samego a reszcie pokazać figę, ale niestety, z pewnych względów było to niemożliwe. Nie, nie chodzi mi o jakąś ewentualną sympatię jaką Remigiusz mógłby teoretycznie odczuwać względem towarzyszy niedoli – gdzie tam, większości z nich szczerze nie lubił. Problem w tym, że jedenastolatkowi na ulicy jest trudno przetrwać samemu. Myślicie, że bezdomny śpi gdzie mu się podoba? Piękna teoria, ale niestety, w rzeczywistości najlepsze w mieście lokacje dla ludzi, którzy domów nie posiadają, są z reguły zajęte, a nawet jeżeli 'kwatera' jest wolna, to pojedynczy jedenastolatek na długo jej nie obroni. Tak to jest, że dorośli korzystają często z faktu, że są dwa razy więksi i kilkakrotnie silniejsi niż przeciętny dzieciak i przechwytują ich siedziby, nie w myśl jakże pięknej zasady 'kto pierwszy, ten lepszy', lecz raczej 'kto mocniej walnie, ten lepszy'. Dlatego właśnie Remigiusz zmuszony był trzymać się ze swoimi tak zwanymi kolegami – w kupie nie tylko raźniej, ale też więcej nóg do kopania. Cóż, kiedy Remigiusz zawsze przynosił do niezbyt-tajnej-w-porównaniu-z-gildią kryjówki najwięcej, niewiele z tego miał, gdyż koledzy – zwłaszcza ci najmniej wydajni – dziwnym trafem, choć zapewne o Marksie nigdy nie słyszeli, przyswoili sobie pewne zasady komunizmu – każdemu według potrzeb, nie zaś zasług. A potrzebowali, co dziwne, wszyscy bardzo dużo. Jakby sami nie mogli skombinować... Cóż, nasz główny bohater czuł się niekiedy wykorzystywany, ale jakoś musiał się z tym pogodzić.

Przenieśmy się jednak z ulicy do innego miejsca akcji. Oto tajna-tajnista baza Gildii Złodziei. Tak, już wam o nich mówiłam. Dziwicie się zapewne, skąd wiem gdzie ona jest, ale macie do czynienia z narratorem wszechwiedzącym, nic nie jest przede mną zakryte. No, prawie, niestety, męscy bohaterowie noszą bokserki. Muszę zwrócić waszą uwagę na pana, który właśnie wszedł tajnym wejściem do tajnej-tajnistej bazy. Nie mylicie się, to ten sam, którego Remigiusz wcześniej mylnie wziął za biznesmena. Tak naprawdę jest to członek Gildii w przebraniu. Jest niezły w kamuflażu, przyznajcie. To Etienne Marceaux. Zawodowiec. Bratanek szefa Gildii. Przystojniak, nie? Blondyn, wysoki, szczupły. Ale nie będziemy się teraz rozwodzić nad jego licznymi zaletami. Pójdźmy w milczeniu za nim.

Etienne wszedł po starych, drewnianych schodach.

"'Allo, wuju." Powiedział, wchodząc do jednego z pokojów. Był on bardzo gustownie umeblowany – stół w stylu Ludwik XVI, piękne, zdobione krzesła, ręcznie tkany dywan na bukowych panelach, obrazy na ścianach. Cóż, nazwa Gildii mówi sama za siebie, nie będę zagadywać, kto jest prawowitym właścicielem tych pięknych rzeczy.

"Ach, Etienne." Jean-Luc LeBeau, facet po czterdziestce, spojrzał na blondyna znad jakichś papierów. "Siadaj chłopcze." Wskazał ruchem dłoni krzesło naprzeciwko siebie. Etienne posłusznie spoczął. Sprzeciwiać się wujowi było niebezpiecznie, a teraz jego żądanie nie było zbyt wymagające, więc podporządkowanie się nie było niczym trudnym. Gorzej, gdy przyszło mu do głowy, że fajnie byłoby mieć papierośnicę Winstona Churchilla.

"Przyniosłem plany przewodów wentylacyjnych Muzeum." Mężczyzna sięgnął do kieszeni. Nagle zbladł.

"Co jest, Etienne? Nie mów, że je zgubiłeś!" Jean-Luc wbił spojrzenie w bratanka. Pod takim wzrokiem największy twardziel poczułby przewroty w żołądku.

"Non, wuju, plany są." Blondyn wyłożył zgiętą na pół kartkę papieru. "Ale..."

"Hm?" LeBeau rozłożył wydruk i z zainteresowaniem zaczął śledzić kręte przewody zaznaczone na nim.

"Nie mam portfela!" powiedział Etienne i zaklął szpetnie po francusku.

"Pewnie zostawiłeś w domu." Mruknął Jean-Luc, nie odrywając wzroku od kartki.

"Płaciłem w lodziarni." Etienne zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie wydarzenia owego dnia. "I... No, na pewno nie zostawiłem na ladzie, pamiętam, że sprzedawczyni mówiła, że jest bardzo ładny... Ale... Przecież nikt nie mógł mi go ukraść!" Jean-Luc spojrzał na niego znad planu.

"Ukraść? Tobie? Obawiam się, że i ja miałbym problemy z tym, żeby cię obrobić."

"No właśnie! Chociaż, może jakiś dzieciak z tych band..."

"Och, c'est non possible! Ta smarkateria nie jest taka zdolna. Chyba, że mamy do czynienia z..." Mężczyzna urwał i podrapał się w zadumie w brodę. "Tak... Gdyby istniał taki smarkacz..." powiedział do siebie. "Merde, to by był nabytek!"

"No właśnie..." Etienne przeczesał jasną czuprynę. "To co? Wprowadzić obserwację maluchów?"

"Myślę, że wystarczy że wyślemy Henriego i ciebie na ulicę. Oczywiście, osobno. Henri potrafi wyglądać, hm, kusząco dla złodziejaszków, kilka razy próbowali."

"Chyba wiem o co chodzi."

Mam nadzieję, że czytelnicy również domyślili się, o co chodzi. Wróćmy więc na ulice. Przesuńmy wskazówki zegara o kilkanaście minut i przyjrzyjmy się Remigiuszowi. Jego kieszenie są już niemal pełne. Sami wpadliście chyba na to, że żadna z rzeczy wypełniających je nie należała jeszcze godzinę temu do niego. Ale, jak wiadomo, życie jest pełne niespodzianek. Chłopiec stwierdził, że obsłuży tylko jednego klienta i pójdzie do domu. Młody facet z wąsami dziwnie przypadł mu do gustu, więc nie spiesząc się opróżnił jego marynarkę z zawartości. Nawet nie poczuł.

"C'est lui!" usłyszał nagle kieszonkowiec. Myślicie, że zamurowało go? Otóż nie. Właściwie nie zauważył nawet, że ten, którego wcześniej wziął za biznesmena, mówi o nim. Zorientował się o parę sekund za późno, kiedy dłoń wąsatego zacisnęła się na jego ramieniu. Remigiusz usiłował się wyrwać, ale facet trzymał go dosyć fachowo, im bardziej chłopiec się szarpał, tym większy ból mu zadawał. "'Allo, ami!" powiedział blondyn. Remigiusz spojrzał na niego z nienawiścią w swoich jakże dziwnych oczach, tak, że Etienne aż się wzdrygnął. "No, no, cóż za oryginał z ciebie, eh? Nieważne. Idziesz z nami, chłopaczku."

Remigiusz zaczął rzucać obelgami, z których wynikało mniej więcej tyle, że uważa iż policjanci są niezbyt miłymi ludźmi. Gdy skończył, Henri zaśmiał się.

"Policjanci? Oh, non. Wręcz przeciwnie, ami." Uśmiechnął się.

Chłopiec nie mógł nawet przeczuwać, jak bardzo jego życie się teraz zmieni...

CeDeeN (chyba)