Oczywiście muszę tradycyjnie zaznaczyć, że większość postaci oraz świat, w którym się znajdują należy do J.K. Rowling (a niech się cieszy kobieta), a Kiteski i inne realne postacie należą tylko i wyłącznie do siebie. Pozostały chłam jest mój. Nie zarobiłam na tym nic poza chorą satysfakcją, komenatrzami, kilkoma obrażonymi na mnie osobami i paroma dodatkowymi nazwiskami na mojej liście nad łóżkiem...
Ta część to wstęp do roku 2000, która poprzedza coś, co postanowiłam sobie wydzielić, bo to mój ulubiony moment... hehehehe (każdy co bystrzejszy załapał, że w następnym odcinku wreszcie przydybam sobie faceta?)
2000
Dwudziestego trzeciego kwietnia w środku nocy Valerie gwałtownie przyłożyła Billowi w głowę.
Co! – warknął ten, przebudzając się według niego zbyt gwałtownie.
Twoje dziecko chce wyjść na świat! – zawyła Valerie.
Spóźnia się już dwa tygodnie, niech poczeka do rana – odparł jej mąż, chowając nos w poduszkę.
WSTAWAJ! TY MĘSKA SZOWINISTYCZNA ŚWINIO! CHCIAŁEŚ MIEĆ DUŻO DZIECI TO TERAZ RUSZ TE SWOJE ŚMIERDZĄCE CZTERY LITERY I DOSTARCZ MNIE DO SZPITALA!
Tej samej nocy, ale dużo później wskaźnik rudości na świecie znów podskoczył. Tym razem o jedynie jednego – Zeno Weasley'a.
Dwa tygodnie później Sammie miała już dość słuchania Val i Billa o wspaniałości i ilości ich dzieci. Zmobilizowała siebie, zmobilizowała wyjątkowo ostatnio zajętego ministra magii (usiłował uniewinnić przyjaciela) i zaszła w ciążę.
Czerwiec upływał błogo bohaterom opowiadania. Co prawda niektórzy mieli poranne mdłości, niektórych co noc budziły głodne niemowlaki, inni jeszcze musieli wystawić uczniom oceny końcoworoczne i wypłacić się Minervie za kolejny zakład, jeszcze inni właśnie byli ciągani po sądach i uniewinniani, a jeszcze inni pilnowali, żeby na pewno zostali uniewinnieni, byli też tacy, których mężowie nauczyli się wreszcie pisać kartki pocztowe i musieli je czytać czasem nawet pięć dziennie. No i byli też tacy, którzy się zezłościli, że nie ma o nich nic w Kronikach i pojechali do U.S.A. do sławnego muzycznie męża. No i oczywiście tacy, którzy się pokaleczyli papierem przy robieniu origami i tacy, których opętał demon, gdy usiłowali go wygonić z jakiegoś człowieka. Chwała Merlinowi byli na tym świecie lepsi egzorcyści niżeli Michael Loaf.
Jednak w gruncie rzeczy był to spokojny miesiąc. Do czasu. Ostatniego dnia tegoż miesiąca część osób z Zakonu zebrała się w gabinecie Minervy McGonagall a ex gabinecie Dumbledore'a. Robili tak co roku, żeby omówić postępy w walce. Tym razem jednak, gdy Remus Lupin właśnie po raz trzeci częstował wszystkich ciasteczkami własnoręcznej roboty swojej żony (wyjątkowo mało osób się skusiło), przeszkodziło im gwałtowne pukanie do drzwi.
Właściwie spodziewali się, że może będzie to Harry, który dwa tygodnie temu skończył naukę na Uniwersytecie Aurorskim, ale do tej pory nie dał znaku życia. Właściwie zaczęli się o niego martwić. Zwłaszcza, że Hermiona i Ron wrócili już tydzień temu z przekonaniem, że Harry już dawno jest na miejscu. Byli jednak tak bardzo zajęci sobą, że zmartwienia szybko od nich odlatywały.
No i właściwie był to Harry, więc Hermiona i Ron, którzy już byli w środku mogli teoretycznie wraz z resztą zebranych odetchnąć z ulgą. Problem polegał jedynie na tym, że Harry był cały we krwi, a na twarzy miał kilka dodatkowych ran, które bynajmniej nie miały utworzyć jakiś kolejnych sławnych blizn. Przynajmniej nie sławnych.
Harry co się stało! – wrzasnęła profesor McGonagall z takim przerażeniem, że kilka portretów się zatrzęsło.
Zabiłem Lorda Voldemorta – oznajmił chłopak z uśmiechem.
Niestety, jak się wszyscy przekonali już we wrześniu, to że Lord Voldemort upadł wcale nie oznaczało, że Śmierciożercy przestali być groźni. Ich przywódczynią została Juliet Treespew-Riddle, czyli żona Toma, zwana przez niektórych ciocią Julie.
Jednakże nie wszyscy Śmierciożercy wciąż chcieli się narażać na śmierć, pocałunek dementora, czy inne przyjemności jedynie po to by oczyścić świat z mugoli i szlam. Niektórzy doszli do wniosku, że ludzi niegodnych życia jest zbyt wielu, żeby można było wszystkich zabić. A w końcu i tak wszyscy zginą, więc po co?
Ale możliwe, że tylko niektórzy patrzyli w ten sposób na te sprawy.
Buenos Dias, senior Malfoy! – przywitał się młody meksykanin, przynoszący drinki panu Lucjuszowi Malfoy'owi.
Buenos Dias – odparł grzecznie pan Malfoy. – I jeszcze jeden drink dla mojej żony.
Już się robić, senior Malfoy!
Zakon miał jeszcze więcej pracy niż normalnie, gdyż Śmierciożercy postawili sobie za punkt honoru zemścić się za swojego pana. Mimo jednak takiego nawału prac Święta Bożego Narodzenia. A właściwie jeszcze nie nadeszły, ale zbliżała się przerwa świąteczna. A Valerie znów zaszła w ciążę, czym zaczęła poważnie wnerwiać Sammie, bo wciąż prawie w ogóle nie było po niej widać efektów ciąży.
Właściwie, to wkurzała też Deer, która wciąż była sama. A właściwie nie do końca.…
