Część 3.

Gdy czyjaś ręka opadła mi na głowę, doszedłem do wniosku, że czas przedsięwziąć bardziej radykalne środki, bo w przeciwnym razie intruz się nie wyniesie. Nie wiem jakie konkretnie środki miałem na myśli, ale gwałtowne poderwanie się do pozycji siedzącej z całą pewnością nie było najmądrzejszym posunięciem. Eksplozja bólu ogłuszyła mnie na dobrą chwilę, podczas której najwidoczniej krzyczałem, bo kiedy powróciła mi pełna świadomość, pierwszą rzeczą, jaką zarejestrowałem, była wielka, lodowato zimna dłoń na moich ustach. Wielka dłoń należąca do wielkiego mężczyzny. Pochylał się nade mną strażnik z Earm, albo raczej jego brat bliźniak, mogący poszczycić się kompletnym uzębieniem i brakiem wypisanej na twarzy umysłowej ociężałości. Zamarłem, sparaliżowany przerażeniem, jakby to prawdopodobnie określił Artur, niczym królik osaczony przez ogary. Wyraźny błysk triumfu w ciemnych oczach olbrzyma nie pozostawiał wątpliwości; jeżeli zaraz czegoś nie zrobię, będzie ze mną krucho. Bezgłośnie uniosłem kilka wciąż znajdujących się w łóżku kamieni i sprawiłem, że uderzyły o siebie, tuż nad głową napastnika. Wielkolud spojrzał w górę, zabrał dłoń z moich ust i odsunął się o kilka kroków. Nie wyglądał na zaskoczonego użyciem magii. Uśmiechnął się lekko, jakby dokładnie tego się spodziewał. Niech to szlag! Moja własna głupota naprawdę zamorduje mnie kiedyś brutalnie w jakimś ciemnym zaułku. Albo nawet teraz, w łóżku, w biały dzień. To, z dużym prawdopodobieństwem, człowiek z przeklętego Earm. Możliwe, że tropił mnie od dawna i w końcu dorwał.

- Czego chcesz? - zapytałem, błagając w duchu, żeby Gajusz wrócił i mi pomógł. Wątpiłem, by w obecnym stanie udało mi się samodzielnie znaleźć wyjście z tej sytuacji.

- Nie obawiaj się - odpowiedział olbrzym. - Przychodzę z polecenia Alatora.

Kamienie… nie runęły z łoskotem na podłogę, mimo, że je upuściłem, bo przybysz bez wysiłku chwycił je w ramiona i ostrożnie odłożył na ławę. Szkoda. Może gdyby narobiły hałasu, ktoś by tu zajrzał.

- Pokazał mi cię parę miesięcy temu, powiedział, że jesteś jednym z nas, że jesteś… Bardzo ważnym sojusznikiem.

Wyprostowałem się z trudem i wbiłem w niego wzrok. Skąd do cholery wziął te brakujące zęby? Może to naprawdę brat bliźniak tamtego półgłówka, który zarzekał się przed Leonem, że żadne magiczne robactwo nie opuści Earm żywe? Co do tego, że przysłał go Alator, miałem poważne wątpliwości, oparte - muszę przyznać - raczej na wewnętrznym niepokoju wywołanym okolicznościami, nie zaś na wiedzy na temat osoby, za której wysłannika się podawał.

- Wiesz jak to dla mnie wygląda? Wytropiłeś kilku czarowników i próbujesz wybadać powiązania, dotrzeć do kolejnych, żeby ich wszystkich wydać. Ostrzegam, jeśli nie pozostawisz mi wyboru, zabiję cię.

Drżałem z zimna, a głos wymykał mi się spod kontroli i nie brzmiał zbyt mocno, lecz ze zdziwieniem zauważyłem, że coś zbiło go z tropu, że skurczył się, zmalał.

- Nie zamierzam nikogo wydać - rzekł cicho. - Ale twój brak zaufania jest więcej niż zrozumiały. Alator zjawiłby się osobiście, jednak był przekonany, że będzie się musiał porozumieć z niejakim Gajuszem, co, jak twierdził, mogłoby się okazać trudne, albo wręcz niemożliwe ze względu na przebieg ich ostatniego spotkania.

Odetchnąłem z ulgą i jednocześnie poczułem się tak, jakby ktoś przypiekł mnie rozżarzonym żelazem. Wszystko wskazywało na to, że olbrzym nie kłamie, ale sposób w jaki dowiódł swej prawdomówności budził we mnie coś niedobrego. Bardzo niedobrego.

- W istocie, nie mylił się - odparłem trochę zbyt szorstko, nie spuszczając z niego wzroku. - Nie jestem pewien, czy z tobą zechce rozmawiać.

- Cóż… Nie musi. Sprawa się zdezaktualizowała. Przyniosłem bransoletę, która jako jedyna jest w stanie zwalczyć magię animortusa, ale widać ten twój rycerz wiedział co robi i udzielono ci tu właściwej pomocy.

W jego głosie pobrzmiewała mieszanka nieco gorzkiego rozbawienia, urazy i czegoś jeszcze. Jakby zazdrości?

Trudno mu się dziwić - pomyślałem, a poczucie winy wskoczyło miękko jak kot na swoje stałe miejsce gdzieś w przełyku. Złamano tu dla mnie prawo, użyto magicznego artefaktu, wyłącznie dlatego, że mam szczęście być sługą… przyjacielem króla, którego ojciec ten artefakt ukradł.

Przestałem przewiercać go wzrokiem i uśmiechnąłem się.

- Mimo wszystko, dziękuję - powiedziałem. - Przyznaję, nie spodziewałem się tego. Ale skąd Alator dowiedział się co się stało?

Przybysz usiadł na ławie i ukrył dłonie w szerokich rękawach płaszcza. Na zewnątrz nadal musiało być bardzo zimno. Zrobiło mi się głupio. Powinienem przygotować mu coś ciepłego do picia.

- Wydawałeś się całkiem przytomny, kiedy przejeżdżaliście przez Earm. Nie rozpoznajesz mnie?

- Nie byłem pewien. Wyglądasz… inaczej.

Zaśmiał się krótko. W następnej chwili jego twarz zmieniła wyraz na kompletnie matołkowaty, zniknęło też kilka zębów. Przypuszczam, że w tym momencie moja twarz nie wyglądała dużo bardziej inteligentnie.

- Dobre, nie? - zapytał głosem starej kobiety i w mgnieniu oka się w nią zmienił. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, przeistoczył się kilkakrotnie; w chłopca, korpulentną kobietę w średnim wieku, jasnowłosą dziewczynę, w dziwacznego stwora o zielonkawej skórze, a na koniec… we mnie. Robił to z niewiarygodną płynnością, jakby nie wkładał w to najmniejszego wysiłku.

- Jak? - zapytałem z podziwem. Powrócił do swej zwykłej postaci. W jego oczach dostrzegłem zbyt dobrze znany mi smutek.

- To iluzja. Czarownik ze mnie żaden, zaklęciem drzwi nie potrafię otworzyć, choćbym sobie flaki wypruł, ale mogę sprawić, by ludzie widzieli mnie tak, jak mi się podoba. Urodziłem się z tym… talentem.

- Niesamowite. I bardzo przydatne.

- Taaa. Alator też tak twierdzi. - Westchnął ciężko. - Próbowałem was zatrzymać, albo chociaż namówić szanownego rycerza, żeby ciebie zostawił, a gdy mi się nie udało, powiadomiłem Alatora. Musi mu na tobie zależeć, bo jak na niego, okrutnie się przejął. Kazał cię przeprosić za to, co się stało, jak tylko odzyskasz świadomość.

- Dlaczego miałby mnie za to przepraszać? - zapytałem ze zdumieniem.

Twierdzi, że powinien był cię poinformować o kryjówce w jaskini i o tym jak jest chroniona. To był nasz animortus.

- Wasz? O czym ty mówisz?

Oparłem się z powrotem o poduszki i naciągnąłem na siebie przykrycia. Czułem się dziwnie. Najchętniej bym wstał, moje ciało wręcz się tego domagało, lecz jednocześnie byłem zbyt słaby, by siedzieć prosto przez dłuższy czas. Ale kwestię poczęstowania gościa ciepłym napojem zamierzałem rozwiązać.

Na jednej z półek stał dzban z winem do codziennego użytku. Skoncentrowałem się i za pomocą magii zdjąłem go ostrożnie, sprawiając, że zawisł w powietrzu. Nie musiałem nawet na niego patrzeć. Wystarczyło, że wiedziałem, gdzie jest. Z innej półki zdjąłem kielich i umieściłem na stole. Gdy wino samo zaczęło się do niego nalewać, oczy strażnika zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

- Przepraszam. Nie dam rady wstać - powiedziałem. - Sprawdź, czy to się nadaje do picia.

Odesłałem dzban tam, gdzie jego miejsce. Wylądował na półce z cichym stuknięciem. Strażnik powoli sięgnął po kielich i uniósł go do ust. Jego oczy zaczęły przypominać małe spodeczki. Przypuszczałem, że przeraża go widok osoby, która bez szczególnego skrępowania używa magii w sercu Camelotu.

- Nie może być - wykrztusił. - To wino jest podgrzane. I przyprawione.

- Tak. Mniej więcej o to mi chodziło - odparłem z zadowoleniem.

- Jak to zrobiłeś? Przecież nie wypowiedziałeś ani jednego zaklęcia. Cały czas tu leżałeś. Tylko oczy ci zabłysły.

- Urodziłem się z tym talentem.

- To niemożliwe. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, a widziałem dużo. - Patrzył na mnie z podszytym trwogą podziwem.

- Daj spokój, to tylko trochę grzanego wina - powiedziałem, pragnąc by ten wyraz jak najprędzej zniknął z jego oczu. Pokręcił głową.

- Wierz mi, znalazłoby się kilku takich, którzy zrobiliby ci straszne rzeczy, gdyby zobaczyli co potrafisz. Niektórzy czarownicy to zazdrosne bestie, gotowe wydrapać oczy zdolniejszym od siebie. Już rozumiem, dlaczego Alator tak o ciebie dba, ale niewiele chce zdradzić. Kiedy mi o tobie powiedział, musiałem przysiąc, że nie ujawnię żadnych informacji na twój temat nawet nikomu z naszych. Myślałem, że to dlatego, że jesteś na królewskim dworze i nie byłoby najlepiej, gdyby ktoś cię niechcący zdekonspirował. Do głowy by mi nie przyszło, że to dużo poważniejsza sprawa.

- W tym, co widziałeś nie ma nic nadzwyczajnego. Formuły zaklęć bywają bardzo użyteczne, stanowią jasny komunikat czego oczekujemy i pomagają nam to osiągnąć, ale w rzeczywistości otoczenie reaguje przede wszystkim na naszą wolę. Słowa ją precyzują i przy bardziej skomplikowanych procesach najbezpieczniej trzymać się tych ustalonych schematów, żeby nie popełnić głupiego błędu i na przykład nie przyprawić komuś świńskiego ogona. Jednak, gdy upada na mnie drzewo, nie marnuję czasu na wypowiadanie formuły. Zbyt okrężna droga, jeśli rozumiesz co mam na myśli.

- Jedyna droga - odrzekł cicho. Jego oczy na szczęście w końcu zmieniły wyraz na pełen powagi. - Są czarownicy, którzy wypowiadają formuły w myślach, jednak to, co opisałeś... Takich ludzi już od dawna nie ma. Posługujesz się magią jak własnymi rękami, chociaż czasu na naukę raczej w życiu za dużo nie miałeś. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale jesteś jak diament znaleziony na pogorzelisku. I musisz się strzec, żeby nie wylądować w kupie gówna.

Roześmiałem się.

- Za późno. Już mi się to zdarzyło. Ale dziękuję za uznanie. Chciałbym na nie zasługiwać. Co z tym animortusem?

- Aaa, tak, już mówię. My go tam umieściliśmy, żeby nikt niepowołany nie wlazł do tej jaskini.

- My, czyli kto? Proszę cię, mów jaśniej. Nie mam dziś siły na zabawę w zagadki.

- To żadne zagadki. - Z korytarza dobiegły czyjeś kroki i głosy. Strażnik z niepokojem zerknął na drzwi. Wydało mi się, że słyszę Elyana, lecz po chwili zapadła cisza. - To żadne zagadki.. Albo przyłączasz się do tej wariatki Morgany i sam siebie skazujesz na zatracenie, albo próbujesz po prostu żyć w tym zamęcie i ewentualnie ograniczyć liczbę ofiar, w nadziei, że to wszystko się kiedyś skończy.

- I, że magia powróci do tej krainy - dodałem ze ściśniętym gardłem. Natychmiast tego pożałowałem.

- Och, do diabła z rzekomymi proroctwami. Jak ktoś chce, niech sobie wierzy w te brednie, niech sobie czeka na Emrysa zbawiciela i złoty wiek. Tylko pojęcia nie mam, jak ten złoty wiek miałby wyglądać. Ludzie obdarzeni magią przejęliby władzę dla dobra tych, którzy magią nie władają? A może żylibyśmy obok siebie, w pokoju, sprawiedliwie dzieląc się władzą i wspólnie troszcząc się o dobrobyt? Jak długo? Przez tydzień? Miesiąc? Nie dawaj się ponieść tym mrzonkom, przyjacielu. Żadnego złotego wieku nie będzie. Magia to potęga, niemal nieograniczona władza, a to ludziom uderza do łbów i nigdy nie przestanie.

- Przed Wielką Czystką ludzie żyli w pokoju - powiedziałem. W swoim głosie usłyszałem jakąś rozpaczliwą nutę. - I wierzę, że jeszcze tak będzie. Jestem gotów o to walczyć.

Strażnik parsknął lekceważąco.

- Żyli w pokoju? Kto ci tak powiedział?

Dotarło do mnie, że nikt, że to były wyłącznie moje domysły.

- Czarownicy robili, co chcieli. Byli oczywiście tacy, którym się to nie podobało. Chronili zwykłych ludzi. Opiekowali się nimi, lecz sytuacja przez cały czas była napięta. Uther uważał, że najlepiej wkupywać się w ich łaski i wyciągać z tego korzyści. Szybko się okazało, że mierzył za wysoko. Nie wiadomo co się stało, ale obwinił magię za śmierć żony. Twierdził, że ta suka Nimueh ją zabiła i prawdopodobnie miał rację. Po tym wszystkim jemu też władza uderzyła do głowy. Wydawało mu się, że jest na tyle potężny, by wypowiedzieć wojnę magii, by ją zwalczać. Zabił kilka magicznych stworzeń, uwięził smoka, wykorzystując władcę smoków, wymordował ludzi, którzy o magii wiedzieli tyle, że istnieje, albo mieli niewielkie umiejętności, co im nie pozwalało uciec, a Nimueh przez dwadzieścia lat śmiała mu się w twarz, aż ją ponoć jakiś inny czarownik wykończył.

Coś przewróciło mi się w żołądku. Zacząłem się obawiać, że zaraz zwymiotuję. Sięgnąłem po kubek z przygotowanym przez Gajusza naparem i upiłem kilka łyków.

- Tak zwana Wielka Czystka przysporzyła Utherowi bardzo wielu wrogów, ale do wyeliminowania magii przyczyniła się w bardzo niewielkim stopniu. Nie zwalczysz magii bez magii i doskonale wie o tym Sarrum z Amaty. Uther przy nim to… - Rozstawił dwa palce na szerokość cala. - Ale wracając do rzeczy… Złoty wiek to sen, który się nie spełni. Czasy się zmieniają, magia wyraźnie odchodzi, usuwa się w cień, a nam pozostaje pogodzenie się z tym, dostosowanie się.

- Alator tak twierdzi? - zapytałem. Ogarnął mnie smutek. W jego słowach było tyle bólu, tyle goryczy. Zapragnąłem coś zrobić - teraz, natychmiast - jakoś przywrócić życie tym zgaszonym oczom.

- Alator niewiele mówi, ale, że nie jest idiotą wie każdy, kto się z nim trzyma. Długo polował na łowców czarowników, którzy sami są czarownikami. To największe kanalie jakie nosiła ziemia. Prawie ich wytępiliśmy. Pomagamy sobie na różne sposoby, ostrzegamy się przed niebezpieczeństwami. Ja pilnuję spraw w Earm. Bardzo łatwo się przyczaić w tym gnieździe żmij, a przy okazji można którejś uciąć łeb, jeśli robi się za bardzo agresywna. Wczoraj powiesiliśmy takiego jednego. Znalazł osadę Druidów i zamierzał ją spalić na własną rękę.

- Król zabronił niepokojenia Druidów! - zawołałem z oburzeniem.

- Właśnie dlatego na własną rękę. Earm to stan umysłu, nie zapominaj o tym. Bez dymu ze stosów nie są w stanie normalnie oddychać.

- Więc niech się sami podpalą. To będzie z korzyścią dla wszystkich.

Ze zdumieniem zauważyłem, że mam wilgotne oczy, a po policzku spływa mi pojedyncza łza. Cholera, nie nadaję się dziś do prowadzenia takich rozmów.

- Nie martw się. Są pod kontrolą. Widziałeś ostatnio w Camelocie jakiegoś donosiciela stamtąd?

Pokręciłem głową. Rzeczywiście, donosy z Earm się skończyły, jeszcze zanim Artur zasiadł na tronie.

- W jaskini, którą odwiedziłeś mamy kryjówkę - podjął po chwili strażnik. - Jeśli trzeba spokojnie porozmawiać, albo ukryć się na jakiś czas, tam jest bezpiecznie.

Pogrzebał w kieszeni płaszcza, wyjął coś, wstał i podszedł do mnie.

- Weź to do ręki - powiedział. Na wyciągniętej dłoni trzymał niewielki kryształ. W jego wnętrzu migotał złoty punkcik, maleńka, lecz przyciągająca wzrok iskierka.

- Co to jest?

- Nie bój się. Odczytasz z tego zaklęcie, które umożliwi ci swobodny dostęp do jaskini.

Wziąłem od niego kryształ. Gdy tylko dotknął mojej skóry, usłyszałem coś, jakby niezrozumiały szept i w następnej chwili… Znałem zaklęcie. Było w mojej głowie, wyryte w pamięci, jakbym powtarzał je od najmłodszych lat. Do tej pory sądziłem, że tylko smoki potrafią dzielić się wiedzą w taki sposób.

- Zdumiewające - powiedziałem. Rozprostowałem zaciśnięte palce i przyjrzałem się kryształowi. Złotej iskierki już w nim nie było.

- Kolejny wynalazek zakonu Cata - objaśnił strażnik. - Nie mają sobie równych w grzebaniu w ludzkich umysłach.

Gdy zwracałem mu kryształ, nieoczekiwanie ujął moją rękę. Dłonie miał cieplejsze niż wcześniej. Widocznie ogień w kominku i wino pomogły.

- Posłuchaj mnie, przyjacielu - powiedział cicho. - Postąpisz jak zechcesz, ale gdybym był na twoim miejscu, gdybym tak jak ty miał o co… o kogo walczyć, to bym walczył. Rzucić się w rozszalały żywioł, żeby kogoś ratować, nie dysponując ani odrobiną magicznej mocy, to jest dopiero odwaga. Chroń tych szlachetnych ludzi. Niech nie przesłonią ci ich żadne złudzenia. Nie da się zaprzeczyć, że żyjemy w historycznych czasach. Każdy pragnie rewolucji, krwi wrogów. Każdy uważa, że jest tym jedynym, który ma rację, że wynalazł lekarstwo na wszystkie choroby. Łatwo temu ulec i stracić to, co naprawdę wartościowe.

- Tak, czasy są historyczne - odrzekłem. - A panowanie Artura zapisze się w nich wielkimi literami. Jestem tu i chronię go nie dla żadnych złudzeń. Po prostu dlatego, że jest tego wart. Wierzę, że zmieni świat na lepsze. Już to robi. I nie zamierzam go stracić.

Strażnik uśmiechnął się nagle, prawdziwym uśmiechem, obejmującym oczy.

-Niesłychane. Czarownik, który włada magią, jakby stanowił z nią jedność, wierzy, że to biedny człowieczek bez magii ma moc by zmieniać świat. Naprawdę jesteś diamentem na pogorzelisku.

Ścisnął lekko moją dłoń i puścił.

- To Artur nim jest. Ja go tylko pilnuję. Właśnie… Gdzie twój pies?

Wiedziałem, że w wizerunku strażnika nie zgadza mi się jeszcze jakiś element, aż przypomniałem sobie o wilczarzu z problemami żołądkowymi.

- On nie należy do mnie. Jesteśmy przyjaciółmi. Przyszedł ze mną, ale dokądś pobiegł. Pewnie ma dużo do roboty. To kogoś przed niebezpieczeństwem ostrzeże, to zbłąkanego wędrowca na właściwą drogę wyprowadzi.

- Słyszałem o takich psach, ale ponoć niewiele ich już zostało.

- Jak nas wszystkich. - Otulił się mocniej płaszczem. - Muszę już iść, zanieść Alatorowi dobre wieści. Cieszę się, że cię poznałem, Merlinie. Wracaj do zdrowia i uważaj na siebie. Gdybyś potrzebował jakiejkolwiek pomocy, wiesz, gdzie nas szukać. A ja nazywam się Halvor.

- Powiedz mi coś jeszcze - poprosiłem, gdy znajdował się już przy drzwiach. Odwrócił się i posłał mi pytające spojrzenie. Odetchnąłem głęboko.

- Dlaczego oskarżyłeś mnie o kradzież… tego konkretnego rodzaju eliksirów?

Natychmiast zatkał sobie usta dłonią i zgiął się w pół. Jego ciało trzęsło się od tłumionego śmiechu. Poczułem, że się czerwienię. Co mnie podkusiło, żeby o tym wspomnieć? Chyba zwyczajna, ludzka ciekawość.

- Wybacz - wysapał, gdy się trochę uspokoił. - Pomyślałem, że może zrozumiesz aluzję i zorientujesz się, że próbuję ci pomóc. Wiadomo, że im większa moc magiczna, tym mniejsza w łożu. A ty mi zawsze wyglądałeś na takiego, co dziewek do stodoły raczej nie zaciąga.

Nim zdążyłem się zastanowić, czy mam prawo czuć się znieważony, Halvor wyszedł, cicho zamykając drzwi.

Dopiłem resztę naparu z bzu i leżałem, obracając w głowie wszystko, co usłyszałem. Coś chrobotało w ścianie, denerwowało mnie. Okrycia mi ciążyły, lecz było mi zbyt zimno, by je z siebie zdjąć. Uświadomiłem sobie, jak bardzo tu, w murach Camelotu jestem odizolowany od informacji na temat innych użytkowników magii, jak bardzo nie wiem co myślą, czym się kierują. Camelot sprzed Wielkiej Czystki jawił mi się dotąd jako raj utracony, który będzie można choć częściowo odzyskać. Owszem, targały mną wątpliwości, zwłaszcza wtedy, gdy na wspomnienie o magii na twarzach ludzi pojawiał się strach. Strach rosnący z każdym, kolejnym magicznym atakiem na Camelot. Jednak naiwna wiara, że wszystko można naprawić, jeśli włoży się w to całe serce, zawsze zwyciężała. Rozgoryczony i pozbawiony nadziei Halvor udzielił mi cennej lekcji, zmusił mnie do sprecyzowania mojego poglądu na to, czego właściwie oczekuję od przyszłości, do ustalenia priorytetów.

Druidzi otrzymali królewską gwarancję bezpieczeństwa na terenie Camelotu, nikogo nie ścigano bez dobrego powodu, stosy nie płonęły. Zmiana była duża, w porównaniu do tego, co zastałem po przybyciu. Morgana potęgowała strach przed magią, lecz to szczególne, indywidualne spojrzenie Artura na ludzi, zdecydowanie zmieniło atmosferę. Czy da się osiągnąć coś jeszcze? Czy nadejdzie dzień, gdy przestaniemy być piętnowani jako zagrożenie tylko na podstawie naszych zdolności? Cóż… Z mojej strony zrobię co będę mógł, by tak się stało.

Powrócił Gajusz w towarzystwie Gwen, która przywitała się słowami: „Nigdy więcej nam tego nie rób" i ostrożnym, lecz serdecznym uściskiem. W tym momencie pomyślałem, że bez wahania oddałbym własną magię, własne życie w zamian za pewność, że ci, których kocham będą bezpieczni i szczęśliwi.