Nieczęsto zdarzały się tak spokojne dni w oddziale, zwłaszcza gdy chodziło o te zabiegowe. Wskazówki zegara sunęły leniwie i nieznośnie powoli, bo choć udało się przetrwać wlokący się czas między siódmą a dwunastą, to pozostało odliczanie do piętnastej. A to już zaczynało się koszmarnie dłużyć.
Może ten spokój był też zasługą daty, bo choć dwudziesty piąty grudnia nie był religijnym świętem w Japonii, to stanowił okazję do spędzenia czasu z rodziną lub randkowania. Albo jednego i drugiego. Zawsze to mniej chętnych na jęczenie na izbie przyjęć o bolącym palcu od trzech miesięcy. I choć z jednej strony spokój był miłą odmianą od dzikich tłumów, to z drugiej jednak dyżurującym momentami doskwierała nuda.
Na posterunku przy bloku operacyjnym pozostawały dwie osoby. Pielęgniarka siedziała za biurkiem, namiętnie klikając coś w komputerze, zaś anestezjolog wylegiwał się na kanapie w głębi dyżurki z nogami nonszalancko przewieszonymi przez poręcz, od niechcenia coś przeglądając i czytając.
Dłużyło im się niemiłosiernie, więc postanowili ogarnąć na oddziale rzeczy, na które nie mieli zazwyczaj czasu. Posprawdzali daty ważności wszystkich preparatów, wyczyścili i uzupełnili szafki, półki i szuflady, gdzie przechowywali medykamenty, narzędzia i całe niezbędne zaopatrzenie, ogarnęli archiwalną papierologię i zrobili porządek z wypisanymi już dawno długopisami walającymi się po biurku.
Cisza, żadnego telefonu, żadnego zabiegu, żadnej operacji. Szatynka miała już dość nawet pasjansa i korzystając z totalnego spokoju w oddziale, zaczęła pieklić się przy pinballu ku rozbawieniu rudzielca, który co jakiś czas zerkał z kanapy na koleżankę, robiąc sobie przerwę od wczytywania się w małe literki na ekranie telefonu. Komentował złośliwie jej grę, ona odpowiadała mu dość niewybrednie oraz w niezbyt cenzuralnych słowach, po czym wracali do swych zajęć, by po chwili znów się do siebie odezwać.
Nagle, po raz pierwszy tego dnia, odezwał się telefon. Pielęgniarka, wystraszona ostrym dźwiękiem dzwonka, przypadkowo źle kliknęła i cała rozgrywka poszła jej się kochać. Pokazując środkowy palec nabijającemu się z niej koledze, odebrała połączenie.
- Blok operacyjny, pielęgniarka, słucham?
Kurosaki przeciągnął się leniwie. Dzwonek oddziałowego telefonu, kiedy zaczynał tu pracę, stawiał go na baczność, później włączał w nim tryb gotowości do wyrzutu adrenaliny, a teraz jedynie wkurwiał swoim natrętnym brzęczeniem. Rudzielec wygasił ekran telefonu, schował go do kieszeni ciemnoszarych spodni medycznych noszonych do bluzy w tym samym kolorze, spod której wystawała czarna koszulka, po czym wstał i dopił resztę chłodnej już herbaty, przyglądając się koleżance, której mina wyrażała coraz większą konsternację. Zmarszczył brwi, czując zbliżające się zamieszanie.
- … nie, u nas jest spokój… Tak, jest na miejscu… Ale że teraz? Co się stało?
Umywszy kubek i odstawiwszy go do szafki po uprzednim osuszeniu, podszedł do recepcyjnego biurka, ziewając ostentacyjnie i oparł się o wysoki blat, patrząc badawczo na pielęgniarkę posyłającą mu dość niemrawe spojrzenie numer trzynaście.
- … to ogarnijcie papierki i leki, przekażę mu. Na razie!
Szatynka odłożyła telefon do stacji ładowania i westchnęła ciężko, patrząc na lekarza.
- Z bloku porodowego dzwonili, pilne cięcie. Sio mi stąd.
- Zgubili swojego anestezjologa? – westchnął zrezygnowany Ichigo, który na najbliższy, dłużący się czas miał inne plany aniżeli zapierdalanie po całym szpitalu, bo któryś z cymbałów po fachu znów radośnie spierdolił z pola bitwy.
- Poza zasięgiem.
- Będziesz miała nieobstawiony blok.
- Cały dzień jest stypa, daj spokój. W razie czego zadzwonię do Ishidy. Teraz coś mają, dlatego nie mógł podejść, ale raczej nie będzie to trwało wiecznie, nie?
- Oby. Masz mój numer w razie czego, więc daj znać, jakby jednak coś się spieprzyło.
- Tylko odbieraj, rudy jełopie.
- Taa. Miłego przegrywania, niedojdo.
Wymieniwszy swe zwyczajowe uprzejmości, uśmiechnęli się do siebie. Nawet jeśli z zewnątrz wyglądało to podejrzanie, to lubili ze sobą pracować. Ichigo opuścił oddział, a pielęgniarka opadła na oparcie krzesła, po czym doszła do wniosku, że w sumie to jednak woli pasjansa. I że przydałaby się jeszcze jedna kawa w ten zimowy dzień, którego bezśnieżna szarość i ciemne chmury dodatkowo sprawiały, że ogarniała ją senność.
Oddziały ginekologiczne, położnicze, neonatologiczne i ich bloki zabiegowe oraz operacyjne były położone w innym budynku na terenie kompleksu szpitalnego. Można było dostać się do niego albo wychodząc na dziedziniec i kierując się do wejścia, albo przez podziemny korytarz. Kurosaki wybrał tę drugą opcję, chcąc jak najszybciej znaleźć się na miejscu (i nie chcąc ujebać się błotem).
Przemierzał kolejne metry szaro-białego, ciągnącego się nieznośnie przejścia, mijając boczne alejki i szeregi białych drzwi, co i raz wymijając a to magazyniera wiozącego kartony, a to jakichś studenciaków, którzy najwidoczniej wracali z apteki albo laboratorium, by wreszcie ujrzeć znajome, brzoskwiniowe ściany zza szyby w drzwiach wejściowych do budynku docelowego. Popchnął je, a po chwili szaro-rude tornado przemknęło biegiem po schodach na parter i po korytarzu ku zaciekawieniu nielicznych osób oczekujących w izbie przyjęć.
Skarcił sam siebie, gdy odruchowo o mało co nie skręcił w stronę neonatologii. Gdyby nie ten pieprzony telefon, to wpadłby choć na chwilę do poradni, do żony, by dla odmiany to jej potruć głowę i zobaczyć, jak się czuje. Obiecał sobie, że jeśli nic nie będzie się działo po operacji, to wdepnie do niej w drodze powrotnej. Zaklął siarczyście, gdy zobaczył, że winda dla personelu została wyłączona z użytku i skierował się ku schodom, przeskakując po dwa, trzy stopnie i pędząc ile fabryka dała na blok porodowy.
Gdy tylko przystanął obok dyżurki, omal nie wpadając z rozpędu na biurko, zerknął na położną piszącą coś w komputerze. Kobieta podniosła na niego wzrok i bez zbędnych ceregieli wskazała mu ostatnią, najdalej położoną salę. Kurosaki, ku niezdrowemu zaciekawieniu grupki studentek robiących porządki w magazynie na pościel, popędził korytarzem i gdy tylko dopadł do drzwi, wparował do pomieszczenia, po czym rzucił od progu:
- Gdzie dokumentacja? Leki podane?
Powitała go najpierw cisza, a potem lekarz i dwie położne stojące przy łóżku porodowym zerknęli najpierw na siebie, zaś potem na Ichigo i na widok jego nietęgiej miny parsknęli śmiechem.
- No widzi doktor, świąteczny cud – jedna z położnych, ku rozbawieniu reszty sadzając na fotelu obok podejrzanie chwiejącego się świeżo upieczonego tatuśka, wskazała głową w stronę stanowiska noworodkowego. – Już po wszystkim.
Dopiero teraz rudzielec uświadomił sobie, że w tle, poza wesołym gwarem medyków i świeżo upieczonych rodziców, słychać jeszcze ciche kwilenie. Sklejając sobie jakoś ten chaos w jedną całość, obrócił się w stronę niemrawego płaczu. Nim jednak dostrzegł nowego obywatela, najwyraźniej niezbyt zadowolonego z nagłego ziąbu i oświetlenia, mignął mu biały fartuch z krótkim rękawem oraz wystająca spod niego granatowa sukienka, a wtedy poczuł, jak coś podejrzanie ściska go w gardle i klatce piersiowej.
Na stanowisku noworodkowym trwało właśnie badanie. Drobna, jasna dłoń co jakiś czas przesuwała głowicę stetoskopu w kolejne miejsca drobnego ciałka. Niska neonatolożka nie zwróciła na niego uwagi, mając na uszach słuchawki i w pełni skupiając się na osłuchiwaniu noworodka. Kiedy skończyła tę część badania, zdjęła stetoskop, przewiesiła go sobie przez szyję i kontynuowała, wciąż nie rozpraszając się gwarnym otoczeniem.
Anestezjolog nieśmiało zbliżył się do żony, przyglądając się zręcznym, a zarazem delikatnym ruchom jej rąk. Uśmiechała się łagodnie do malca, mówiła do niego cicho, uspokajając nie tylko dotykiem, ale też głosem. Jeden rzut oka na tę drobną kobietę i widać było jak na dłoni jej oddanie swej pracy.
No, może aktualnie mniej drobną, bo ta mała choleryczka uparła się pracować nawet pod koniec ciąży. Co prawda zmieniła tryb pracy na lżejszy i krótszy, ale – jak widać było na załączonym obrazku – w razie wyższej konieczności wymykała się, by pomóc zarobionym po łokcie koleżankom i kolegom.
Poza nutką rozczulenia, do którego Kurosaki z trudem się sam przed sobą przyznawał, drapiąc się po karku i zwalając ten pieprzony rumieniec na ciepło bijące od stanowiska noworodkowego, było w tym osobliwym obrazku coś jeszcze. I na dodatek budziło w nim mieszane uczucia, bo rozlewające się po nim bezwstydnie ciepło przetykane było niemocą wobec uporu neonatolożki.
Po prostu się martwił. Wiedział przecież, że nic złego się jej nie dzieje, a wręcz możliwość kontynuowania pracy, którą tak lubiła, wychodziła jej na dobre. Najpierw zmieniła godziny pracy na bardziej dostosowane do jej stanu, z biegiem czasu oraz rosnącym obciążeniem na kręgosłupie przeniosła się do oddziałowej poradni, z doskoku pomagając w pilnych sytuacjach. A teraz gapił się tak onieśmielony i nieco rozbawiony faktem, jak jego dzielna żona próbuje znaleźć jakiś sensowny balans pomiędzy dosięganiem do kwilącego noworodka a niezahaczaniem brzuchem o stanowisko. Jakby nie patrzeć, ciąża czasem zmuszała do nabrania… dystansu.
I dopiero głos żony ściągnął go z powrotem na ziemię, i to w trybie natychmiastowym, gdy tylko usłyszał w nim nutkę rozbawienia, która w ich języku znaczyła mniej więcej tyle, że Rukia właśnie bezczelnie się z niego nabija.
- No wiesz ty co, z gorączką w pracy? Jesteś czerwony jak truskawka – uśmiechnęła się do niego może trochę złośliwie, zakończywszy badanie noworodka. Uchwyciwszy nabzdyczone spojrzenie męża, westchnęła cicho i zaczęła porządkować stanowisko.
- A ty chyba za bardzo się wczułaś w klimat oddziału – odgryzł się, zawieszając na chwilę wzrok na jej sylwetce, a w zasadzie na sposobie, w jaki brunetka stała przy stanowisku noworodkowym.
- Jak już przyszedłeś, może chcesz się dla odmiany na coś przydać? – neonatolożka opadła na obrotowy stołek, po czym podjechała bliżej blatu, gdzie miała całą dokumentację i zaczęła ją uzupełniać. Zerknęła znad papierów nad męża, wskazując mu głową stanowisko noworodkowe.
Rudzielec zerknął na noworodka, którego opatulenie w becik i oddanie matce scedowała na niego żona. To nie tak, że nigdy tego nie robił, ale czuł na sobie teraz wyjątkowo dużo spojrzeń.
- Właśnie, doktorka, bo ty się nic nie chwalisz! – starszawy położnik, kończąc to, co miał do zrobienia po porodzie, pomagał koleżankom w ogarnięciu całego bajzlu pozostałego po akcji. – Córcia, synek?
- Synek – odparła brunetka, wyciągając z kieszeni pieczątkę i pieczątkując to, co w dokumentacji miała do opieczątkowania, w myślach przeklinając swoje zapominalstwo, gdy zorientowała się, że kończy jej się tusz w pieczątce.
- Dużo to wam chyba nie zostało? Kiedy uciekasz na urlop?
- Będzie ze dwa tygodnie? – rzucił rudzielec, kończąc opatulać noworodka, którego jakoś siłą niezrozumiałej chyba dla nich obojga perswazji udało się przekonać, żeby uciął sobie małą drzemkę.
- Nawet niecałe – dorzuciła neonatolożka, dopisując ostatnie zdania w papierach, po czym zgrabnie zmieniła temat. – Wszystko jest w porządku, żadnych odchyleń, jak mama będzie chciała się przespać, podrzućcie nam małą w oddział.
Anestezjolog zaś coraz bardziej marzył o daniu drapaka z tej sali, bo kiedy niósł noworodka matce, żeby wreszcie mogła się z nim porządnie przywitać, czuł na sobie jeszcze mocniej wzrok wszystkich, na czele z żoną. Z niewysłowioną ulgą usłyszał, jak ta woła go, wychodząc z pomieszczenia. Pożegnawszy się ze wszystkimi i życząc świeżo upieczonym rodzicom i ich maleństwu dużo zdrowia, wyszli na korytarz, gdzie owionęło ich trochę chłodniejsze powietrze.
- Nie pomyliły ci się oddziały? – Ichigo rzucił zaczepnie w stronę brunetki, która podniosła na niego wzrok, usłyszawszy uszczypliwe zapytanie.
- A tobie budynki? – odgryzła się Rukia, posyłając mu ten charakterystyczny uśmieszek.
- Wyobraź sobie, że dostaliśmy telefon, że anestezjolog im zaginął.
- No popatrz, to zupełnie jak moi koledzy z oddziału.
- Akurat miałem do ciebie wpaść i ci trochę poprzeszkadzać.
- A ja miałam dzwonić, czy nie chcesz przyjść i zrobić mi herbaty.
- Potrzebujesz mnie, żebym przyszedł z innego budynku i zrobił ci herbaty?
- Ciężarnej odmówisz?
- Bierzesz mnie pod włos!
Cieszyła się, że los zesłał ich w to samo miejsce, bo ileż można było czekać, aż jej gburowaty mężulek łaskawie ruszy się z dyżurki? Ten dzień był nieznośnie spokojny. Wzięła studentki na obchód na swój oddział, potem do poradni, żeby zapewnić im jakąś odmianę po ciągłym czyszczeniu tych samych półek dzień w dzień na oddziałach, gdy jej mniej kreatywni koledzy robili z uczących się, przyszłych medyków darmową siłę od brudnej roboty.
I kiedy usłyszała głos tego rudego marudy, dzień stał się lepszy.
Choć od ich pierwszego spotkania minęło parę ładnych lat, pewne rzeczy pozostały niezmienne. Na przykład to, że był nadopiekuńczym durniem, który – gdy mu się to wypominało – czerwienił się niezdrowo i uciekał wzrokiem gdzieś w bok, drapiąc się nerwowo po karku. Nawet jeśli szła z nim pod rękę przez szpitalne korytarze, a rozbawione pacjentki czy medycy oglądali się, zauważywszy nabzdyczonego rudzielca, który pomstował na wyłączoną windę.
- Żeby jeszcze jakiś Pusty łaskawie się pojawił, a tu nic – westchnął ciężko Ichigo, opierając się o ścianę, wlepiwszy wzrok w elektryczny czajnik, który nie spieszył się zanadto z zagotowaniem wody i czekając, aż będzie mógł zrobić tę przeklętą herbatę.
- Kto pierwszy, ten lepszy – odparła Rukia, przeciągając się leniwie w fotelu przy swym biurku.
W tym momencie rudy anestezjolog spojrzał w jej stronę spode łba i aż chciałoby się powiedzieć coś w stylu „gdyby spojrzenie mogło zabijać", ale wzrok Kurosakiego nie tyle wyrażał chęć mordu czy jakąś głębszą dezaprobatę, co zmartwienie w delikatnej polewie z irytacji na wyrywną żonę.
- No już, już – widząc minę męża, przewróciła oczami, po czym wróciła na chwilę do papierologii na biurku, żeby upewnić się, że wszystko, co miała na ten moment do zrobienia, zostało zrobione. Przerzucając dokumentację jedną ręką, drugą rozmasowywała bok brzucha, bo w reakcji na nieco napiętą atmosferę synek postanowił dołożyć swoje trzy grosze. Tylko czemu nie mógł zasadzić kopniaka tym razem tatuśkowi?
- Masz rację, Rukia. Przepraszam – odezwał się skruszony anestezjolog.
Brunetka aż podniosła wzrok znad papierów, żeby zobaczyć, jak jej ukochany gbur nerwowo drapie się po karku, wlepiając speszony wzrok w elektryczny czajnik. I chociaż, jak sięgała pamięcią i obserwacjami, wszyscy Shibowie mieli coś z tym drapaniem się po karku, bo przecież robił tak i zakłopotany Kaien, jej teść czy mąż, to dla niej ten gest był czymś totalnie jego – nie do podrobienia. Jakby znów byli zawstydzonymi nastolatkami. A jednak, pomimo upływu lat, pomimo narzeczeństwa, potem ślubu i teraz nadchodzącego wielkimi krokami rodzicielstwa, wciąż widziała tego zakłopotanego chłopaka, który jakby sam przed sobą wstydził się, że ma uczucia i burzą mu one bucowaty wizerunek.
- Wiesz, że jak tak będziesz się gapił w ten czajnik, to woda będzie się wolniej gotowała? – zwróciła mu uwagę, gdy tak zawisł nad urządzeniem jak kat nad dobrą duszą.
- Nie tak działa fizyka – odburknął zniecierpliwiony. Chciał już usiąść, normalnie porozmawiać z żoną przy herbacie, a pierdolony czajnik jakby wyczuwał jego irytację i robił mu na złość.
- To jak z drukarkami, nie wiedziałeś?
- Dobre sobie – prychnął, odchodząc od urządzenia, bo ileż mógł przy nim stać i czekać, aż łaskawie zagotuje wodę?
W momencie, gdy tylko oddalił się od czajnika, ten pyknął triumfalnie, oznajmiając ukończenie swego arcyważnego zadania. Neonatolożka spojrzała najpierw na czajnik, zaś potem na męża, który obrócił się w jego stronę z żądzą mordu w oczach i parsknęła śmiechem.
- Tato już dzwonił i wypytywał, czy aby na pewno przyjdziemy, na sto procent, jakbym mu codziennie od kilku dni nie mówił, że tak, przyjdziemy – rudzielec, ogarnąwszy tę przeklętą herbatę i podając jeden z kubków żonie, opadł na krzesło po drugiej stronie biurka uważając, by nie oblać się wrzątkiem. – Jak kiedyś będzie mi tak odwalać, to błagam, zamknij mnie w jakimś dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, żebyście nie musieli tego znosić.
- Już raz tak mówiłeś – przypomniała mu kobieta, uśmiechając się na wspomnienie totalnie zbaraniałego Ichigo, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem.
- To było co innego! – Kurosaki poczerwieniał momentalnie i wziął spory łyk gorącego naparu, jakby chciał wypalić nim zawstydzenie. Pożałował rychło, kiedy poczuł bolesne pieczenie w gardle, ale wolał w ten sposób się przytkać i nie kłócić się w temacie, bo wiedział, że za cholerę by nie wygrał.
Ona zaś doskonale pamiętała tamten letni, upalny dzień, kiedy między słowami starała przekazać mu, że za jakiś czas ich rodzina się powiększy, a ten cymbał ni w ząb nie rozumiał, co się do niego mówi. A kiedy już zrozumiał, to w drodze na grób matki o mało co nie sturlał się ze schodów, tak bardzo był oszołomiony tą wiadomością.
Nawet jeśli narzekał, że jego ojciec miał kompletnego fioła na punkcie jego zmarłej matki i dzieciaków, to – przy czym w swych obserwacjach nie pozostawała odosobniona – choć w inny sposób, ale również nawet podświadomie manifestował swoje oddanie żonie i synowi. Zwłaszcza od tamtego letniego popołudnia mogła obserwować, jak przemawia przez niego ta ojcowska duma.
Gdy jakiś czas temu rozmawiała z Tatsuki, czyli osobą, która – poza rodziną rzecz jasna – najdłużej znała rudzielca, coś ją tknęło na poruszenie tego tematu.
- Może się zapierać, ile wlezie, ale nawet jeśli jest na przeciwnym biegunie z uzewnętrznianiem się w stosunku do jego ojca, to gwarantuję ci, że ma na waszym punkcie podobnego kręćka – przyznała wtedy Arisawa. – Jakkolwiek by to nazwać, to wręcz od niego bije.
- Jesteś beznadziejnym przypadkiem, Ichigo – westchnęła, odkładając wreszcie dokumentację i rozprostowując plecy, których ból coraz mocniej dawał jej się we znaki.
Adresat tej uwagi zaś, kiedy jego żonka sięgała po herbatę, dyskretnie zerknął nad nią, wprost za okno. I kiedy ujrzał padający na dworze śnieg, uśmiechnął się.
Wreszcie była okazja, a teraz pojawiły się także sprzyjające okoliczności, żeby jej coś przekazać.
Kiedy po piętnastej kończyli pracę, zaczaił się niedaleko wyjścia z budynku, w którym rezydowała, żeby obserwować jej reakcję. Wyszła, wpatrując się jak urzeczona w ciemnoszare chmury, z których wreszcie sypało. Od czasu rozmowy w jej gabinecie zdążyło porządnie napadać, bo wszędzie było biało. Była w swoim żywiole.
Ich droga do kliniki Kurosakich przebiegała nad rzeką, gdzie zimowa pogoda była jeszcze piękniejsza. Zza ciemnych, śniegowych chmur wychynęło słońce, ostatnimi i pomarańczowymi już promieniami odbijając się w wodnej tafli, rzucając niebieskawe cienie i skrząc się w białym puchu, który cicho skrzypiał pod butami spokojnie idącego pod rękę małżeństwa. Rozchybotane gałęzie drzew i krzewów, ogołocone z liści, nieudolnie próbowały otrząsać się ze śniegu, strosząc swe cienie, zimne, krzaczaste i drżące.
W pewnym momencie, ku niezrozumieniu brunetki, rudzielec zatrzymał się. Zaczął odruchowo rozcierać sobie kark dłonią, zdradzając się z zakłopotaniem. Tyle razy ćwiczył ten scenariusz w myślach, a on jak na złość nie chciał iść tak gładko, jak w wyobrażeniach! To było gorsze niż te wszystkie kłótnie rozgrywane w myślach pod prysznicem, kiedy na najlepszą ripostę wpadało się już po fakcie przed wyjątkowo cierpliwą publiką zwaną szamponami.
Ichigo miał wręcz wrażenie, że nie potrafi zrobić tego wystarczająco godnie, wystarczająco wystarczająco. Ze stosowną należytością do wagi i znaczenia sytuacji. Bo jednak takie chwile na zawsze zapadają w pamięć, kiedyś będą o tym opowiadać ich synowi i co? Chciał, by dla Rukii było to wyjątkowy moment, wyjątkowe wspomnienie, do którego będzie wracała z radością.
- Coś się stało? – zapytała zaniepokojona nagłym postojem przy rzece. Widziała, że jej mąż ucieka wzrokiem w bok, by wreszcie ująć jej dłonie i spojrzeć jej prosto w oczy.
- Wiesz, Rukia… - zaczął onieśmielony, nie umiejąc znaleźć dostatecznie dobrych słów, aż w końcu uznał, że co ma być, to będzie. – Chciałaś, żebym wybrał imię dla naszego syna, więc…
Istotnie, taka była między nimi umowa. Żeby uniknąć wspólnego świerknięcia nad słownikami imion postanowili, że jeśli będzie córka, to imię wybierze jej matka, a jeśli syn, to nad imieniem będzie się głowił ojciec. I wraz z którymś badaniem finalnie padło na Ichigo.
- Jeśli zatrzymujesz mnie tu i teraz tylko po to, żeby powiedzieć, że nadal nie masz wybranego imienia, to przysięgam, że wepchnę cię do tej rzeki.
Wyobrażenie sobie tej groteskowej sytuacji, gdzie w tak pięknej, zimowej, nieomal bajkowej scenerii, przy zachodzie słońca, on zatrzymał ją tylko po to, by zbudować napięcie i oznajmić, że nadal nie wymyślił ich dziecku imienia sprawiło, że oboje zaczęli się śmiać. Z rudzielca momentalnie zeszło napięcie. To była jedna z cech, które uwielbiał w tej niewysokiej brunetce – choćby sytuacja była najdrętwiejszą z drętwych, potrafiła nienachalnie, wręcz naturalnie odgonić chmury znad jego głowy i sprawić, że coś, co przed tym urastało do rangi sporego problemu, dawało się jakkolwiek ugryźć.
Była dla niego jak bezpieczna przystań. Zawsze czekała, aż będzie gotów, by powiedzieć, co go trapi, nie wyciągała z niego nic na siłę. Kiedy było trzeba, potrafiła mniej lub bardziej inwazyjnie sprawić, że brał się w garść. Nienachalna, a jednocześnie stanowcza.
Towarzyszka. Przyjaciółka. Ukochana. Ta, która sprawiła, że deszcz przestał padać.
- Nie nalegam. Jak nie chcesz, to nie – uśmiechnął się zadziornie i nagle… zaczął uciekać. Ku oburzeniu ciężarnej żony, która z oczywistych względów nie mogła go skutecznie dogonić!
Nim kobiecina zdążyła za nim ruszyć, Kurosaki odwrócił się w jej stronie, chcąc jej zagrać na nosie, lecz z racji sporej już warstwy śniegu na ziemi nie zauważył wystającej przeszkody i po chwili runął jak długi prosto w zimny, biały puch.
- Spisek! – jęknął, kiedy zadowolona z błyskawicznej karmy brunetka podawała mu rękę, gdy podnosił się z ziemi. – Napuszczasz tu na mnie Sode no Shirayuki!
- Ależ skarbie – odparła, posyłając mu jeden z tych swoich słodko-wrednych uśmieszków i wytrzepując z jego rudej czupryny śnieg. – Choćby cały wszechświat usunął ci się spod nóg, i tak znajdziesz coś, o co mógłbyś się potknąć.
Mężczyzna nie wstał. Poprzestał na otrzepaniu się i teatralnym przewróceniu oczami w odpowiedzi na niewybredne docinki. Pozostając w przyklęku na jedno kolano, odchrząknął znacząco, raz jeszcze próbując poważnie zacząć temat, ale kiedy zobaczył minę żony, parsknął śmiechem. Cała powaga tej pięknej chwili poszła się kochać.
A może właśnie tak było najlepiej?
- Kazui. Jak „odwaga" – spojrzał w jej piękne, szafirowe oczy, które przy ostatnich promieniach zachodzącego, zimowego słońca błyszczały chabrowymi refleksami. Trzymał ją znów za rękę, prawie jak podczas oświadczyn.
Bez wahania ruszyła, gdy jego rodzinie groziło niebezpieczeństwo. Kiedy bezmyślnie, bezbronny rzucił się na Pustego, osłoniła go własnym ciałem. Powstrzymała swego brata przed zabiciem go, pogarszając swój wyrok. To właśnie ona nauczyła go, co znaczy być Bogiem Śmierci. Dzięki niej wiedział, jak postępować w zgodzie z tym, co miał zapisane w imieniu.
Mniej lub bardziej umyślnie wyszło na to, że imiona trzech pokoleń Kurosakich połączy jeden znak, lecz przy wyborze imienia dla syna Ichigo kierował się czymś innym.
W zasadzie to kimś innym. Osobą, która zmieniła jego przeznaczenie.
- A jeśli zapisać to imię alfabetem łacińskim, zamienić „z" na „r" oraz kolejność liter, wtedy wychodzi twoje imię – dodał. Czuł, jak jego policzki i uszy zaczynają go nieznośnie piec, niekoniecznie od mrozu. – Może być?
Uważnie obserwował ją. Czuł, jak coś go nieznośnie gniecie w piersi, kiedy tak stała ze spuszczoną głową odwróconą w bok. Nie widział jej miny, jej reakcji. Uciekła wzrokiem, kiedy wspomniał o jej imieniu.
Słysząc ciche, zawstydzone mamrotanie o przeklętych hormonach w akompaniamencie wyrazów uznania pod tytułem ty idioto, przygarnął ją powoli, uśmiechając się. Wtuliła twarz w jego szyję, obejmując go mocno, a on tulił ją i patrzył w stronę zachodzącego słońca, bo czuł, że i jemu coś podejrzanie oczy się pocą.
Tyle razy Rukia w żartach powtarzała mu, że wszystko co dobre, ma się po matce. No dobra, choleryczność po nich obu. No to jak wszystko, to wszystko, nie? Najwyraźniej Ichigo wziął sobie to mocno do serca.
I chociaż czas ich naglił, a mróz szczypał w odkryte części ciała, to stali jeszcze dłuższą chwilę nad rzeką, trzymając się za ręce i niczym podczas ceremonii hanami, wpatrując się w leniwie padający pierwszy śnieg.
