Znajoma twarz w tym tłumie

I.

Kłębowisko ayakashi, silnych jak żywioły i tak samo gwałtownych stanowiło widok równie straszny, co fascynujący, niczym sztormowe fale z impetem uderzające o brzeg albo piorun rozłupujący potężne drzewo. Powodował on w obserwujących ten rodzaj nabożnego lęku, który wbrew rozsądkowi równie mocno kusi, co przeraża.

Włóż rękę w ogień — szepce coś stale w człowieku. — Przechyl się przez tę poręcz. Podejdź…

Seiji Matoba cofnął się lekko, jakby chciał wyraźnie dać do zrozumienia, że nie odpowie na ten zew. Jego instynkty zostały wytrenowane, by służyć większej sprawie.

Rozejrzał się uważnie.

Zgromadzenia ayakashi wywoływały również inny, całkiem przyziemny lęk. Zbiegowisko pozbawionych moralności, rozochoconych sake i kierujących się logiką tłumu kreatur mogło łatwo zostać podburzone bądź ulec naturalnej gwałtowności i zaatakować, choćby i najbliższą wioskę. Obawa, że tak się stanie przyprawiała członków Rady Egzorcystów o notoryczny ból głowy. Im bliżej znajdowały się ich włości, tym większy.

Seiji, choć Radzie przewodził, a tego rodzaju akcje uznawał za całkowicie pozbawione sensu, nigdy żadnej nie odmawiał. Niekiedy zaś, jeśli korzyści warte były ryzyka, nawet osobiście się ich podejmował. Docenieni współpracownicy byli bowiem o wiele mniej skorzy do buntów i machlojek.

— Na zdrowie! — pokrzykiwały tymczasem kreatury wszelakich kształtów i rozmiarów. Śmiech mieszał się z muzyką.

Dzisiejsze zadanie okazało się jednak wyjątkowo niewdzięczne. Demonów było znacznie więcej, niż się spodziewali i ciągle dochodziły nowe. Sake płynęła strumieniem, dosłownie, dzięki uprzejmości lokalnego bóstwa, a idealnie okrągły księżyc nie pozwalał zasnąć.

Gdzie są chmury, kiedy ich potrzebujesz? — myślał zirytowany Seiji.

Matobowie ryzykowali straty w ludziach nawet przy pokojowym obrocie sprawy, wystarczyło, że ktoś zostałby rozpoznany, gdyby zaś rzeczywiście doszło do ataku, straciliby jeszcze reputację. Seiji zrobił więc jedyną rozsądną rzecz – rozlokował wszystkich na obrzeżach wioski i górskich posiadłości, zaś sam tkwił tutaj, gdzie chcieli go widzieć członkowie Rady.

Odwrócił się, gdy przebłysk czegoś znajomego otarł się o jego zmysły. Wydawało się nieprawdopodobne, by znał kogoś w tym tłumie. Chociaż…

Ruszył niespiesznie w tym kierunku.

Nie istniał egzorcysta ani ród zdolny do powstrzymania skutecznie wielkiej hordy ayakashi, gdyby faktycznie postanowiły uderzyć. Szczęśliwie dla klanu Matoba nie było również żadnego, zdolnego nad nimi zapanować. Istniał za to jeden taki nastolatek. Byłoby miło mieć go tu przy sobie. Dowiedzieć się, co wie, namówić na współpracę, posłużyć się jego mocą i znajomościami. Tym bardziej, gdyby okoliczne demony naprawdę coś knuły.

Seiji przystanął.

W tej części polany było ciszej i ciemniej, blade księżycowe światło tu nie docierało, gdyż zacieniały ją potężne drzewa. Ciężko było coś zobaczyć, zaś wyczuć jedną postać w tym tłumie wydawało się niepodobne.

Rozejrzał się mimo to.

Zachęcone alkoholem i muzyką kreatury zaczęły się żwawiej ruszać. Zewsząd dobiegały śmiechy, pokrzykiwania i pieśni, misy same napełniały się dorodnymi owocami, po które wystarczyło jedynie sięgnąć, mniejsze lub większe grupy kibicowały swoim w tajemniczych grach i wyzwaniach, sake wciąż płynęła. Wszystko to składało się na obraz naprawdę szczęśliwych demonów, który kłuł go w oczy niczym najprawdziwsza szpila.

— Jesteś bardzo daleko od domu — odezwał się ktoś niespodziewanie. — W dodatku sam.

To… nie był Natsume Takashi.

— Skąd pomysł, że jestem sam? — Matoba odparł odruchowo, siląc się na lekki ton.

Wewnątrz cały stężał, przeklinając się w równym stopniu za moment nieuwagi, co za myślenie życzeniowe. Odwrócił się powoli, by dokładnie przyjrzeć się stworzeniu, które beztrosko opierało się o najbliższe drzewo. Po czym prychnął.

— Co!? — Zirytował się tamten. Papierowa maska z namalowanym pyszczkiem kota zafalowała gwałtownie.

— Można być bardziej oczywistym? — Matoba wskazał na nią ruchem głowy.

— Nie wiem. Można?

Egzorcysta natychmiast stracił humor. Już przebywanie samemu w tłumie szalejących potworów było ryzykowne. Teraz zaś… Teraz znalazł się de facto na łasce swojego rozmówcy. Przygotowując plany na dzisiejszy wieczór, nie wziął w ogóle pod uwagę takiego obrotu sprawy i na swoją obronę miał jedynie fakt, że Matobowie generalnie nie miewali znajomych po tej stronie barykady. Szansa na spotkanie kogoś, kto go rozpozna po prostu dlatego, że go zna, wydawała się zerowa.

— Co, na bogów, tutaj robisz!? — Zapytał kot-nie-kot Takashiego Natsume. — Ty ze wszystkich… — Szczęśliwie ugryzł się w język. — Ty!

— Tylko obserwuję — odpowiedział spokojnie Matoba. Nieco się rozluźnił. Może nic mu w istocie nie groziło?

Tamten przybliżył się. Pewnie podejrzliwie mrużył oczy, jak to miał w zwyczaju, jednak górną część jego twarzy zakrywała ta idiotyczna maska i nie dało się niczego dostrzec. Matoba przyglądał się ludzkiej formie swego rozmówcy, podczas gdy jego mózg próbował pogodzić sprzeczne sygnały – znajomą aurę, obcy widok.

— Obserwujesz? — Drwiący uśmiech akurat był wyraźnie widoczny, maska kończyła się bowiem wyżej. — Stąd? Przecież tu ledwo co widać. Tam — wskazał ręką na najgęstsze kłębowisko — tam się dzieją rzeczy.

Matoba potrafił rozpoznać wyzwanie, jeśli ktoś mu takie rzucał. Odpowiedział swoim najlepszym uśmiechem, tylko po to, by przypomnieć sobie, że przecież nosi maskę.

— Prowadź — polecił więc krótko i uśmiechnął się mimo wszystko.

Następnie włożył rękę w ogień.

'''

— O co chodzi z tą dziwną postacią? — pytał kilka godzin później, gdy gwar już przycichał.

— Zawsze wyglądam, jak jedno z nich. — Padła znudzona odpowiedź.

Siedzieli pod rozłożystym drzewem, wokół walały się butelki po sake i półmiski po przekąskach, które tak zwany kot konsumował z przerażającym entuzjazmem, silnie kontrastującym z eteryczną dziewczęcą postacią, w którą był przebrany. Seiji nie mógł jeść bez ujawnienia swojej tożsamości, więc tylko patrzył na nieziemsko piękne owoce z bezradną zazdrością.

— Chcesz stracić tę rękę? — Zapytał youkai, gdy Seiji uniósł jego maskę i, zgodnie z przewidywaniem, dostrzegł znajome, jasnozielone oczy.

Jedno z nich, jedno z nich… — myślał gorączkowo. Nie uszło jego uwadze, że tamten natychmiast przesłonił twarz, jakby obawiał się rozpoznania przez inne demony.

— Masz jeszcze bliznę po tej strzale? — zapytał Seiji, opuszczając rękę.

Przy każdym kolejnym owocu, który znikał w ustach jego rozmówcy z ostentacyjnym mlaśnięciem, przywoływał w pamięci to wspomnienie z niegodną swojego urodzenia i statusu satysfakcją. Miał nadzieję, że długo bolało.

Youkai prychnął.

— Wy, ludzie z mocą, i wasze mniemanie o sobie. Jakbyście byli samym Słońcem. A wiecie, czym jesteście?

Seiji pokręcił głową, zafascynowany. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się prowadzić pogawędki z ayakashi. Stanowiło to dziecięce marzenie, które znalazło się poza zasięgiem rąk, gdy tylko zrozumiał, kim są Matobowie, a właściwie pozostawało poza zasięgiem od momentu, gdy wziął pierwszy oddech na tym świecie.

— Jesteście jak płomyk świecy.

Seiji roześmiał się.

— Sądziłem, że powiesz: „jak sztuczne ognie."

— Sztuczne ognie są duże i piękne.

Musi być pijany — pomyślał Seiji.

— Weźmy na przykład ją. — Youkai wskazał na siebie. — Potencjał, jakiego świat jeszcze u człowieka nie widział. I co? Wyszła z domu. Usiadła pod drzewem. Umarła. Koniec historii. — Rozłożył ręce, w geście bezradnego niezrozumienia. — Ot, kolejny płomyczek.

Słowa „zawsze wyglądam, jak jedno z nich" zadźwięczały Seijiemu w uszach tak głośno, że wreszcie zrozumiał. Kobieca forma, którą przybrał strażnik Takashiego Natsume to nie była wcale pokręcona, żeńska wersja chłopaka, tylko prawdziwa osoba, która niegdyś żyła w okolicy – sama Reiko Natsume.

Gwałtowne otrzeźwienie, jakie przyszło wraz z tym zrozumieniem, przywróciło go na właściwe tory. Pojął, że dał się wciągnąć w wir szalonej nocy, złapany na żałosną przynętę utkaną z dziecięcych marzeń, palącej ciekawości i własnej dumy. Instynkt, zwykle precyzyjny i niezawodny, w tym przepełnionym mocą uroczysku zerwał się ze smyczy i sprowadził go na manowce. Skrawek wiedzy, który przy okazji uzyskał, prawdopodobnie został mu rzucony jak ochłap i, choć sam w sobie interesujący, mógł nawet nie być wart straconego czasu.

Jego rozmówca przynajmniej pił sake, a jakie Seiji miał usprawiedliwienie na swoje szaleństwo?

— Ile miała lat? — rzucił dla porządku, nagle spięty i czujny.

— Skąd miałbym wiedzieć? — Stworzenie wzruszyło ramionami. — Ludzie i my, jesteśmy całkowicie niepodobni.

Matoba skinął głową, przyznając mu rację. Pragnął być już w domu, skupić się na pracy, przeanalizować wszystko, co się dzisiaj wydarzyło i wyciągnąć z tego wnioski. Wycisnąć przydatną wiedzę od ostatniej kropli jak cytrynę, by jej potem użyć dla wzmocnienia klanu.

— Powinienem już iść — odezwał się wreszcie.

Jego ludzie pewnie czekali w wiosce i niepokoili się coraz bardziej.

— W ogóle nie powinno cię tu być.

— Prawda. — Przyznał, wstając.

Jego przebranie wciąż pozostawało bez zarzutu, a uczestnicy zgromadzenia spali, bądź kontynuowali picie resztek sake resztkami sił. Nic mu już nie zagrażało.

Obejrzał się tylko raz.

Youkai przestał zwracać na niego uwagę. Włosy miał w nieładzie, maskę przekrzywioną, a staroświecki mundurek przybrudzony. Trwał oparty o pień wielkiego drzewa w niedbałej pozie, przez którą spódnica podwinęła się za wysoko, odsłaniając górne partie ud. Matoba nie czuł już magii, tylko zniesmaczenie.

Natsume w ogóle wiedział, co to stworzenie robiło z ciałem jego babki?

Niemal zbiegł ze zbocza i zatrzymał się dopiero, gdy światła pierwszych zabudowań ozdobiły drogę. Chciał dotknąć spoconego czoła, ale natrafił na malowane drewno maski.

Skrzywił się z odrazą.

Maska służyła jego rodzinie od pokoleń. Tak długo, że posiadała własną aurę, co tylko dodawało jej wartości przy tego typu przedsięwzięciach, podobnie jak fakt, że niezwykle trudno ją było strącić. Przylegała do twarzy chętnie, niemal entuzjastycznie, z czego Seiji doskonale zdawał sobie sprawę, jednak odkładał czas zniszczenia jej na raz następny i jeszcze następny, nie chcąc wypuszczać z rąk przydatnej mocy.

— Umrzesz tu i teraz! — Zdecydował nagle. Pewnym ruchem zerwał maskę z twarzy i rzucił nią o ziemię z taką siłą, że pękła, nim jeszcze wypowiedział zaklęcie.

Powrócił spokój.

Na drodze pozostały jedynie żałosne resztki, a nad nimi on, Matoba Seiji, przywódca najsilniejszego klanu egzorcystów w Japonii, przewodniczący Rady i najzdolniejszy użytkownik jutsu od niemal stu lat. Człowiek, z którym się bezkarnie nie pogrywa.

II.

— Idiota — mruknął Madara, odprowadzając egzorcystę wzrokiem.

Sam nie był pewien, o kim właściwie mówi – o nim, czy może jednak o sobie?

Okazja taka, jak dzisiejsza zdarzała się raz na sto lat, może nawet rzadziej, a życie bez Matoby wtykającego nos w ich sprawy wydawało się spełnieniem marzeń. Natsume nigdy by się nawet nie dowiedział.

Madara zacisnął palce i czarka, którą trzymał w dłoni, rozpadła się, a pachnąca ciecz pociekła mu po przedramieniu. Z człowiekiem nie byłoby inaczej, tylko ciecz miałaby ciekawszy kolor. I zapach.

Zresztą sam nie musiał nawet wiele robić. Przeklęty Matoba wszedł tutaj uzbrojony jedynie w skrawek mocy i za dużo pewności siebie. Wystarczyło przypadkowe draśnięcie, tak, by drapieżniki zwietrzyły krew, i po kłopocie. Po jego śmierci członkowie klanu i inni egzorcyści poświęciliby chwilę na żałobę i ze zgodnym „taki los" na ustach ruszyliby dalej swoją drogą. Każdy płomyk świecy w końcu gaśnie. Nikt nie jest winien.

Madara oparł głowę o drzewo i zapatrzył się w niebo. Skoro pozbycie się Matoby nie stanowiło problemu i przynosiło w zasadzie jedynie korzyści, dlaczego tego nie zrobił?

Dlaczego?