Rozdział VII
-Myślicie, że w Meridianie ile minęło czasu, od wejścia Sall?- zapytała trochę niepewnie Irma, kiedy zobaczyła przed sobą portal. Była w trakcie zakładania lnianego płaszcza.
-Pewnie kilka, może nawet kilkanaście godzin- odpowiedziała Will, szamotając się ze swoim płaszczem.- W końcu minęło trochę czasu…
-Tak… około godzina. Czy musi ona mieszkać na odludziu?- pokręciła głową Taranee.
-Średnio w ciągu jednej godziny, mija tam około dziesięć…- odezwał się głos ojca Sall. Stał on w drzwiach przyglądając się strażniczkom.- Nie wiedziałem, że strażniczki są aż tak młode.
-Przypadek…- mruknęła Cornelia i zapięła swój płaszcz.
-To znaczy, że Sean jest tam kilka dni, a pani Luckas prawie dobę…- obliczyła szybko Hay Lin i założyła kaptur na głowę.
W pokoju nastała cisza.
Jeżeli byli tam tak długo, to oznaczało to jedno: kłopoty.
-Możemy mieć problem z rozwiązaniem tego zadania…- stwierdziła cicho Irma i obróciła wzrokiem po osobach w pomieszczeniu.
W powietrzu wisiało zagrożenie. Dziewczyny wyraźnie to czuły. Coś było ewidentnie nie tak. Czyhało coś na nie. Ale nie wiedziały co. Nie potrafiły na to pytanie odpowiedzieć.
-Mimo to, musimy rozpocząć tę akcję ratunkową- wyprostowała się nagle Will. Z pewnością siebie, ruszyła ku portalowi.
Ciemne lochy więzienia Meridianu. Tutaj byli przetrzymywani przybrani rodzice Elyon. A także człowiecza istota, która znalazła się w Innym Świecie. Elyon nie wiedziała, jakim sposobem przedostała się tutaj. I dlaczego została ona schwytana. Znała odpowiedź na jedno pytanie: dlaczego to zrobiła.
-Światło Meridianu…- ludzka istota wstała z kamiennej posadzki i pokłoniła się przed dziewczyną.
-Witaj- uśmiechnęła się lekko księżniczka. Oparła ręce o kratę i wpatrywała się w kobietę.
-Czym sobie zasłużyłam na ten zaszczyt?- była ona bardzo uprzejma. Wiedziała, że dziewczyna nie może być zła, skoro odwiedza tak nędznych ludzi w tym więzieniu. Tkwiła w niej dobroć o niesamowitej sile. Trzeba było ją tylko uświadomić…
-Twój syn… ma na imię Sean, dobrze pamiętam?- Elyon przymknęła trochę oczy i wypatrywała reakcji kobiety.
Ta natychmiast podeszła do kraty i stanęła bardzo blisko księżniczki.
-Tak! Czy on żyje? Czy nic mu nie jest!- zadawała pytania typowe, dla zmartwionej i stęsknionej matki.
-W pewnym sensie…- mruknęła Światło Meridianu i spojrzała w inną stronę.
Starała się dobrać odpowiednie słowa. Takie, które nie zraniłyby tak strasznie tej kobiety.
Los jej syna był policzony. Tak samo los Sall. Oboje mieli stać się służącymi jej brata.
-Twój syn… jest sługą Phobos'a…- nie mogła znaleźć delikatniejszych słów.
Kobieta zesztywniała. Jej oczy powoli stawały się szkliste. Ręce obluzowały uścisk krat, aż w końcu opadły wzdłuż ciała.
-Staje się Szepczącym…- ledwo poruszała wargami. To był dla niej szok. Jej własny, kochany syn, miał stać się oddanym sługą okrutnego księcia Innego Świata! Niedoczekanie!
Elyon wspomniała ostatnią godzinę. Jak to Sall odkryła przed wszystkimi swoje ludzkie oblicze. Jak to nazwała chłopaka… i uświadomiła coś sobie. Ta dwójka… była całkiem do siebie podobna. Gdyby tylko Sean'owi zlikwidować cętki i pociemnić włosy, to…
-Czy miałaś jeszcze córkę?- zapytała z lekkim podejrzeniem.
-T…tak. Dwie…- wyjąkała kobieta. Usiadła na kamiennej posadzce. Ciągle nie mogła uwierzyć w to, co powiedziała jej księżniczka.
-A… jak im na imię?- kontynuowała swoje „śledztwo".
Kobieta popatrzyła na nią z lekkim zdziwieniem.
-Wendy i Sall. A czemu panienka pyta?- nie rozumiała Amelia Luckas.
Elyon wbiła wzrok w podłogę.
Biła się z myślami o tym, czy powiedzieć o kolejnej, złej nowinie, czy sobie odpuścić…
-N…nie. Nic…- mruknęła i odeszła od kraty.
-Panienko… co się dzieje?- wyczuła u księżniczki kłamstwo. Rzuciła się na kratę i wyciągnęła rękę w stronę Światła Meridianu.
Ale Elyon brnęła dalej. Nie odwracała się. Nie reagowała na krzyki kobiety. Weszła po kamiennych schodach, a następnie wyszła na zewnątrz.
Przejęła część jego wspomnień. Uzdolnień. Ale ich akurat niewiele. Teraz była nieprzytomna. Pogrążała się w otchłani ciemności. Nie potrafiła już nad niczym zapanować.
Przynajmniej to coś, co wyrywało się jej ze środka, uspokoiło się.
Poczuła kolejny ból.
Następne pasy ciemności, zostały wchłonięte przez jej umysł i ciało.
Ten Szepczący… przychodził do niej od czasu do czasu i coś robił. Nie wiedziała co. Nic nie widziała, nic nie czuła. Przed sobą widziała tylko pustkę…
Starały się przejść pomiędzy głodującymi i chorującymi mieszkańcami Meridianu.
Co chwila ktoś łapał je, a to za nogę, a to za włosy lub część ubrania, błagając o pomoc.
Czuły się bardzo nieswojo w tym „towarzystwie".
Równocześnie współczuły tym ludziom. Nie mieli domu, większość z nich była pozamykana w więzieniu meridiańskim.
Ich wzrok podążał za dziećmi, które starały się znaleźć cokolwiek do jedzenia.
W końcu ktoś wyczuł emanującą od nich energię magiczną. Ale nie taką zwykłą.
-To Strażniczki!- ktoś krzyknął wskazując na nie palcem.
Wokół rozbrzmiały westchnienia strachu.
-Koniec podchodów dziewczyny…- stwierdziła Will i wyciągnęła Serce Kondrakaru. Dokonała przemiany swoich koleżanek i dalej, za pomocą magii doszły do pałacu Phobos'a.
Prezentował się on imponująco.
Pod nim stał Cedric z kilkoma osobami.
Ale największą uwagę przykuł chłopak, który miał zielone cętki i włosy mu zaczęły jaśnieć.
Emanował od niego dziwny rodzaj energii magicznej. Taki, że aż ciarki po plecach przechodziły.
-Ach, a więc i Strażniczki przyłączają się do akcji ratunkowej- rozpoczął złośliwie Cedric. Stał ze złożonymi rękami na piersi i patrzył na dziewczyny z lekko spuszczoną głową. Jego wzrok wydawał się być groźny, złowróżbny.- Na razie macie jednego przeciwnika…- wskazał ręką na stojącego obok chłopaka.- Rozpoczyna on nowe, cudowne życie w służbie u księcia Phobos'a…
-To jest Sean…- stwierdziła po dłuższych oględzinach Cornelia. Wypowiedziała je przez zaciśnięte zęby. Była wściekła. Cedric niszczy im życie. Odbiera przyjaciół i przerabia ich na Szepczących.
Reszta dziewczyn nie odezwała się.
Zielony stwór uśmiechnął się krzywo i popatrzył na chłopca.
-Sługo księcia Phobos'a, w jego imieniu rozkazuję ci…- wyciągnął palec i wskazał na czarodziejki-… zniszczyć Strażniczki.
Tak naprawdę te słowa były niepotrzebne. Szepczący słuchają się tylko jednej osoby: Phobos'a. Mają z nim stały telepatyczny kontakt w wyniku czego, wypełniają swoje obowiązki nawet na odległość.
Sean wystąpił o krok na przód i rzucił okiem na dziewczyny.
Z jego oczu emanowała pustka, brak wszelakich uczuć, ciemność i groźba.
Wyciągnął jedną rękę do góry. Na dłoni zaczęła formować się kula. Była ona złotawego koloru, ale co chwila pojawiały się purpurowo-czarne refleksy.
Skupiał się na tej kuli. Powiększała się ona co sekundę. Aż przybrała ogromnych rozmiarów.
W jednej sekundzie leżała na kamiennym łożu, a w następnej już na nim siedziała i poszukiwała miejsca, skąd bierze się ta zła energia magiczna.
Przymknięte oczy, skupiona mina…
Czarna powłoka, znajdująca się wokół dziewczyny zniknęła. Została całkowicie pochłonięta. Ale nie przez Sall Luckas…
Krzywy uśmiech.
-Mam cię…- wyszeptał groźny głos.
Otworzyła szybko oczy i wpatrywała się w kamienne wrota.
Jej wzrok pałał mrokiem, złem, furią, rządzą władzy. Dodatkowo, oczy nie były już brązowe… ale pusto czarne. Kiedy patrzyło się w nie, wydawało się, że nie ma tam żadnego życia. Martwa przestrzeń…
Sall wstała i dokonała transformacji.
Tym razem nie były to złote refleksy, przechodzące obok ciała dziewczyny, ale czarne jak smoła pasy.
-Już mi nie uciekniesz…- dodała z jeszcze większym uśmiechem na twarzy.
Wyciągnęła przed siebie rękę i wyrwała kamienne drzwi z zawiasów.
Rzuciła je na sąsiednią ścianę, gdzie się roztrzaskały się na tysiące kawałków.
Pochodnia w komnacie zgasła.
Sall uniosła się w górę i poleciała krętymi, wilgotnymi korytarzami w stronę wyjścia. Musiała jak najszybciej dotrzeć do swojego brata.
Wyleciała na zewnątrz. Znalazła się w ogrodzie Phobos'a. Szepczący byli wszędzie. Nie interesowało ją to teraz.
Poleciała dalej, kierowała się tam, skąd dochodziła tajemnicza energia magiczna.
Strażniczki nie chciały zostać trafione kulą Sean'a. Uniknąć jej nie mogły. Ścigała je. Jakby była zaprogramowana tylko na nie.
-Serce Kondrakaru!- Will wyciągnęła przed siebie dłoń. Nad nią pojawiła się różowa poświata i kształciła się na kulę. Pojawiały się powoli pręciki.
Morderczy pocisk zaczął drżeć, aż w końcu stawał się coraz mniejszy, aż w końcu znikł.
Poczuły drganie powietrza.
Ktoś pędził w te strony z dużą prędkością. I wyraźnie nie miał dobrych zamiarów.
-Dość tego! Dłużej tak nie wytrzymam!- krzyknęła Amelia Luckas i cisnęła w kraty ławką. Pomogła jej w tym magia.
Udało się. Wybiegła z więzienia i strzeliła w strażników promieniami oślepiającymi.
Ci zdezorientowani dali się zwabić w tak banalną pułapkę.
Kobieta wybiegła natychmiast na zewnątrz.
Wyczuwała czyjąś energię magiczną. Znajomą jej.
-Sean…Sall…- przymknęła lekko oczy poczym kontynuowała swój morderczy bieg w stronę nadchodzących odgłosów.
Czuła, że nadchodzi wielkimi krokami jakieś niebezpieczeństwo. Że zaraz coś się wydarzy…
-Dziewczyny…czujecie?- zapytała nieśmiało Will.
Nie miały teraz czasu myśleć o Sean'ie. Zresztą on też był zajęty wyczuwaniem obcej energii magicznej.
Ziemia zaczęła lekko drżyć.
Coś tu pędziło. Coś groźnego. Coś, co nie miało absolutnie dobrych zamiarów. Nikt jednak nie wiedział co…
Usłyszały tupot kilku osób, zbliżających się w ich stronę. Jednak to nie była ta osoba, którą szukały dziewczyny.
Amelia Luckas pojawiła się na placu.
W tym samym momencie drgania ziemi ustały i słychać było donośny oraz groźny śmiech, dochodzący z góry.
Wszystkim ustało na moment bicie serca. Zamarli. Powoli podnieśli głowy w górę mając cichą nadzieję, że to nie będzie naprawdę groźna osoba. Mylili się…
Matka Sall zasłoniła swoje usta dłońmi. Nie mogła uwierzyć. Nie chciała. Jej serce zaczęło łomotać jak zwariowane. Jej córka… opanowała sztukę magii. To, czego się kobieta najbardziej obawiała w swoim życiu, spełniło się.
Sean wpatrywał się w swoją siostrę, kiedy ona powoli lądowała na ziemi.
Nie wyglądała już tak niewinnie. Miała złowrogie spojrzenie, uśmiech, ruchy…
-A więc, jednak chcesz zostać tym niby Szepczącym, co?- dziewczyna zbliżała się do swojego brata. Uśmiech z jej twarzy nie schodził.
Wszyscy, którzy znajdowali się na placu, rozchodzili się.
Od Sall emanowało zło. Zło, które wywoływało wielki strach w sercach ludzkich i Meridiańskich.
Bliźniak nie spuszczał oczu z siostry. Kiedy stanęli twarzą w twarz szybko wyciągnął rękę i położył na jej brzuchu. Dłoń powoli zaczęła wnikać w ciało. Za nią podążyło całe przedramię, bark, nogi, tułów, aż w końcu i głowa.
Sall nie była bynajmniej zdziwiona owym faktem. Kiedy już cały Sean znalazł się wewnątrz ciała dziewczyny rozbłysła nagła światłość.
Wszyscy przysłonili sobie oczy, aby przypadkiem nie zostać ślepym do końca życia.
Postać powoli wzbiła się w powietrze i zaczęła szybować nad głowami wszystkich istot.
-Nie…- szepnęła z rozpaczą Amelia Luckas.
Światło przestało być oślepiające. Teraz skupiało się wyłącznie na postaci Sall.
-Co się dzieje!- krzyknęła Irma widząc niemal całą sytuację.
-Ona…ona… ona łączy swoje siły i brata…- odpowiedziała cicho matka bliźniaków.
-Jak to!- Will spojrzała ze strachem w oczach w stronę kobiety.
-Dawno temu, kiedy strażniczki potrzebowały pomocy, przybyła szósta strażniczka. Pomogła ona w zamknięciu najtrudniejszego portalu.- rozpoczęła Amelia nie odrywając wzroku od swych dzieci.- Dostała ona potężną moc. Z tegoż powodu zaczęła ją wykorzystywać do złych celów. Chciała wszystkimi rządzić. Coś jak Phobos… Strażniczki rozdzieliły jej moc na pół i spowodowały jej zniknięcie. Koleżance wymazały pamięć, co miało dać pewność, że jej całkowita moc nie powróci. Jednakże nie mogły spowodować, aby zdolności magiczne całkowicie zniknęły. Powiedziały, że któryś z jej potomków odzyska moc i wybierze wtedy, albo dobro, albo zło…
-Ale co to ma do rzeczy!- palnęła nie rozumiejąc nadal Irma.
-Dziecko kochane… czy ty tego nie widzisz? Ona powróciła… Fuwyer jest prababcią Sall i Sean'a. Każdy z nich miał połowę mocy. Teraz znowuż się połączyli…- odpowiedziała zrozpaczona kobieta. Łzy napłynęły jej do oczu.- Ona opanowała moją córkę… podczas tego rytuału do stania się Szepczącym, zdobyła nad Sall pełną kontrolę…
-I wróciłam…- słychać było groźny szept. Odbijał się on echem w uszach i po wszystkich ścianach budynków, znajdujących się wokoło.
Wszyscy ponownie popatrzyli w górę.
Światłość nagle przyciemniała. Ciemna warstwa otaczała postać, która miała się zaraz wyłonić. Mrok został wchłonięty przez ciało.
Kobieta była w wyglądzie niemal identyczna, co Sall. Jej włosy były jednak zdecydowanie dłuższe i bardziej „puszyste". Oczy przepełniała pustka oraz wrogość. Była ona zdecydowanie bledsza, niż prawdziwa Sall. Ciało przyozdabiało kilka, zielonych cętek.
Jeżeli chodzi o ubiór to zmienił się. Bluza była biała, miała szerokie, luźne bardzo rękawy. Od ramion odchodziły w górę bardzo chude, jakby bufony. Bluza miała wymalowaną pieczęć Phobos'a. Odsłaniała brzuch. Spódnica rozpoczynała się jakby niedokończonym kołem na brzuchu. Miała ona wielkie ścięcia na nogach. Sięgały one niemal początku spódniczki. Sięgała ona aż do kolan. Koloru była ciemnoróżowego. Nogi były schowane w rajstopach w paski jasno i ciemno zielone. Buty miała z wysoką cholewką, białe. Na jednym z nich był namalowany trójkąt, pod nim koło, a niżej strzałka.
Znowuż można było usłyszeć złowieszczy, przyprawiający o dreszcze śmiech.
-Teraz już nikt mi nie przeszkodzi…- słychać było mroczny głos wydobywający się z ust Sall- Sean'a.
Ten głos, był już dziewczynom znajomy. Słyszały go podczas swoich ćwiczeń. Słyszały także go w swoim śnie. A teraz był on w rzeczywistości. I bały się go. Bały się go niemiłosiernie…
Koniec rozdziału VII