A/n

Rzecz dzieje się niedługo po zakończeniu czwartego sezonu.

Część druga już wkrótce.

Więcej niż magia

Część 1.

To musiały być halucynacje. Nie potrafiłem znaleźć innego, sensownego powodu, dla …którego brnąca przez śnieg postać na koniu, mogłaby mieć głos sir Leona. Moim ciałem wstrząsały silne dreszcze, lecz byłem przekonany, że zaraz ustaną, że w końcu zacznę zamarzać na dobre. Etap po ustąpieniu dreszczy, to najłatwiejsza, najmniej nieprzyjemna część całego procesu. Po prostu zasypianie. Ta wyryta głęboko medyczna wiedza dawała mi poczucie spokoju, stanowiła linę, której można było się uchwycić, by nie wpaść w panikę i nie przysparzać sobie większych cierpień.

Początkowo próbowałem ogrzewać się za pomocą magii, ale byłem zbyt wyczerpany. Podtrzymywanie zaklęć przez dłuższy czas pochłania bardzo dużo energii, której, w moim obecnym stanie, ledwie wystarczało, by ustać na nogach. A nawet i na to w końcu przestało wystarczać, bo w następnej chwili upadłem twarzą w śnieg. Ostry ból w boku sprawił, że z gardła wydarł mi się żałosny skowyt. . Bolało piekielnie, porównywalnie do ukąszenia serketa, o ile nie bardziej. Czy cokolwiek może boleć bardziej, niż ukąszenie serketa? Cóż, najwidoczniej może. I oczywiście musiałem przekonać się o tym na własnej skórze. Ból rozłaził się po całym boku, setkami cieniutkich igiełek, obejmował połowę klatki piersiowej i ramię, podpełzał do czubków palców, a każdy oddech nadawał mu nowej mocy.

- Merlinie! - Zaniepokojony głos Leona stanowił irytującą niedorzeczność, gryzł się z otoczeniem, płynął w mroźnym powietrzu, oferując nadzieję. Ale nie było nadziei. Miałem umrzeć samotnie na tym białym pustkowiu i zmienić się w bryłę lodu, jeszcze zanim dzikie zwierzęta dobiorą się do moich zwłok. W jakiś pokrętny sposób mnie to bawiło. Rozbawienie wyodrębniało się z kłębowiska uczuć i myśli, wtłoczonych brutalnie w obezwładniającą mgłę bólu oraz zimna. Tak oto zginął rzekomo potężny Emrys; draśnięty pazurami przez niedźwiedzia, który wyglądał, jakby przeleżał martwy w jaskini przynajmniej kilka miesięcy i dokładnie w momencie mojego pojawienia się, doszedł do wniosku, że już mu się to znudziło. Po zaskakująco długiej walce, udało mi się położyć kres jego odstręczającej egzystencji, lecz wszystko wskazywało na to, że odniesiona rana, w połączeniu z wyczerpaniem i fatalnymi warunkami pogodowymi, położą kres również mojej. Co za absurd! Nie dla Artura, nie w konfrontacji z Morganą, nie podczas jakiejś teoretycznie niewykonalnej misji. Po prostu podczas poszukiwania śluzu pewnego rzadkiego gatunku ślimaka, którego Gajusz używał w leczeniu oparzeń. Mimo eksplodującego bólu, nie mogłem powstrzymać śmiechu. To, co właśnie się działo, stanowiło dokładne przeciwieństwo publicznej śmierci na stosie. Spośród wielu uroczych możliwości zakończenia życia, na tę bym nie wpadł. Składnik balsamu na oparzenia tylko dolał oliwy do ognia. Dudniło mi w głowie, z oczu popłynęły łzy, lecz nie potrafiłem pohamować szaleńczego rechotu. Widziałem kiedyś skazańca, który śmiał się przez całą drogę na stos. Zataczał się, nie był w stanie iść, strażnicy praktycznie go nieśli. Doskonale pamiętam jego ostry, szczekliwy śmiech, przeradzający się we wrzaski, gdy płomienie powoli obejmowały jego ciało. Po tej egzekucji miałem wielką ochotę spakować się i czym prędzej odejść z Camelotu. Tamten mężczyzna wyglądał na obłąkanego, co według Uthera wynikało oczywiście z parania się magią. Teraz przez głowę przemknęła mi przerażająca myśl, że przypominam tego nieszczęśnika, że leżąc tu i zaśmiewając się z okoliczności własnej śmierci, przekroczyłem granicę obłędu, najwyraźniej (zgodnie z twierdzeniami Uthera) wpisanego w los czarowników. Całe szczęście, że jestem sam. Choć w sumie można by wezwać smoka. Chyba dałbym jeszcze radę. Pewnie umrę, zanim zdąży przylecieć, ale zdecydowanie powinien zobaczyć, jak wspaniale skończyłem. Może wyświadczy mi też ostatnią przysługę, zaniesie mnie do Camelotu i upuści w jakimś w miarę widocznym miejscu, gdzie ktoś mnie w końcu znajdzie. Najlepiej w pobliżu karczmy. Tak dla ukoronowania mojej wieloletniej służby.

- Merlinie, już... już dobrze, zabieram cię stąd. - Wyimaginowany Leon najwyraźniej źle zinterpretował mój śmiech. Opanowałem się wreszcie, gdy poczułem na plecach ciężką dłoń. Było w tym coś kojącego, jakaś obietnica. A niech to! Dlaczego ze wszystkich, akurat Leon? Ludzki umysł to jedna, wielka zagadka.

Ból zaatakował ze zdwojoną siłą, kiedy Leon obracał mnie na plecy. Wraz z niekontrolowanym krzykiem, przyszło otrzeźwienie. Wypełniająca moją głowę mgła ustąpiła miejsca wręcz wyostrzonej świadomości otoczenia. Płatek śniegu spadł mi na policzek. Kolejny na czoło, na oko. Cudownie, znowu zaczyna sypać. Gdzieś niedaleko zakrakał gawron. Drugi odpowiedział ciszej, bardziej chrapliwie, jakby zwracał pierwszemu uwagę, że drzewa mają uszy i lepiej uważać na to, co się kracze. Pewnie pamiętał jeszcze rządy Uthera.

Starałem się zlokalizować palce prawej dłoni. Z ulgą odkryłem, że nie poodpadały. Udało mi się nimi poruszyć. Zachęcony tym sukcesem, wysunąłem rękę spod czegoś, co okazało się być czerwoną peleryną, uniosłem ją do twarzy i otarłem oczy. Leon wciąż klęczał u mojego boku. Nie zniknął.

- J-jak? Skąd się tu wziąłeś? - zapytałem, szczękając zębami. Korciło mnie, żeby spróbować powstrzymać ten przeklęty śnieg, ale już raz to dziś zrobiłem, a nadmierne manipulowanie żywiołami jest proszeniem się o katastrofę. Nie, żebym sugerował, że piękna pogoda podczas koronacji Artura miała cokolwiek wspólnego z dwutygodniową ulewą i podtopieniami w essetir, o których mama doniosła mi w liście, niemniej... tak właśnie mogłoby być, gdyby ktoś zdolny do tego rodzaju magii był na tyle głupi, by sądzić, że odpędzenie kilku deszczowych chmur, pozostanie bez konsekwencji.

- Wracałem od siostry i po prostu tędy przejeżdżałem - odrzekł Leon. - Merlinie, na miłość boską, co się stało!?

- w-wypadek przy p-pracy - wymamrotałem. Zacisnąłem zęby i zacząłem powoli siadać. Na chwilę pociemniało mi przed oczami. Dłoń Leona natychmiast spoczęła na moim drżącym ramieniu.

- Ostrożnie! Gdzie jesteś ranny?

Zaskoczyła mnie nuta paniki pobrzmiewająca w jego głosie. Leon zaliczał się do tych osób, których stosunku do mnie nie potrafiłem do końca rozgryźć. Zachowywał się przyjaźnie, od czasów okrągłego stołu w ogóle nie dawał mi odczuć różnicy statusu, lecz nie mogłem pozbyć się wrażenia, że podczas incydentu z Lamią mówił to, co naprawdę o mnie myślał. Choć wiedziałem, że rycerze znajdowali się wtedy pod wpływem potężnej magii, cichy głosik w głowie powtarzał mi uparcie, że tak, czy inaczej, grunt musiał być wyjątkowo podatny.

- Zadrapania, na lewym boku - powiedziałem.

- Tylko zadrapania? - Leon posłał mi niedowierzające spojrzenie. - Merlinie, wybacz, ale... - urwał, wyraźnie zmieszany - płakałeś z bólu. Myślałem, że umierasz. Nadal wyglądasz, jakbyś... Nie wyglądasz dobrze.

- W-właściwie, t-to się śmiałem - odparłem, zanim szczękające zęby zdążyły przytrzasnąć mi język. Brwi Leona podjechały do góry. - Mniejsza o to - dodałem szybko. - Uratowałeś mi życie. Rzeczywiście bym umarł, gdybyś mnie nie znalazł. Koń uciekł z wszystkimi moimi rzeczami, a ta bestia chyba miała coś w pazurach, bo ból jest większy, niż powinien. Nie dotarłbym do Camelotu. Dziękuję ci.

- Och, daj spokój. Jeśli już chcesz komuś dziękować, to raczej mojej siostrze, która zatrzymała mnie o dzień dłużej. Dasz radę wstać?

Chwyciłem mocno jego wyciągniętą rękę, lecz próba dźwignięcia się na nogi wywołała kolejną falę oszałamiającego bólu. Gwałtownie wciągnąłem w płuca zimne powietrze i zdusiłem krzyk. Musiałem na chwilę zemdleć. Gdy się ocknąłem, siedziałem na ziemi, oparty plecami o pień drzewa. Ból zelżał do poprzedniego poziomu, umożliwiającego formułowanie i wyrażanie w miarę sensownych myśli. Gdy się nie poruszałem, nie było źle.

- Cholera, nie bardzo - syknąłem z frustracją. - Nie rozumiem dlaczego. Przecież stałem, zanim upadłem.

Leon znów narzucił na mnie pelerynę. Przykucnął przede mną i przyglądał mi się z namysłem. Nagle, na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Najostrożniej jak potrafiłem, obejrzałem się przez ramię, by sprawdzić, co wywołało taką reakcję. Nie dostrzegłem niczego prócz drzew i śniegu.

- Merlinie, jakie pazury!? Jaka bestia!? Co miałeś na myśli!?

No tak. Dla Leona bliskie spotkanie z pazurami bestii, nie mieściło się raczej w definicji wypadku przy pracy, gdy ofiarą rzeczonego wypadku była osoba określana - zależnie od stopnia życzliwości określającego - jako "niezdarne biedactwo", "chudy półgłówek", albo "bezużyteczny idiota".

- Nie widziałeś jej? Leży nie daleko jaskini. A przynajmniej taką mam nadzieję - odrzekłem.

Nie znałem natury stwora i nie mogłem mieć pewności, że nie zdecyduje się ponownie powstać z martwych. Istniało ryzyko, że jak w wielu podobnych przypadkach, aby ostatecznie go unieszkodliwić, potrzebne jest ostrze hartowane w oddechu smoka. Magia nie wyrządzała mu większej krzywdy. Niespodziewanie, skuteczny okazał się wystrzelony z dużą prędkością sztylet, który trafił go w oko.

Leon poderwał się ze zwinnością dzikiego kota i spojrzał w stronę jaskini. Jego dłoń powędrowała do rękojeści miecza.

- Ach, to? Leży - powiedział ponuro. - Sądziłem, że to martwy niedźwiedź.

- Uwierz mi, to był bardzo żywy martwy niedźwiedź.

- Magia - rzucił z odrazą. - I to w swojej najohydniejszej postaci. W przeszłości czarownicy stworzyli wiele tego rodzaju potworów. Wykorzystywali niedźwiedzie, dziki, wilki. Sam pokonałem kilkanaście. Ale widać nigdy się od tego nie uwolnimy.

Leon odwrócił się do mnie. Jego łagodne oblicze przesłaniał jakiś cień, niewątpliwie odprysk straszliwych wspomnień. Odkąd przybyłem do Camelotu, widywałem te cienie na wielu twarzach. W takich chwilach czułem wstręt do wszystkiego, co związane z magią, nie wyłączając samego siebie. Powtarzałem sobie, że zło nie tkwi w magii, lecz rodzi się w ludzkich sercach, jednak głupotą w najczystszej postaci byłoby zaprzeczanie, że magia wykorzystywana do czynienia zła, stanowi narzędzie dużo potężniejsze, niż jakakolwiek znana broń. Jeśli więc moje przeznaczenie sprowadzało się do przekonywania ludzi, którzy przeżyli niejedną pożogę, że zabawa ogniem, to w gruncie rzeczy wspaniały pomysł, wcale nie byłem pewien, czy chcę za nim podążać. Cóż z tego, że znam dobrą, piękną stronę magii? Cóż z tego, że mógłbym im ją pokazać, skoro zaraz zjawi się ktoś pokroju Morgany, kto zdusi całe dobro i piękno, pozostawiając jedynie nie bezpodstawny strach.

- Druidzi nie splamiliby się czymś tak obrzydliwym - mruknął do siebie Leon. - Oni tego nie zrobili. To musi być stara sprawa. Zdecydowanie stara sprawa. Ale trzeba będzie na wszelki wypadek się temu przyjrzeć.

- Stara sprawa, albo Morgana zostawiła po sobie niespodziankę - powiedziałem. Leon powoli skinął głową.

- Zabiłeś to - bardziej stwierdził, niż zapytał. W jego oczach dostrzegłem błysk autentycznego szacunku. Zapisałem to sobie dokładnie w pamięci, na te dni, gdy ów natrętny głosik, sugerujący, że Lamia ujawniła po prostu przykrą prawdę, stawał się zbyt natrętny.

- Nie miałem wyjścia - odrzekłem. - Inaczej znalazłbyś kupkę kości i ewentualnie zmrożoną apaszkę.

- Nawet tak nie żartuj. - Leon poklepał mnie po ramieniu, na szczęście tym nie obolałym. Podszedł do konia, by wrócić po chwili ze sporą torbą.

- Wiem, że ci zimno, ale zanim odjedziemy, koniecznie muszę to obejrzeć - oznajmił łagodnie. Prawdę mówiąc, nie odczułem zbytniej różnicy w temperaturze, gdy zabrał pelerynę i zdjął ze mnie mokrą, postrzępioną kurtkę. Porozrywany, przesiąknięty krwią materiał koszuli przylepił się do skóry. Leon oderwał go ostrożnie, powodując, że świeża krew zaczęła spływać mi po boku. Trzy rozcięcia, ciągnące się od piersi do biodra, same w sobie nie wyglądały źle, zważywszy na siłę, z jaką zostały zadane, lecz bardzo duży obszar wokół nich pokrywała ciemnofioletowa opuchlizna. Ból, przy choćby najlżejszym dotknięciu, trudno było wytrzymać. Nie miałem wątpliwości, że to coś o wiele bardziej paskudnego, niż zwyczajne zakażenie, jednak bez dostępu do ksiąg i lekarstw, mogłem jedynie zdać się na Leona.

- Niedobrze - rzekł zmartwionym tonem. - Przyłożę kilka srebrnych monet i zabandażuję, ale w tych warunkach nie zrobię nic więcej. Musimy jak najszybciej wrócić do Camelotu.

- Dlaczego akurat srebro? - spytałem. Oczywiście wykorzystywaliśmy z Gajuszem lecznicze właściwości srebra, jednak zaskoczyła mnie całkowita pewność Leona, że trzeba go użyć w tym przypadku. Nie zdarzało się raczej, by któryś z rycerzy wiedział o postępowaniu z raną więcej ode mnie.

- Gajusz twierdzi, że spowalnia rozprzestrzenianie się po organizmie magii bestii. Arturowi pomogło, gdy został ranny w walce z jednym z tych stworzeń.

- No... skoro przetestowaliście to na Arturze, chyba można zaryzykować. - Leon zaśmiał się krótko. Działał bardzo sprawnie, niemal jak medyk. Wzorowe wyszkolenie i lata praktyki na polach bitew zrobiły swoje. W jednej chwili obwiązywał mi tors bandażami, w następnej owijał mnie w koce i futra. Dziękowałem wszelkim bóstwom, że mam do czynienia z jedną z najbardziej dyskretnych osób w Camelocie, bo gdyby to był na przykład Gwaine, do końca życia nie uwolniłbym się od komentarzy o damach w niebezpieczeństwie.

- Mój sztylet został w ciele tego... tego czegoś - powiedziałem, spoglądając na Leona z idiotyczną obawą, jakby sama prośba o odzyskanie sztyletu była niebezpiecznie bliska poruszenia pewnego tematu, którego nikt nie śmiał poruszać.

- Będziesz musiał sprawić sobie nowy. Broń użyta do pokonania tego plugastwa, do niczego się już nie nadaje. Po prostu się rozpada.

Odetchnąłem na tyle głęboko, na ile pozwalał mi ból. Po prostu się rozpada? Nie, nie możliwe! To się nie dzieje naprawdę! Ten sztylet był podarunkiem od Lancelota, jedynym zachowanym dowodem jego prawdziwego istnienia. Nie mógł się po prostu rozpaść. Pragnąłem tam natychmiast pobiec i osobiście to sprawdzić. Może jeśli oczyściłbym go odpowiednio szybko, albo użył magii, udałoby się go uratować?

- Jesteś pewien? - zapytałem zduszonym głosem, z całych sił walcząc ze zbierającymi się w kącikach oczu łzami. Cholera, jeszcze tylko tego mi brakuje, do dzisiejszego kompletu upokorzeń.

- Niestety tak. Wiem skąd go miałeś - powiedział cicho Leon. - I bardzo mi przykro. Ale… Lancelot przede wszystkim chciałby widzieć cię żywego. Nie bez powodu ofiarował ci sztylet, prawda?

W pierwszej chwili mnie zamurowało. Usłyszenie, jak Leon wypowiada praktycznie zakazane imię Lancelota, na dodatek z miłością i szacunkiem, należnymi osobie, która poświęciła życie dla ratowania wielu innych, warte było wszystkiego, co mi się przytrafiło. Spojrzałem mu prosto w oczy i dostrzegłem w nich odbicie własnego bólu. Uściskałbym go serdecznie, gdybym znajdował się w innym położeniu.

- Masz rację. Dzięki - wyszeptałem. Uśmiechnął się w odpowiedzi. Przytknął mi do warg bukłak z winem. Słusznie założył, że sam nie zdołam go utrzymać. Upiłem kilka łyków i węzeł w gardle się rozluźnił.

Śnieg sypał coraz gęściej. Leon popatrzył w ciemne, zasnute grubą warstwą chmur niebo z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzał rzucić mu rękawicę i zastanawiał się, jak to technicznie zrobić. Nie da się opisać co poczułem, gdy nagle, bez większego wysiłku podniósł mnie z ziemi i po kilku skomplikowanych manewrach, usadowił na koniu. Sam usiadł za mną.

Ból w boku zelżał trochę, dopuszczając do głosu inne, o mniejszym znaczeniu; jakieś poobijane żebra, naciągnięty mięsień, zdarta skóra, pęknięty palec u nogi? Niech to, chyba tak. W rezultacie wydało mi się, że nie mogę się poruszyć, nawet mrugnąć. Zacząłbym wpadać w panikę, gdybym nie uświadomił sobie w porę, że z całej siły wbijam paznokcie w policzek.

Dawno nie było takiego śniegu — mruknął Leon. Odciągnął moją rękę od twarzy, przytrzymał przez chwilę, aż oszołomienie całkowicie minęło, po czym ostrożnie schował w futrach. - Galatea to doświadczona klacz - mówił. - Podróżowałem na niej daleko na północ. Poniesie nas bezpiecznie, nie przestraszy się byle zawiei. Będziemy więc jechać możliwie jak najszybciej, o ile dasz radę to znieść. Jak się czujesz?

- Jak bezradny idiota, zawinięty do połowy w śmierdzący mokrym psem dywan - wypaliłem. Nic prócz tego, czego sam by się nie domyślił, nie nadawało się do wypowiedzenia na głos. W każdym razie nie bez odpowiedniego dystansu.

- To są futra najlepszej jakości, nie żaden dywan - odrzekł ze śmiertelną powagą. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że się obraził. - I wcale nie śmierdzą… - Lekko pociągnął nosem. - Oj, przepraszam, rzeczywiście trochę przeszły psami. Pełno ich u mojej siostry.

- Acha, czyli to posłania dla psów? Może jeszcze z pchłami?

- Psy Eleanor nie mają pcheł. A poza tym, Merlinie, w głowie ci się widać poprzewracało na służbie u Jego Wysokości. Posłania dla psów z takich pięknych futer? Masz w ogóle pojęcie co to jest?

- Nie znam się na futrach.

- W takim razie... bądź łaskaw nie wypowiadać się na ich temat z pogardą.

zaśmiałem się cicho. Płynne przejście od charakterystycznego tonu Artura, sugerującego, że zaraz każe mi się zamknąć, do groteskowo uprzejmego sposobu mówienia, którego inni czasem używali do parodiowania samego Leona, było absolutnym mistrzostwem. Choć nie widziałem jego twarzy, gotów byłem się założyć, że zrobił to bez mrugnięcia okiem.

Lekko popchnął konia i ruszyliśmy wśród wirujących płatków śniegu, pozostawiając za sobą feralną jaskinię, przez mieszkańców pobliskiego Earm zwaną Paszczą Diabła. Nie raz słyszałem ostrzeżenia, że zapuszczanie się tam, może się okazać najgorszym, jeśli nie ostatnim pomysłem w życiu, lecz - muszę przyznać - ani ja, ani Gajusz, nie traktowaliśmy ich zbyt poważnie. Ludzie z tych stron lubili wierzyć, że są nękani przez mroczne siły w jakiś szczególny sposób i, że mimo wszystko się im opierają. Okoliczne jaskinie w większości były przeklęte, las zamieszkiwała widmowa wataha wilków, a pewna stara jabłoń wywoływała przemożną chęć powieszenia się u każdego, kto próbował ją ściąć. Tutejsi chłopcy natomiast wynaleźli sobie zabawę, polegającą na wygniataniu w zbożu wielkich kręgów, lub innych wzorów i rozpowiadaniu, że to dzieło magii. Zostali na tym przyłapani i nie pożałowano im rózgi, ale znajdowali się tacy, którzy uważali, że chłopców omotał czarownik, a całą sprawę z jakichś przyczyn wyciszono.

Niewielkie, skulone u stóp wzgórza Ifrean miasteczko Earm, było swego rodzaju oczkiem w głowie Uthera. Pochodzili stamtąd najbardziej skuteczni łowcy czarowników, a raporty o przezwyciężeniu różnego rodzaju magicznych zagrożeń, napływały regularnie. Jednym z tych zagrożeń były kruki, które na swoje nieszczęście zasłyszały i nauczyły się powtarzać pewien obraźliwy wierszyk o Arturze. Miało to miejsce jeszcze w tym okresie, gdy niechęć była najdelikatniejszym słowem, określającym mój stosunek do ówczesnego księcia. Nie potrafiłem więc powstrzymać chichotu, kiedy niziutki, okrągły człowieczek, z miną zawstydzonej owcy, zdawał w komnacie rady szczegółową relację. Artur mnie wtedy spoliczkował, a następny dzień spędziłem w dybach. Gajusz twierdził, że powinienem być Arturowi wdzięczny, bo uniknąłem chłosty tylko dlatego, że rozwścieczony kruczą aferą Uther, dzięki „szybkiej interwencji" Artura, nie zdążył się zorientować, co się właściwie stało. W ramach wdzięczności ułożyłem jeszcze jeden wierszyk, lecz napotkana w lesie sójka, którą próbowałem nakłonić do zapamiętania go, była o wiele bardziej zainteresowana naśladowaniem pohukiwania puszczyka.

Jaskiń za Earm się oczywiście nie obawiałem. Nie wyczuwałem w nich nic złowrogiego i od lat odwiedzałem regularnie. Lubiłem te wyprawy. Nie wymagały ode mnie szczególnego wysiłku, pozwalały uporządkować myśli. Do głowy by mi nie przyszło, że któraś może źle się skończyć. Cóż mogłem tu spotkać? Wilki? Nie życzyłbym takiego pecha żadnym wilkom. Możliwość praktycznie nieskrępowanego używania magii, dawała mi graniczącą z arogancją pewność siebie, która w końcu omal mnie nie zgubiła.

- Co tu robiłeś, sam, na dodatek przy tak złej pogodzie? - spytał Leon.

- Szukałem czegoś dla Gajusza. To ważny składnik - odparłem, nieco bardziej chłodno, niż zamierzałem. Zaczynały mnie już irytować zakrawające na oburzenie reakcje niektórych, gdy wpadali na mnie w tych rzadkich momentach, kiedy nie znajdowałem się w pobliżu Artura. Wymowne miny, lekko karcący ton, jakby przyłapali mnie na unikaniu obowiązków. "Naprawdę, nie powinieneś być z nim? Jesteś absolutnie pewien, że cię nie szuka, terroryzując przy okazji połowę zamku"? W pytaniu Leona krył się mniej więcej ten rodzaj podejrzliwości, ze sporą domieszką przekonania, że "takie niezdarne biedactwa" nie powinny się nigdzie plątać bez kontroli, co budziło we mnie trudną do odparcia chęć udzielenia jakiejś impertynenckiej odpowiedzi. Leon jednak zasługiwał na wyjaśnienie. Uprzejme i w miarę możliwości zgodne z prawdą.

- Wczoraj wieczorem zorientowaliśmy się, że nie wystarczy na całą zimę. Widziałem na co się zanosi i uznałem, że jeśli pojadę konno, zdążę zanim spadnie śnieg.

- Nie można tego znaleźć gdzieś bliżej?

- Niestety nie. Te jaskinie są pod pewnymi względami specyficzne.

W przytrzymujących mnie ramionach wyczułem napięcie. Sporo bym dał, by móc się odwrócić i spojrzeć na Leona. Wydawał się czymś zaniepokojony, co niespodziewanie zaczęło mi się udzielać.

Podmuch lodowatego wiatru sypnął nam w oczy śniegiem. Gałęzie nagich drzew sięgały w naszą stronę, niby jakieś koszmarnie zdeformowane ręce. Zewsząd napływały szelesty, skrzypnięcia i pogwizdywania, w większości nie głośne, ulotne, lecz mimo to wyraźne. Gdy byłem dzieckiem, wyobrażałem sobie, że znudzone ciszą drzewa śpiewają w ten sposób, by zabić czas do wiosny. Teraz wyobraźnia podsuwała mi zupełnie inne wyjaśnienia, z których żadne nie dodawało otuchy. Z żalem pomyślałem o mojej biednej Prim, zagubionej gdzieś pośród śnieżycy. Nawet jeżeli nie dostaną jej wilki, padnie z głodu i zimna. Przyzwyczajona do królewskich stajni i troskliwej opieki, nie poradzi sobie w dziczy. Dotarło do mnie również, że to nie pozostanie bez konsekwencji. W rzeczywistości bowiem, Prim należała do Artura i choć od dawna nie musiałem prosić o pozwolenie na zabranie jej, nie oznaczało to, że wolno było mi ją stracić. W najlepszym wypadku, Artur będzie wściekły, w najgorszym, ktoś zacznie nalegać, by wszcząć oficjalne śledztwo. W samej królewskiej radzie nie brakuje osób czekających na okazję, by zrobić ze mnie przestępcę i usunąć z otoczenia Artura. Szlag! Chyba rzeczywiście poprzewracało mi się w głowie. Co ja sobie myślałem, tak beztrosko korzystając z królewskiego konia? Za bardzo przywykłem do niepisanych przywilejów, albo raczej nie do końca uświadamiałem sobie ich istnienie, dopóki nie pojawiło się ryzyko, że obrócą się przeciwko mnie.

- Trzymasz się jakoś? - Głos Leona przerwał moje niewesołe rozmyślania.

- Tak - odrzekłem. - Miałeś rację. - Srebro pomaga.

Byłem zaskoczony, jak bardzo ból się zmniejszył. Obawiałem się, że jazda będzie trudna do zniesienia, a tym czasem, gdy siedziałem spokojnie, czułem jedynie tępe pulsowanie.

- Przestaje boleć?

- W porównaniu do tego, co było wcześniej, właściwie nie boli.

- Powiedz, jeśli zauważysz, że coś się zmienia. Kiedy przejedziemy przez Earm, chciałbym ruszyć dużo szybciej. Nie możemy pozwolić, żeby zastała nas noc. Artur w ogóle wie, dokąd cię poniosło?

- Wie, że pojechałem po składniki.

Leon westchnął ciężko.

- Czyli nie wie.

- Może się tego bez trudności dowiedzieć, jeśli zapyta Gajusza, ale szczerze wątpię, żeby go to obchodziło.

Rano, gdy przyniosłem Arturowi śniadanie, był w jednym ze swoich najgorszych złych nastrojów, a na wspomnienie, że muszę dziś koniecznie załatwić coś dla Gajusza, kazał mi się wynosić natychmiast, skoro i tak mam zamiar być bezużyteczny przez resztę dnia.

- A ja szczerze wątpię, że pozwoliłby ci jechać, gdyby wiedział, że włóczysz się samotnie po jaskiniach - rzucił sucho Leon. Znużenie, przyprawione dodatkowo irytacją z powodu porannego zachowania Artura sprawiło, że odpowiedziałem bez namysłu.

- Poprosiłem o wolny dzień, więc cóż mu do tego, gdzie się włóczę?

- Och, przypuszczam, że nic. A gdybyś dziś nie wrócił, zapewne nie postawiłby na nogi połowy królestwa. Nie kazałby ludziom szukać cię do upadłego i nie pokazywać mu się na oczy bez ciebie, albo chociaż bez wieści. Nie ma też mowy o tym, żeby sam wyruszył. Coś mi się najwyraźniej przywidziało, kiedy zobaczyłem w jego oczach łzy, po tym jak zostałeś zaatakowany przez Dorochę. Całkiem sporo osobliwych rzeczy przywidziało mi się w ciągu ostatnich lat. Bo na pewno Artur nie jest gotów w każdej chwili zaryzykować dla ciebie więcej, niż własne życie i nie, absolutnie nie stanowisz wraz z Ginewrą osi świata, który buduje!

Wzburzenie Leona rosło z każdym, kolejnym słowem, nabierając niebezpiecznych cech rozpędzonej lawiny. Sens tego, co mówił, a właściwie co krzyczał, zbił się w twardą, ciężką bryłę i bezlitośnie walił mnie po głowie. Czasem udawanie zarówno przed samym sobą, jak i przed innymi, że nic dla Artura nie znaczę, pomagało mi się uspokoić, łagodziło palące poczucie, że jestem mu winien prawdę.

- Cicho bądź! - zagrzmiał Leon, choć nie śmiałem nawet odetchnąć. Gniew zmienił jego głos nie do poznania. - Za sam ten ton straciłbyś język, gdybyś to nie był ty! Skoro masz tak lekceważący stosunek do własnego życia, pomyśl przynajmniej o tych, których zostawisz w rozpaczy, kiedy zadźgają cię bandyci, albo jakieś bydlę rozszarpie na strzępy! Na miłość boską, weź w końcu odpowiedzialność za to, że masz za przyjaciela króla Camelotu, gotowego poruszyć niebo i ziemię, gdybyś tego potrzebował! Znasz go doskonale! Dobrze wiesz jaki jest, dlatego nie waż się udawać przede mną idioty i mówić mi, że o ciebie nie dba, ty mały, bezczelny... - Urwał nagle i wziął kilka głębokich wdechów. Szarpnąłem się, gdy spowodowany nieświadomym, niefortunnym ruchem ból przeszył mi kark. Owinięte wokół mnie ramiona zacisnęły się gwałtownie. Ugryzłem się w wewnętrzną stronę policzka, żeby nie krzyknąć. "Ty mały, bezczelny sługo? Jesteś zwykłym sługą. Jesteś nikim. Skoro nie potrafisz siedzieć cicho, sam cię uciszę. Już dawno powinieneś stracić język". Serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe, wspomnienia koszmaru z Longstead zaatakowały z zajadłością wygłodniałych psów. Co, jeśli to nie Leon, lecz jakaś magiczna istota, która przybrała jego postać? Może dałem się podejść temu, co spotkałem w jaskini? Zganiłem się za własną głupotę, jednak ta myśl, niczym drzazga, nieodwołalnie wbiła się w mój zmęczony umysł. Bo przecież w legendach zwykle kryje się ziarno prawdy, a zlekceważenie owego ziarna już okazało się ogromnym błędem.

Zapadła ciężka cisza. Nawet wiatr się chwilowo uspokoił. Wielkie płatki śniegu opadały powoli, wręcz dostojnie, jakby nie mniej ode mnie wstrząśnięte wybuchem Leona, wolały mu się nie narażać. Zachowywały się naprawdę przyzwoicie, odpowiedzialnie. Z chmur prościutko do celu, bez żadnych wybryków po drodze. Zagapiłem się na nie, ściskając w pięść schowaną w cętkowanych futrach prawą dłoń. Nie potrafiłem określić czy się boję, czy jestem wściekły, czy może jedno i drugie.

- Przepraszam - odezwał się Leon, gdy wspięliśmy się na szczyt wzgórza. - Od dawna miałem z tobą o tym porozmawiać, ale na pewno nie w ten sposób. Nie pamiętam jednak, kiedy ostatnio coś wytrąciło mnie z równowagi tak, jak ty dzisiaj. Choć może i więcej w tym mojego strachu, niż twojej winy. Wybacz, niepotrzebnie się uniosłem.

- W porządku, Leonie - odrzekłem. Ogarnęła mnie niemal obezwładniająca ulga. Popadnięcie w niełaskę u pierwszego rycerza Camelotu, było jedną z ostatnich rzeczy, jakiej bym sobie życzył. - Rozumiem jak to dla ciebie wygląda. Ale nie przyjechałem tu i nie narażałem się na ewentualne niebezpieczeństwo dla kaprysu. Wypełniałem swoje obowiązki. Nie jestem rycerzem, lecz cokolwiek... niektórzy mówią na temat mojej bezużyteczności, również służę Camelotowi, najlepiej jak potrafię.

- Absolutnie tego nie kwestionuję. Po prostu uważaj na siebie, bardzo cię proszę. Dziwna z ciebie istota, Merlinie, ale mogę z całą pewnością powiedzieć, że gdyby cię zabrakło, coś w Camelocie by umarło. Kto wie, może i przeznaczenie przywiodło cię tu z Essetir? Trudno oprzeć się tej myśli, kiedy się obserwuje ciebie i Artura. Jesteście jak... dwie strony tej samej monety.

Gdybym akurat nie siedział na końskim grzbiecie, wbiłoby mnie w ziemię. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy wszystko, co przydarzyło mi się od rana nie jest jakimś niedorzecznym snem, z którego zaraz się obudzę.

- Może masz rację - powiedziałem, uśmiechając się. - Coś niewątpliwie musiało tym pokierować, bo sam nigdy nie zdecydowałbym się na spędzenie życia w służbie Jego Irytującej, Kapustogłowej Wysokości.

- I to byłby zupełnie inny świat - odrzekł z zadumą Leon. Wiatr się z nim nie zgodził. Zaryczał wściekle, uderzając w nas z pozbawiającą tchu siłą. Galatea jednak dzielnie parła naprzód i wkrótce zjechaliśmy ze zbocza, prosto pomiędzy zwarte zabudowania Earm.

Miasteczko, zdominowane przez niskie budynki, stłoczone w większości wokół głównego placu, sprawiało - podobnie jak jego mieszkańcy - wrażenie przyczajonego, zawsze gotowego do skoku. Wzdrygnąłem się, gdy prowadzeni podejrzliwymi spojrzeniami rozświetlonych, małych okien, przejeżdżaliśmy obok szubienicy, pod którą leżał częściowo pokryty śniegiem wisielec. Kat spartaczył robotę, sznur się zerwał. Przez noc nieszczęśnik całkowicie zniknie pod śniegiem, a co bardziej inteligentni dojdą do wniosku, że uciekł.

Od egzekucji nie mogło upłynąć więcej, niż parę godzin; rano widziałem przygotowania. W pośpiechu, spowodowanym zapewne przez nadciągającą śnieżycę, nie uprzątnięto stołów, ani straganów, rozstawianych zwykle przy takich okazjach. Kilka dzikich kotów walczyło między sobą o resztki jedzenia, wydzierając się przy tym okropnie, wiatr rozwłóczył śmieci.

Ogarniała mnie słabość. Wyczerpanie znów doszło do głosu i coraz trudniej było mi nie opierać się o Leona całym ciężarem. Ponadto, poczułem wżerającą się w organizm, obcą, niedobrą magię. Uśmierzyła ból, by niepostrzeżenie wedrzeć się głęboko i wpleść w tkanki, drążyć w nich, niczym jad pająka. Nie byłem jeszcze w stanie się zorientować, co konkretnie ze mną robi, lecz instynktownie wiedziałem, że sam nie zdołam się jej pozbyć.

Wysoki, posturą przypominający Percivala strażnik, w grubym, przyprószonym śniegiem płaszczu, ze starym wilczarzem leżącym przy nodze, pozdrowił Leona z szacunkiem. Znałem go z widzenia. Raz nawet zamieniliśmy ze sobą parę niecenzuralnych słów, gdy po rozpędzeniu toczącej się na głównym placu bijatyki uznał, że nie zaszkodzi profilaktycznie zdzielić batem jeszcze jakąś przypadkową osobę.

- Za pozwoleniem, panie! - zawołał. - Może lepiej zatrzymać się w gospodzie i przeczekać? Wiatr się wzmaga, śniegu coraz więcej, do wieczora niedaleko. Niebezpiecznie będzie jechać.

- Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że zdążę uniknąć najgorszej pogody. Wiozę rannego, którym natychmiast musi zająć się nasz medyk.

Strażnik zmierzył mnie zdumionym spojrzeniem. Nie potrafiłem ocenić, czy miał kiepski wzrok, czy po prostu nie zaliczał się do najbystrzejszych, ale gotów byłem się założyć, że wcześniej mnie nie zauważył.

- Oj, coś mi się widzi, że wieziecie trupa - orzekł. - Czy to warto tak ryzykować?

- Ten trup nienajgorzej słyszy - odparłem, z trudem podnosząc z ramienia Leona ciężką głowę. Strażnik wybałuszył oczy i otworzył usta, prezentując rażące ubytki w uzębieniu. Pies łypnął na mnie, wstał z wyraźnym wysiłkiem i zaczął pozbywać się zawartości żołądka, bynajmniej nie dyskretnie.

- Byłbym po trzykroć przeklęty, gdybym nie zaryzykował - powiedział Leon. Dlaczego aż po trzykroć? Trzeba go będzie później zapytać.

- Naprawdę? - Strażnik przyglądał mi się spod na wpół przymkniętych powiek. - Przecież ja znam tę gębę! Panie, to chuligan jest! Łobuz! Już go raz stąd batem pogoniłem, bo z apteki... eliksiry wykradał. Takie wiecie... dla tych, co to nie mogą, a chcą móc.

- Co? - zapytałem z niedowierzaniem. W życiu kierowano pod moim adresem wiele oskarżeń, lecz to niezaprzeczalnie niosło ze sobą powiew świeżości.

- A tak, ty bezczelna łajzo, koguciku wykastrowany! Ciesz się, że mam dobre serce, bom ci dawno powinien rękę przy samej dupie odrąbać, gnoju jeden parszywy!

Leon powoli, jakby od niechcenia, położył dłoń na rękojeści miecza.

- Hamuj wyobraźnię, dobrze ci radzę - warknął. - Że nie wspomnę o języku. I bacz, żebym ja ci ręki, albo i czegoś innego nie odrąbał, jeśli prawdą jest, że uderzyłeś batem królewskiego sługę.

- Przez przypadek, w zamieszaniu - rzekłem głośno. Zrobiło mi się żal tego człowieka, który prawdopodobnie oberwał po głowie o jeden raz za dużo. - Jacyś pijacy wywołali awanturę, a ja akurat tamtędy przechodziłem. Miałem pecha, to wszystko.

Strażnik nerwowo potargał wąsy. Rozważał coś. Po chwili na jego twarzy odmalowała się rezygnacja. Przypuszczałem, że bardzo zależy mu na ujęciu złodzieja eliksirów.

- Ano, rzeczywiście - stwierdził. - Tamten łobuz inny był. Grubszy. I nie miał takich uszu. Wybaczcie, panie. Poplątało mi się coś.

- Masz szczęście, że nie mam czasu. Na przyszłość uważaj na kogo podnosisz rękę i kogo obrzucasz obelgami.

Strażnik pochylił głowę. Leon zabrał dłoń z rękojeści miecza, na ile się dało, otrzepał nas obu ze śniegu, poprawił otulające mnie futra, po czym znów zwrócił się do strażnika:

- W najbliższych dniach pojawi się tu patrol z Camelotu, bo wygląda na to, że w jaskiniach kryją się niedobitki animortusów. Do tego czasu zachowajcie szczególną czujność. Przekaż to swojemu dowódcy. Niech podwoi straże. Nie chcemy tu żadnej tragedii.

Przygryzłem dolną wargę, by się nie uśmiechnąć, słuchając gorliwych zapewnień, że żadne m0agiczne robactwo nie opuści Earm żywe. Wilczarz zapamiętale rzygał do wtóru.

Na otwartej przestrzeni, za miastem, zgodnie z zapowiedzią Leona, przyspieszyliśmy. Bolało mnie wszystko, prócz boku i ręki. Zdałem sobie sprawę, że zupełnie straciłem w nich czucie. Były jak obumarłe, a magia, która się w nich zgromadziła, napawała mnie tak ogromnym wstrętem, że najchętniej natychmiast odciąłbym je mieczem, byle tylko nie stanowiły już części mojego ciała. Jedynie dzięki dziwnie niezachwianemu spokojowi Leona, nie poddawałem się narastającej panice.

- Wytrzymasz. Gajusz sobie z tym poradzi - zapewniał i skądś wiedziałem, że nie są to wyłącznie puste słowa pociechy.

Na jakiś czas zasnąłem, może straciłem świadomość. Wyrwał mnie z tego stanu ogłuszający ryk wiatru. Otworzyłem oczy, w samą porę, by zmienić kierunek upadku wielkiego drzewa, które złamało się z przeraźliwym trzaskiem i leciało prosto na nas. Z wysiłku przez chwilę nie mogłem zaczerpnąć tchu. Galatea zakwiczała i puściła się przed siebie cwałem tak szaleńczym, iż zdawało mi się, że unosi się w powietrzu. Możliwie jak najbardziej wychylony do przodu Leon przyciskał mnie do siebie z desperacką siłą, starał się sobą osłaniać.

- Nie bój się! - zawołał, przekrzykując wicher. - Trzymam cię i nie puszczę!

Mimo najszczerszych chęci, nie potrafiłem mu wierzyć. Galatea jeszcze przyspieszyła, choć wydawało się to niemożliwe. Oddychała ciężko, chrapliwie. Prawdę mówiąc rzęziła. Palcami zdrowej ręki wczepiłem się kurczowo w jej grzywę. Za nami - sądząc po odgłosie - padło kolejne drzewo. Przed nami nie było widać nic, prócz wściekle wirującej bieli. Pędziliśmy na oślep.

Zwisający nisko konar omal nie zmiótł nas z końskiego grzbietu. Leon krzyknął. Chciałem zapytać, czy wszystko w porządku, ale wtedy coś pod kopytami Galatei zatrzeszczało złowróżbnie. Domyślałem się, co to jest. Po drodze mijało się niewielki strumień, który teraz był skuty lodem. Galatea przeskoczyła go w pełnym pędzie. Nie byłem do końca pewien, czy moje wnętrzności nadal znajdują się na swoim miejscu. I miałem absolutną rację nie wierząc, że Leon mnie nie puści. Przechylałem się na bok, a mokra od potu końska grzywa wyślizgiwała mi się z palców. Spadałem. Byłem zbyt bezwładny, by się przed tym uchronić nawet podczas zwyczajnej jazdy. Zacisnąłem powieki. Jednak pisane mi dzisiaj zginąć. Do moich uszu dobiegł rozpaczliwy wrzask. Uświadomiłem sobie, że to ja krzyczę. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zachowanie godności w obliczu śmierci. Zdziwiłem się, gdy zderzenie z ziemią nie nastąpiło. Leon mnie złapał, dosłownie w ostatniej chwili.

- W porządku! Mam cię! Panuję nad sytuacją - wychrypiał, tuż przy moim uchu.

Przełknąłem śnieg, który dostał mi się do ust. Gardło zapiekło, jakbym napił się kwasu. Uczucie trwało krótko, lecz sprawiło, iż nie zdążyłem odczuć ulgi, że nie spadłem. Coś się ze mną działo. Coś bardzo złego.

Nieoczekiwanie, Galatea zaczęła zwalniać. Drżała i pociła się obficie mimo zimna. Była śmiertelnie wyczerpana. Leon głaskał ją po szyi. Nic nie mówił. Obaj słyszeliśmy okropny dźwięk, jaki z siebie wydawała. Obaj doskonale rozumieliśmy, jak to się może skończyć. Leon popełnił błąd z mojego powodu. Powinien był zaczekać w gospodzie, aż pogoda się poprawi. Zrobiłby to, gdyby mnie nie znalazł. Nie miałem zamiaru dopuścić, by tu zginął. Skoncentrowałem się i wtłoczyłem w umęczone ciało Galatei odrobinę magii, którą zdołałem z siebie wykrzesać. Zdążyłem jeszcze zarejestrować, że zaczęła oddychać bardziej normalnie. Potem świat rozmazał się i zniknął.