Część 2

Oplatały mnie dziwne, świetliste pasma błękitu. Były trochę jak niematerialne liny, łączące mnie z drugą, żywą istotą, której obecność gdzieś w przestrzeni wyraźnie wyczuwałem. Czułem jej dziką determinację, chęć przezwyciężenia słabości i bólu, chęć powrotu w to ciepłe, bezpieczne miejsce, do którego powracała zawsze. Dostrzegłem ją w pewnym momencie; ujęty w błękitny pierścień, wątlutki, mlecznobiały punkt, migoczący niczym płomień świecy pod wpływem przeciągu. Uświadomiłem sobie, że mógłbym po nią sięgnąć, spojrzeć jej oczyma, całkowicie przejąć kontrolę. Kusiło mnie, by to zrobić, by zbadać nieznane dotąd rejony magii, przetestować swoje umiejętności. Teraz jednak najważniejsze było utrzymanie tego niesamowitego połączenia pomiędzy mną, a Galateą i podsycanie wciąż tlącej się w niej iskierki życia. Żadne eksperymenty nie wchodziły w rachubę. Wiele lat temu przeczytałem, że czasowe opanowywanie ciał innych stworzeń, to jeden z najbardziej zaawansowanych rodzajów magii. Rzeczom, które mogą pójść nie tak, autor poświęcił ponad połowę książki. W sumie tylko dlatego pochłonąłem ją w całości w ciągu jednej nocy. Uważałem, że jest szalenie zabawna. Śmiałem się do łez z przypadku Klemensa z Rugueux, który do końca życia ryczał jak krowa i zajadał się trawą. Śmiałem się, bo sam nie zamierzałem próbować. Ani jedzenia trawy, ani przejmowania ciał zwierząt. Z twarzą wciśniętą w poduszkę, by kolejnymi napadami śmiechu nie obudzić Gajusza, przyrzekłem sobie, że nigdy, przenigdy nie posunę się do tak ryzykownych praktyk. W obecnym kontekście jednak, to przyrzeczenie wydało mi się głupie, dziecinne, wręcz tchórzowskie. Moc pulsowała we mnie, mimo skrajnego osłabienia, domagała się dalszego działania, następnego kroku. Galatea nie stawiałaby oporu. Może nawet przyjęłaby to z ulgą, a ja zyskałbym pewność, że dotrzemy do domu. Albo nas wszystkich zabił, gdyby z powodu mojego nie najlepszego stanu, coś wymknęło się spod kontroli. Musiałem poprzestać na tym, co podpowiadał mi rozsądek, nie pozwolić ponieść się, zwodniczemu niczym światło podczas sztormu poczuciu nadludzkiej siły. Jeżeli Galatea przeżyje wystarczająco długo, Leon zatroszczy się o resztę. Najważniejsze, żeby nie pozostał bez konia.

Przekierowałem całą swoją wolę na ten cel. Pierścień wokół Galatei się rozrastał, lecz wtedy kłęby brudnej, mrocznej magii zaczęły napierać na mnie brutalnie, oplatały swe macki wokół lin, zmieniając ich barwę na ziemistoszarą. Obawiając się, by skażenie nie dotarło do Galatei, zerwałem połączenie. Nie mogłem zrobić nic więcej. Kompletnie wyczerpany, całkowicie straciłem świadomość.

Pierwszą rzeczą, która do mnie dotarła, kiedy wynurzyłem się z nicości, był kobiecy krzyk.

- O Boże! Kto to jest! Kogo wiezie Leon!?

Zaraz potem rozległ się drugi głos, jeszcze bardziej przeraźliwy, niż poprzedni.

- Nie! Nie!

Rozpoznałem go natychmiast, mimo, że był nieprawdopodobnie zmieniony. Zapragnąłem odpowiedzieć, lecz nie zdołałem. Wargi miałem zbyt ciężkie, by nimi poruszyć, język zbyt wielki, zbyt suchy. Magia stwora całkowicie przeniknęła moje ciało, zmieniając je w odrażającą, przeżartą zgnilizną, bezwładną masę. Właściwie czułem tylko głowę. O istnieniu reszty wiedziałem, ale pozostawała poza zasięgiem. Serce biło powoli i głośno, jak żałobny werbel. Gdyby nie to, uznałbym, że jestem martwy.

Rozszczekały się psy. Ktoś coś mówił, wydawał rozkazy, chyba wymieniał moje imię, domagał się czegoś. Dolatywały do mnie urywki rozmów, lecz znaczenie poszczególnych zdań mi się wymykało, wisiało tuż obok i drażniło się ze mną, odsuwało się, im bardziej starałem się zrozumieć.

- Ja go wezmę. Trzymaj konia, Percy. Cholera, trzymaj ją! Powoli, Leonie. Jesteś cały?

- Zawołajcie tu jeszcze kogoś. Ona zaraz upadnie.

- Na miłość boską! Zabierzcie psy! Ale już!

- Tyr! Tyr, chodź tutaj!

- Niech mi ktoś pomoże go zanieść. Nie, Leonie. Nie ty. Ledwie stoisz.

- Człowieku, ruszaj się szybciej!

- A jak myślisz? Ten pieprzony idiota zawsze jest pijany, kiedy mógłby się na coś przydać. Lepiej żeby mi się narazie na oczy nie pokazywał.

Nagle uniosłem się, poderwany przez jakąś łagodną siłę. Dryfowałem wśród głosów, aż w końcu otoczenie się zmieniło. Próbowałem zmusić swój skołowany umysł do określenia, co się zmieniło. Zrobiło się ciszej. Tak, ciszej. Psy przestały szczekać. I pojawił się znajomy zapach - mieszanina ziół oraz lekarstw. Ten zapach przywrócił mi nieco większą przytomność. Camelot… Dom… Wróciłem do domu.

Ktoś w pobliżu prowadził rozmowę. Z trudem, ale jednak rozumiałem jej ogólny sens.

- Twój ojciec kazał to ukryć, wraz z innymi, magicznymi artefaktami, ale nie mam pojęcia gdzie. Możemy nigdy tego nie znaleźć. - To był Gajusz. Mówił jakoś dziwnie. Chyba dostał kataru.

- Na pewno nie znajdziemy, jeżeli tam nie pójdziesz. - Artur... Artur brzmiał na sfrustrowanego. Sfrustrowany... Jaki trudny wyraz. Doskonale, Merlinie. Nie jest z tobą aż tak źle. - Ty wiesz dokładnie czego szukać, więc znajdziesz to najszybciej. Nie możemy ryzykować, że ja, czy Gwen będziemy przekopywać się przez to wszystko, mając właściwą rzecz pod nosem.

- Panie, nie mogę zagwarantować, że…

- Oczywiście, że nie możesz. Rozumiem. Po prostu już idźcie.

- Artur ma rację. Ty jeden się na tym znasz. Chodź. Znajdziemy to i... I wszystko będzie dobrze. - Gwen najwidoczniej również nabawiła się kataru. Może to jakaś epidemia?

Trzasnęły drzwi. Zapadła cisza. Prawie. Ktoś, w ciężkich butach bez przerwy chodził. Zbliżał się, oddalał, zbliżał się, oddalał. W pewnej chwili zatrzymał się tuż obok. Zrobił coś, czego nie potrafiłem określić, wyglądało na to, że mnie dotknął, a potem znów zaczął chodzić. Przyszło mi do głowy, że może jakiś złodziej wyniósł wszystkie krzesła i biedak nie ma gdzie usiąść. Raz skradziono nam krzesło. A nie, to było w Ealdorze. Tu jest za dużo strażników i na pewno zainteresowałby ich człowiek wychodzący z komnat medyka z krzesłem. Złodziej mebli by się im nie wymknął. Chyba, że byłby czarownikiem.

Wsłuchując się w rytm kroków, pozwoliłem sobie odpłynąć. Nie czułem potrzeby, by z tym walczyć. Byłem w domu.

W ten przynoszący ulgę stan, przemocą wdarł się ból. W moje ciało wbijały się tysiące rozgrzanych igieł, drążyły głęboko, aż do szpiku kości, wydłubywały i wypychały skażoną magię z każdego, najmniejszego zakamarka, by wypalić ją na powierzchni. Czyjeś palce obejmowały moją dłoń. Byłem tego świadom, podobnie jak dotyku chłodnego metalu na nadgarstku, czy wypływającej z rany krwi. Nie próbowałem niczego powstrzymywać, nad niczym panować. To - bez wątpienia - był uzdrawiający proces. Wraz z bólem, powracało do mnie życie, powracała moja własna magia. Oczyszczone miejsca mrowiły lekko. Odczuwałem coraz więcej rzeczy; miękkość materaca pode mną, coś ciepłego przy stopach, wilgotny materiał przesuwający się łagodnie po mojej twarzy. Wszystko nabierało kształtów i faktur, osadzało się w konkretnych punktach. Ja sam, kawałek po kawałku, na nowo stawałem się całością. Ciemność przed oczyma rozrzedziła się. Pod powieki powoli wpełzało światło, rozumienie mowy przestało wymagać nadludzkiego wysiłku. Przylgnąłem więc do głosów. Wsłuchiwanie się w nie, pomagało mi odwrócić uwagę od bólu.

- Doskonale wiedział dokąd jedzie i, że należy zachowywać szczególną ostrożność. Ale nikt nie mógł przewidzieć pojawienia się animortusa - powiedział posępnie Gajusz.

- Doprawdy, trudno przewidzieć, że w miejscu uważanym powszechnie za przeklęte, wydarzy się coś złego - rzucił cierpko Artur.

- Panie, obaj wiemy, że w większości to wymysły mieszkańców.

- I wymysły mieszkańców zaatakowały Merlina, tak!? Wymysły mieszkańców sprawiły, że musi znosić ból, jakiego nie życzyłbym najgorszemu wrogowi!? W ogóle nie powinien był tam jechać! Dziwię się, że na to pozwoliłeś! - Artur mówił coraz głośniej, aż w końcu zaczął krzyczeć. Dłoń, spoczywająca na mojej, zacisnęła się dość mocno.

- Od lat nie spotkałem tam nic naprawdę niebezpiecznego. Poza tym, Merlin nie jest już dzieckiem. Jest silniejszy i potrafi dużo więcej, niż myślisz. - Z tonu Gajusza przebijał gniew. - To, że nie dostrzegasz jego umiejętności, nie oznacza, że ich nie posiada.

Uśmiechnąłbym się, gdybym mógł, choć odkrycie, że kłócą się z mojego powodu i to jak na ich standardy bardzo ostro, nie zaliczało się do pokrzepiających. Nie chciałem, żeby się kłócili.

- Nie jest w stanie prawidłowo trzymać miecza! - ryknął Artur. - To wystarczający powód, żeby nie zapuszczać się samotnie w takie miejsca, jak jaskinie Ifrean!

- Miecz nie stanowi rozwiązania wszystkich problemów, mój panie. Słyszałeś sir Leona. Zabił tę bestię sztyletem - wycedził Gajusz.

- I umarłby w straszliwych męczarniach, gdyby Leon go nie znalazł i nie przywiózł w ostatniej chwili! Umarłby, gdybyśmy nie mieli tej cholernej bransolety! Teraz przechodzi przez torturę, jakiej nawet najbardziej popieprzony kat nie byłby w stanie zadać! Oczekujesz, że po prostu to zaakceptuję!?

Z tą torturą i popieprzonym katem spektakularnie przesadził. Choć ból miał podobne nasilenie jak niedługo po zranieniu, łatwiej było go znieść w obecnych warunkach, a wykwalifikowany i lubiący swój zawód kat, przebiłby to bez większych trudności. Przy oprawcach pasjonatach, nie mają szans serkety, animortusy, ani inne magiczne stworzenia. To człowiek jest niekwestionowanym mistrzem w zadawaniu bólu.

- Cóż… Przypuszczam, że tak byłoby dla wszystkich najlepiej. - Za pozornie spokojnym tonem Gajusza kryła się czysta furia. Artur gwałtownie wciągnął powietrze.

-Przepraszam, jak mam to rozumieć? Czy właśnie mi powiedziałeś, żebym się nie wtrącał?

- Uspokójcie się! Obaj! - zawołała Gwen. Zorientowałem się, że to ona trzyma moją rękę. - Naprawdę chcecie wyładować emocje akurat na sobie nawzajem!? Śmiem w to wątpić, ale jeśli się mylę, to bardzo was proszę, idźcie skakać sobie do gardeł gdzieś indziej! Miejsca jest dość! Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Gajusz nie pozwoliłby Merlinowi jechać, jeśli istniałby choć cień obawy, że to dla niego zbyt niebezpieczne. O ile w ogóle ktokolwiek jest w stanie Merlinowi na coś nie pozwolić.

Zapadła ciężka, groźna cisza. Gdyby nie dłoń Gwen, pomyślałbym, że wszyscy zniknęli. Uświadomiłem sobie, że się boję. Teraz dla odmiany serce tłukło mi się w piersi, jakby zamierzało nadrobić zaległości. Nie widziałem co się dzieje, nie mogłem się poruszyć, nie byłem w stanie zrobić absolutnie nic, w żaden sposób na nich wpłynąć. Przypominało to pewien wyjątkowo paskudny rodzaj sennych koszmarów.

- Wybacz, Gajuszu - odezwał się w końcu Artur. - Wybacz, zagalopowałem się.

- Ja też, mój panie - wyszeptał Gajusz. - Masz rację, być może na starość tracę właściwy osąd.

- Nie. To wyłącznie moja wina. Camelot już dawno powinien być wolny od tego rodzaju stworzeń.

Bez ostrzeżenia, drgawki zaczęły szarpać moim ciałem tak mocno, że spadłbym z łóżka, gdyby Gwen mnie nie przytrzymała. Po chwili dołączyła do niej druga, zdecydowanie silniejsza para rąk. Miotało mną we wszystkie strony, wyginało nienaturalnie kończyny, ostrza bólu dźgały szaleńczo. Próbowałem krzyknąć, że jeżeli zaraz czegoś nie zrobią, rozlecę się na kawałki, jednak mój głos jeszcze się nie odnalazł.

- Muszę to zdjąć, zanim połamie mu kości - powiedział Gajusz.

- Trzymamy go - odrzekł krótko Artur. Potem moją głowę wypełnił wysoki, świdrujący pisk, który skutecznie odciął mnie od wszelkich innych dźwięków. W tym momencie rozpłakałbym się z bezsilności, gdybym, rzecz jasna, mógł pozwolić sobie na ten luksus. To było gorsze od bólu. Nie do zignorowania, nie do zagłuszenia. Na szczęście skończyło się tak nagle, jak się pojawiło. Drgawki również ustały. Ktoś przeciął magiczne sznurki i sponiewierana, żałosna marionetka, przez niektórych uważana za potężną istotę, klapnęła bezwładnie na materac.

- Co za okropieństwo - jęknęła Gwen.

- Przynajmniej już po wszystkim - odrzekł Artur. Potarł moje ramię, zanim zabrał ręce. - Nie powinien się ocknąć?

-To może trochę potrwać. Magia zajęła prawie cały organizm. U ciebie to była tylko noga i właściwie przez cały czas byłeś przytomny, więc się tym nie sugeruj.

Teraz Gajusz się nade mną pochylał. Sprawdzał puls. Chciałem chociaż mrugnąć, dać znak, że ich słyszę, lecz mimo, iż w pełni czułem swoje ciało, nadal nie miałem nad nim kontroli.

- Muszę to odnieść do skarbca i zamienić parę słów z Leonem - oznajmił Artur. - Gajuszu, jeżeli będziesz czegoś potrzebować…

Ogarniało mnie przyjemne ciepło, zapadałem się w nie coraz głębiej. Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowałem, był odgłos zamykanych drzwi oraz ciche słowa Gwen:

- Nie gniewaj się na niego. Przeraził się. Naprawdę się przeraził. Nosząc koronę, trzeba strzec prawdziwych przyjaciół nawet bardziej, niż samej korony.

Następne przebudzenie było pełne. W końcu mogłem otworzyć oczy, przesunąć koniuszkiem języka po spierzchniętych wargach, poruszyć ręką. Leżałem na plecach, z kołdrą i kilkoma kocami podciągniętymi pod brodę. Nie znajdowałem się w swoim pokoju, lecz w głównej komnacie, na łóżku przeznaczonym dla pacjentów. Blade światło zimowego poranka wlewało się przez okna, a gdzieś obok słyszałem krzątającego się Gajusza. Stwierdzenie, że się przebudziłem, nie oddawało istoty rzeczy. Czułem się tak, jakbym własnoręcznie wykopał się spod zwałów przegniłej, cuchnącej ziemii, z grobu, który próbował pochłonąć mnie żywcem. Odetchnąłem głęboko, nie zważając na protesty żeber. Byłem wolny, żywy. Wodziłem opuszkami palców po kocach, rozkoszując się miękkością materiału. Nieoczekiwanie, natrafiłem na coś twardego; jak się wkrótce przekonałem, włożony między koce, nagrzany w ogniu kamień. Dużo kamieni. Wystarczyłoby akurat na elegancki nagrobek. Trąciłem jeden stopą, sprawiając niechcący, że spadł z donośnym łupnięciem. W moim polu widzenia pojawił się Gajusz. Uśmiechnąłem się lekko, wciąż jeszcze oszołomiony ulgą.

- Mój chłopcze - powiedział cicho. Przez chwilę po prostu patrzył na mnie z ojcowską czułością, uzdrawiającą nie mniej, niż jego mikstury. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego dłoni, pragnąc fizycznie poczuć obecność drugiej, żywej istoty.

- Dlaczego leżę na placu budowy? - zapytałem, pokonując suchość w gardle.

Gajusz zachichotał. Poprawił koce, choć nie było takiej potrzeby.

- Byłeś bardzo przemarznięty. Musieliśmy cię jakoś rozgrzać.

- Och, tak. Nigdy nie widziałem takiej burzy śnieżnej. To cud, że udało nam się wrócić. Jak się miewa Leon?

- Wszystko z nim w porządku. Musi tylko odpocząć. Za to ty nas bardzo nastraszyłeś.

- Wiem. Przepraszam - odpowiedziałem szczerze. - Byłem zbyt pewny siebie. Zamyśliłem się, nie uważałem. Zaatakowało mnie stworzenie, z którym bardzo trudno było walczyć. Żadne zaklęcia właściwie na nie nie działały.

- Tak. Swego czasu animortusy siały postrach nawet wśród czarowników. Broń, której używa się do walki z nimi, rozpada się przy zbyt długim kontakcie. Jedynie srebro opiera się ich mocy. Mają jeden słaby punkt. Ten, przez który zostały napełnione magią. Można je pokonać, przebijając ten punkt, ale trudność polega na tym, że nigdy nie wiesz gdzie celować.

- Czyli posyłając sztylet, miałem głupie szczęście.

- Niekoniecznie. Możliwe, że twoja magia wskazała ci to miejsce i zadziałałeś instynktownie.

- Prawdopodobnie przeceniasz moje zdolności.

- Nie sądzę, Merlinie, nie sądzę - odrzekł z powagą Gajusz.. - Już gdy cię poznałem, potrafiłeś robić niesamowite rzeczy.

- Może. Ale ostatecznie i tak nie to mnie uratowało.

- No cóż…Powiedziałbym raczej, że nie tylko to. Jak się czujesz?

Usiadłem niezgrabnie. Mięśnie bolały jak po tygodniu w dybach, lecz poza tym, działały bez zarzutu. Bok i ręka natomiast miały tendencję do wywoływania rozbłysków jaskrawych barw przed oczami, jednak ogólnie czułem się dużo lepiej, niż się spodziewałem.

- Trochę słaby i poobijany. Ale poza tym nic mi nie jest - odparłem.

- Dobrze, połóż się. Nie przewiduję, że powrót do sił zajmie ci mniej, niż tydzień. To była czarna magia, Merlinie. Straszna magia. Obawiam się, że w najbliższych dniach będziesz jeszcze odczuwać jej skutki.

- Pójdę przynajmniej do swojego pokoju.

- Później. Muszę teraz poinformować Artura i Gwen, że się obudziłeś. Artur źle to wszystko przyjął i lepiej nie przeciągać struny

O cholera — jęknąłem. Powoli zaczynał do mnie docierać stopień skomplikowania sytuacji, przypominałem sobie strzępy zasłyszanych rozmów, z których jasno wynikało, że ukrycie czegokolwiek tym razem nie wchodzi w grę. - Powinienem o czymś wiedzieć?

Gajusz westchnął głęboko.

- Pewnie się domyślasz, że nie dało się niczego ukryć. Artur zaniepokoił się wcześniej, niż ja i przyznaję, że początkowo starałem się to bagatelizować, ale gdy zbyt długo się nie zjawiałeś, oświadczył, że wszczyna poszukiwania i zarządał konkretnych odpowiedzi. Powiedziałem mu, bo sam zacząłem się poważnie martwić. Zebrał ludzi i właściwie już wyjeżdżał, gdy Leon cię przywiózł. Zaraz potem rozpętała się burza.

Znienacka powróciło do mnie wspomnienie przeraźliwego krzyku, uderzyło z niebywałą mocą, niemal wyciskając z oczu łzy wzruszenia, choć nie byłem do końca pewien, czy usłyszałem ów krzyk naprawdę, czy to tylko majaki półprzytomnego umysłu.

- Leon objaśnił co się wydarzyło - ciągnął Gajusz, zdejmując z ognia garnek z jakimś płynem. - Doskonale wiedział, że jest tylko jeden sposób, żeby cię uratować. Sposób, którego nie używaliśmy od lat. A Artur… W ogóle się nie wahał. Po prostu kazał to jak najszybciej znaleźć.

- Jakiś magiczny artefakt? - zapytałem cicho. Metalowa obręcz, która utkwiła mi w pamięci, niewątpliwie musiała być magiczna.

- Tak. Zrobiona przez zakon Cata bransoleta, zdolna do usunięcia z organizmu magii animortusa. Uther zachował jeden egzemplarz. Zresztą dzięki temu uratowaliśmy kiedyś samego Artura.

Gajusz podał mi kubek z czymś, co okazało się być naparem z czarnego bzu. Posłałem mu pełne wdzięczności spojrzenie. Bardzo chciało mi się pić, lecz jednocześnie myśl o czystej wodzie wywoływała mdłości.

- Przypuszczam, że Artur zagroził wszystkim wtajemniczonym egzekucją, a ja zawdzięczam wyzdrowienie… Czemu zawdzięczam wyzdrowienie?

- Moim wybitnym umiejętnościom - odrzekł ze śmiertelną powagą Gajusz.

- Na to mogę się zgodzić.

Uważając, by nie wypuścić kubka z lekko drżących rąk, upiłem łyk naparu. Gardło trochę zapiekło, ale przyjemne ciepło szybko przyniosło ulgę.

- Nie padła jednak żadna groźba egzekucji - powiedział Gajusz. - Oprócz Artura wiem tylko ja, Gwen i Leon, a ty miałeś się nie dowiedzieć, bo… Według Artura, nie pochwaliłbyś tego.

Wymieniliśmy smutne uśmiechy. Odstawiłem kubek na stojące przy łóżku krzesło i zagrzebałem się z powrotem pod okryciami.

- Nie przypuszczałem, że mu na tym zależy - mruknąłem. Ogarnęło mnie wyczerpanie, jakby siedzenie przez parę chwil było jakimś nadludzkim wysiłkiem.

- O wiele bardziej, niż myślisz. Czasami trochę go nie doceniasz, Merlinie - odrzekł Gajusz i wyszedł. Ledwie jego kroki ucichły, drzwi uchyliły się, jakby ktoś próbował się zakraść. Wcisnąłem twarz w poduszkę. Mój zmęczony umysł uznał, że niekoniecznie musi się tym problemem zajmować, ale oczywiście szybko został wyprowadzony z błędu, gdy osoba, która miała czelność zakradać się w niewłaściwym momencie, postanowiła się odezwać. Zakląłem w duchu. Nie dość, że robi coś potencjalnie podejrzanego, to jeszcze przy tym gada. Chcąc nie chcąc, trzeba mu będzie poświęcić odrobinę uwagi, bo inaczej nie pozwoli się zdrzemnąć.

- Ćśśś - syknąłem, z nadzieją, że to wystarczy.


Został jeszcze jeden rozdział. Będzie mi bardzo miło jeśli dacie znać jak Wam się podoba.