"All you need is love"
by Mocha Butterfly
tłumaczyła Villdeo
Rozdział XI
Książę w lśniącej zbroi...
Pierwszą rzeczą, którą Draco zauważył w powozie było to, że się on nie poruszał, tylko stał na środku ośnieżonej drogi.
A drugą, że nie miał doczepionych koni.
Pociągnął uzdę, żeby zatrzymać Jacka i usiadł na siodle, rozluźniając mięśnie nóg. Przez minutę zastanawiał się, czemu powóz wyglądał na opuszczony i czemu nikogo w nim nie ma.
Po trzecie zauważył ciała leżące w czerwonym śniegu.
Otworzył szeroko oczy. Złapał mocno uprząż i zsunął się z Jacka na ziemię. Zauważył, że serce mu bije bardzo szybko.
Zajrzał najpierw do powozu - był pusty, co go zbytnio nie zaskoczyło. Okrążył dużym lukiem osoby leżące na śniegu, wpatrując się w każdą i oddychając z ulgą, gdy nie miały ognistorudych włosów. Prawdę mówiąc, Draco zauważył tylko jedną osobę bez zbroi i był to prawdopodobnie woźnica, który leżał pod swoim siedzeniem na przedzie powozu.
Ale gdzie była Ginny i ten, który widocznie ją zabrał z sobą?
- Wasza Wysokość!
Draco obrócił się automatycznie i rozejrzał się po terenie, z którego wydobył się głos. Nagle jego wzrok zarejestrował Harry'ego, przywiązanego do drzewa. Jego zaskoczenie zamieniło się w rozbawienie. Powoli podszedł do chłopaka.
- Potter? - zapytał, zakładając ramię na ramię i prychając. - Jak ty się u diabła sam do drzewa przywiązałeś?
Lina okrążała go tyle razy, że aż zakrywała mu ramiona po nadgarstki. Draco zauważył, że wyglądał na nieco złego, ale widocznie się opanowywał.
- Samemuć się nie przywiązał, został żem związany przez kogo innego.
- Gdzie jest Ginny? Może przywiązana do innego drzewa, co?
- To nie jest sytuacja dowcipna, Wasza Wysokość - urwał Harry, marszcząc brwi z wściekłości. - Przez Cyganów zostaliśmy zaatakowani.
Draco patrzył na niego, zanim zmrużył oczy i powiedział:
- Nie całkiem cię rozumem.
Harry westchnął, a wyraz jego twarzy dokładnie odwzorowywał jego myśli - mianowicie Draco był najwidoczniej jakimś niekompetentnym głupkiem, nie rozumiejącym prostych wyrazów.
- Cyganie, Wasza Wysokość - powtórzył z naciskiem. - Zaatakowali byli powóz, rycerzy zabili, konie ukradli.
Blondyn uniósł brew, a z jego ust wyrwało się ciche westchnienie.
- Więc Ginny jest przywiązana do innego drzewa, prawda?
Harry przymknął oczy i coś wymamrotał, modląc się chyba o cierpliwość.
- Rapt był, Wasza Wysokość. Porwali ją byli - wyjaśnił, otwierając oczy i spoglądając na Draco.
- Cyganie?
- Nie, konie - odparł Harry, poirytowany. - Oczywiście, że Cyganie, Wasza Wysokość!
Przez moment Draco nie był pewien, czy ma się śmiać, czy być zmęczonym. Ton Harry'ego był sarkastyczny, a jego odpowiedź była bardzo podobna do tej, jakiej by mu pewnie udzielił we własnych czasach. Po krótkiej przerwie, zapytał, nie ukazując żadnego z obojga uczuć.
- Czemu ich nie powstrzymałeś?
Brunet spojrzał na niego spod oczy i przesłał mu spojrzenie mówiące: "Jesteś kompletnym idiotą, Draco Malfoyu"
- Wybaczcie mi, Wasza Wysokość - odrzekł chłodno, z głos pobrzmiewał mu kpina. - Razem następnym starał się będę zwalczyć ich wszystkich z oczyma zamkniętymi.
Draco prychnął.
- To co, nawet nie próbowałeś?
- Oczywista rzecz, żem próbował - odpowiedział Harry. - Nie chciałżem przecie porwania królewny. A onać została, król wyśle mnie tera na roboty na pola, na farmy, z dala od zamku, za to, iże pozwoliłem ją dostać Cyganom.
- Dobra, dobra, Potter, mógłbym tu stać i plotkować sobie z tobą przez cały dzień...
- Nie wątpię, że byście mogli - wtrącił z drwiną Harry.
Blondyn udawał, że nic się nie stało.
- Ale muszę wrócić do zamku. Ktoś musi tutaj przyjść i cię odwiązać i w ogóle.
Odwrócił się i popatrzył na drogę, ale gdy tylko odszedł ze dwa kroki, Harry przemówił:
- Sami nie możecie mnie odwiązać?
Obrócił się do niego.
Nie, bo nie mam różdżki. W jaki sposób mam cię niby rozwiązać? - zastanowił się, ale głośno powiedział:
- Mogę, ale co w tym zabawnego? Śmieszniej będzie, jak sobie tutaj postoisz.
Harry spojrzał na niego z taką zajadliwością, że blondynowi zachciało się śmiać.
- Żartowałem, Potter - odrzekł, szczerząc się. Potarł ręce, żeby się trochę rozgrzać.- Nie mogę cię rozwiązać, wybacz.
- Więc nie zamierzacie ratować Jej Królewskiej Mości?
- Nie, nie planowałem tego - odparł powoli Draco, a jego uśmiech zbladł. - Musiałeś myśleć, że jestem jakimś wojownikiem, ale przykro mi, nie jestem.
A przynajmniej bez miecza - dodał w myślach. Gdyby miał różdżkę, mógłby pobić każdego mugola bez żadnego wysiłku.
- Nigdym nie myślał, że jesteście wojownikiem, Wasza Wysokość - powiedział Harry, kręcąc głową i usuwając sobie w ten sposób włosy z pola widzenia. - Jam tylko sądził, iż próbowali ją ratować będziecie.
Draco spojrzał na niego bezuczuciowo. Nie wiedział zbytnio, dlaczego serce tak mu tłucze czemu piersi albo czemu czuł się tak niepewnie, gdy przychodziło mu spojrzeć na opuszczony powóz, ale z drugiej strony przeczuwał, że ma to związek z Ginny. Odmawiał przyjęcia do wiadomości, że mógłby się o nią bać. Nigdy się o nic nie bał, tym bardziej o ludzi. A szczególnie ludzi takich, jak Ginny Weasley.
- A niby czemu? - zapytał stanowczo Harry'ego.
- Wiecie co, Wasza Wysokość, rzeczywiście mieć nie powinienem obiekcji przeciw planom waszym - odrzekł nagle brunet, wiercąc trochę rękoma. - Nie czuję nic już poniżej karku, niemiła to sytuacja, nie mam nic przeciw, abyście wrócili do zamku.
Draco zmarszczył brwi, spoglądając na niego i nie bardzo wiedząc, co ma zrobić.
Przecież to ma sens, wrócić na Jacku i przywieźć pomoc, nie?
Ludzie króla z łatwością wezmą się za Cyganów i uratują Ginny, która do zamku wróci cała i zdrowa.
Cóż, sens miało także to, gdyby sam rozwiązał Harry'ego, odesłał go do pałacu, po czym poszedł do lasu i zaczął szukać porywaczy, dopóki są dość blisko. Nawet jeśli był sam i nie miał wcześniej żadnej styczności z mieczami ani bronią białą, no i nie wiedział, jak ma tą bronią atakować, bo przecież nie miał różdżki, a pięści mu nie pomogą - choć wątpił, czy którykolwiek z Cyganów przestraszyłby się pieści albo patyka, prawdopodobnie rzuciłby się na niego niemal natychmiast z nożem - mógłby ich w ten sposób powstrzymać przed uczynieniem czegoś okropnego Ginny. Mógłby mieć na niej oko, krótko mówiąc.
Odwrócił się i spojrzał na drogę, wpatrując się na martwego, porytego śniegiem rycerza. Ten miał widocznie nawet czas, żeby wyjąć miecz, zanim go poharatali, bo broń leżała kilka stóp od niego. Draco podszedł do niej ostrożnie i podniósł miecz, czując w dłoni chłód metalowej rękojeści. Opanował się od wzdrygnięcia, po czym podszedł do Harry'ego i drzewa.
- Ja ci przetnę więzy - powiedział. - A ty pobiegniesz najszybciej, jak tylko umiesz, do zamku.
- Wy idziecie po Jej Królewska Mość?
- Nie, ja tu zostaje, żeby pilnować ciał, żeby ich nikt nie ukradł - szczęknął Draco. Nawet nie chciał zobaczyć reakcji Harry'ego, tylko okrążył drzewo - w ten sposób mógł pociąć sznur nie ucinając chłopakowi ramienia.
Proste to nie było. W końcu miecz to nie nóż, jest o wiele dłuższy. Kiedy po raz pierwszy uderzył, siła rykoszetu niemal nie wepchnęła mu ostrza na własne ramię. Harry nie wydawał z siebie żadnych odgłosów, Draco więc pomyślał, że to przez to, że chłopakowi zaschło w gardle, tyle się nagadał. Po pięciu minutach po okrążeniu drzewa, Draco je pociął, odszedł, żeby nabrać impetu, czuł się jak idiota i zrobił wokół rośliny kilka kółek.
Nareszcie Harry mógł stanąć obok drzewa, ale potknął się i wylądował w śniegu. Draco nie wykonał żadnego ruchu, aby mu pomóc, ale brunet i tak zaczął się tłumaczyć:
- Nogi mnie były ścierpły. Czucie wróci za chwilę.
Blondyn obserwował, jak Harry masuje sobie ramiona, poprawiając w nich krążenie, zanim Harry przesłał mu zabójcze spojrzenie.
- Wiecie, panie - rzekł skwaszony. - W momencie każdym, gdy wy tu stoicie, Cyganie oddalają się. Na to wygląda, że znów padać będzie; trzeba iść za śladami, póki świeże są.
Draco nachmurzył się, rzeczywiście czując się jak idiota przez to stanie.
- A ty się pospiesz i wracaj do zamku - odparł i zwrócił miecz martwemu rycerzowi, po czym podszedł do Jacka, który grzebał pyskiem w śniegu, szukając trawy.
Tym razem Draco ledwo-ledwo wdrapał się na siodło i z trudem przekonał sam siebie, aby wsadzić stopy w strzemiona i napiąć mięśnie łydek. W końcu odwrócił Jacka w stronę Harry'ego. Gdy go mijał, brunet wstawał. Blondyn pomyślał, że skoro on wlókł się tutaj w takim stanie przez czterdzieści minut, to odsieczy zajmie to na szczęście połowę mniej czasu.
Zastanowił się, po czym obrał kierunek, w którym zmierzały ślady pozostawione prawdopodobnie przez Cyganów. Nie był, pewien tego, jak dawno temu wyruszyli, ale to musiało być dobre dziesięć minut. Zauważył też, że nie wiedział nawet tego, czy podróżowali konno czy pieszo. Jeśli jechali wierzchem, mogli być już mile stąd. Co - niestety - było bardzo prawdopodobne, koniec końców skradli konie.
Zmusił Jacka do szybkiego galopu, decydując, że jeżeli nie ma żadnych szans na to, by ich złapać szybko, musi się pospieszyć. Ale po kilku sekundach pożałował decyzji, aby iść samemu po Ginny.
Tak w ogóle to po co to robił? Nie musiał przecież. Pewien by, że Cyganie jej nie zabiją, w końcu porwali ją dla okupu, musiała być więc żywa. Z drugiej strony mogli nie wiedzieć, że była królewną. Spostrzegł, że nie wie też, co tak właściwie się stało, powinien był wypytać o wszystko Harry'ego, ale było za późno. Sam musiał wszystko odkryć. Trudno.
Nagle pomyślał o czymś innym - czemu nie zabrał ze sobą miecza? Zwymyślał sam siebie, po czym zatrzymał Jacka i obejrzał się do tyłu. Nie było już widać powozu - zasłaniało go zbyt wiele drzew. Nie mógł wrócić. A tak w ogóle nie widział, jak się posługiwać mieczem. Byłby zupełnie bezużyteczny.
No taa - przeciągnął w myślach, ściskając piętami Jacka, by galopował szybciej. iAle nawet jeśli nie wiem jak walczyć, mógłbym sprawiać dobre wrażenie, że wiem, co robię. /i
Ale znowu była za późno. Było mu o tym pomyśleć, zanim wskoczył na konia i odjechał.
Nawet bez miecza musiał ich najpierw odnaleźć.
Całe szczęście, że Jack wiedział sam, gdzie ma jechać. Konie widocznie tak miały - chyba podążały za zapachem innych koni. Bo inaczej Draco musiałby się zatrzymywać i wybierać drogę, którą ma jechać dalej. I przy okazji odpocząć trochę.
Po dziesięciu minutach twarz mu niemal zamarzła i prawie nie czuł swoich poczerwieniałych palców. Nie pomyślał o tym, żeby zabrać rękawiczki. Ale przecież nie wiedział też, że będzie musiał jechać konno przez las przez pięć godzin.
Po pięciu minutach zauważył, że się ściemnia. Spoglądając w górę przez wyglądające jak piszczele gałęzie, pomodlił się o to, żeby nie padało. Bo jeśli nie będzie padało, łatwiej mu się będzie poruszać. Ale będzie zimniej... Nie wiedział, co bardziej woli, co nie przeszkadzało temu, że był coraz bardziej sfrustrowany.
Nie miał miecza, bo nie pomyślał, żeby go zabrać, ale gdyby go miał, nie potrafiłby się nim posługiwać. Jedynymi przedmiotami, których mógł użyć były jego własne ręce i koń. Przeciwko Cyganom, którzy pewnie walczyli przeciw sobie nawet dla zabawy, były to rzeczy nieprzydatne. Natychmiast by go pobili, wiedział o tym.
Co ze mną? - zastanowił się. Czemu zrobiłem z siebie idiotę i zdecydowałem, że sam tam pojadę?
Powinien wrócić po pomoc konno razem z Harrym. A przynajmniej zabrać ze sobą ten cholerny miecz. Może to przez to, że chcę zrobić wrażenie na Ginny? I dlatego się wlokę przez zamarznięty las, żeby walczyć z po zęby uzbrojonymi gostkami? Chcę jej pokazać, jak odważny i waleczny jestem, co?
Jeżeli tylko dlatego to robił, to naprawdę był totalnym głupkiem. Przypomniał sobie Hogwart, jak drwił sobie z tych żałosnych Puchonów, Krukonów i Gryfonów, a nawet Ślizgonów, tych, którzy albo weszli mu w drogę, albo te wypindrzone laleczki, z tapetą na twarzy i błyszczykiem na ustach - wszystkimi kosmetykami, które Hogsmeade miało do zaoferowania. Ale dziewczyny można było uwieść, przysyłając słodziutko i cichutko mówiące kwiateczki, śpiewając po francusku piosenki miłosne albo recytując włoskie wiersze. One nigdy nie wiedziały, o co w nich chodzi, ale zawsze były gotowe dać każdemu, kto dla nich coś takiego zrobił. To dopiero było żałosne.
Ale... kupowanie dziewczynie kwiaty było normalne. Brawurowa jazda na koniu po to, aby ocalić życie tej, której nienawidził, normalne nie było. Przynajmniej nie całkiem.
Nienawidzę jej. Naprawdę.
No to dlaczego, tam głęboko w sobie, przyznawał się do tego, że nigdy wcześniej nie pocałował tak żadnej dziewczyny, jak dzisiaj tej właśnie znienawidzonej Ginny?
Tak, Malfoy, po co ci to było tak w ogóle?
Boże, jeszcze trochę i zacząłby ją na tym korytarzyku posuwać, gdyby mu nie kazała przestać.
W ogóle cała ta sytuacja była okropnie kłopotliwa. Po pierwsze przez to, że chciał ją tam przelecieć, a po drugie, bo powiedziała mu, że tego nie chce.
Ale chciała. I jednocześnie nie chciała go chcieć. Zrozumiał, że obydwoje czują do siebie to samo, co sprawiło, że nachmurzył się jeszcze bardziej. No tak, wiedział też bardzo dobrze, że Ginny pragnęła go w takim sensie, żeby coś między nimi powstało. A on chciał ją tylko przelecieć.
A przynamniej tak sobie wmawiał. W końcu był prawiczkiem, skąd miał wiedzieć, czego by chciał od niej? Ale tak, jak sobie wcześniej powiedział - te wszystkie uczucia znikną, gdy tylko z powrotem pojawi się w Malfoy Manor. Cokolwiek zagnieździło mu się teraz w głowie i przez co czuł do Ginny pożądanie, zniknie samo, gdy pojawi się z powrotem w normalnym świecie.
Chwilę później Draco usłyszał jakiś krzyk. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy to nie odgłos wydawany przez śnieg trzeszczący pod kopytami Jacka, ale na wszelki wypadek pociągnął uprząż i zatrzymał się. Jack prychnął, unosząc głowę, po czym stanął, oddychając głośno.
Draco usiadł wygodnie na siodle i zaczął się wsłuchiwać. Ściemniało się, ale wyglądało na to, że noc będzie pogodna. Szare chmury wisiały wysoko na niebie, nadając lasowi tajemniczy wygląd jak z horroru. Wzdrygnął się i zaczął wpatrywać się w obraz przed sobą. Drzewa były położone tak blisko siebie, że trudno było dojrzeć cokolwiek, ale mógłby usłyszeć, czy coś się rusza. I coś się ruszało. Dźwięk stóp - dużo i lekkie, stopy ludzkie - iWięc na szczęście nie jadą wierzchem/i, pomyślał z ulgą. Nasłuchiwał. Co jakiś czas słyszał wybuch rechotliwego śmiechu i kłótni. Odgłosy wydawane przez zgraję facetów. W porządku.
Dystansując się od idących ludzi, Draco zgadywał, że są około trzech minut drogi od niego - jeśli jechałby Jackiem najszybciej, jak się dało. Ale nie chciał obwieszczać swego przybycia - jego jedyną bronią był atak przez zaskoczenie - a koń robił mnóstwo hałasu. Jeżeli Cyganie byli mądrzy, wiedzieli, że trzeba będzie się ukryć, gdy usłyszą tętent kopyt. Musiał więc jeszcze trochę podjechać, po czym zsiąść z Jacka i iść pieszo.
Ciesząc się z tego, że choć raz wie, co robić, puścił konia wolnym kłusem, jednocześnie nadstawiając uszu, aby wiedzieć, kiedy musi zejść.
Po chwili zauważył kilku Cyganów pomiędzy drzewami. Pociągnął uzdę, aby zatrzymać Jacka, po czym z niego zszedł. Koń natychmiast zniżył łeb w poszukiwaniu trawy. Draco patrzył a niego przez moment, zastanawiając się, czy czasami go nie przywiązać do czegoś. Postanowił zostawić go wolno; pewien był, że zwierzę będzie zajęte szukaniem pożywiania dobre kilka godzin. Poklepał go po psyku, cicho dziękując za pomoc i odwrócił się, idąc po śladach Cyganów i kierując się ich głosami.
Zauważył, że podróżują jedną wielką hałastrą. Kilku z nich, przynajmniej tych z tyłu, wydawało się być pijanymi, bo chwiali się trochę, co chwila klepali jeden drugiego po ramieniu i śmiali ochrypłym głosem. W każdym razie, Ginny nie widział. Widocznie musiała być gdzieś z przodu.
Po pierwsze postanowił, że jeśli ma ją odbić, musi najpierw ją widzieć. Jedynym sposobem, aby to uczynić, było nie poruszanie się za nimi, ale wraz z nimi. To było też ogromne ryzyko, ponieważ łatwiej było go nakryć. Ale musiał ustawić się tak, by widzieć, co robią, ale też tak, by oni nie wiedzieli, że on tam jest.
Przystanął na chwilę, czując, że powinien, ale to POWIENIEN, iść za nimi, po czym nabrał rozpędu i biegiem skręcił w lewo. Gdy był już pewien, że jest dość daleko od Cyganów, stanął za grubym drzewem i spojrzał przed nie. Rozglądając się, zauważył, że niektórzy z nich przedzierają się przez gałęzie, rozmawiając głośno między sobą w taki sposób, jak gdyby świetnie się bawili. Ale tutaj też nie było Ginny.
Przeklął cicho, po czym pobiegł do przodu, znajdując kolejne grube drzewo i znów za nim stając. Tym razem dojrzał rude włosy dziewczyny. Była niemal na samym przedzie. Szła za czwórką białych koni i nikt nie trzymał jej w obawie, że ucieknie, ale za nią szło za to kilku mężczyzn.
No dobra, znalazł ją. Ale co teraz?
Nachmurzył się i zaczął biegać od drzewa do drzewa tak, by Ginny była w zasięgu jego wzroku. Czuł się jak niedorozwinięty, ale tak długo, jak nikt go nie widział, nie było źle. A oprócz tego miał wiele więcej rzeczy, o które powinien się martwić. Bo wyglądało na to, że miał pokonać z tuzin rosłych facetów sam i bez broni.
Dywersja, pomyślał, obserwując, jak Ginny coraz bardziej się oddala. Opuścił bezpieczny pień i podbiegł do następnego. Dywersja zawsze działa.
Ale jak przeprowadzić nawet mała dywersję, gdy on był jeden, a wokół niego banda Cyganów? Nie wspominając o tym, że jeśli przybiegliby zobaczyć, co się dzieje, ktoś i tak zostałby z Ginny. Walka z jednym Cyganem była bez sensu - od razu zawołałby pozostałych.
No ale co w takim razie? Jeżeli nie akcja, to co? Nagle pożałował tego, że zostawił Jacka.
Koń byłby użyteczny, pomyślał, marszcząc brwi. Ale, jak zwykle, zanim go nawet oświeciło, było za późno.
Nagle jakiś gościu na przedzie coś krzyknął, a cała banda się zatrzymała, pijani mężczyźni z tyłu próbowali uciszyć się nawzajem. Draco wcisnął się w drzewo, pewien, że nikt go i tak nikt nie widzi i modląc się o to, żeby nikt nie zobaczył.
- Przerwa, panowie - ktoś ogłosił. - Czasu mamy do zmierzchu samego, wtedy toż król zacznie swej córy szukać. Zróbta se przerwy, całą noc podróżować będziemy.
Kilku z nich zaskrzeczało, a jednemu się odbiło, tak głośno i donośnie, że Draco niemal poczuł, czym. Ale nie śmiał wyjrzeć zza drzewa, wiedząc, że łatwiej im go zobaczyć i usłyszeć, gdy się nie poruszali. Usłyszał, iż kilku z nich zatupało, a głośna konwersacja została wznowiona.
Draco pojął niemal natychmiast, że najlepiej zrobi oddalając się od nich. Teraz, gdy zrobili sobie popas, prawdopodobnie rozbiegną się na wszystkie strony i niewykluczone, że go znajdą. Z drugiej strony nie chciał ryzykować - mogą go usłyszeć i nakryć, gdy będzie się poruszał. Wstrzymał więc oddech i zaczął słuchać.
Po dziesięciu minutach nie usłyszał niczego poza ich głośnymi, spitymi głosami i ciężkim śmiechem. Było coraz ciemniej - Draco wiedział, że za około pół godziny zrobi się całkowita noc. Pomyślał, że Harry powinien być już w zamku, więc pomoc wkrótce przybędzie.
Nagle coś mu przyszło do głowy. Jeżeli pomoc nadejdzie, to czemu czuł się tak, jakby sam miał ratować Ginny? Mógł ją przecież tylko obserwować i patrzeć, czy nie robią jej nic złego. W końcu do teraz nie słyszał jej głosu, więc może jej się nic nie działo. Albo może zagłuszali ją mężczyźni. Dopóki nie krzyczała, przynajmniej nie z bólu czy bliskiej śmierci, nie musiał się stąd ruszać.
Zdobył się w końcu na odwagę, żeby wyjrzeć zza drzewa. Cyganie podzielili się w grupki po czterech czy pięciu, siedząc wokół kółeczek z kamyków, na których wbudowywali ogniska jedno za drugim. Draco zastanowił się, czemu nie usiądą na czymś suchym, ale nagle pojął, że pewnie nie nosili ze sobą śpiworów, koców czy czegoś takiego. Albo chcieli się jeszcze rozejrzeć po okolicy, skutkiem czego mogli go złapać, bo przecież krył się za drzewem niemal za ich plecami. Ale co tam. Teraz znowu musiał poszukać Ginny.
Rozejrzał się i zauważył ją siedzącą przy ludziach nieopodal niego. Cóż, przynajmniej mógł ją obserwować.
Rzucił jeszcze raz okiem na teren i schował się za drzewem. Zniżył głowę i potarł twarz rękoma. Nie mógł zrobić nic, co mogłoby jej pomóc, a co nie zabiłoby jego. Tylko obserwować. I czekać na króla i jego armię, żeby przyjechali i ją uratowali.
Zastanowił się tylko, czemu myśl o czekaniu tak go męczy i niepokoi.
- Rozwiążę was tera, dziewko - powiedział przywódca. Ginny zdążyła się dowiedzieć, że nazywał się Alec. - Jeśli jeno będziecie uciekać chciały, samojeden kark wam skręcę. Rozumieta?
Ginny pokiwała głową. Prawdę mówiąc, miała już to gdzieś. Już nie była tak przerażona... albo może była – zaczęła tylko popadać w odrętwienie. Nie bolało nawet, gdy Alec przeciął jej więzy na nadgarstkach i zahaczył o rękę, przecinając aż do podstawy kciuka. Jak na razie była zła na tych głupków, zła, bo myśleli, że król odda wszystko, nie mówiąc nawet o pieniądzach, żeby ją uratować.
Jak gdyby cokolwiek za mnie miał zapłacić... Pomyślała sucho. Prawdopodobnie list do nich napisze, o tym, żeby się mnie jak najszybciej pozbyli... Dobrze wiem, że on i moja "matka" mają mnie dosyć...
- Siad - rozkazał Alec, wyrywając ją z myśli i popychając ku ziemi. Ginny spojrzała na niego znudzona i otrzymała w zmian chamski wyszczerz. - Nie przyzwyczajona do siadania na śniegu, Wasza Wysokość? - uśmiech zniknął. - Przywykniecie do tego, dziewko. Jeśli me plany spełnią się, będziecie z nami czas długi.
- Nie spełnią się - wymamrotała Ginny, nawet jeśli niewiele w to wierzyła, padając na śnieg. Po raz pierwszy ucieszyła się z tego, że ma na sobie tak dużo halek i spódnic - zajmie trochę czasu, zanim śnieg przemoknie przez nie wszystkie.
Wyglądało na to, że Alec nie dosłyszał jej komentarza - a nawet jeśli, zignorował go.
Wcisnęła rękę w suknię, sfrustrowana raną, której nawet bólu nie odczuwała. Spojrzała w górę i jęknęła. Obok niej usiadł Alec i jeszcze dwóch Cyganów - rozsiedli się na drewnianej desce! Było tam jeszcze kilku innych w tym samym kółku, a każdy z nich słuchał jakiegoś, który opowiadał im o jakimś zakładzie, który niegdyś przegrał. Inny Cygan dokładał drewien do ogniska, nawet te mokre, przez co wszędzie się dymiło.
Co za idiota, pomyślała Ginny, mrużąc oczy. Zostałam porwana przez bandę śmierdzących, zacofanych półgłówków.
Po kilku minutach zaczęła odczuwać wilgoć na tyłku - przemokła jej sukienka. Próbowała to ignorować, wyjęła rękę z falban i spojrzała na nią. Rana nadal krwawiła, czuła jej pulsowanie. I ból. Cięcie nie było głębokie, ale Alec i tak wykonał na swój sposób dobrą robotę - wyrwał jej kawałek skóry, gdzieś około wielkości paznokcia kciuka.
W kółku było coraz głośniej. Spojrzała w górę, zastanawiając się, czym się tak podniecili. Zauważyła, że tamten wrzucający drewno rozpalił piękne ognisko. Jasne, w końcu zrozumiał, że musi odrzucić mokre szczapy, suche odłożyć, a pozostałe poukładać w pobliżu ognia. Po chwili nawet ona poczuła ciepło, a zaraz potem zawiało jej dymem prosto w twarz.
Rozejrzała się dokoła. Pozostałe ogniska były podobne do tego - mężczyźni kłócili się, śmiali, cieszyli i wrzeszczeli. Każdy z nich miał wąsy, brodę, przetłuszczone włosy i połamane, żółte zęby. Na niektórych dojrzała także blizny, wyglądające na ciecia brzytwą albo ślady po ospie. Nie, nie wygadali miło... tym bardziej miło nie pachnieli.
Zwrócił wzrok na rękę. Tak, zaczęło boleć jak cholera. Krzywiąc się, przez suknię ścisnęła nadgarstek drugą ręką. Tata kiedyś jej powiedział, że gdy coś krwawi, trzeba zatrzymać tam krążenie krwi. Najłatwiejszym miejscem do złapania był nadgarstek, który też mocno ścisnęła, naduszając i puszczając co chwilę, żeby inne części dłoni także miały jako takie dostawy krwi.
Po około pięciu minutach odsunęła spódnicę i przejrzała się ręce. Krwawiła, ale zauważyła, że było lepiej, niż przedtem...
Nagle brudna i śliska ręka chwyciła ją w to miejsce, gdzie trzymała dłoń przed sekundą. Wciągnęła powietrze i spojrzała w górę, prosto w śmiejącą się twarz Alca. Szarpnął nią tak, że upadła na ziemię.
- Ała! - krzyknęła, próbując utrzymać równowagę. - Co ty u diabła wyprawi-...?
Rzucił okiem na jej przeciętą rękę i przerwał.
- Cóż się stało, dziewko? Pocięłyście się byłyście? - jego głos był ostry i nieprzyjemny.
Rozwścieczona, próbowała wyrwać dłoń, ale wyglądało na to, że bardzo dobrze ją trzymał. Pozostali Cyganie wydawali się być zaskoczeni jej oporem - zachichotali jednak. Próbując ich zignorować, odgryzła się.
- Nie, sama się nie pocięłam. To ty, cholerny sukinsynie.
Nie okazał tego, że ją usłyszał. Jego usta zwinęły się w pokrętnym uśmiechu.
- Mogę ci go naprawić, dziewko - z tymi słowy niespodziewanie usiadł na belce, ciągle trzymając jej nadgarstek i przyciągnął ją do siebie. Z ust wydobył jej się cichy krzyk, straciła równowagę i upadła na jego kolana, uderzając o nie żołądkiem. Poczuła, jak jego ramię owija się wokół jej pleców, gdy próbował ją odwrócić. Walnęła go wolną ręką, wyzywając go głośno, co sprawiło że pozostali mężczyźni się zaśmiali. Zauważyła, że przy innych ogniskach urwały się rozmowy - była pewna, że wszyscy prawdopodobnie na nich patrzą i się z niej śmieją.
Alec w końcu ją okręcił, tak że leżała plecami na jego kolanach. Jej policzki płonęły ze złości i zażenowania, próbowała się wyrwać, podnosząc się i próbując wyciągnąć swoja rękę spod jego palców.
- Puszczaj! - wrzasnęła do niego, otrzymując w odpowiedzi tylko sprośny uśmiech.
Wyglądało na to, ze w ogóle nie przejmował się jej lewą ręką, nawet nie kłopotał złapaniem jej. Niespodziewanie uniósł jej do pozycji siedzącej, mocniej naciskając palcem na jej nadgarstek, uśmiechając się obleśnie i ukazując w tym uśmiechu swoje żółte zęby, po czym nachylił twarz do jej szyi.
Gdy poczuła na sobie jego usta, po plecach przebiegły jej dreszcze, powodując, że serce zrobiło jej ciężkie niczym ołów. Lewą rękę zwinęła w pięść i zaczęła go uderzać w pierś, odsuwając do tyłu głowę i dolną połowę ciała, modląc się w duchu, żeby nie zaczął jej macać po piersiach. Ale nie, Alec zupełnie ją ignorował, i najpierw pocałował jej brodę, a później policzek. A następnie, bez żadnego ostrzeżenia, złapał jej głowę i odwrócił ku sobie, trzymając kciuk na jednym policzku i pozostałe palce na drugim. Mocno ją do siebie przyciągnął i pocałował głęboko w usta.
Wszyscy Cyganie wokoło zaczęli się głośno śmiać i rzucać głupie uwagi.
Całkowicie zaskoczona Ginny próbowała uwolnić rękę, właśnie teraz, kiedy w ogóle nie zwracał na to uwagi i udało jej się, wyjęła z jego uścisku całe ramię. Położyła lewą dłoń na jego twarzy odsunęła go, wdychając świeże powietrze, kiedy rozdzieliły się ich usta.
- Co się stało, dziewko? Nigdyś całowana nie była przez prawdziwego...? - zaczął z kpiącym uśmieszkiem. Ale przerwała mu, waląc prawą pięścią w policzek, z całą siła, jaka zdołała w sobie zgromadzić.
Odgłos uderzenia poniósł się echem po lesie, a w obozowisku zrobiło się cicho. Głowa Alca odskoczyła w bok, a ona sama się nie poruszył, tylko patrzył na nią. Ginny gapiła się na niego przez chwilę, wściekła. Chciało jej się rzygać. Poczuła satysfakcje, kiedy na policzku mężczyzny wykwitł czerwony znak, częściowo zabarwiony jej krwią.
- Jeszcze tylko raz mnie dotkniesz - wysyczała, wstając gwałtownie. Nie zmierzała tu zostać ani chwili - prędzej zaryzykowałby życie niż została tutaj i była upokorzona.
Ale gdy tylko postawiła trzcin krok, usłyszała zza siebie ryk wściekłości. Spojrzała do tyłu w czasie, gdy Alec nachylił się ku niej, łapiąc za spódnicę i przyciągając ją do siebie. Materiał się podarł, ale to ja zwolniło. Zauważyła na jego twarzy jasno palącą się furię, zanim naparł na nią swoim ciałem i przytwierdził ją do ziemi.
Zaczęła panikować, rozumiejąc, że powinna się wcześniej jednak kontrolować i nie bić go. Teraz to on był górą, a w takim stanie mógł ją nawet zabić.
Ginny, czemuś ty się jeszcze nie nauczyła panować nad Weasleyowskim temperamentem, idiotko!
- Nieładnie, dziewko - wymamrotał Alec, naciskając mocno na nią, upewniając się, że nie mogła się ruszyć. Wyrywała się i kręciła, ale wiedziała, że był niemal dwa razy cięższy od niej i nie było sposobu, żaby mogła się spod niego wydostać. Już chciała położyć mu dłoń na ramieniu i odepchnąć go chociaż, kiedy nagle złapał je obydwie jedną ręką, przyciskając jedna do drugiej i kładąc je nad jej głową.
Zaczęła kopać, poruszać stopami - jedyną częścią ciała, którą mogła jeszcze ruszać. Panika powoli zamieniała się w przerażenie. Krzyknęła:
- Złaź ze mnie! Zabieraj ze mnie swoje pieprzone łapy! Nie możesz...!
- Jesteście zbyt zepsuta, królewno - uciął cicho, wpadając ponownie w swój jedwabisty ton. - Zbyt delikatne...
- Mam to gdzieś! Puść mnie, natychmiast! - jej głos był przepełniony strachem i paniką, brzmiał jak głos histeryczki.
Którą chyba jestem, pomyślała, patrząc jak Alec jeszcze raz przybliża swoją twarz do jej i całuje ją mocno. Wyrywała się, próbując okręcić głowę i uciec jego ustom. Ale za każdym razem on podążał za nią.
Boże, Boże, nie mogę oddychać... Pomyślała, kopiąc na oślep nogami. Wierciła ramionami, próbując się wydostać. Przecież trzymał ją tylko jedną ręką! A ona musiała być wolna. Była gotowa teraz na wszystko. Jego okropny zapach atakował jej nozdrza, a ona sam był kwaśny - jak jakieś lekarstwo, które mama dawała jej zawsze na gardło, gdy Ginny była mała i którego nigdy nie chciała przełknąć. Przez głowę przewijał jej się śmiech i krzyki pozostałych Cyganów, a ona zaczynała czuć się chora.
W przypływie siły poczuła jedną rękę - tę lewą, niezranioną - i uwolniła ją z chwytu Alca. Bez ostrzeżenia nacisnęła nią na czoło mężczyzny, unosząc jego głowę w górę. Otworzył oczy i wpatrzył się w jej uwolniona dłoń znajdująca się na jego głowie. W następnej sekundzie uniosła ją i wbiła paznokcie w jego policzek, zjeżdżając w dół z taką mocą i tak głęboko, jak tylko mogła.
Alec wydał z siebie zawód, a ona zobaczyła, jak na jego twarzy pojawiają się cztery szramy. Wiedziała teraz, że są tylko dwa wyjścia - albo użyje momentu zaskoczenia, podniesie się gwałtownie i ucieknie, ile sił w nogach, albo... albo facet jeszcze bardziej się wścieknie i skręci jej kark.
Na szczęście okazało się, że może wyjść z sytuacji pierwsza opcją. Mężczyzna puścił jej prawą rękę, a ona ją uwolniła.
Teraz, pomyślała, nie oddychając. Tylko muszę go z siebie zrzucić.
Łatwo powiedzieć. W końcu Alec ważył dwa razy więcej niż ona. Położyła obydwie ręce na jego twarzy, próbując go z siebie zwalić. Nie udawało się, a po chwili jego palce zawinęły się wokół jej gardła.
Wyglądało na to, że druga opcja też będzie miała miejsce.
Wykorzystała moment, zanim zacisnął palce. Zabrała lewą rękę z jego twarzy, szukając ślepo w śniegu czegokolwiek, czego mogłaby użyć jako broni. Najlepiej patyk, który mogłaby mu wepchnąć prosto w oko. Nie czułą jednak niczego prócz zimnego śniegu, który, dotykając jej skóry, wydawał się płonąć.
Jej płuca zaczęły błagać o trochę powietrza, a Alec tylko coraz bardziej zaciskał palce. Patrzyła w jego twarz, wyglądającą niczym maska złości i nienawiści, która była szpetniejsza niż przedtem.
Błagam, niech znajdę cokolwiek! Pomyślała chaotycznie, nie widząc sama, kogo prosi. Zaczęła w końcu wkopywać się paznokciami pod śnieg. Kilka cali pod nim dokopała się do ziemi. Ale chwilą, to wcale nie była ziemia… Zaczęła jeszcze bardziej kopać, aż zdołała to coś okrążyć dłonią. Coś owalnego... - Kamień! Gdyby mogła, pewnie krzyknęłaby z radości.
Zacisnęła na nim palce - był wielkości połowy Tłuczka i na pewno dość duży, żeby móc się nim posłużyć - i uniosła. Wyciągnęła rękę tak daleko, jak tylko się dało. Alec był zbyt zajęty odbieraniem jej życia, żeby zwracać uwagę na to, co robiła. A gdy kilku Cyganów próbowało krzyknąć, było już za późno. Ginny wbiła mu kamień prosto w skroń.
Mężczyzna wydobył z siebie bezgłośny krzyk, a jego uścisk się zwolnił. Oczy przewróciły mu się na drugą stronę, a jego krew wybrudziła sukienkę Ginny. A później, z cichym jękiem, zwiesił głowę na policzku dziewczyny, brodą uderzając w jej ramię. Zamrugała oczami, zabierając jego ręce ze swojej szyi, po czym głęboko westchnęła. Trudno było, bo w końcu na niej leżał, ale to był tlen. I był też cudowny.
Właśnie się uratowała. Stracił przytomność - albo może go nawet zabiła. Nawet jeśli niechętnie odnosiła się do myśli o zabiciu drugiego człowieka, miała świadomość, że gdyby tego nie uczyniła, sama by zginęła.
A teraz musiała stanąć twarzą w twarz z całą bandą Cyganów. Prawdopodobnie nie byli zbyt szczęśliwi, że zraniła ich szefa. Możliwe, że było za wcześnie, żeby cieszyć się bezpieczeństwem.
Natychmiast zrzuciła z siebie ciało Alca, przewracając go przodem do ziemi. Wstała, wycierając rękawem krew z policzka i szyi, po czym rozjarzała się. Wszyscy siedzieli, niektórzy zdumieni, niektórzy nieruchomo. Ale nikt się nie ruszał, przez chwilę wszystko wydawało się być niesamowicie ciche.
No wstań, poinstruowała samą siebie. Wstań powoli, odwróć się do nich tyłem i zwiewaj.
Zaczęła się podnosić, ale wyglądało na to, że jej ruchy rozbudzają ich z odrętwienia. Jeden z nich wydał z siebie krzyk, po chwili pozostali krzyczeli razem z nim. I nie był to słowa wdzięczności.
- Eee... - wymamrotała, czując się słabo ze strachu. Zmierzyła ich wzrokiem. Odwróciła się natychmiast, gotowa do ucieczki, do tego, żeby wbiec w las i ich zgubić, gdy wstali, prawdopodobnie po to, żeby ją zaatakować.
Pokonała niewielki odcinek drogi i weszła już do lasu, kiedy zauważyła, że ktoś stoi jej na drodze ucieczki. W jednym momencie serce uderzyło jej o żołądek, ponieważ pomyślała, że to jeden z nich. Ale to byłą tylko sekunda, ponieważ to nie był kolejny obdarty, śmierdzący mężczyzna.
To był Draco.
- Co ty tu u diabła robisz! - wrzasnęła na niego, będąc tak zdezorientowana i zaskoczona, jak nigdy przedtem. Co on tu robił? Sam przyszedł? Musiał się pewnie ukrywać gdzieś między drzewami, bo jeszcze minutę temu ten teren był czysty.
Obejrzała się do tyłu i zauważyła, że Cyganie nieomal już ją dopadali. Natychmiast miała gdzieś, skąd Draco się tam wziął - dobrze, że był, to było bardzo dobrze dla niej.
- A wygląda na co? - zadrwił. - Ratuję ci twoje cholerne życie, ot co.
Zadziałało to na nią jak ciepła herbata na zmarzniętego. Ustawiła się za nim, natychmiast czując się bezpieczna, z jej ust wyrwało się westchnienie ulgi. Już nie musiała walczyć sama. Gdy już była za nim, spojrzała na Cyganów, stojących wkoło i wpatrujących się w Draco. Każdy z nich był wściekły i każdy z nich miał w ręku miecz wielkości małej łopaty. Nie wyglądało to wesoło.
- No dobra, panowie - powiedział cicho Draco, a Ginny usłyszała w jego głosie drwinę.-Musicie mnie pokonać, żeby ją dorwać. Mnie. Księcia. Walii. Spróbujcie; Pozwalam.
Cyganie zaniemówili. Ale tylko na sekundę. Po chwili długiej jak mrugniecie okiem ruszyli do ataku jak monstrualna fala. Draco miał akurat dość czasu, żeby odwrócić się i stanąć obok niej.
- Jasny gwint, nie myślałem, że ich zachęcę - przysiągł, nawet na nią nie patrząc.
Jasne, że tak, pomyślała, przygotowując już odpowiedź. Ty jesteś jeden, głupku. Jeżeli ich nie powstrzymasz...
Przestała się zastanawiać, gdy Draco w jednej krótkiej sekundzie uklęknął i położył jej ręce na biodrach. Bez żadnego ostrzeżenia przełożył ją sobie przez ramię, jak gdyby nie ważyła więcej niż piórko.
Przez moment jej szok zmienił się w niewiarę, a ona nacisnęła rękoma na jego plecy, żeby ją puścił. Ale Draco zaczął uciekać. Spojrzała na Cyganów, którzy podążyli natychmiast za nimi. To ja przywróciło do rzeczywistości.
- Draco? Co ty robisz? - pisnęła, próbując spojrzeć ponad swoje ramię i zobaczyć jego twarz.- Mam nogi, sama mogę pobiec!
- Nie w tej kiecce - odrzekł na bezdechu.- Więc się zamknij, co?
Wydała z siebie cichy krzyk i wróciła do obserwacji Cyganów. Zbliżali, bo Draco wcale się szybko nie poruszał. Jednym powodem, dla którego jeszcze ich nie dogonili, były drzewa. To był niemal cud, że Draco umiał wymanewrować z czymś tak ciężkim na ramieniu jak ona.
Ale z niego idiota! Pomyślała. Co on u diabła sobie myśli? Robi za bohatera!
Chwilę później przestała myśleć. Poczuła, jak płuca jej się zacieśniają, kiedy kilku Cyganów odłamało się od grupy i pobiegło do przodu, okrążając ją i Draco.
Chcą nas odciąć, zrozumiała, czując, jak ciało jej kostnieje.
- Draco - wyszeptała, chyba nawet za cicho. Kiedy nie odpowiedział, syknęła głośniej: - Draco!
- Co? - był poirytowany i głęboko oddychał.
- Okrążają nas - powiedziała, zmuszając się do mówienia pomimo wielkiej kulki w gardle. Jej głos był przez to bardzo cichy i niewyraźny.
- I czego oczekujesz, że co zrob-...? - zaczął syczeć przez zaciśnięte żeby, ale nagle szczęście ich opuściło.
Jego noga utknęła w czymś i zostali uziemieni.
Ginny wyrwały się okrzyk w stylu :"Aaa...!", gdy uderzyła o ziemię, całe ciało ześlizgnęło się z ramienia Dracona i poleciała włosami w śnieg. Mocno dostała w głowę i użarła się w język. Poczuła żelazny smak krwi w ustach. Czuła, jak ramię chłopaka obejmuje ją za brzuch. Uniosła głowę i zobaczyła go, jak leżał przodem do ziemi, podparty na jednym łokciu. Pociemniałe oczy skierował w stronę Cyganów, którzy zaczęli ich okrążać.
Poczuła, jak krew zastyga jej w żyłach, zrobiło jej się od tego zimniej niż od śniegu, w którym leżała. Natychmiast zauważyła, że jeden z mieczy jest w nią wymierzony.
Zostać zadźganym... Pomyślała. To musi być najgorsza śmierć...
Ledwo zauważyła, że Draco przesuwa się. Zamrugała oczami, odganiając łzy, które nie wiadomo skąd się nagle wzięły, żeby zobaczyć, co planował. Podniósł się nieco i przeniósł nad nią, zauważyła go kilka cali nad sobą. Prawe ramię podłożył jej pod głowę. Umieścił swoje czoło na czubku jej głowy, słyszała jego urywany oddech, oddech blisko jej ucha. Przez moment zastanawiała się, co jest grane, ale gdy już wiedziała, poczuła, jak zalewa ją fala zdumienia, przebijająca się przez strach i przerażenie.
On ją chronił. Zasłaniał ją własnym ciałem. Poczuła w sobie ciepło, a za sekundę jej serce się uciszyło. Nawet jeśli miała świadomość, że to nie była żadna dla niej ochrona, to przecież…przecież mógł się podnieść i uciekać bez niej, ale... ale ten gest to było coś przez nią nieoczekiwanego, coś ludzkiego, coś, co sprawiło, że się rozluźniła - choćby tylko na krótką chwilę.
Po chwili znowu czuła śnieg moczący jej suknię, który przypomniał jej, że na pewno nie jest bezpieczna. U uszach zabrzmiał jej odgłos, jakby podchodziło do nich milion osób, a ona zamarła pod ramieniem Dracona. Zauważyła nad sobą parę butów, tak blisko, że niemal mogła dotknąć ich palcem. Wychyliła głowę do tyłu i zobaczyła więcej nóg, choć nie mogła widzieć nic powyżej kolan. Ale to i tak było dosyć. Zacisnęła powieki i poczuła, jak gorące łzy spływają jej po policzkach. Odwróciła twarz do Draco i westchnęła głęboko, próbując zachować przytomność umysłu.
Tylko żeby było szybko...
- Wygląda to, iże nie zostanie żaden potomek dla królów - powiedział jakiś chrapliwy, nieprzyjemny głos tuż nad chłopakiem. - Boć trzeba mi zabić ich obydwa.
Rozległ się chichot. Ginny wyciągnęła rękę i złapała się mocno płaszcza Dracona, jak gdyby było to coś, co powstrzymałby jej strach. Niestety nie.
Słyszała, jak Draco oddycha przez zaciśnięte zęby i poczuła, jak napina wszystkie mięśnie. Obydwoje usłyszeli szczęk metalu - odgłos jednego wznoszącego się miecza. Ginny wstrzymała oddech, wiedząc bardzo dobrze, że jeśli tego nie zrobi, zacznie szlochać.
Czas jakby się zatrzymał na okres, który odczuła jako wiek, ale zgadła, że nie trwało to dłużej niż dwie sekundy. Nagle zadźwięczała jej w uszach cisza, słyszała coś, co chyba przeleciało przez powietrze, przecinając je. Chwilę później rozległy się okrzyki i tupot wielu stóp. Nie odważyła się ruszyć, przerażona tym, co się działo.
Draco jednak wydawał się być ciekawy powodu, dla którego jeszcze żył, a przynajmniej nie został pchnięty mieczem. Zabrał ramie spod jej głowy i dopiero po chwili spostrzegła, że już go nie ma. Nie bardzo wiedziała, co ma robić, ponieważ była przerażona tym, że nie ma żadnej osłony nad sobą, a z drugiej strony szczęśliwa, że coś widzi. W końcu się podniosła na łokciu i rozejrzała zmieszana po lesie.
Cyganie atakowali las. Przed nią i Draco leżał mężczyzna ze strzałą wetkniętą prosto w szyję, a miecz leżał obok niego. Nieopodal wiedzieli kilka innych ciał, wszyscy byli powystrzelani.
- Co u diabła...? - wymamrotał Draco, siadając na śniegu.
Ginny usiadła obok niego, zauważając, że obydwoje byli tak blisko siebie, że jego lewa noga dotykała jej prawej. Próbując o tym nie myśleć i uspokoić łomoczące serce, wytarła mokre policzki i obróciła się. Biegło w ich kierunku kilkunastu mężczyzn w zbroi i z mieczami, mający na plecach kołczany i łuki.
To coś wyjaśnia.
Większość przebiegła obok nich, ale jeden z nich, nie mający na sobie żadnego uzbrojenia zatrzymał się i skłonił się szybko.
- Panie, pani, pozwólcie mi was eskortować na koń.
Poczuła, jak Draco się rozluźnia. A później, ignorując młodego człowieka, który podał mu rękę, wstał sam. Chłopak, jak gdyby go to nie przejęło, podał jej ramie, ale Draco natychmiast przerwał przestawienie:
- Gościu, nawet jej nie dotykaj. Moja ci ona.
Służący cofnął się szybko, kiwając głową, a Ginny próbowała ukryć uśmiech, gdy Draco ją podniósł.
- Co tak dokładnie jest grane? - zapytał blondyn. Ginny stała obok niego, a gdy zdawał się nie zauważać, odważyła się objąć go ramieniem wokół tali.
Młody człowiek wskazał w kierunku rycerzy i łuczników, którzy przychodzili z nikąd, ale dokładnie wiedzieli, gdzie iść.
Powoli, używając Draco jako podpórki, Ginny zaczęła się poruszać. Sługa ostrożnie dostosował się do ich tempa, odpowiadając:
- Jego Królewska Mość najlepszych rycerzy posiada, Wasza Wysokość. Boża łaska to, że was znaleźliśmy byli. Gdyby przybyli byśmy chwilę później, obawiam się, iż bylibyście nieżywi. Szczęście, mogliśmy powstrzymać tego człeka zanim was trafił, Wasza Wysokość. Ten służący...
Ginny przestała słuchać, nie mając ochoty na wysłuchiwanie całej opowieści. Przybyli i tylko to się liczyło. Nie pragnęła niczego innego niż ściągnąć z siebie tę okropną sukienkę, wkopać się pod pierzynę i spać przez dwadzieścia cztery godziny w świętym spokoju.
Skończyło się, pomyślała, doświadczając takiej ulgi, jak nigdy dotąd. Żyjemy, a ja nie jestem już w posiadaniu Cyganów.
Nigdy jeszcze nie czuła się tak niewypowiedzianie szczęśliwa, jak w tej chwili.
Po dwóch minutach dotarli na polanę, gdzie stało kilka koni i następnych kilkunastu rycerzy i łuczników, którzy wyglądali, jakby na coś czekali. Jeden z nich, wyglądający na najważniejszego wśród nich wszystkich, zszedł z konia i podszedł do niej i Draco, kiwając lekko głową.
- Panie, pani, Jej Królewska Mość była mnie wysłała, bym odwiózł was w bezpieczeństwie ku zamku. Wasza Królewska Mość - powiedział, spoglądając na Ginny. - Wasza matka prosiła mnie, byście jechały na mym koniu...
- Nie pojedzie na niczyim koniu – przerwał Draco.
Gdyby miała energię do śmiechu, pewnie by się zaśmiała. Ale uśmiechnęła się tylko lekko i powiedziała.
- Wolałabym jechać z Draconem. Może być? - nie powiedziała mu, że z Draco czuje się tysiące razy bezpieczniejsza niż z nim. Ale tego nie musiał wiedzieć nikt prócz niej.
Ważny gościu spojrzał na nią, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi, po czym kiwnął tylko głową.
- Tak jest, jak sobie Wasza Królewska Mość życzycie - po czym odwrócił się w stronę Draco. - Znaleźli byliśmy tego konia nieopodal - wskazał ręką na zwierzę za sobą. - Czy to ten, na którym przybyliście?
- Tak.
Spojrzała niego.
- Masz konia - zastanowiła się, marszcząc brwi. - A przyszedłeś na piechotę? Czemu nie wjechałeś pomiędzy tę bandę i mnie nie porwałeś?
Uśmiechnął się kpiąco.
- Za dużo książek czytasz. W życiu by mi się to nie udało.
Jasne, powinnam widzieć, powiedziała samej sobie, wzdychając głęboko. Czując, jak mrowią jej oczy, odwróciła się w stronę ważniaka i powiedziała:
- Chcę do domu. Zawieź nas najszybciej, jak umiesz.
Mężczyzna skłonił się.
- Tak jest, Wasza Królewska Mość.
Ginny rozluźniła się i oparła głowę na ramieniu Dracona, zamykając oczy.
- Dziękuję ci - powiedziała cicho. Gdy nie odpowiedział, spojrzała na niego. Patrzył na nią dziwnie. Po czym uśmiechnął się z drwiną w oczach.
- Nie ma za co... Wasza Królewska Mość.
Poczuła, jak kąciki ust unoszą jej się w górę. Spojrzała na niego jeszcze raz i pomyślała: Mój książę w lśniącej zbroi...
Po raz pierwszy od wielu dni znalazła w sobie siłę, żeby się zaśmiać.
Koniec rozdziału XI
