Droga w świetle wieczoru była pusta i jasna, a las, który wrastał w pola za wsią, był milczący i czarny. Wszebora rozglądała się i nasłuchiwała, ale puszcza nie chciała dziś do niej mówić. Nie było szelestów ani świergotów, ani chrobotania, ani klekotu. Było tylko pomarańczowe, gasnące światło wieczoru i cisza, ni to senna, ni złowróżbna.

Wszebora przystanęła, zatknęła stylistko topora za pasek i potoczyła spojrzeniem wokół siebie. Wiedziała, że rozsądnie byłoby uznać, że skoro wiedźmin nie wrócił po zapłatę, nie przyniósł łba bestii, to ta pewnie go rozszarpała. W takim razie głupio było leźć w knieję i szukać, czy co z niego zostało. Ale był jeszcze koń – zupełnie żywy, choć wściekły ze strachu i uwalany krwią jak ofiarna koza. Wszebora wątpiła, żeby potwór, który siedział w ich lesie, zeżarł wiedźmina, ale nie połasił się na tak dorodne zwierzę. Chciała się przekonać, czy to przed poczwarą koń uciekł. Jeśli w kniei nadal była bestia i miała ją spotkać, nie sprawiało to wielkiej różnicy. Straszydło równie dobrze mogło ich wszystkich zeżreć, zanim do wsi zjedzie kolejny wiedźmin.

Kobieta przystanęła, a potem kucnęła. Pod dotykiem jej dłoni z drogi uniósł się brudny, suchy pył. Patrzyła na rdzawobrązowe plamy, ciemniejące wyraźnie na piasku. Były świeże, jeszcze niezaschnięte. Wyglądały, jakby ktoś strząsnął je z dużego pędzla. Albo jakby odprysnęły z boków cwałującego w amoku konia. Zrobiła jeszcze kilka kroków w ślad za brunatnymi plamami i przystanęła, wpatrując się w ciemniejący płat lasu, na którego skraju trop się urywał. Wyciągnęła topór zza paska i czujnie, ostrożnie zeszła z traktu między pocięte cieniami drzewa. Wtedy z ciszy wieczoru wyłowiła w końcu dźwięk – chrapliwy i nierówny. Ruszyła powoli tam, gdzie prowadziły ją urywane, mokre szelesty. Zrobiła jeszcze kilka kroków, łaskotana przez wilgotne paprocie, a potem znalazła wiedźmina, a wraz z nim krew. Całe mnóstwo krwi.

Wiedźmin siedział oparty o drzewo, nieruchomy, z brodą opadłą na pierś. Jego lewa ręka spoczywała bezwładnie na kolanach, z dłonią skierowaną ku górze. Dłoń była czarna od krwi. W palcach drugiej, wyciągniętej wzdłuż ciała ręki, połyskiwała flaszka ze świetlistym płynem. Obok wiedźmina na ziemi leżała duża skórzana sakwa, która wyglądała, jakby gwałtownie przetrząśnięto i rozrzucono jej zawartość. Między paprociami połyskiwało jeszcze kilka szklanych butelek i fiolek, parę jarzących się światłem kamiennych run, zapisanych pergaminów i pęków dziwnych ziół, jakich nigdy nie widziała. Kiedy kucnęła przed wiedźminem, przekonała się, że chrapliwy, wilgotny odgłos wydobywa się z jego piersi – oddychał płytko, nierówno, z wysileniem. Nie dziwiła się, że czerpanie powietrza przychodziło mu z trudem, skoro na ręce, którą trzymał na żebrach, schła krew, gęsta i czarna. Jucha była zresztą wszędzie – spływała zaciekami po jego pociętej bliznami gębie, schła mu na ustach i rękach, ściekała po porozrywanej zbroi i po mieczu, który błyszczał opodal w mchu. Wszeborę dziwiło za to, jakim cudem wiedźminowi wciąż starczało krwi, by nie umierać i wmuszać w podziurawioną kłami potwora pierś kolejne oddechy. Wiedziała, że zwykły człek, gdyby go bestia tak poharatała, oddałby już żywot, ale ten wiedźmin nadal żył. A jeżeli on żył, to może znaczyło, że nie było już w lesie potwora.

Klęknęła przy wiedźminie, obejrzała go raz jeszcze, uważniej, starając się ocenić, gdzie ma najpoważniejsze rany i jak wiele ich jest. W leśnym półmroku i przez warstwy pancerza nie mogła ocenić dokładnie, ale było jasne, że potworowi nie brakło wiele do zwycięstwa. Marszcząc brwi, Wszebora spojrzała w twarz wiedźmina. Pod skorupą zastygłej krwi i błota, pod poszarpaną siatką szram była trupioblada, niemal sina, poznaczona pajęczynami fioletowych żył. Nie wyglądała na ludzką. Ale nie wyglądała też, jakby należała do potwora.

Wszebora mocno uderzyła wiedźmina otwartą dłonią w policzek. Jego głowa potoczyła się bezwładnie po karku w tę i z powrotem, ale Wszebora pochwyciła drobne drgnięcie powiek i zamierzyła się raz jeszcze. Drugi silny policzek ocucił wiedźmina. Zwrócił na nią żółte ślepia, zmrużone i mętne od znużenia i bólu.

– Potwór zabity? – zapytała cicho, ale nie zareagował, jakby pytanie do niego nie dotarło. Wpatrywał się w nią przez chwilę, potem potoczył rozmytym spojrzeniem po rozrzuconym wokół ekwipunku. Jego wzrok zatrzymał się na mieczu i wiedźmin spróbował po niego sięgnąć, ale Wszebora przytrzymała go za ramię.

– Wiedźminie, zabiłeś potwora? – powtórzyła, patrząc mu w oczy. Wejrzenie miał ponure i zmęczone, ale jaśniejsze, bardziej świadome niż wcześniej. Skinął powoli głową.

– Zabiłem – wychrypiał i zaniósł się rzężącym kaszlem, od którego na wargi wystąpiła mu świeża krew. – Wieś jest bezpieczna – dodał przez zaciśnięte zęby, zamykając na moment oczy i opierając głowę o drzewo.

Puściła jego ramię, a on znów spróbował się wychylić po porzucony miecz. W połowie powolnego, drżącego ruchu zgarbił się, jakby targnięty skurczem, wysyczał szpetne przekleństwo, a po ręce, którą wciąż przyciskał do boku, pociekła świeża, ciemna krew. Wiedźmin, oddychając ciężko, przeniósł spojrzenie na Wszeborę, która przyglądała się temu bez słowa.

– Butelka – zachrypiał, wskazując podbródkiem na wpół opróżnioną torbę i jej rozrzuconą w trawie zawartość. – Ta okrągła. Z ciemnego szkła.

Podała mu to, czego chciał. Kiedy wiedźmin odkorkował flaszkę, poczuła nieznany, bursztynowo-korzenny aromat. Obserwowała, jak wiedźmin wychyla zawartość butelki kilkoma ciężkimi haustami, odrzuca ją w trawę, krzywi się, aż w końcu przymyka oczy i wzdycha. Przyciśnięta do boku ręka znów opadła bezwładnie w trawę. Wiedźmin wyglądał, jakby zapomniał o obecności Wszebory. Zdawało jej się, że żyły na jego skroni i cienie pod oczami zrobiły się ciemniejsze, niemal czarne, co nadało mu jeszcze bardziej upiornego wyglądu.

Przez chwilę siedzieli w ciszy.

– Co to było? – zapytała w końcu. Wiedźmin otworzył oczy i spojrzał na nią ze znużeniem, jakby nie rozumiał, dlaczego nadal tu siedzi i nie daje mu szczeznąć w spokoju.

– Kuroliszek. Wielkie, stare bydlę. Musiał porzucić wcześniejsze gniazdo z głodu. – Wiedźmin urwał i raz jeszcze schylił się po miecz. Tym razem udało mu się go dosięgnąć. Położył sobie pokrwawioną klingę na kolanach, zacisnął palce na rękojeści. – Zabiłem go. Możesz wracać do wsi. Nic wam nie grozi.

– Strasznie cię poranił – stwierdziła cicho. – Nie zobaczysz świtu, jeśli tu ostaniesz. Wilcy zwęszą juchę.

Wiedźmin spojrzał na nią ponuro. Wiedział pewnie lepiej niż ona, co mogło wyjść z dziczy, zwabione zapachem krwi. Z pewnością zdawał sobie też sprawę, że w takim stanie, bez konia, z krwią cieknącą z niego jak woda z dziurawego bukłaka, nie jest w stanie sam dotrzeć choćby do wsi, z której wziął zlecenie. Nie wyglądał na poruszonego. Nie prosił o pomoc. Wszebora wstała.

– Wrócę, zanim przyjdzie pomroka. Nie mrzyj ino do tego czasu, bo ziemia tego roku twarda, sucha, ciężko będzie mogiłę kopać – powiedziała cicho.

Żółte ślepia wiedźmina wpatrzyły się w nią teraz przenikliwie, z podejrzliwym zdziwieniem.

– Po co masz tu wracać? – zapytał w końcu cicho. – Co wam z tego przyjdzie?

Wszebora obejrzała się w stronę wsi. Potem znów spojrzała na wiedźmina, na krew na jego rękach.

– Poratowałeś nas przed bestią. Nie godzi się, byś tu szczezł tak samojeden. – Odczytała w jego zmarszczonych rysach nieufność, zwątpienie. Oparła ręce na biodrach, zniecierpliwiona. Zbliżała się noc. Wiedziała, że wilki nie dadzą im czasu na budowanie zaufania.

– Wybieraj – rzuciła szorstko. – Wilcy albo ja.

– Ty.