Dzień miał się ku zachodowi. Jormungard, jak to miał w zwyczaju, siedział na ławce przed chatą i obserwował. Wieś szykowała się na spoczynek po znoju długiego dnia. Kobiety, niektóre z berbeciami usadzonymi na biodrach i uczepionymi spódnic, z twarzami sczerwieniałymi od słońca i brudem na rękach, wychodziły przed opłotki, by powymieniać z sąsiadkami nowiny i ponarzekać na mężów. Mężczyźni z narzędziami na ramionach wracali od strony pól i z warsztatów, jedni z pogodą ducha, inni w ponurym zmęczeniu. Dzieciaki biegały z krzykiem wokół studni, by skraść ostatnie chwile zabawy przed wołaniem matek. Krowy i świnie porykiwały w zagrodach, czekając wieczornego karmienia, gęsi umykały z jazgotliwym gęganiem spod nóg spieszących do domów ludzi. Jormungard przyglądał się temu wszystkiemu, oglądał rumiane twarze, słuchał gwaru rozmów i śmiechu. Był spokojny i ukontentowany. We wsi dobrze się działo, bogi uchronią, dawno nie mieli zarazy, pola tego roku słusznie rodziły, nie trawił ich głód. Nie mieli frasunku o przyszłą zimę. Jedynym, co go martwiło, była bestia, która zasiadła na kniei i po nocy porywała im bydło i konie. Jormungard wiedział, że potwora mus ubić, nim zacznie babom porywać dziecka miast cielaków i kóz, ale nie pozwolił, gdy chłopy chciały iść na niego z widłami i nahajkami. Nie chciał, by baby łaziły potem z wieńcami na groby. Szczęściem do wsi zjechał wiedźmin i wziął zlecenie. Jormungard ułożył się z nim o nagrodę i wziął w zamian obietnicę, że dostanie łeb straszydła na powrozie. Od tego czasu przeszedł jeden księżyc. Jormungard siedział, patrząc w stronę ciemniejącej kniei, i rozmyślał.

Wiedział, że jeżeli wiedźmin wnet nie wróci, trza będzie puścić kogo na trakt. To była jego wieś. Nie zamierzał pozwolić, by jaki potwór siał w niej strach i szkodę.

Drzemiący u stóp Jormungarda wielki, kosmaty szary kundel podniósł łeb i warknął ostrzegawczo. Jormungard oderwał wzrok od lasu. Od strony traktu nadchodziła wdowa po myśliwym. Szła szybko, wyprostowana i chmurna. Mężczyzna oparł się plecami o nagrzaną od słońca ścianę chaty i obrócił w rękach dębową, grubo ciosaną lagę. Czekał.

Wszebora stanęła przed nim, opierając rękę na zatkniętym za pas toporze, i skłoniła nieznacznie głowę.

– Wyszłaś poza sioło. Zabroniłem, póki wiedźmin nie ubije potwora – rzekł ze spokojem.

– Potwór zabity, ale utoczył wiedźminowi krwi. Byłam w kniei, widziałam. Trzeba nam wziąć go do wsi i opatrzyć – oświadczyła. Jormungard zmarszczył brwi. To nie była prośba ani nawet sugestia. Ta kobieta stała przed nim, nie pierwszy raz, z uniesionym czołem i twardym spojrzeniem, przemawiając z taką śmiałością, jakby sądziła, że jej słowa mają posłuch i znaczenie. Jormungard przyrzekł sobie w duszy, że ukaże w końcu to zuchwalstwo. Wkrótce, ale jeszcze nie dziś.

– Jeżeli wykonał zlecenie, to dobrze. Ale to jego rzecz, by wrócić do wsi po zapłatę – odezwał się spokojnie i pochylił w przód, wsparty na swojej lasce. – Jak nie wrócił, nie nasza to rzecz go szukać.

Po twarzy Wszebory przebiegł cień. Jormungard patrzył na nią w milczeniu.

– Wiedźmin nas poratował przed bestią. Nie należy mu się siennik i miska strawy? – zapytała nisko i ostro. Jormungarda nie poruszyło oskarżenie, które dźwięczało stalowo w jej głosie.

– Wiedźmin pewno zna ryzyko swego rzemiosła – odparł powoli. – Jeśli zemrze przez bestię, to moneta z jego nagrody się nie zmarnuje. Będzie za co wykarmić dziatki.

Dłoń Wszebory, wsparta dotąd na rękojeści topora, zacisnęła się mocno, czoło się schmurzyło. Gwar rozmów i śmiechów, który dotąd szemrał wokół nich, przycichł. Ludzie przystawali. Obserwowali. Przysłuchiwali się.

– Gdyby nie wiedźmin, dziatkom niedługo trza byłoby kopać mogiły. – Głos Wszebory przybrał niższy, zimniejszy ton. Patrzyła na niego z nieprzeniknioną twarzą, ale w jej spojrzeniu widział zimną pogardę. Kundel podniósł się spod ławki i najeżył grzbiet, zaniepokojony rosnącym napięciem.

– Niepotrzebni nam tu obcy. – Jormungard z obojętną cierpliwością znosił wbite w niego wejrzenie. – Wiedźmini przynoszą z sobą nieszczęście.

– Nieszczęścia nikt nie musi przynosić – wycedziła niskim szeptem. – Przyłazi samo, kiedy zechce.

Jormungard uśmiechnął się bez humoru i wyciągnął rękę, by pogładzić psa po zjeżonym karku. Za plecami Wszebory, która stała przed nim z rękami na biodrach i spiżowym spojrzeniem, widział kilku mieszkańców wsi przysłuchujących się tej sprzeczce. Zrobiło się cicho.

– Jeśli bogi zechcą, wyratuje się sam. Nie nasza wola wchodzić w ich wyroki – oznajmił, zamierzając uciąć dyskusję. Wszebora wyraźnie jednak nie chciała dać za wygraną.

– Ciekawe, czy bogi pochwalą, żeśmy porzucili w potrzebie człeka, co nas od złego wybronił – warknęła ostro. Wśród ludzi podniosły się szmery, ten i ów spojrzał po sobie, kilku zawróciło do chat. Jormungard przez dłuższą chwilę przypatrywał się wdowie w milczeniu, przetaczając w rękach dębową laskę. Rozejrzał się po wsi, po ludziach, którzy umykali przed jego spojrzeniem. W końcu wsparł się łokciami o kolana i rzekł:

– Jeśli chcesz sprowadzić wiedźmina do wsi, twoja wola. Ale weźmiesz go pod swój dach. I jeśli co złego na nas z tego przyjdzie, ty za to zapłacisz szyją – zawyrokował, mrużąc oczy w ostatnich promieniach słońca.

Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu Wszebora skłoniła głowę i rzuciła bezbarwnym tonem:

– Dziękuję.

Potem odwróciła się i weszła między ludzi, którzy rozstępowali się przed nią z szeptami i pomrukami. Jormungard z powrotem oparł się o ścianę chaty i westchnął głęboko.

Strzechy chat w zachodzącym słońcu wyglądały, jakby ogarnęła je pożoga.

Natarczywe pukanie oderwało kowala od wieczerzy. Gderając i pomstując pod nosem, dźwignął się zza ławy i ruszył wolno w stronę drzwi, obiecując sobie, że jeśli to znów któryś z chłopów ze zjedzoną przez rdzę kosą albo dychawiczną szkapą do podkucia, to pośle go na cztery wiatry. Zamiast kuć porządny oręż, jak jego ociec i dziad, osiadł na tej zapomnianej przez bogi wsi i trawił dnie, biorąc na kowadło zużyte grace i sierpy. Ci ludzie nie potrafili oporządzać własnych narzędzi. Ledwo odwiesił fartuch na hak w kuźni i wrócił do chaty, coby posilić się tyćko po całym dniu roboty, znów kogoś przygnało na próg.

Kowal otworzył drzwi, gotów wyprosić gościa choćby kopniakiem w rzyć, ale zamiast chłopa z pękniętym cepem ujrzał wdowę po myśliwym. Zmarszczył się i zaplótł bochniaste ramiona na piersi.

– Czegoś chciała? – burknął, mierząc ją wzrokiem. Kobieta skinęła mu głową na powitanie.

– Wiedźmin, cośmy go najęli, żeby bestię z lasu wygnał, poranion ciężko. Trzeba go do wsi zabrać – oświadczyła spokojnie.

Kowal parsknął.

– I czego mnie o tym gadasz? Choćby i mu ręce i nogi urwało, nie moja to rzecz. Stalowych mu przecie nie wprawię.

Wszebora nie zareagowała na ten przytyk, jedynie drobna zmarszczka między jej brwiami dała znać o nadszarpniętej cierpliwości.

– Popraw, jeślim bez racji, ale z tego, co mam w pamięci, to twoich dziatek inny wiedźmin zeszłej wiosny szukał na moczarach, jak przy zabawie zbłądziły. I wrócił je wszystkie zdrowe i całe. Nie pilno ci oddać przysługę? – Głos wdowy, choć nadal spokojny, wybrzmiał karcącą nutą.

Kowal się zasępił. Coby nie rzec, miała kobita rację – gdyby nie wiedźmak, pusto by było w chacie, połowica by uschła z żalu. A on się uważał za człeka, co to ma swój honor. Wiedział, że się należy spłacić zaciągnięty dług, ale myśl o potworze niezbyt mu dogadzała.

– Abo to ja wiem, czy w las można leźć, skoro wiedźmin okaleczały? – burknął, patrząc na kobietę niechętnie.

– Bestia zabita. Trzeba nam tylko zabrać wiedźmina, nim słońce zajdzie – odparła, wpatrując się w niego natarczywie i wyczekująco. Kowal westchnął, potarł byczy kark ręką, namyślał się dłuższą chwilę, popatrując na Wszeborę z ukosa z kwaśnym grymasem na twarzy. W końcu wymamrotał coś ze zrezygnowaniem i odwrócił się w głąb chaty.

– Lestka! Zakrzyknij mi tu na Czernoga, no! – zawołał do żony, która patrzyła na niego podejrzliwie, opierając rękę z chochlą na biodrze. – I niech wóz zza doma wyprowadzi!

Potem odwrócił się do stojącej w drzwiach wdowy i spojrzał na nią, nie kryjąc znużenia i poirytowania.

– Nie wiem, przed kim większe bojanie trza mieć, przed tą bestią, co na lesie siadła, czy przed tobą – burknął ponuro.

Wszebora uśmiechnęła się półgłębkiem, skinęła głową.

– Pospiesz się ino, bo nas mrok zastanie – powiedziała cicho i odeszła szybkim, twardym krokiem.