Dwa księżyce już przeszły, a wiedźmin nadal nie przyszedł do zmysłów. Cudka wątpiła, czy w ogóle się jeszcze obudzi. Potwór utoczył mu krwi, zgruchotał kości, wyszarpał okropne rany i wsączył w nie truciznę. Wszebora z niemałym trudem pozszywała grubą dratwą porozrywane ciało. Mimo jej starań niektóre z ran się jątrzyły, tamy ciasnych szwów puchły, przeciekały krwią i cuchnącą, żółtozieloną ropą. Poprzedniej nocy na wiedźmina wstąpiła gwałtowna febra. Aż do rana to rzucał się i rzęził, mokry od lepkiego, zimnego potu i rozdygotany, to znów zapadał w głęboki, nieruchomy sen, w którym jego pierś ledwie się podnosiła do rzadkich, ciężkich oddechów. Cudka przyglądała się temu i przeczuwała, że łowca potworów wkrótce skona. Choć nie mówiła tego głośno, wydawało jej się, że tak może będzie dla nich wszystkich – a także dla niego – lepiej.

Wszebora nie podzielała jej zdania. Gdy szamotał się w gorączce, siedziała przy nim, zacięta i milcząca, kładła mu na rozpaloną skroń mokre szmaty, wmuszała do gardła łagodzące odwary, poiła wodą z małej glinianej miski, nakrywała wilczymi skórami, kiedy zaczynał drżeć. Gdy o świcie maligna wiedźmina wreszcie osłabła, Wszebora jeszcze przez jakiś czas czuwała przy nim, aż w końcu wstała i spojrzała na Cudkę. Po całej nocy twarz Wszebory była poszarzała, wybladła ze zmęczenia, ale spojrzenie, jak zawsze, miała przenikliwe i twarde. Prosiła ją o pomoc dla wiedźmina, o maści na odkażenie ran, odwary na ból i gorączkę, wszystko to, w czym zioła mogły pomóc. Cudka nie potrafiła tak jak Wszebora opatrzyć rany czy nastawić kości, ale miała rękę do roślin. Ludzie ze wsi przychodzili do niej po radę i pomoc, gdy chorzało im bydło, gdy na wiosnę z bagien przychodziła gorączka albo gdy który chłop miał nieszczęście przy robocie i trzeba było ziół, by rany się nie babrały. Cudka nigdy im nie odmawiała. Z nieśmiałą pokorą ucierała maści i parzyła napary, od których schodziła niemoc i słabła gorączka. Tym bardziej nie potrafiła więc odmówić Wszeborze, choć bardzo chciała. Wiedziała zresztą, że nie potrafiłaby jej wytłumaczyć, dlaczego nie chce pomóc cierpiącemu człowiekowi, w dodatku takiemu, który postradał zdrowie w ich obronie.

Na to nie było wytłumaczenia. Nie dla Wszebory.

Dlatego Cudka wcześnie rano, nim wieś się przebudziła, wyszła na skraj lasu. Rosa moczyła jej sukienkę, kiedy klęczała w wysokich trawach z dłońmi unurzanymi w pachnącym świeżo i słodko gąszczu ziół. Rośliny zwracały się ku niej tak jak słoneczniki wyglądają za światłem i ciepłem słońca. Listki i łodygi muskały jej skórę, szeleściły pieszczotliwie, choć przedświt był różowy i bezwietrzny. Cudka z ciężkim sercem wycinała rośliny i układała je pieczołowicie w dużym wiklinowym koszu. Nim skończyła, niebo z różowego zrobiło się błękitne, a łąka rozdzwoniła się szelestami i skrzekami.

Cudka podniosła się i przez jakiś czas patrzyła ku wsi, a w jej sercu narastały zmartwienie i trwoga. W końcu wróciła do chaty. Postawiła pełen ziół kosz u brzegu siennika, sięgnęła też po te zioła, które wisiały w pękach i bukietach pod powałą chaty. Wyciągnęła skrzynię, w której miała buteleczki pełne suszu i proszków, bursztynowych i złotych wywarów, gliniane naczynia z maściami o gorzkim zapachu. Rozłożyła to wszystko wokół siebie na klepisku, klęknęła i wzięła się do pracy. Jej blade, smukłe dłonie z wprawą i pewnością przebierały między roślinami i ingrediencjami. Z rzadka tylko zatrzymywała się z drżącym wahaniem nad fiolką czy naczyniem, w którym skrywały się trucizny – bieluń albo wilcza jagoda. Instynkt podszeptywał Cudce, by po nie sięgnęła. Gdyby zamiast leku przyrządziła jadowitą trutkę, nikt by się nie dowiedział. To byłoby prawie jak łaska, wiedźmin cierpiał przecież okrutnie. Zamiast bolesnej, brudnej maligny mogła mu dać szybką i łagodną śmierć. Zebrała na dłoń kilka drobnych, połyskujących jagód belladonny i przez długą chwilę przetaczała je między palcami. Wystarczyłoby zgnieść je w moździerzu, doprawić nimi wywar. Serce wiedźmina po prostu by się zatrzymało. Tylko tyle. Nikt by się nie dowiedział.

Ręka jej zadrżała, jagody wytoczyły się na klepisko. Cudka przycisnęła dłoń do ust, by stłumić szloch, który nagle nabrzmiał jej w gardle. Siedziała przez chwilę bez ruchu, roztrzęsiona i bezradna. Spojrzała na wiedźmina, który – choć w tej chwili bezbronny, słaby – budził w niej trwogę i niechęć. Cudka zamrugała, przełknęła ślinę i sięgnęła po kolejny pęk ziół, by dodać je do bulgoczącego w kociołku naparu.

– Przeżyjesz – pomyślała z pustą rezygnacją, patrząc na rozsypane na klepisku wilcze jagody. – Przeżyjesz i przyjdzie na mnie koniec.