Za pierwszym razem, kiedy wiedźmin się ocknął, zobaczył nad sobą czarne, bezgwiezdne niebo. Świat wokół niego chybotał się i skrzypiał, a on czuł się tak, jakby jego ciało było jedną wielką otwartą raną, która paliła bólem przy każdym drgnieniu i wstrząsie. Gdzieś obok słyszał szepty i pomruki, ale nie rozróżniał słów. Obce głosy nad jego głową zlewały się w mętny, daleki szum. Chciał się odezwać, podnieść się, ale kiedy spróbował się poruszyć, ból przybrał na sile. Wiedźmin zaniósł się suchym, rzężącym kaszlem. Głosy za jego głową przytłumiło dudnienie pulsu, który walił mu w czaszkę jak młot. Zacisnął powieki i spróbował nad sobą zapanować, ale rozpalone bólem, drżące i słabe ciało nie chciało go słuchać. Coś znów się zachybotało i wiedźmin stęknął przez zaciśnięte zęby. Nie był w stanie powiedzieć, która część ciała go boli. Bolało wszystko. Ból zdawał się pulsować mu w żyłach zamiast krwi. Nie mógł oddychać. Pod zaciśniętymi powiekami rozbłyskały mu czerwone plamy. Nagle poczuł na skroni czyjąś dłoń. Dotyk był chłodny, kojący. Wiedźmin otworzył oczy, zamrugał raz i drugi i zobaczył niewyraźny kształt kobiety, która się nad nim schylała. Miała jasne oczy – tylko tyle potrafił w tej chwili o niej powiedzieć.

– Wytrzymaj. Już niedaleko. Niedługo będziemy we wsi. – Usłyszał stłumione i niewyraźne słowa. Spróbował skupić się na jej spojrzeniu. Poczuł gdzieś daleko pod pożarem bólu, że chłodna ręka ściska go za ramię, zdecydowanie, uspokajająco. Druga dłoń przesunęła się z jego skroni na policzek. Zamknął z powrotem oczy i spróbował skupić się na tym dotyku, uchwycić się go myślami, żeby oderwać je od bólu. W końcu ból ucichł, wypalił się, i wiedźmin byłby pewien, że właśnie umiera, gdyby nie to, że chłodna dłoń wciąż była na jego policzku, przytrzymywała go u przytomności jak kotwica, nie pozwalała mu odpłynąć. Nie bardzo rozumiał dlaczego.

Kiedy wiedźmin ocknął się po raz drugi, zobaczył nad sobą belkowaną powałę, u której zwisały bukiety kwiatów i ziół i pęki poroża. Przyglądał im się długo z otępiałym, bezmyślnym spokojem. Bukiety ktoś poprzewiązywał starannie kolorowymi sznurkami i wstążkami. Poroże było bujne, dojrzał też parę kłów odyńca i dwie rozłożyste łopaty, które kiedyś musiały należeć do dorodnego, starego łosia.

Wiedźmin powoli obrócił głowę w bok i ogarnął spojrzeniem resztę pomieszczenia. Była to spora izba, pogrążona w miękkim, pomarańczowym blasku tlącego się w palenisku ognia. Nad paleniskiem bulgotał nieduży kociołek, z którego pachniało mięsnym wywarem i ziołami. W pobliżu ognia stało kilka przysadzistych zydli i masywna, niska ława. Na jej blacie dojrzał utensylia zielarskie, rozrzucone w nieładzie pośród stert i pęków świeżych roślin. Poza kręgiem światła pod ścianami rysowały się kształty skrzyń i kufrów, na których piętrzyły się zwierzęce skóry. Jedną ze skór rzucono na kamienne klepisko. W blasku ognia pod jedną ze ścian coś połyskiwało. Wiedźmin zerknął w tamtym kierunku i przekonał się, że to rękojeści dwóch mieczy. Bez wątpienia wiedźmińskich. Ich widok był dla niego nawet bardziej niespodziewany niż świadomość, że nadal żył.

Wiedźmin odwrócił głowę i ponownie zapatrzył się na powałę, którą miał nad głową. Spróbował wyłowić z pamięci dryfujące w niej strzępy wspomnień. Przed oczami stanęło mu leże potwora, ukryte głęboko w kniei, cuchnące rozkładającym się mięsem i siarką. Kuroliszek, który okazał się większy i silniejszy, niż przypuszczał. Ogłuszający jazgot, trzepot skórzastych skrzydeł. Źle wymierzony unik, długie na palec kły potwora wtopione tuż pod jego żebrami. Krew, mnóstwo krwi, na mieczu, w ustach, na cielsku bestii, kiedy ciął ją tuż pod gardzielą. Głuchy huk wymierzonego prawie na oślep znaku. Gryzący smród trucizny, którą zionął potwór, i dławiący odór, gdy udało mu się w końcu go rozpłatać i na mech plasnęły sinoczerwone, parujące trzewia. Las, który ciemniał i zamykał się nad jego głową, kiedy wracał, potykając się i wspierając na mieczu, oszołomiony eliksirami, upływem krwi. Upadek, jeden, kolejny. Uczucie zimna płynącego w żyłach, bolesne dudnienie serca, kiedy wmusił w siebie kolejną flaszkę eliksiru, żeby się nie wykrwawić. Koń, który na jego widok wspiął się na tylne nogi, zarżał przeraźliwie i rzucił się do ucieczki, potem zastygłe na wargach przekleństwo i czarna, pusta ciemność.

Wiedźmin zacisnął powieki. Nie, pamiętał coś jeszcze. Zamajaczyło mu przed oczami mętne, niewyraźne wspomnienie – schylona nad nim kobieta, biała na tle czarniejącego lasu jak zjawa. Jasne spojrzenie, obca ręka zaciśnięta na jego ramieniu, niepozwalająca mu utonąć we własnej krwi i bólu. Wiedźmin otworzył oczy. Nie potrafił powiedzieć, czy to wspomnienie było prawdziwe, czy tylko wymajaczył je sobie, półprzytomny i odurzony eliksirami. Prawda, ktoś go znalazł i przyniósł tutaj, opatrzył i otoczył opieką. Nie sądził jednak, by była to obca kobieta, której widmo wyłowił spomiędzy wspomnień i sennych mar. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak miałaby sama wyciągnąć go z lasu, półżywego, ani tym bardziej – po co. Podejrzewał raczej, że to chłopi musieli się skrzyknąć, by znaleźć go i przechować. Widocznie we wsi znalazła się jeszcze jakaś robota dla wiedźmina.

Wiedźmin spróbował się podnieść. Za pierwszym razem się nie udało, ale w końcu, wspierając się na drżących ramionach i stękając z wysiłku, zdołał usiąść. Izba na moment pociemniała mu przed oczami, pustym żołądkiem targnęły suche torsje. Był zesztywniały, słaby i obolały, ale ten ból nijak się miał do agonii, której był bliski po walce. Spojrzał w dół i zobaczył, że ktoś rozebrał go, umył i pieczołowicie opatrzył. Rany bolały, ale – wbrew oczekiwaniom wiedźmina – ból był tępy, stłumiony, łatwy do zniesienia. Wiedźmin zbadał palcami pasy tkaniny, która przykrywała mu ramię, żebra, brzuch i udo. Wydobywał się spod niej wyraźny zapach ziół – wydawało mu się, że piołunu i krwawnika. Nie czuł odoru ropy ani gnijących tkanek, którego można się było spodziewać po spotkaniu z kłami kuroliszka. Widywał takie obrażenia u braci po fachu, doświadczył ich na sobie. Wiedział, że zawsze są trudne do wyleczenia, jątrzą się i poddają dopiero silnej alchemii albo wypalaniu ogniem. Miał już na ciele kilka śladów po takich kuracjach i niewiele rzeczy wspominał gorzej. Tymczasem te rany, które właśnie badał, wyglądały na czyste i zaleczone. Ktoś zadał sobie na tyle trudu, by nie tylko wyczyścić je i pozszywać, ale w dodatku obłożyć jakimiś ziołowymi mieszankami. Wiedźmin zmarszczył brwi, zaintrygowany. Nie potrafił powiedzieć, jakie mikstury wykorzystano, by go wyleczyć. Wiedział, że nawet wiedźmińskie wywary mogłyby nie sprostać zakażeniom po jadzie kuroliszka. Przy użyciu zwykłych zielarskich receptur, według jego wiedzy, wyleczenie takich ran nie było możliwe. Raz jeszcze przesunął palcami po opatrunku i wyczuł delikatne ukłucia magii – łagodne, migoczące, zupełnie różne od szumiącej ozonowej łuny typowych leczniczych inkantacji.

Mozolnie ściągnął na klepisko najpierw jedną, a później drugą nogę. Wstrząsnął nim dreszcz. Mimo rozpalonego ognia wydawało mu się, że w izbie jest zimno. Zacisnął zęby. Kimkolwiek był ten ktoś, kto go uratował, budził w nim nie tylko wdzięczność, ale też ostrożne zaciekawienie. Raczej nie był to czarodziej – skąd czarodziej w ostępach kaedweńskiej puszczy? – ale nie wyobrażał też sobie, by była to jakaś stara, bezzębna zielarka. Być może wieś miała jakiegoś zaprzyjaźnionego guślarza albo druida. Tak czy inaczej, wiedźmin nie miał zamiaru nadużywać gościnności. Na tę chwilę wystarczało, że w ogóle nadal żyje.

Rozejrzał się wokół siebie. Nie dostrzegł nigdzie swojego rynsztunku, ale i nie spodziewał się, by zbyt dużo z niego po walce zostało. Na skrzyni obok łóżka leżało za to kilka złożonych ubrań. Powoli i mozolnie wychylił się w tamtym kierunku, aż dosięgnął drżącą ręką tego, co leżało na wierzchu. Okazało się, że to luźna koszula, zgrzebna i połatana, ale świeża. Wciągnął ją na siebie, z trudem, nieporadnie, sycząc przez zęby, kiedy uraził ranę na żebrach. Potem wychylił się po to, co jeszcze leżało na skrzyni. Tym razem w jego ręce znalazły się spodnie z grubego, szarego płótna. Włożenie obu nóg w nogawki okupił ostrym bólem w nodze i długim strumieniem wystękanych półgębkiem przekleństw.

Wiedźmin zacisnął zęby i wsparł się mocno na drewnianej ramie siennika. Z trudem dźwignął się na nogi, zachwiał się. Na moment pociemniało mu w oczach. Ręka wsparta na ramie łóżka drżała z wysiłku. Udo pulsowało tępym bólem, od którego cała noga robiła się sztywna jak kawał drewna. Walczył jeszcze o zachowanie równowagi, kiedy drzwi do izby skrzypnęły i stanęło w nich dziecko.

Wiedźmin utkwił wzrok w małym przybyszu. Był to może sześcioletni chłopak, mały i chudy. Wszedłszy do izby, zrobił kilka kroków i przystanął, przekrzywiając głowę. Minę miał niepewną, speszoną, ale w ciemnych oczach błyskała ciekawość. Przyglądał się wiedźminowi bez strachu czy zdziwienia, ale z widocznym dystansem. Jego koszula i kosmaty kubrak były wyraźnie za duże.

Mężczyzna i chłopiec przez chwilę patrzyli na siebie w niezręcznej ciszy. W końcu mały z wahaniem zrobił jeszcze jeden krok naprzód.

– Czujecie się lepiej – ni to oświadczył, ni zapytał. Wiedźmin spróbował stanąć prosto, ale kiedy przestał opierać się o łóżko, rana w nodze zapiekła silniejszym bólem. Wiedźmin syknął i dał za wygraną, siadając z powrotem na łóżku.

– Jak długo tu jestem? – wychrypiał, patrząc na dziecko spode łba. Mały na moment się zadumał.

– Cztery księżyce będą. Nynie na piąty idzie. Mama mówiła, że jak się wam wnet nie polepszy, to będzie kłopot. Polepszyło się?

Wiedźmin skinął głową.

– Kim jest twoja matka, mały? Kiedy wróci?

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Mama to mama. Wróci pewnie za niedługo, bo u koni oporządza. Pomóc chciałem, ale mi nie dała. Krasnego macie konia.

Wiedźmin wysłuchał tego wywodu z lekką konsternacją. Otwierał już usta, by zadać dziecku więcej pytań, które rozjaśniłyby sytuację, kiedy drzwi znowu skrzypnęły. I wiedźmin, i chłopiec spojrzeli w ich kierunku.

Do izby weszła kobieta. Dla wiedźmina nie wyglądała na młódkę, ale u chłopek różnie z tym bywało. Mogła dochodzić dwudziestej, a może trzydziestej wiosny. Cerę miała śniadą, zarumienioną od słońca, sięgające ramion włosy płowe i puszyste jak wyczesana wełna, a spojrzenie stalowoszare, jasne i przenikliwe. Była niewielkiego wzrostu i twardej, zbitej budowy. Ramiona miała mocne, a plecy szerokie, nawykłe wyraźnie do pracy i wysiłku. Kiedy weszła w blask ognia, na jej rękach, szyi i twarzy perłowo zalśniły desenie blizn. Jedna biegła półksiężycem od ucha przez policzek, trzy kolejne, blade i cienkie, przecinały linię żuchwy. Kobieta podniosła rękę, by odgarnąć włosy z karku, a wtedy okazało się, że u lewej dłoni brakuje jej dwóch ostatnich palców.

– Miron, uprzątnij ze stołu, jeść zaraz będziem – zwróciła się do chłopca. Głos miała głęboki, niski i chrapliwy, ale miękki, przyjemny dla ucha. Wiedźmin obserwował ją w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć ani jak się zachować. Kobieta zdawała się nie zwracać na niego uwagi. Podeszła do ustawionych pod ścianą kufrów, uchyliła wieko jednego z nich i zajęła się rozsznurowywaniem skórzanego, męskiego kubraka, który miała na sobie, po czym wrzuciła go do skrzyni. Zostawszy w samej koszuli, podwinęła niedbale rękawy i podeszła do ognia. Wiedźmin zobaczył na jej przedramionach więcej szram o różnej wielkości i kształtach. Kobieta schyliła się nad bulgoczącym kociołkiem, zmarszczyła brwi, zamieszała w nim drewnianą chochlą. Wzięła znad paleniska miskę, napełniła ją tym, co gotowało się w kociołku, i zbliżyła się z nią do wiedźmina.

– Nie lza ci jeszcze wstawać – zwróciła się do niego spokojnie, podając naczynie. – Prawda, że rany goją się jak na psie, ale słabyś nadal. Ukrzywdzisz się niepotrzebnie.

Wiedźmin wziął miskę i oparł ją sobie na kolanach. Przez chwilę patrzył na tę obcą kobietę, która z niewiadomych powodów udzieliła mu miejsca pod dachem i podzieliła się jedzeniem, a teraz spoglądała na niego spokojnie i przenikliwie, i czuł się dziwnie zbity z tropu. W końcu uświadomił sobie, że wciąż jeszcze się nie odezwał. Odchrząknął.

– Dziękuję – rzucił w przestrzeń, przenosząc wzrok na trzymaną na kolanach miskę. Parował w niej gęsty bulion, pachnący intensywnie cząbrem i rozmarynem. Pływało w nim kilka kawałków marchewki i skrawki mięsa. Rzadko jadał ostatnimi czasy takie rzeczy. W karczmach szkoda mu było trwonić pieniądze na przyzwoite jedzenie. W Kaer Morhen podobne specjały pojawiały się na stole tylko wtedy, kiedy oprócz wiedźminów siadały przy nim czarodziejki, a więc od pewnego czasu już nieczęsto.

Kobieta skinęła głową i zwróciła się z powrotem w stronę kociołka, by nałożyć porcje dla siebie i dziecka. Stawiając miski na stole, odezwała się:

– Jesteś w mojej chałupie czwarty dzień, wiedźminie. Skoro siadamy wreszcie razem do wieczerzy, dobrze byłoby się wywiedzieć, jak cię wołają. – Jej jasne oczy spoczęły na nim przelotnie, gdy to mówiła.

– Eskel – odpowiedział i mimowolnie dodał pytania, które nurtowały go, odkąd obudził się w tym obcym domostwie: – Jak się tu znalazłem? I dlaczego?

– Mnie wołają Wszebora, a to Miron, mój syn. Jesteś tu, boś potrzebował pomocy – rzekła z prostotą i przekonaniem, patrząc mu w oczy.

– Potrzebowałem – Zgodził się, spoglądając na pożyczone spodnie, na nogawce których wykwitła właśnie mała plamka czerwieni. – Ale to jeszcze nie znaczy, że mieliście powód jej udzielić.

Kobieta nadal obserwowała go ze spokojem, uniosła tylko nieznacznie brwi, jakby sugerując mu, by rozwinął myśl. Eskel zmarszczył się, wykonał ręką jakiś nieskładny, urwany gest.

– Zazwyczaj ludzie nie garną się, żeby pomagać wiedźminom. Pewnie nawet byłoby dla wsi lepiej, jakbym nie wrócił po nagrodę. Więc po co... – Zawiesił głos i pokręcił lekko głową.

Kobieta wsparła łokcie na blacie i westchnęła, odgarniając za ucho falujący kosmyk włosów. Wzruszyła ramionami.

– Po mojemu nie godzi się zostawić człeka, by go zjedli wilcy – oświadczyła.

– Człeka to i owszem. Wiedźmin to inna sprawa – stwierdził pochmurnie.

– Czy to co złego, żeś wiedźmin? – Wszebora ponownie podniosła na niego wzrok znad posiłku, ściągnęła brwi jakby ze zniecierpliwieniem. – Taki żeś sam, jak i my, tylko ślepia masz kocie i mieczem pewnie robisz lepiej, skoro żeś ubił potwora.

Wiedźmin uśmiechnął się ponuro, z przekąsem.

– Tyle zazwyczaj starcza ludziom, żeby się nas bać. Albo i nienawidzić.

– Ludziom z reguły niewiele trza do nienawiści – mruknęła obojętnie, zajęta mieszaniem łyżką w misce.

Eskel spojrzał raz jeszcze na naczynie, które trzymał na kolanach.

– Ludzie prędzej na oślep naplują nam w gębę niż spojrzą w oczy. Czasem ktoś podziękuje, bywa, ale żeby rękę wyciągnąć do pomocy... - mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do niej.

– To ty nam pomogłeś. Z potworem – przerwała mu, nie ostro, ale stanowczo. – Więc należało ci się chociaż tyle, żeby nie zemrzeć tam w kniei.

Zanim wiedźmin zdążył odpowiedzieć, drzwi skrzypnęły raz jeszcze i do izby weszła młoda dziewczyna. Budową ciała i urodą przypominała nieco elfkę – była wysoka i blada, ale drobna, wręcz chuda, rysy miała proste i regularne, ale zeszpecone bliznami po ospie. Jej włosy były tak samo jasne jak włosy Wszebory, ale znacznie dłuższe, gładkie, zebrane w sięgający bioder, schludny warkocz. Sukienka wisiała na niej za luźno, ręce i nogi miała jakby zbyt długie, a poruszała się nieco niezdarnie i z nieśmiałością. W ramionach ściskała nieduży wiklinowy kosz.

Na jej widok Miron, dzielący do tej pory uwagę między kolację i rozmowę matki i wiedźmina, ożywił się i krzyknął:

– Cudka! Zobacz, dobrześ zioła zgotowała! Wiedźmin zdrów już!

Dziewczyna na te słowa stanęła jak skamieniała i spojrzała w stronę siennika, na którym siedział Eskel. Oczy miała duże, sarnie, teraz szeroko otwarte, wystraszone, minę zmieszaną. Pobladła, dzioby po ospie uwydatniły się brzydko na policzkach i skroni. Wiedźmin skinął jej głową, a ona wzdrygnęła się, jakby powiedział do niej coś obelżywego, odstawiła kosz na stół i bez słowa wyszła do drugiej izby.

Wszebora odprowadziła ją wzrokiem, a potem spojrzała na wiedźmina. Zmarszczyła brwi.

– Cudka nie lubi obcych, ale wspomogła mnie, kiedyś się ciskał w gorączce, jak cię bestia poharatała, wiedźminie. Pozszywałam rany, na ile się dało, ale jak się zaczęły ognić i weszła na ciebie gorączka, bezradnam była. Ale Cudka rozumie się na ziołach. Nie wiem jak, ale zaradziła, chociażem pewna była, że przyjdzie ci jednak grób kopać.

Wiedźmin spojrzał na zasłonę, za którą zniknęła dziewczyna. Jej reakcja znacznie bardziej przypominała to, do czego przywykł. Ale nie miał jej za złe – tym bardziej jeżeli to ona sprawiła, że jego ciało nie stało się górą gnijącego, zaropiałego mięsa.

Podniósł miskę do ust i upił kilka łyków. Wywar był dobry, treściwy i aromatyczny. Zjadł resztę w milczeniu i odstawił naczynie na stołek obok łóżka.

– Dziękuję za posiłek. I za ratunek – odezwał się cicho. – Nie będę dłużej nadużywał gościnności. Chłopak mówił, że jest tu mój koń.

– Ano jest – odpowiedziała spokojnie Wszebora, podnosząc się zza stołu. – Piękny zwierz. Krnąbrny jak licho, ale zmyślny. Przylazł tu sam z lasu. Stąd wiedziałam, że jakaś bieda przyszła na ciebie, wiedźminie. Gdyby nie on, nie myślałabym cię szukać we kniei.

Eskel niespodziewanie przypomniał sobie dawną kpinę Geralta, że łączą go z koniem więzy przeznaczenia. Wiedźmin niemal uśmiechnął się cierpko do swoich myśli. Skurczybyk miał do powiedzenia najwięcej mądrości, kiedy nie zdawał sobie z tego sprawy.

Eskel podniósł się ciężko z łóżka, zachwiał się. Kątem oka zobaczył, że Wszebora wolno obeszła stół, oparła się o blat i obserwowała go w milczeniu, zaplótłszy ramiona na piersi. Zrobił dwa niepewne, chybotliwe kroki. Zamrugał. W uszach mu szumiało, zesztywniałe, osłabione ciało nie chciało go słuchać. Nogi, zwłaszcza ta, którą rozszarpał kuroliszek, przypominały ciężkie kłody. Niezagojone jeszcze rany pulsowały tępym, natrętnym bólem. Wiedział, że będzie musiał znaleźć jakąś karczmę i poświęcić przynajmniej kilka dni na odpoczynek. Ten cholerny kuroliszek naprawdę dał mu w kość. Zrobił z wysiłkiem kolejnych kilka kroków naprzód. Izba zachybotała się niebezpiecznie. Eskel zamierzał zabrać swoje miecze, wsiąść na konia i odjechać. Był całkiem blisko spełnienia pierwszej części planu, kiedy przy kolejnym kroku poczuł, jakby ktoś wraził mu w ranę na nodze rozżarzony szpikulec. Zdążył szpetnie zakląć i spojrzeć w dół, zobaczył wykwitającą na spodniach purpurową plamę i poczuł, że noga ugina się pod nim jak pęknięta gałązka. Wyciągnął ręce przed siebie, ale nie było czego się chwycić. Zanim zdążył przewrócić się na samym środku izby, dwie małe, ale silne ręce chwyciły go mocno i powstrzymały w pół drogi przed upadkiem.

– Mówiłam, żeś jeszcze słaby, ale widzę, że wiedźmin tak samo uparty jak każdy chłop – usłyszał tuż przy uchu głos, w którym trochę pobrzmiewało zniecierpliwienie, a trochę rozbawienie. Objęła go w pasie. Pozwolił się odprowadzić do łóżka i siadł na nim z ponurą miną. Na ten widok Wszebora po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła.

– Słabość rzecz takoż ludzka, jak i wiedźmińska – stwierdziła. – Nikt cię stąd nie gna, wiedźminie. Nie mamy zwyczaju wyprawiać gości w samej koszuli na grzbiecie, na zimno i w ciemnicę. Uszanuj gościnę. Odpocznij. Ruszysz na szlak, jak ci wrócą siły.

Eskel nie wiedział, co odpowiedzieć tej dziwnej kobiecie. Życzliwość, a nawet troska, którą okazywała mu z taką prostotą i przekonaniem, były dla niego tak obce, że aż niezrozumiałe. Skinął ze zrezygnowaniem głową. Wiedział, że kobieta ma rację - prawdopodobnie i tak nie dałby rady utrzymać się na koniu ani tym bardziej dojść gdziekolwiek piechotą. Nie chciał wylądować twarzą w błocie na jej podwórku. Nie miał wyjścia.

Wszebora odwróciła się w stronę stołu, za którym na zydlu wciąż siedział chłopiec, obserwując ich i machając nogami.

– Idź do Cudki – zwróciła się do niego. – Spać.

Miron spoglądał jeszcze przez chwilę to na matkę, to na wiedźmina. W końcu zlazł ze stołka, podreptał do matki, która na moment przygarnęła go do siebie, raz jeszcze spojrzał ciekawie na obcego gościa i zniknął za zasłoną oddzielającą drugą izbę.

Wszebora zwróciła się z powrotem w stronę wiedźmina.

– Mogę? – zapytała, wskazując na przesiąkniętą krwią nogawkę. Wahał się przez chwilę, ale w końcu skinął głową. Wszebora klęknęła przed nim i pomogła mu zdjąć spodnie. Nie wyglądała na poruszoną faktem, że rozbiera obcego mężczyznę we własnym domu. Eskel uparcie tłumił zażenowanie. Kiedy spodnie znalazły się na podłodze, pod spodem ujrzeli mokry i ciężki od krwi opatrunek.

– Przepraszam za spodnie – odezwał się cicho. Wszebora spojrzała na niego przelotnie i wzruszyła ramionami.

– Są rzeczy, co trudniej sprać niż juchę. Dam ci inne. Przynajmniej nie leżą po skrzyniach.

Podczas gdy mówiła, ostrożnymi, ale pewnymi ruchami zaczęła odplątywać tkaninę bandaża. Wiedźmin stłumił stęknięcie, kiedy ostatnia warstwa odlepiła się od skóry. Rana była pozszywana grubą, twardą dratwą, ale w ciasnych, równych ściegach szwów znać było precyzję i doświadczenie. W jednym miejscu dratwa puściła i z rany zaczęła sączyć się krew, ale wiedźmin wiedział, że sam jest temu winien. W gruncie rzeczy i tak spodziewał się znacznie gorszego widoku.

Wszebora także z uwagą przyglądała się ranie.

– Mogę to zszyć z powrotem – zaproponowała. – Ale nie mam czym uśmierzyć bólu. Zużyłeś mi już cały wywar z maku, a gorzały nie dam, bo jucha ino bluźnie bardziej.

– W porządku. – Wiedźmin wzruszył nieznacznie ramionami. – Jestem przyzwyczajony.

Kobieta podniosła się i po chwili wróciła z niewielką okutą skrzyneczką. Wyjęła ze środka szpulę dratwy, igłę i małą flaszkę. Kiedy zdjęła z niej korek, wiedźmin poczuł zapach alkoholu. Wszebora przetarła igłę o własną koszulę, wylała na nią trochę płynu z flaszki i nawlokła dratwę. Pochyliła się nad udem wiedźmina, oparła na nim dłoń. Wiedźmin mimowolnie zacisnął zęby, kiedy igła po raz pierwszy wbiła się w skórę. Uczucie piekącego szarpania było znajome i równie nieprzyjemne, co zawsze. Chłodny dotyk małej, kobiecej dłoni był nieznajomy, ale przyjemny. Kojący. Po chwili Wszebora wyprostowała się i ze zmarszczonymi krytycznie brwiami obejrzała efekt swojej pracy. Rana była zaogniona, spuchnięta, ale ścieg spajający jej brzegi znów był ciasny i równy. Wszebora zawinęła ją w świeży bandaż, ten splamiony krwią wrzuciła do ognia.

Kiedy chowała narzędzia z powrotem do skrzynki, wiedźmin zapytał, by przerwać ciszę:

– Skąd się na tym tak dobrze znasz? Na opatrywaniu. Macie we wsi jakiegoś medyka, który cię wyuczył?

Wszebora podniosła na niego wzrok, ale zaraz spuściła go z powrotem na trzymany na kolanach kuferek. Minę miała nieprzeniknioną, ale uwadze wiedźmina nie umknęło, że jej dłoń na krótką chwilę zamarła w powietrzu.

– Myśliwego miałam za męża – odezwała się spokojnie, bez emocji. – Siła razy wracał do domu poharatany, to i mus było wiedzieć, jak go pozszywać.

– Gdzie on teraz jest?

Kobieta zamknęła kufer, podniosła się i wykrzywiła wargi w ponurym uśmiechu. – Kiedy człeka najdzie w kniei głodny niedźwiedź, nie ostaje wiele do zszywania.

Wiedźmin zapatrzył się na własne ręce. Nie był zdziwiony tą odpowiedzią. Nie był też poruszony – zbyt często słyszał takie historie.

– Przykro mi – rzucił mimo to. Wydawało się, jakby jego słowa zawisły ciężko w przestrzeni między nimi. Wszebora milczała przez długą chwilę.

– Odpoczywaj, wiedźminie. I nie wstawaj już, jeśli łaska, bo nie w smak mi znowu cię szyć – powiedziała w końcu, spoglądając nieobecnym wzrokiem w ogień. Potem zerknęła przelotnie na Eskela. – Dobranoc.

Kiedy wyszła do sąsiedniej izby, wiedźmin jeszcze długo siedział, wpatrując się w zadumie w księżyc za oknem. W końcu wgramolił się z powrotem na łóżko i zamknął oczy. Niemal od razu zapadł w twardy, głęboki sen, pełen majaków o krwi i białych zjawach migoczących pośród czarnego lasu.