Miron siedział na zydelku za stołem, opierając brodę na złożonych płasko dłoniach. Machał nogami, którymi nie sięgał jeszcze do podłogi, i bacznie, z ciekawością obserwował wiedźmina. Oprócz nich nie było teraz w chacie nikogo – matka jak zwykle wstała przed świtem i poszła w las z kuszą i łukiem, Cudka z rana przyniosła od sąsiadów mleka, zgotowała posiłek, potem wzięła swój wiklinowy koszyk i wyszła z chaty, przykazawszy Mironowi, żeby się sprawował. Wiedział, że jeśli wdrapie się na skrzynię pod oknem wychodzącym na ich obejście, zobaczy pewnie jej gołą, jasną głowę między grządkami warzyw i ziół. Zastanawiał się nawet, czy nie pójść za nią – pozwalała mu czasem pomagać przy roślinach. Kucał wtedy obok niej w zielonych, pachnących ziemią i wilgotną świeżością alejkach, a ona pokazywała mu, jak podwiązać pomidory, żeby łodygi nie gięły się pod ciężarem wielkich, soczystych owoców, jak wyrywać chwasty razem z korzeniami, coby nie lęgły się z powrotem. Tłumaczyła łagodnie i cierpliwie, jak podcinać gałązki białego mirtu, żeby mógł swobodnie puszczać nowe pędy, i jak często podlewać szałwię i rozmaryn. Miron lubił te ciche chwile, które pachniały słońcem i zielenią, i spokojem. Lubił patrzeć na Cudkę, która w otoczeniu roślin gubiła swą zwykłą płochliwość, uśmiechała się łagodnie, a głos miała pewny i miękki. Miron patrzył na nią, jak delikatnie i pieszczotliwie dotykała roślin, i myślał nieraz, że muszą w tym być jakoweś czary, bo widziało mu się, że zioła i kwiaty odpowiadają na dotyk, poruszają się, muskają wyciągnięte ku nim jasne dłonie. Kiedy Cudka mu pozwalała, sam nurzał z lubością małe rączki w zielonej, wilgotnej gęstwinie, przejęty dumą, bo nikt we wsi nie miał takiego pięknego ogrodu. Nawet jeśli przychodziło suche lato albo wkradał się robak i w całej wsi na grządkach kuliły się marne strąki, rośliny na ich ziemi zawsze wyrastały strzeliste, pysznie kolorowe i pachnące. Mironowi nie raz zdawało się, że rośliny kochają Cudkę i to dla niej rosną takie piękne i duże.
Teraz jednak coś złego działo się i z Cudką, i z ogrodem. Cudka chodziła chmurna i milcząca, ginęła gdzieś na całe dnie, a rośliny za ich domem zrobiły się bledsze i zwiędłe, jakby nagle zabrakło im słońca. Choć Cudka nadal przytulała go, kiedy do niej przychodził, i mierzwiła mu włosy, nie uśmiechała się już i nie słuchała, kiedy opowiadał o nowej kryjówce na skraju lasu czy o olbrzymiej ropusze, którą znalazł u brzegu strumyka, a oczy miała smutne i nieobecne. Dlatego też Miron postanowił, że dziś zostanie w domu. Ciekaw był nowego gościa.
Przeszło już kilka księżyców, jak wiedźmin u nich siedział. Miron nie dziwił się temu. Wiedział od matki, że wiedźmin utrudził się walką z potworem, co siedział w ich kniei, i potrzebował tyćko odpocząć. Miron nigdy nie widział potwora, ale cieszył się, że już go nie ma, bo nim wiedźmin zjechał do wsi i zaradził, matka nie pozwalała mu bawić się poza obejściem. Bał się tylko, że słabość z wiedźmina nie zejdzie, bo spał długo i blady był taki, jak Mirka i Gniewko od młynarza. Mama tłumaczyła mu, że to dlatego, że potwór straszny był i ukrzywdził go bardzo, ale w końcu przyjdzie do siebie. Miron przychodził więc często do siennika i czekał, przyglądając się wiedźminowi z zaciekawieniem. Raz nawet odważył się dotknąć mieczy, co stały pod ścianą chaty, ale matka dojrzała i go pogoniła.
Kiedy wiedźmin w końcu się obudził, Miron był niezdecydowany. Z jednej strony był ciekaw wiedźmina, z drugiej pełen nabożnego podziwu (w końcu wiedźmin zabijał te wszystkie straszne bestie!), a zarazem jeszcze onieśmielony, tym bardziej że dzieciaki ze wsi różne rzeczy o wiedźmakach bajały. Bojan, syn kowala, opowiadał nawet, że wiedźminy podobno jedzą koty i z tego mają kocie ślepia, ale Miron nie całkiem mu wierzył. Wiedźmin, który siedział u nich w domu, był milczący, groźny i tyćko straszny, ale do mamy i Cudki mówił grzecznie. Gębę miał pooraną, ale Mironowi to nie przeszkadzało. Tatko, nim mu się zmarło, miał podobną.
Teraz wiedźmin siedział na skraju łóżka. Na kolanach trzymał przeszytą skórzanymi pasami i nabijaną guzami czerwoną bluzę i zszywał jej połę grubą dratwą. Miron widział kilka dni wcześniej, jak matka szorowała tę bluzę na tarze u brzegu strumienia, a woda spływała z nurtem brązoworóżowymi strugami. Wiedźmin widział, że Miron obserwuje go ze skupieniem zza stołu, ale w żaden sposób na to nie reagował. Czasem tylko marszczył brwi, kiedy ścieg mu się nie udał albo igła nie chciała przejść przez gruby materiał. Miron spojrzał w bok, na ustawione pod ścianą miecze. Zamachał nogami i raz jeszcze spojrzał na wiedźmina.
– Czy to prawda, że jeden miecz macie na potworów, a jeden na ludzi? – zapytał. Wiedźmin spojrzał na niego przelotnie znad swojej roboty.
– Nie – odparł bez żadnego szczególnego wyrazu. – Oba są na potwory, tylko na różne.
Chłopiec wychylił się w przód, opierając policzki na dłoniach.
– Różne to jakie?
– Takie, które nie lubią srebra, i takie, na które wystarczy żelazo.
– A na tego, co siedział u nas w lesie, to dość było żelaza?
– W waszym lesie gniazdował kuroliszek. To drakonid, a na drakonidy potrzeba srebra.
Chłopiec przekrzywił głowę, zmarszczył brwi i nadął w zamyśleniu policzki.
– Co to jest drakonid?
Wiedźmin odłożył igłę i westchnął ciężko. Przez chwilę spoglądał na chłopca, potem zapatrzył się w sufit, pocierając ręką kark.
– Drakonid to trochę jak smok.
Chłopiec uniósł brwi, zafascynowany.
– To w naszym lesie smok siedział?
– Można tak powiedzieć.
– I wyście go zabili?
Wiedźmin wydał z siebie niewyraźny pomruk. Z powrotem zapadła cisza. Chłopiec patrzył na miecze, nad czymś zadumany.
– Tatko też zabijał potwory. Ale takich pięknych mieczów to nie miał – stwierdził w końcu. Wiedźmin nie odpowiedział. Miron raz jeszcze pomachał nogami w powietrzu, zgramolił się z zydelka i nieśmiało, z ociąganiem podszedł do siennika, na którym siedział wiedźmin. Wdrapał się na skrzynię, która stała u wezgłowia, zacisnął ręce na ramie łóżka i oparł na nich brodę.
– Czy to prawda, że wiedźmini jedzą koty? – zapytał poważnie, marszcząc brwi.
Wiedźmin raz jeszcze przeciągnął dratwę przez materiał kurtki, odłożył igłę i spojrzał na chłopca z lekką konsternacją.
– Koty?
– Bojan, od kowala, opowiadał, że jecie koty. I stąd macie takie ślepia.
Wiedźmin długą chwilę patrzył na niego bez słowa.
– Nie odpowiedział w końcu. – Nie stąd.
– Och. – Miron wydawał się zawiedziony. – A porywacie dzieci? Bo Radzim mówił, że...
– Nie. Czasem je zabieramy, ale nie porywamy. – Wiedźmin na chwilę zawiesił głos, zawahał się. - To skomplikowane.
Jego wzrok powędrował ku opartym o ścianę mieczom. Patrzył na nie przez długi czas, nad czymś rozmyślał. W końcu westchnął ciężko i sięgnął z powrotem po igłę. Miron nie przestawał się przyglądać.
– Cudka mówi, że za wiedźminami złe idzie – odezwał się znowu, ciszej, jakby bardziej markotnie niż do tej pory. Wiedźmin nie zareagował. Chłopiec zmarszczył brwi, namyślał się przez chwilę. W końcu dodał: – Ale mnie się widzi, że to nieprawda. Ubiliście przecie potwora. To dobry uczynek.
– Ubiłem potwora, bo za to dostaję zapłatę, dzieciaku. – Wiedźmin spojrzał na chłopca kątem oka i dodał, nie przerywając pracy: – A skoro Cudka tak nie lubi wiedźminów, to się rozeźli, jak zaraz przyjdzie i zobaczy, że tu ze mną siedzisz.
– Cudka się nigdy nie złości. – Chłopiec przekrzywił podejrzliwie głowę. – A skąd wiecie, że przyjdzie?
– Słyszę.
Jakby na potwierdzenie słów wiedźmina drzwi do chaty skrzypnęły i w progu stanęła Cudka z wiklinowym koszem przyciśniętym do piersi. Najpierw spojrzała na chłopca, który na jej widok zlazł ze skrzyni i podbiegł, zarzucając ją potokiem słów, uśmiechnęła się blado i przygarnęła go do siebie. Potem przeniosła wzrok na wiedźmina i uśmiech zwiędł na jej twarzy. W spojrzeniu miała niechęć i obawę, jak za każdym razem, kiedy na niego patrzyła.
Wiedźmin skinął jej głową.
– Dzień dobry – odezwał się cicho. Cudka zacisnęła usta i odwróciła się do niego plecami. Postawiła kosz na stole i w milczeniu zaczęła wyjmować z niego zioła i warzywa. Miron, którego to chłodne powitanie na moment zbiło z tropu, szybko odzyskał werwę, wdrapał się z powrotem na stołek i wrócił do trajkotania. Cudka zdawała się go nie słuchać, krzątała się po chacie spięta i markotna, czasami zatrzymując się w pół kroku i rozglądając wokół ze zmieszaniem i roztargnieniem, jakby zapomniała, co chciała zrobić. Wiedźmin skończył zszywać kurtkę, uniósł ją na wysokość wzroku, wygładził i obejrzał krytycznie. Widocznie zadowolony z efektu, odłożył ją na skrzynię przy łóżku. Potem wsparł łokcie na kolanach i przez długą chwilę w milczeniu przyglądał się chłopcu i dziewczynie. W końcu z grymasem bólu na twarzy podniósł się z siennika i wolno, utykając, zbliżył się do stołu. Cudka podniosła głowę i zerknęła na niego. Mały nożyk, którym obierała warzywa, zadrżał w jej bladej dłoni. Przełknęła ślinę. Wyglądała, jakby miała ochotę cofnąć się o kilka kroków, by przywrócić bezpieczną odległość.
Bliskość wiedźmina, sama nawet jego obecność, wyraźnie wyprowadzała ją z równowagi. Eskel mimo woli zastanawiał się nad przyczyną. Niechęć czy nawet jawna wrogość nie były mu oczywiście obce, nieufność i lęk przed wiedźminami także nie były niczym nadzwyczajnym. Ale w zachowaniu tej dziewczyny było coś innego. Ona patrzyła na niego tak, jakby ciągle się obawiała, że zaraz chwyci za miecz i przystawi jej go do gardła. Eskel nie miał jej tego za złe ani nie czuł się tym zachowaniem szczególnie skrzywdzony. Był raczej zły na siebie, że zaburza tej dziewczynie spokój w jej własnym domu. Chciał wyjechać stąd jak najszybciej, a dopóki nie mógł tego zrobić, starał się przynajmniej nie zwracać na siebie uwagi – niewiele się odzywał, mimo zaproszeń Wszebory nie jadał z nimi przy stole, tylko sam, w kącie chaty, a gdy siły mu na to pozwalały, wychodził na zewnątrz i kuśtykał do stajni, gdzie spędzał czas na oporządzaniu konia i przygotowaniach do drogi. Teraz jednak było coś, czego musiał się dowiedzieć.
– Kiedy mnie tu przynieśli – zaczął cicho, próbując złowić umykające przed nim uparcie spojrzenie Cudki – nie znalazłyście może gdzieś srebrnego medalionu? W kształcie głowy wilka.
Cudka podniosła na niego wzrok, patrzyła przez moment, a potem zacisnęła usta i z powrotem spuściła oczy. Nie odpowiedziała. Zapadła cisza, przerywana tylko chrzęszczeniem nożyka, którym skrobała marchewkę. Wiedźmin patrzył wyczekująco. W końcu odezwał się raz jeszcze, wciąż cicho i spokojnie, ale już nieco bardziej natarczywie:
– Ten medalion jest bardzo ważny. Bez niego nie wrócę na szlak.
Znów odpowiedziało mu uporczywe milczenie. Westchnął, walcząc z rosnącym zniecierpliwieniem, chwycił brzeg stołu i wsparł się na nim. Szwy w udzie ćmiły tępym, drapiącym bólem. Wiedźmin skrzywił się i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
– Rozumiem, jeśli wzięłyście go sobie jako zapłatę za opiekę. – Spróbował raz jeszcze. – Ale jest mi potrzebny. Mogę wam zapłacić.
– Myśmy nie złodzieje – Cienki głos Cudki graniczył z szeptem, ale wyraźnie zabrzmiała w nim uraza. Zmarszczyła się, odłożyła nóż i podeszła do jednej ze skrzyń. Kucnęła przy niej, uchyliła wieko i przez chwilę w niej szperała. W końcu wróciła do stołu. W jej ręce kołysał się na łańcuszku medalion z wilkiem. Spojrzała na wiedźmina niechętnie.
– Wszebora zdjęła go, kiedyś się ciskał w gorączce, bo się bała, że cię łańcuszek zadusi. Schowała i chciała zwrócić, kiedy przyjdziesz do zmysłów. Musi być, że wyszło jej z myśli. - Cudka przetoczyła wisiorek w dłoniach i westchnęła. Wyglądała na smutną i zrezygnowaną. Wiedźmin milczał. Powolnym, niechętnym ruchem wyciągnęła medalion w jego kierunku. Kiedy upuściła łańcuszek na nadstawioną dłoń, medalion zadygotał, a rubinowe oczy wyobrażonego na nim wilka rozbłysły. Spojrzenia wiedźmina i Cudki na moment się spotkały. W oczach dziewczyny, oprócz strachu, było błaganie.
