Miecz na kolanach wiedźmina połyskiwał w blasku ognia. Osełka, którą po nim przesuwał, wydawała miarowe, zgrzytliwe pomruki. Wiedźmin czuł się spokojny; z jakiegoś powodu dźwięki i cierpliwe, monotonne ruchy towarzyszące oporządzaniu broni zawsze uspokajały go i wyciszały. Spokój panował też wokół niego. Odkąd w izbie obok ucichł łagodny, stłumiony śpiew Cudki, którym kołysała Mirona do snu, w chacie zapanowała cisza. Przerywały ją jedynie niskie, dźwięczne odgłosy krzemienia trącego o stal i trzaskanie drewna w palenisku. Gdzieś z daleka dobiegały dziecięce śmiechy i krzyki, kobiece nawoływania na wieczerzę, gwar rozmów i szczekanie psów. Zbliżała się noc, wieś szykowała się na spoczynek.

Wiedźmin odłożył osełkę i uniósł ostrze, przyjrzał mu się uważnie, zważył w dłoni, dotknął kciukiem krawędzi, po czym wsunął miecz do pochwy i oparł o ścianę u stóp siennika. Potem odwrócił się w stronę ognia, zaplótł ramiona na piersi i westchnął głęboko. Broń była sprawna, a jego rany wyglądały coraz lepiej. Wiedział, że już tylko dni dzielą go od powrotu na szlak. Wyczekiwał tej chwili, bo choć wiedział, że zawdzięcza tym kobietom właściwie wszystko, co można zawdzięczać, czuł się w ich domu intruzem. Wiedział, że zakłóca ich spokój i ściąga na nie uwagę pozostałych mieszkańców wsi. Nie ruszał się poza próg domostwa dalej niż do stajni, ale nie mógł pozostać niezauważony. Wieśniacy uwielbiali plotki. Obecność rannego wiedźmina we wsi z pewnością była niecodziennym wydarzeniem. Ranny wiedźmin w domu, w którym nie było żadnego mężczyzny - to była już sensacja, a dla jego gospodyń – utrapienie. Eskel czuł wstyd. Spartaczył robotę, którą mu powierzono – walka z kuroliszkiem była niechlujna, źle przygotowana, pełna głupich błędów, których powinien był bez trudu uniknąć. Eskel wiedział, że gdyby Geralt i Lambert zobaczyli, jak urządziło go byle smoczydło, zatchnęliby się obaj ze śmiechu, a potem nie daliby mu żyć. No i były jeszcze te kobiety – dziwne, skryte, uparte kobiety, które, choć nie miały w tym żadnego zysku, leczyły go, karmiły, dawały dach nad głową, ryzykując przy tym nie tylko dobre imię, ale też, przypuszczalnie, bezpieczeństwo. Eskel domyślał się, że w tym domu kryła się tajemnica, której jego obecność zagrażała. Nie chciał ich narażać. Cokolwiek skrywały, nie miało to dla niego znaczenia. Liczyło się to, że mu pomogły. To także na swój sposób kłuło jego dumę. Nieczęsto bywał zmuszony do zdawania się na czyjąś łaskę. Tym bardziej na łaskę kobiety. Geralt pewnie na jego miejscu niewiele by sobie robił z wiedźmińskiej godności i honoru. Zrobiłby z tej sytuacji przyjemny użytek. On nie był jak Geralt. Nie mógł być z wielu względów. Być może najlepszym sposobem, by odpłacić za przysługę, myślał, było to, by po prostu zwrócić tej rodzinie spokój i monotonię zwykłego codziennego życia, bez grasujących w lesie potworów i wykrwawiających się na progu wiedźminów.

Odwrócił się od ognia, obejrzał się w stronę drzwi. Z ponurych myśli wyrwał go odgłos zbliżających się do chaty kroków – lekkich, a więc kobiecych, ale szybkich i zamaszystych, stawianych z impetem. Chwilę potem drzwi skrzypnęły i do izby weszła Wszebora. Skinął jej głową na powitanie, a ona odwzajemniła pozdrowienie, ale nieuważnie, w roztargnieniu, bez słowa. Milcząc, przeszła obok niego i nieco zbyt zamaszyście rzuciła na stół dwa dzikie króliki, ustrzelone czysto przez łby. Potem zwróciła się ku ustawionej obok paleniska miednicy. Klęknęła przy niej, nabrała w stulone dłonie wody i obmyła twarz. Zamarła tak na krótką chwilę, z mokrymi dłońmi przyciśniętymi do zamkniętych powiek, potem westchnęła ciężko – wiedźmin nie potrafił rozszyfrować, czy z irytacją, czy ze znużeniem, czy z jednym i drugim - odgarnęła za uszy wilgotne kosmyki włosów i wyprostowała się. Spojrzała na wiedźmina, i choć między ściągniętymi brwiami wciąż miała drobną zmarszczkę, a ramiona sztywne, kiedy się odezwała, jej niski, chrypliwy głos był spokojny:

– Pijesz, wiedźminie? Albo to może cech wam zabrania?

Eskel uniósł nieznacznie brwi, odchrząknął. Nie było to pytanie, którego się spodziewał.

– Czasami. Ale dawno nie było okazji – mruknął wymijająco.

Wszebora spojrzała na niego z ukosa, bez uśmiechu. Zmarszczyła brwi – wydawało mu się, że ze zniecierpliwieniem.

– Jaka okazja dla wiedźmina dobra do picia? – zapytała tonem, w którym lekko wybrzmiało wyzwanie. – Musi być, że jakowaś specjalna?

Eskel wzruszył ramionami.

– Nie powiedziałbym, że specjalna. Jak zjedziemy z braćmi do Kaer Morhen – do naszej siedziby – to zazwyczaj kończy się chlaniem. – Zrobił pauzę, zamyślił się na moment, skrzywił się do wspomnień. - I kończy się źle - dodał ponuro.

Wszebora spojrzała na niego przez ramię znad skrzyni, nad którą się właśnie schyliła. Wyglądała, jakby chciała zapytać o szczegóły, ale w końcu tylko nieznacznie uniosła brwi i z powrotem zajęła się zawartością kufra. Kiedy się wyprostowała, w jednej ręce trzymała duży, opleciony wikliną gąsior, a w drugiej dwa wyszczerbione drewniane kufle. Postawiła to wszystko na stole, odkorkowała butelkę, w izbie zapachniało intensywnie alkoholem i owocami. Napełniła oba kubki po brzegi intensywnie rubinowym trunkiem i spojrzała wyczekująco na wiedźmina.

Eskel zaplótł ramiona na piersi, potem je rozplótł, potarł kark ręką, westchnął i skrzywił się ze znużeniem.

– To nie jest dobry pomysł – mruknął posępnie.

Wszebora nie wydawała się poruszona jego protestem. Usiadła za stołem, przysunęła sobie jeden kufel, a drugi postawiła naprzeciw. Patrząc mu w oczy, podwinęła najpierw jeden rękaw koszuli, potem drugi. Wsparła łokcie na blacie. Kiedy wiedźmin nie ruszył się z miejsca, upiła łyk ze swojego kufla, otarła wargi wierzchem dłoni i oświadczyła nisko, chrypliwie:

– Jeśli trzeba ci okazji, wiedźminie, to mam w myśli całkiem zacną. Tyś żyw, a bestia z naszej kniei nieżywa.

Wiedźmin czuł na sobie jej przenikliwe, wyczekujące spojrzenie. Przez chwilę patrzył w ogień, rozważając, co powiedzieć. Nieszczególnie podobał mu się ten pomysł na spędzenie wieczoru. Z doświadczenia wiedział, że alkohol, zwłaszcza wiejski samogon, prowadzi do bałaganu i problemów, ale uznał, że jeśli odmówi, uchybi gościnności. Tej zaś i tak już wystarczająco nadużył. Ostatecznie, myślał ze zrezygnowaniem, rzeczywiście dawno nie pił niczego mocniejszego. Geralt obiecał mu co prawda butelkę mahakamskiego spirytusu za wygraną w konnym wyścigu, ale czort wiedział, kiedy się znowu zobaczą. Tym bardziej że, jak słyszał, Geralt zaczął ostatnio przedkładać wina z Toussaint nad bimber.

Eskel przysunął sobie zydel i usiadł, podniósł kufel, skinął Wszeborze i upił kilka łyków. Napitek był mocny, tak jak się spodziewał. Był też smaczny. Porzeczki, jeżyny i inne leśne owoce zostawiły przyjemną, cierpko-słodką nutę na języku. Wszebora obserwowała jego reakcję, więc skinął z aprobatą i upił jeszcze trochę. Uśmiechnęła się lekko, z satysfakcją, także przechyliła swój kufel i zapatrzyła się w płonący w palenisku ogień. Przez długą chwilę siedzieli w ciszy, ale wiedźminowi to milczenie nie przeszkadzało.

Pił i przypatrywał się Wszeborze. Wciąż była chmurna, pogrążona w myślach na tyle, by nie zauważać jego spojrzenia. Siedziała lekko zgarbiona, rozluźniona, obejmując kufel obiema dłońmi, ze wzrokiem wbitym w ogień i tą drobną, pojedynczą zmarszczką między brwiami. Wiedźmin przyglądał się jej niespiesznie, bez natarczywości, wynajdując szczegóły, których dotąd nie miał okazji zauważyć.

Miała wiele blizn. Oprócz tych, które spostrzegł, widząc ją po raz pierwszy, było wiele innych, mniejszych i większych, o różnych kształtach i odmiennych barwach. Wynajdywał je i obserwował z zawodową ciekawością. Trzy jasne, cienkie linie powyżej obojczyka, wychylające się dyskretnie spod sznurowania koszuli, wyglądały na pamiątkę po pazurach wilka albo dużego dzikiego psa. Sytuacja musiała być niebezpieczna, pomyślał. Musiała upaść na plecy, by wilk mógł zranić ją w takim miejscu. Różowawa, półokrągła blizna tuż nad lewym nadgarstkiem mogła być śladem po tej samej walce. Wyobraził sobie, jak jedną ręką kobieta osłania gardło i twarz, a drugą wyszarpuje sztylet i wraża go w trzewia zwierzęcia. Wiele razy ratował różnych nieszczęsnych rycerzyków z takich opałów.

Dwie wypukłe, równoległe blizny w kształcie półksiężyców na wierzchu jej dłoni wydawały się dziełem dużego kota, rysia, może żbika. Były też inne: pajęczyny drobnych, jasnych śladów na dłoniach i przedramionach; sinoróżowa pręga na szyi, przysłonięta częściowo puklem jasnych włosów; obłe kikuty w miejscu, gdzie powinien być jej serdeczny i mały palec.

Nie była brzydka. Blizny nadawały jej szorstkości, która dziwnie kontrastowała z dziewczęcym wdziękiem puszystych, opadających na czoło fal i miękkich rysów. Tak jak wiele kobiet, które dużo czasu spędzają na słońcu i wietrze, cerę miała rumianą i śniadą, pocętkowana drobnymi, jasnymi piegami. Jednak tym, co najbardziej przykuwało jego uwagę, były oczy – duże i jasne, patrzące świdrująco i przenikliwie, teraz zmrużone i zamyślone. Te oczy wracały raz po raz w jego sennych majakach, pełnych krwi i zawodzących bestii, błyszczały w mroku jasno i niepokojąco jak dwie samotne latarnie.

Wiedźmin wychylił kufel do dna i odstawił go na stół. Na ten dźwięk Wszebora ocknęła się z zamyślenia i sięgnęła po gąsior, by ponownie napełnić oba kubki. Upiła kilka łyków, westchnęła, odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.

– Niedługo stąd odejdziesz, wiedźminie – ni to zapytała, ni oświadczyła, ale w jej głosie nie było wrogości. Alkohol nieco wygładził zmarszczkę między jej brwiami, zaokrąglił ściągnięte do tej pory ramiona.

– Tak – mruknął. – Sprawiłem już dość kłopotów.

Patrzyła na niego długą chwilę, muskając opuszkami palców wyszczerbiony brzeg kufla. W końcu parsknęła i lekko się uśmiechnęła.

– Owszem. Ale nie żałuję, żem cię z tej kniei zabrała.

– Nadal nie wiem, dlaczego to zrobiłaś. – Teraz to on patrzył na nią przenikliwie, ale nie wydawała się speszona. Odwzajemniała jego spojrzenie z wciąż tym samym, drobnym, przekornym uśmiechem.

– Powiedziałam ci, kiedyś pierwszy raz o to pytał. Wieś ci zawdzięcza spokój, to i należało się pomóc.

Eskel zmarszczył brwi.

– Daruj, ale jakoś nie wierzę w bezinteresowną troskę. – Upił łyk, odstawił kufel na blat i dodał: – W ogóle nie bardzo wierzę w ludzką przyzwoitość.

Wszebora pochyliła się lekko w przód i wsparła podbródek na splecionych dłoniach.

– Coś mi się widzi, że nie wiodło ci się z ludźmi, wiedźminie.

Spojrzał na nią wymownie i raz jeszcze przechylił kufel. Uśmiechnęła się.

– Zwykła rzecz, że ludzie parszywi – stwierdziła obojętnie. – Może dlatego ci pomogłam. Na przekór tej parszywości.

Znów na długą chwilę oboje zamilkli. Wiedźmin wyłowił wzrokiem z półmroku oparty o ścianę łuk. W jego kształcie widać było mistrzowską finezję. Nie biorąc go do ręki, wiedźmin nie mógł ocenić na pewno, ale drewno wyglądało na jałowiec, więc musiał być giętki i wytrzymały. Porządna broń. Wiedźmin pomyślał o dzikich królikach ze strzałami w łebkach, które Wszebora przyniosła wcześniej do chaty, i o bliznach, które tak gęsto znaczyły jej skórę. Przeniósł na nią spojrzenie.

– Po śmierci twojego męża... – zaczął powoli. Wszebora patrzyła na niego wyczekująco i niewzruszenie. – Czemu akurat polowanie?

Nie wyglądała na zakłopotaną tym pytaniem. Nie odwróciła wzroku. Przez chwilę milczała, podniosła kufel do ust, wypiła do dna i otarła wargi wierzchem dłoni. Potem westchnęła, zagarniając za ucho kędzierzawy pukiel jasnych włosów.

– Niespieszno mi było do wtórego ożenku – stwierdziła powoli, z namysłem ważąc słowa. – Wiedziałam, że jak wejdzie w dom nowy chłop, to i brzemienna będę szybko, a na Mirona ciężka dola przyjdzie. – Urwała na moment, wsparła brodę na splecionych dłoniach, zapatrzyła się w dogasający ogień. – Zresztą mnie po prawdzie lepiej samojednej, ale o dzieciaka i chatę zadbać trzeba, żeby było co do garnka włożyć, jak mrozy najdą. To i wzięłam łuk.

Wiedźmin sięgnął po gąsior i w milczeniu nalał do obu kufli. Wszebora oderwała wzrok od płomieni, skinęła w podziękowaniu głową i sięgnęła po swój kubek. Napili się. Teraz także Eskel wsparł się łokciami o blat.

– A Cudka?

Wszebora spojrzała na niego i uniosła lekko brwi.

– Co z nią? – zapytała.

– Mówiłaś o Mironie. Że gdybyś wyszła znowu za mąż, byłoby mu ciężko. A co z Cudką?

– Cudka nie jest moja. – Wszebora splotła dłonie, wsparła na nich brodę i zapatrzyła się w jakiś punkt za głową wiedźmina. – To córa mojego brata. Zabrała go zaraza, nim mała dobrze od ziemi odrosła, to i wzięliśmy ją pod dach.

– Nie miała matki?

Wszebora wyprostowała się, podniosła kufel. Spojrzenie miała ciężkie, nieobecne.

– Tak po prawdzie, to nie wiem, kim była jej matula ani jaki jej los. Jaryło wrócił któregoś razu do wsi z dzieciakiem na ręku i strasznie się jątrzył, kiedym go pytała, skąd go wziął. Więc w końcu przestałam pytać.

Wiedźmin skinął głową. Wszebora znów wsparła się łokciami na blacie, przekrzywiła lekko głowę i zmrużyła oczy, patrząc na niego.

– A co z tobą, wiedźminie? – zapytała niskim, chrypliwym głosem.

– Co ze mną? – powtórzył. Uśmiechnęła się tym drobnym, cierpkim uśmiechem, który mógł oznaczać wszystko i nic.

– Dlaczego zacząłeś polować?

Teraz to on się uśmiechnął – krzywo, ponuro. Pociągnął długi łyk z kufla.

– Nie było żadnego „dlaczego". Nie wybrałem sobie fachu.

– A gdybyś mógł? – Patrzyła na niego uważnie, ale nie natarczywie. Wsparła policzek na dłoni. Eskel zmarszczył się, nagle zirytowany.

– Nie wiem, co by było, gdybym mógł – mruknął. – Robię to, do czego mnie wytrenowano, zabijam potwory w brudzie, krwi i smrodzie, za marną monetę i bez wdzięczności.

Po zmarszczce, która pojawiła się między brwiami Wszebory, zorientował się, że powiedział to głośniej, bardziej opryskliwie, niż zamierzał. Upił łyk bimbru, pokręcił lekko głową i dodał bezbarwnym tonem:

– Jakby te śpiewające dupki wiedziały, jak naprawdę wygląda dola wiedźmina, byłoby znacznie mniej ballad.

Wszebora parsknęła, uśmiechnęła się szerzej, uniosła znacząco brwi.

– Gdyby śpiewali o tym, jak wygląda życie – nie tam zaraz twoje, wiedźminie – ludzie goniliby ich z kijami, zamiast klaskać – stwierdziła, unosząc kufel do ust.

Wiedźmin zapatrzył się na swoje miecze.

– Chyba że jest się Białym Wilkiem, to akurat materiał na legendę – mruknął bardziej do siebie niż do niej. Wszebora spojrzała na niego przenikliwie.

– Dużo zgryzoty w sobie dusisz, wiedźminie.

Eskel westchnął, potarł oczy dłonią, potem ścisnął mostek nosa palcami.

– Wybacz. Jestem po prostu... zmęczony.

Wszebora skinęła głową, nie skomentowała. Podniosła gąsior, potrząsnęła nim i zmarszczyła brwi. Podniosła się zza stołu, podeszła do tej samej skrzyni, co wcześniej, i przez chwilę w niej szperała. Towarzyszyło temu stłumione brzękanie i stukanie. Kiedy się wyprostowała, miała zadowoloną minę, a w ręce pękatą butelkę z ciemnego szkła. Postawiła ją na stole.

– To chyba wino owocowe – stwierdziła, wyciągając korek.

Kiedy usiadła z powrotem, zaplatając ramiona przed sobą na blacie, Eskel zapytał:

– Na co byłaś taka wściekła? Kiedy wróciłaś.

Wszebora zacisnęła usta. Spojrzenie, które rzuciła wiedźminowi, miało w sobie dziwną mieszankę zaciętości i znużenia.

– Na starszego wsi – mruknęła. – Nie w smak mu, że cię goszczę. Twierdzi, że brak tu chłopa.

– A nie brak?

Wszebora spojrzała na niego spode łba, ale zaraz potem parsknęła i trochę się rozchmurzyła.

– Kobita takoż łacno zarządzi obejściem, jako i chłop. Jeśli tu jakiego brakuje, to nie dla tej przyczyny, bym nie umiała zadbać o to, co moje.

Eskel upił łyk z kufla i dźwignął się zza stołu. Kiedy wstał, uświadomił sobie, że wypity alkohol zaczął już na niego działać. Wszystko chybotało się łagodnie, kiedy szedł przez izbę w stronę tylnych drzwi, kroki miał miękkie i rozkołysane, w uszach lekki szum. Zimne nocne powietrze nieco go otrzeźwiło. Ulżył potrzebie i odetchnął głęboko. Spojrzał w stronę wsi, która była cicha i czarna. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Świerszcze szumiały głośno w pobliskich łąkach.

Kiedy wrócił do izby, Wszebory nie było. Usiadł ciężko za stołem, wychylił to, co jeszcze było w jego kuflu, i stanowczo przykazał sobie, że na tym koniec. Drzwi od sąsiedniej izby skrzypnęły, Wszebora ostrożnie zamknęła je za sobą i zbliżyła się do stołu. Wiedźmin przyglądał się jej, kiedy szła, i uznał, że na nią także samogon podziałał. Poruszała się bardziej swobodnie niż zazwyczaj, łagodnymi, pozbawionymi pośpiechu ruchami. Wiedźmin mimo woli prześlizgnął się spojrzeniem po biodrach, które też były bardziej rozkołysane niż na co dzień.

Kiedy usiadła, zobaczył, że policzki ma zarumienione, a jej oczy, choć nadal patrzyły na niego bystro, były nieco szkliste. Przełknął ślinę i nieco odsunął od siebie kufel. Wszebora wsparła brodę na dłoni i zapatrzyła się na niego.

– Masz już dość, wiedźminie? – zapytała chrapliwie. Miała spierzchnięte wargi. Kiedy wspierała się tak, półleżąc, na blacie, nie mógł nie zauważyć, że sznurowanie jej koszuli się rozluźniło. Między piersiami miała drobne, perłowe kropelki potu.

Eskel odchrząknął.

– Chyba pójdę już spać. Jutro przygotuję resztę rzeczy na podróż.

Podnosił się już zza stołu, kiedy Wszebora powiedziała cicho:

– Chyba dawno nie miałeś kobiety, wiedźminie. – Nie zabrzmiało to filuternie, ale nie wydawało się też, by chciała go wydrwić czy zbesztać za zaglądanie jej w dekolt. Po prostu dość obojętnie to stwierdziła. Eskel usiadł z powrotem i skrzywił się.

– Bardzo dawno.

– Dlaczego?

Rzucił jej wymowne spojrzenie, ale ona nadal patrzyła na niego wyczekująco, więc westchnął i zniecierpliwionym, ostrym gestem wskazał na swoją twarz.

– Nie zwróciłaś uwagi, co mam na gębie? Kiedy się wygląda jak kawał poszarpanego mięsa, kobiety raczej nie ustawiają się w kolejce. – Urwał, zmarszczył się. – Chyba że odpowiednio się zapłaci. Tyle że wiedźmini zwykle nie narzekają na zbyt ciężkie mieszki.

Wszebora przez chwilę milczała, jakby rozważając jego słowa. Jej spojrzenie wędrowało po jego bliznach, niespiesznie, uważnie. Eskel czuł się nieswojo.

– Użalasz się nad sobą, wiedźminie – stwierdziła w końcu cicho, ze spokojem. Spojrzał na nią spode łba, ale blizny na jej ramionach i twarzy ostudziły jego irytację. Nagle poczuł się zawstydzony, jakby niechcący ją obraził. Czuł na sobie jej spojrzenie. Cisza nagle zgęstniała.

– Twierdzisz, że kobiety nie patrzą na wygląd? – zapytał w końcu i choć silił się na ironię, słowa i tak wybrzmiały szorstko, z urazą, którą wolałby ukryć. Nie patrzył wprost na nią, ale widział, że się uśmiechnęła.

– Patrzą, a i owszem. Ale nie każda patrzy tak, jak ci się zdaje.

– A ty co widzisz?

Wyprostowała się nieco i przekrzywiła głowę.

– Widzę chłopa jak każdego, wiedźminie, nie schlebiaj sobie – stwierdziła, a w jej głosie zadźwięczało leciutko rozbawienie. – Reszta to tylko twój fach. Gdybyś był kowalem, miałbyś czerwone kułaki, a gdybyś był zielarzem, nosiłbyś garba na grzbiecie, ale jesteś wiedźminem, to i przypadły ci blizny. Nie czyni to z ciebie potwora.

Eskel patrzył na nią bez słowa przez długą chwilę, chmurny, nieprzekonany. Przyglądała mu się spokojnie, bawiąc się wyszczerbioną krawędzią kufla. W końcu uniosła go do ust, kilkoma dużymi łykami upiła do końca, otarła wargi wierzchem dłoni. Nie spuszczając oczu z wiedźmina, podniosła się ze swojego stołka, okrążyła stół, przysiadła na brzegu blatu. Przekrzywiła lekko głowę i spuściła oczy. Podążył za jej spojrzeniem i zobaczył, że dłoń, którą wsparła na krawędzi stołu, niemal styka się z jego własną. Powolnym, nieznacznym ruchem sięgnęła ku niemu, musnęła opuszkami palców kant jego dłoni, nadgarstek, a potem przedramię. Poczuł, że skóra cierpnie mu pod tym delikatnym, ciekawskim dotykiem, swędzi i pulsuje, jakby ktoś przeciągnął po niej wiecheć parzącej rośliny. Krew uderzyła mu do głowy. Wyprostował się na swoim zydlu. Zamierzał się odsunąć, powiedzieć coś chłodnego i obojętnego, co ostudzi atmosferę i wytrąci ich oboje z upojenia. Wszebora miała jednak inne plany. Nachyliła się ku niemu, poczuł na twarzy jej gorący, pachnący alkoholem oddech, a potem jej usta na swoich. Kiedy przesunęła delikatnie językiem po jego wardze, pulsowanie w uszach wzmogło się do łomotu. Tak dawno nie miał kobiety – zdecydowanie zbyt dawno. Nie był jednak na to wystarczająco pijany. Oderwał się od niej, zdyszany, jakby nie miał stu dwudziestu lat na karku, tylko piętnaście, chwycił ją za ramię, spróbował poszukać wzrokiem jej oczu.

– Wszebora... – zaczął szorstko. Odsunęła się nieco, niecierpliwym gestem odgarnęła z czoła zlepiony potem kosmyk włosów. Uciszyła go zduszonym syknięciem. Oczy, które patrzyły na niego z bardzo bliska, były zmrużone i błyszczące. Jedną dłonią objęła go za kark, drugą przykryła blizny na jego policzku, delikatnie musnęła je opuszkami palców. Przeszedł go dreszcz. Wszebora przysunęła się jeszcze bliżej, tak że niemal stykali się czołami.

– Przestań się nad sobą użalać, wiedźminie – szepnęła chrapliwie, wciąż gładząc palcami jego blizny. Kciuk przesunęła na jego wargę, na to miejsce, w którym jedna z blizn szarpała ją w górę. Jej dotyk był miękki, delikatny jak pieszczota. – Żadne z ciebie monstrum. Chodź do mnie. – Przymknęła powieki, zbliżyła usta do jego ust. – Chodź – ponagliła szeptem, a on w końcu usłuchał. Objął ją i przyciągnął do siebie, wsunął ręce pod jej koszulę, objął miękkie piersi i ścisnął. Zamruczała nisko, zadowolona, i odwdzięczyła się lekkimi, kołyszącymi ruchami bioder. Objął ją w pasie, chcąc przyciągnąć jak najbliżej do siebie, ale niespodziewanie wparła mu ręce w pierś i się odsunęła. Puścił ją, zdyszany i zdezorientowany. Patrzył, jak się podnosi, i myślał bezładnie, że musiała się zniechęcić, rozmyślić, ale ona tylko zrobiła kilka rozkołysanych kroków w tył. Nie spuszczając z niego wzroku, uśmiechnęła się leciutko i sięgnęła do rzemyka koszuli. Rozsznurowała ją powoli i spokojnie, a potem ściągnęła przez głowę. Jej piersi zakołysały się, stwardniałe od nagłego chłodu, kiedy się schyliła, by zsunąć spodnie. Ściągnęła je do kostek i stanęła przed nim zupełnie naga.

Czerwony blask niemal wygasłego ognia sączył się z paleniska za jej plecami, nadając jej kształtom zatartej miękkości. Eskel wędrował wzrokiem po jej ciele, a ona pozwalała mu patrzeć. Niczego nie zasłaniała ani nie uciekała wzrokiem, stała przed nim ze swobodą i naturalnością, niemającą w sobie nic z zuchwałej frywolności prostytutek, ani z lubieżnej zmysłowości czarodziejek. Piersi miała miękkie, ale nieco wiotkie, doświadczone karmieniem. Miękki brzuch znaczyły białawe rozstępy. Na ramionach i piersi odnalazł jeszcze kilka blizn, które dotąd przykrywała koszula. Na łonie miała delikatny, jasny puch.

Podobało mu się to, co widział. Sięgnął do rzemyka własnej koszuli i rozluźnił go gestem, który był jednocześnie niezdarny i zbyt gwałtowny. Wszebora patrzyła na niego spokojnie i cierpliwie. Potem ściągnął spodnie i zrobił krok naprzód, przygarnął ją do siebie i pocałował, najpierw natarczywie, potem łagodniej i bardziej niespiesznie. Kiedy przeniósł pocałunki na szyję, zaczął odkrywać jej zapachy. Jasne, miękkie włosy pachniały leśnie i ziołowo, igliwiem, może rozmarynem. Niżej znalazł słony zapach potu i cierpką lawendę, którą pewnie przekładała ubrania. Były tam też zapachy wilgotnej ziemi i palonego drewna, i wytartej skóry. W końcu, kiedy przed nią klęknął, znalazł zapach, którego szukał – cierpką woń jej podniecenia.

Jęknęła nisko i chrapliwie, kiedy jej dotknął, wsparła się rękami o ramę łóżka. Kiedy się podniósł, pocałowała go rozwlekle, wsunęła mu język do ust, a jej ręka wślizgnęła się między jego uda. Pieściła go niespiesznie, a on, jedną ręką trzymając ją przy sobie, drugą ściskał krągły pośladek, co wydobywało z jej piersi wibrujące pomruki. Kiedy przenieśli się na łóżko, objęła go nogami, a on mocno, przygniatająco chwycił ją za biodro. Zaczęli się poruszać w spokojnym, rozkołysanym tempie, a wypity alkohol sprawił, że cała izba zdawała się chwiać w rytm ich ruchów. Jasne oczy Wszebory błyszczały do niego w ciepłym, dusznym półmroku, czuł na piersi jej parzący oddech. Kiedy przycisnęła się do niego, zesztywniała i wyprężona, odgarnął jej z czoła splątany kosmyk włosów i wycisnął na skroni wilgotny pocałunek. Potem sam zacisnął powieki i znieruchomiał, zsunął się z niej i położył się obok. Leżał na plecach, zapatrzony w czerwonawą w świetle ognia powałę, i słuchał bicia jej serca, które z każdym uderzeniem robiło się coraz spokojniejsze, coraz bardziej ospałe. Milczeli. Wszebora obróciła się w jego stronę i niespiesznie wyciągnęła rękę. Wodziła palcami po jego ramieniu i piersi, a on czuł się pod tym dotykiem spokojny i rozluźniony. Przymknął powieki. Powietrze było słone i ciężkie, pachniało dogasającym ogniem, wilczymi skórami, potem i czymś jeszcze – czymś cierpkim, ziemistym. Obrócił powoli głowę, wcisnął nos w jasne włosy rozrzucone na jego ramieniu. Pachniało nią. Podobał mu się ten zapach.

– Widzisz, wiedźminie... – usłyszał jej rozleniwiony, matowy głos. Uniosła nieco głowę, by na niego spojrzeć. – Jeśli do czego brakuje tu chłopa, to nie do gospodarzenia, tylko właśnie do tego.

Poczuł, że mimowolnie się uśmiecha. Szrama na ustach szarpnęła jak zawsze. Przygarnął Wszeborę bliżej.

Kiedy się obudził, wpadające przez okna światło było blade i zimne, a przedmioty wydawały się pozbawione koloru. Mrugając, by odegnać sen, obrócił się na bok i poszukał wzrokiem Wszebory. Siedziała na brzegu łóżka, tyłem do niego, sznurując buty. Na dźwięk skrzypiącego łóżka wyprostowała się i spojrzała na niego przez ramię.

– Śpij jeszcze, wiedźminie – powiedziała cicho. – Dopiero świta.

Eskel potarł twarz ręką i podniósł się.

– Co robisz? – zapytał, patrząc, jak odgarnia jasne włosy do tyłu i splata je w węzeł, a potem wstaje i zapina haftki skórzanej, nabijanej guzami bluzy.

Spojrzała na niego przelotnie, nie przestając krzątać się po izbie. Z jednej ze skrzyń wyciągnęła dwa duże jutowe worki i ustawiła je obok drzwi. Wzięła łuk i zawiesiła go sobie na ramieniu.

– Mus mi jechać na targ do inszej wsi. Mam trochę skór i suszonego mięsa do sprzedania.

Wiedźmin skinął głową. Usiadł na brzegu łóżka i rozejrzał się za ubraniem. Kiedy wciągał na grzbiet koszulę, Wszebora, która stała już przy drzwiach z łukiem i workami na ramieniu, przystanęła i spojrzała na niego raz jeszcze.

– Jak pójdzie wszystko jak trza, będę nazad o zmroku. Zastanę cię jeszcze, wiedźminie?

– Pozbieram swoje graty i ruszam na szlak. Dość już czasu miałyście mnie na głowie.

Wszebora skinęła głową.

– A więc to pożegnanie – stwierdziła spokojnie. Podeszła do niego, położyła mu dłoń na karku i łagodnie pociągnęła w dół, by musnąć wargami jego policzek. Gorący oddech załaskotał wrażliwą skórę na brzegach szram. Eskel nie bardzo wiedział, jak ma na to odpowiedzieć, jak zareagować, co zrobić z rękami. Odwykł od sytuacji, w których pożegnanie z kobietą nie oznaczało sięgnięcia do mieszka. Wspomnienie ostatniej nocy – ciepłe, intymne – mrowiło go jeszcze na skórze i wargach. Jakaś jego część nie chciała pozwolić jej wyjechać. Chciał wziąć ją na ręce, zanieść z powrotem do łóżka, przykryć wilczymi skórami i pogrążyć się z powrotem w ospałym, dusznym cieple, ale wiedział, że nie mogą tego zrobić. Ona także z pewnością to wiedziała i dlatego uchroniła go od niezręczności. Cofnęła się o krok, uśmiechnęła lekko i rzuciła tym swoim wibrującym, chrapliwym głosem:

– Bądź zdrów, wiedźminie.

A potem odwróciła się, poprawiła worki na ramieniu i wyszła, zostawiając po sobie cierpki, ziemisty zapach rozmarynu i lawendy.