"Im dalej w las, tym więcej smrodu" – pomyślał wiedźmin z przekąsem, przedzierając się przez niskie, splątane krzaki jeżyn i gęste zarośla. Im dalej zostawiał za sobą nasłoneczniony trakt, tym bardziej las wokół niego gęstniał, stawał się ciemny i opustoszały. Wraz z mrokiem i ciszą narastał odór. Gęste, gryzące opary snuły się nad błotnistą ściółką jak mgła, drapiąc wiedźmina w gardle i piekąc go w oczy. Las był pogrążony w martwym bezruchu i cuchnął zgnilizną i siarką. Eskel pomyślał, że tym razem przynajmniej nie musi wysilać się z tropieniem. Wystarczyło brnąć coraz głębiej w ten zawiesisty fetor, aż do jego źródła. Wiedźmin odgarnął strzępiaste, wyblakłe liście paproci i przestąpił nad gnijącym zwalonym drzewem. Jego but zapadł się z mokrym cmoknięciem w rozmiękłą ściółkę. Pomimo silnej potrzeby, by jak najszybciej wydostać się z tego śmierdzącego bagna i wrócić na świeże powietrze i słońce, wiedźmin przystanął. Na pniu drzewa, na który właśnie patrzył, w bladej smudze światła rysował się brunatno czerwony odcisk dłoni. Wiedźmin przyjrzał mu się, mrużąc oczy, a w jego myślach przelotnie błysnęło wspomnienie. Wsparł się o to drzewo po walce, próbując wrócić do konia, i trzymał się go długo, kurczowo, bo wiedział, że jeśli upadnie raz jeszcze, to już nie wstanie, zapadnie się w zimne, śliskie błoto, umrze, a potem zgnije, bo nie było w tym przeklętym lesie niczego żywego, co mogłoby chociaż ogryźć jego kości. Wiedźmin zmarszczył się ponuro i ruszył dalej przed siebie. Nie upadł już wtedy ani razu, póki nie zobaczył między drzewami traktu.

Smród stawał się nie do wytrzymania, wiedźmin wiedział więc, że jest już blisko. Nie słyszał wokół siebie nic – wszechogarniająca cisza była głucha i przytłaczająca. Las wydawał się wymarły. Wszystko, co było w nim żywe, umknęło przed zgniłym odorem trucizny. Wiedźmin był sam.

Rozgarnął ostatnie zarośla i znalazł to, czego szukał. Zrobił jeszcze kilka kroków i przystanął. Przed nim na ściółce rozpościerało się powykręcane, zwaliste cielsko kuroliszka. Marszcząc chmurnie brwi, wiedźmin przyjrzał się uważnie i niespiesznie monstrualnemu truchłu. Na dłużej zatrzymywał spojrzenie w tych miejscach, gdzie zewłok bestii był rozpłatany albo przerżnięty, śledził na nim ślady po własnych mieczach. Nie pamiętał z tej walki zbyt wiele – tylko chaotyczne, rozmigotane urywki, dopiero teraz mógł więc ocenić, jak się w niej spisał. Skrzywił się i pokręcił głową, zirytowany. Cięcia były niechlujne, zbyt płytkie, nie dość precyzyjne. Powinien był użyć oleju, celować od razu w arterie. To, że udało mu się ostatecznie wytoczyć potworowi flaki, było w dużej mierze szczęśliwym trafem.

Wiedźmin potrząsnął głową, wyjął zza paska mały, świeżo naostrzony sztylet. Kucnął przy truchle, wraził ostrze w martwą gardziel i szarpnął.

Kiedy wyszedł z powrotem na nagrzaną popołudniowym słońcem drogę, wlokąc za sobą na sznurze oderżnięty łeb kuroliszka, uwiązany do pnia Wojsiłek zatupał, parsknął na jego widok. Eskel poklepał go po szyi.

– Uwierz, że ja też wolałbym wozić na tobie przyjemniejsze rzeczy niż nadgnite łby – mruknął kwaśno. – Ale jest, jak jest, więc nie narzekaj.

Umocowawszy zdobycz na zadzie konia, Eskel chwycił go za uzdę i poprowadził w kierunku wsi, której strzechy czerwieniły się w zachodzącym słońcu. Był w ponurym nastroju. Rana w nodze wciąż jeszcze się nie zagoiła, i choć szedł powoli, starając się ją oszczędzać, przy każdym kroku pulsowała tępym, drażniącym bólem. Nim dotarł do opłotka wsi, słońce niemal już zaszło, gwar cichł, wieś pustoszała i spokojniała. Mimo to, gdy wiedźmin przechodził między chatami, napotykał wieśniaków, którzy odrywali się od swoich zajęć i w milczeniu wlepiali w niego oczy. Niektórzy spoglądali ciekawie, poszeptując do siebie nawzajem, inni patrzyli nieufnie, spode łba. Jakiś stary człowiek siedzący na ławce przed chatą splunął na jego widok, a rumiana kobieta w czepku na głowie, widząc go, zagoniła do środka dwoje umorusanych dzieci i zatrzasnęła drzwi. Na widok ociekającego zielonkawą juchą łba bestii, kołyszącego się na sznurze u siodła, rozległo się parę stłumionych westchnień i przekleństw. Wiedźmin szedł, nie zwracając na to wszystko uwagi, znużony i chmurny. Nie obchodziły go strach i nienawiść tych wszystkich ludzi. Chciał tylko dostać zapłatę za wykonaną robotę.

Przystanął przed jedną z chat, zarzucił lejce na sztachetę płotu i ściągnął oderżnięty łeb kuroliszka. Martwe jaszczurcze ślepia wpatrywały się w niego szyderczo, kiedy szedł powoli przez podwórko, wlokąc trofeum za sobą po piasku. Nim zdążył zakołatać do drzwi, z wnętrza chaty rozległo się gulgoczące ujadanie, uprzedzające gospodarza o jego przybyciu. Wiedźmin przystanął i spokojnie czekał, nadal czując na plecach łaskoczące, ciekawskie spojrzenia wieśniaków. Po chwili szczekanie umilkło. Wiedźmin usłyszał szuranie i stukot, jakby ktoś wstawał zza stołu, i dwa lub trzy stłumione głosy, potem zbliżające się kroki. Drzwi skrzypnęły i stanął w nich młody mężczyzna. Jedną ręką wsparł się o framugę, a kciuka drugiej zatknął za pasek spodni, mierząc przybysza nieprzyjaznym spojrzeniem. Za jego plecami przyczaił się rosły, kudłaty kundel i obserwował wiedźmina z podobną dozą nieufności.

– Czego chceta? – burknął mężczyzna, skwapliwie wykorzystując fakt, że stojąc na progu, mógł patrzeć na wiedźmina z góry. Palce jego chudych, żylastych rąk podrygiwały niespokojnie.

Eskel wskazał podbródkiem sznur, który miał owinięty wokół pięści.

– Przyszedłem po zapłatę – oznajmił bez emocji.

Mężczyzna uniósł lekceważąco brwi, ale gdy podążył wzrokiem na drugi koniec sznura, mina natychmiast mu zrzedła. Przez chwilę patrzył na truchło, krzywiąc się z odrazą. W końcu przeniósł wzrok z powrotem na wiedźmina, ale wyraz wstrętu nie zniknął z jego spojrzenia. Mężczyzna zaplótł ramiona na piersi i uniósł podbródek, jakby starał się odzyskać rezon.

– Czyli to wy jesteście ten łowca potworów.

– Tak.

– I co to za straszydło żeście tu przywlekli?

– To kuroliszek – wyjaśnił cicho. – To on pożerał wasze bydło.

– I ile sobie za taką poczwarę wołacie?

Eskel zrobił krok naprzód. Kundel, do tej pory przycupnięty za nogami mężczyzny, zjeżył grzbiet i zawarczał ostrzegawczo.

– Ustalałem zapłatę ze starszym wsi. Do niego tu przyszedłem – mruknął, niewzruszenie patrząc chłopakowi w oczy. Ten przez chwilę znosił spojrzenie wiedźmina, w końcu jednak odwrócił wzrok i wydał z siebie nieokreślony dźwięk. Wyprostował się, spojrzał przez ramię w głąb chaty, a potem znów na wiedźmina.

– Wchodźcie – rzucił szorstko. – Tylko ostawcie to świństwo tutaj. Matka pewnikiem ducha wyzionie, jak wniesiecie jej to do chaty.

Wiedźmin skinął głową. Zostawił truchło przy drzwiach i wszedł za chłopakiem do środka. Dalej nie mógł jednak zrobić ani kroku, bo kosmaty kundel nie ruszył się z miejsca, niskim warkotem broniąc mu wstępu w głąb chaty.

– Smagor, nazad – rozległ się niski, schrypnięty głos. Pies zawarczał raz jeszcze, po czym podniósł się, poczłapał do dalszej części izby, położył się obok niskiej ławy i stamtąd dalej obserwował każdy ruch wiedźmina. Mężczyzna, który siedział na ławie, poklepał psa po łbie. Wiedźmin zbliżył się do niego.

Na widok wchodzącego przybysza starszy wsi nie przerwał wieczerzy, spojrzał tylko na niego przelotnie, bez zainteresowania, po czym z powrotem skupił się na jedzeniu. Był niemłodym już, szpakowatym mężczyzną o suchej, ziemistej, pociągłej twarzy. Choć ramiona, podobnie jak syn, miał żylaste i chude, znać było w nich zbitą, twardą siłę człowieka, któremu nieobca była ciężka robota. Orli nos i bursztynowo żółte, bystre spojrzenie nadawały jego rysom ostrości, która upodabniała go do drapieżnego ptaka. Kiedy wiedźmin stanął naprzeciw, mężczyzna nie zareagował w żaden szczególny sposób. Najpierw niespiesznie, w milczeniu dokończył posiłek, potem sięgnął po kufel, który drobna, blada kobieta krzątająca się przy stole napełniła chwilę wcześniej. Wziął kilka sutych łyków, odstawił kufel na blat, otarł usta wierzchem dłoni i dopiero wtedy powoli się wyprostował, zaplatając sękate palce na brzuchu, i podniósł wzrok na przybysza.

– Witaj, wiedźminie – powiedział spokojnie.

Eskel skinął nieznacznie głową. Chłodne, lekceważące powitanie nie robiło na nim szczególnego wrażenia. Przez dekady wykonywania podobnych zleceń zdążył przywyknąć do tego, że ludzie u władzy – nieważne, czy chodziło o przywódcę zapyziałej wsi, czy o hrabiego na kasztelu – lubili manifestować przed nim swoją wyższość. Dawniej wprawiało go to w cierpką irytację. Teraz zwyczajnie go to nie obchodziło.

– Przyszedłem po zapłatę za kuroliszka – stwierdził obojętnie. Starszy wsi zmrużył lekko oczy, jakby nad czymś się zastanawiał. Wyciągnął rękę i bez patrzenia odnalazł nią łeb warującego pod ławą kundla. Powoli, z namaszczeniem drapał psa za uchem, nie spuszczając wzroku z wiedźmina.

– Doszły mnie słuchy, żeś niełatwą miał z potworem przeprawę – rzekł w końcu. Jego żółte, ptasie oczy patrzyły na wiedźmina chłodno, w zadumie, ale w głosie nie było szyderstwa.

Eskel zaplótł ramiona na piersi.

– To nie ma znaczenia. Wykonałem zlecenie – oświadczył cicho.

Starszy mężczyzna przestał głaskać psa i znów splótł ręce przed sobą.

– Mylisz się, wiedźminie. To ma znaczenie – powiedział. Jego niski, chrapliwy głos, do tej pory brzmiący obojętnie, nabrał teraz jakiejś twardości. Stary mówił powoli i cicho, ważąc słowa, jakby każde z nich miało wybrzmieć wyraźnie i oddzielnie. – W kontrakcie, któryśmy zawarli, stało, że usieczesz poczwarę, weźmiesz umówioną monetę i pójdziesz w swoją stronę.

Eskel nie poruszył się.

– Nic się nie zmieniło – stwierdził spokojnie. – Zapłaćcie mi za potwora i odjadę.

Przez długą chwilę mierzyli się wzrokiem. W końcu starszy wsi wychylił się do przodu, wsparł łokcie na kolanach.

– Późno przychodzisz po swoją zapłatę – zauważył cicho i oschle. – Niepewnym, czy nadal ci się należy.

Eskel miał ochotę zakląć pod nosem, ale tego nie zrobił. Spartaczone zlecenia zawsze przysparzały kłopotów. Czasem problem polegał na tym, jak szybko opatrzyć szczególnie paskudną ranę, zanim wyleje się z niej tyle juchy, że umrzesz, a czasem na tym, jak za tę wylaną juchę wziąć choćby najlichszą monetę. Eskel zacisnął szczękę. Nie było niczego nadzwyczajnego w tym, że ludzie szukali wymówek i wykrętów, próbowali brać go na litość lub straszyć, byleby tylko nie płacić za wykonane zlecenia – aż za dobrze pamiętał historię z katakanem, którego tropił tygodniami po lasach Temerii, tylko po to, by ostatecznie nie dostać za sukinkota ani korony. Teraz spodziewał się podobnego obrotu sytuacji, pretensji i targów, ale tym razem nie zamierzał odejść z niczym. Prawda – nie wykonał zadania tak schludnie i sprawnie, jak sam by tego oczekiwał, ale koniec końców kuroliszek był martwy. Do tego wszystko się sprowadzało.

– Zabiłem potwora – oświadczył, nie tracąc opanowania.

Stary zmrużył oczy, ponownie oparł się o ścianę.

– Z tego, com słyszał, nieledwie on usiekłby ciebie. – Jego głos stopniowo nabierał chrypliwej, zimnej ostrości. – Nadużyłeś naszej gościnności, wiedźminie. W umowie nie stało nic, że będziem ci udzielać dachu i strawy, jak spartaczysz zawierzoną ci robotę.

Eskel rozplótł ramiona i zrobił krok naprzód. Drzemiący pod ławą kundel poderwał łeb i zawarczał, zaalarmowany. Eskel spojrzał na psa przelotnie, z irytacją, i poczuł nagłą potrzebę, by ogłuszyć go dyskretnym Aksji. Zamiast tego przeniósł jednak wzrok z powrotem na starego mężczyznę.

– Nie prosiłem nikogo o pomoc.

Stary parsknął pod nosem, pokręcił nieznacznie głową. Drobny grymas wykrzywił mu wargi, jeszcze bardziej marszcząc pobrużdżoną twarz.

– Aleś jej potrzebował – stwierdził. – Wynika z tego, żeś zawiódł w swym rzemiośle, więc czemu miałbym ci płacić?

Eskel nie dał się sprowokować. Stał naprzeciw starszego mężczyzny niewzruszenie, bez drgnienia jednego mięśnia na twarzy. Milczał. Stary patrzył na niego z podobnym spokojem. W końcu odwrócił wzrok i zapatrzył się za okno, na chaty, których strzechy były w zapadającym zmierzchu już tylko obłymi czarnymi kształtami. Jego twarz, wyglądająca jakby ktoś wyciosał ją w chropowatym, zeschłym drewnie, zmarszczyła się w zadumie.

– Widzisz, wiedźminie – zaczął powoli – wierzymy w tej wsi w zasady, którym hołdowali nasze ojce i dziady. Wiemy, co się człowiekowi godzi czynić, jeśli wola mu porządny wieść żywot. – Mężczyzna oderwał wzrok od okna, spojrzał wiedźminowi w oczy. Jego spojrzenie było twarde i ciężkie. – Ty urągasz naszym zasadom.

Eskel zmarszczył brwi.

– Jakim zasadom?

– Mieszkasz pod dachem, który nie ma gospodarza, wśród kobiet – chrypliwy głos starego zabrzmiał ostrzej i dobitniej na ostatnich słowach. – Narażasz ich cnotę. To się nie godzi, zwłaszcza wedle mężczyzn, którzy zamyślają ożenek.

Eskel długo patrzył na starszego wsi w milczeniu, rozważając jego słowa i swoją na nie odpowiedź. Jego cierpliwość powoli zaczynała się wyczerpywać, ale zmuszał się do opanowania. Zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli on sam wkrótce opuści ten zafajdany przybytek, Wszebora i Cudka zostaną. Nie chciał jeszcze bardziej utrudniać im życia. Westchnął ciężko.

– Zapłaćcie mi, to odejdę i przestanę kogokolwiek narażać – rzucił bezbarwnym tonem. Zza jego pleców rozległo się lekceważące prychnięcie. Wiedźmin bez szczególnego poruszenia obejrzał się przez ramię i zobaczył, że syn starego, do tej pory przysłuchujący się rozmowie z zydla w kącie izby, wstał i zrobił kilka kroków w ich stronę. Kciuki zatknął znowu za pasek spodni, a pokrytą szczeciniastym zarostem brodę zadarł do góry, prawdopodobnie po to, by zrekompensować sobie to, że Eskel przewyższał go o dobre kilka palców. Zmierzył wiedźmina spojrzeniem i rzucił zaczepnie:

– Słyszał ja, że wiedźminy to nie prawdziwe chłopy, bo nawet jak i babę obłapią, to bachura nie będzie z tego. Ale i tak wstręt później wziąć taką, bo to i wiadomo, co od wiedźmaka wziąć mogła?

Eskel rozplótł ramiona, powoli obrócił się w stronę chłopaka, który gapił się na niego zuchwale, podjudzony świadomością, że póki jest u siebie, wiedźmin nic nie może mu zrobić. Eskel patrzył na niego nieporuszenie.

– Na twoim miejscu bym uważał – powiedział spokojnie. – Jeszcze wasze kobiety weźmą od wiedźmina przekonanie, że niepotrzebne im takie chłystki w parcianych portkach, i co wtedy?

Chłopak zamrugał, na moment stracił rezon. Zerknął na ojca, który przyglądał się tej scenie z równą obojętnością, co wiedźmin. W końcu podciągnął spodnie i parsknął.

– Nie będę żadnej pytał o zdanie. Wezmę, co się chłopu należy, i będzie po balu – oświadczył. Wiedźmin nie odezwał się, patrzył mu tylko w oczy, nieporuszenie i zimno, i to wystarczyło, by chłopak w końcu cofnął się o krok. Eskel przeniósł wzrok z powrotem na starego. Ten odwzajemnił spojrzenie, nadal nie okazując poruszenia całą sceną.

– Niektórzy mężczyźni zamyślają, że trza mi pogonić cię bez nagrody, wiedźminie – stwierdził sucho. – Poszczuć psami, cobyś nie wracał.

Eskel zachowywał kamienną twarz, ale narastała w nim irytacja – nie tylko na tego zasmarkanego dzieciaka i jego ojca, ale też na siebie, że dał się sprowokować. Powinien był puścić te zaczepki mimo uszu, jeśli nawet nie dla świętego spokoju, to przynajmniej dla Wszebory. Poza tym był już za stary, żeby się przejmować takimi teatrzykami, za dużo ich się już w życiu naoglądał, ale coś w tych ludziach drażniło go i mierziło tak, że nie był w stanie dłużej zmusić się do opanowania. Zrobił jeszcze krok naprzód i wsparłszy się ramionami o blat stołu, pochylił się i warknął:

– Może w takim razie to ci wasi mężczyźni powinni polować na utopce, które łażą po waszych moczarach, na arachnomorfy i kikimory w waszych lasach i na gryfy i drakonidy, które zżerają wam bydło. Żeby żadni chutliwi wiedźmini nie czyhali na cnotę waszych kobiet.

Starszy wsi zmrużył oczy. Mięśnie na jego szczęce zagrały pod pomarszczoną skórą. W końcu powoli sięgnął za pazuchę owczego kubraka i pełnym pogardy gestem rzucił na blat stołu mały skórzany mieszek.

– Masz swoją zapłatę, wiedźminie – wycedził nisko i chmurnie. – I won sprzed moich oczu.