Potężny kary ogier zarżał i potrząsnął łbem na widok wiedźmina, który wszedł właśnie do stajni. Eskel podszedł wolno do konia i wyciągnął do niego rękę. Mięśnie na szyi i karku zwierzęcia zadrżały, gdy go dotknął. Ogier parsknął i zatupał. Wiedźmin wydał niski, uspokajający pomruk i niespiesznie pogładził połyskliwą sierść konia. Stał tak przez dłuższą chwilę, zamyślony, monotonnymi ruchami przesuwając rękę po grzywie i karku zwierzęcia. W końcu westchnął, klepnął konia po szyi i mruknął:

– Wracamy na szlak, gałganie. I tak się tu już spasłeś.

Jakby rozumiejąc jego słowa, koń podniósł łeb znad podstawionego mu wiadra i parsknął. Eskel uśmiechnął się bez humoru.

– Nie patrz tak – rzucił, odwracając się, by podnieść ze skrzyni pod ścianą siodło. – Wiem, że było ci tu wygodnie. Mi też.

Zarzucił siodło na grzbiet konia i zaczął dopasowywać popręg, myślami jednak wciąż był gdzie indziej. W stajni brakowało drugiego konia, jabłkowitej klaczy, łagodnej i posłusznej, która zawsze rżała cicho na jego widok. Eskel widział, jak Wszebora wcześnie rano wyprowadziła ją za uzdę, a potem niespiesznym stępem oddaliła się w kierunku traktu za wsią. Wiedział, że więcej już pewnie jej nie zobaczy, więc ten widok zostanie mu w pamięci, utrwali się jako podsumowanie tej historii – wyprostowana postać kobiety na końskim grzbiecie, spokojna i pełna gracji, jasna i połyskliwa w niebieskawym świetle poranka.

Eskel zarzucił na grzbiet konia duże skórzane juki, przypiął je do siodła i sprawdził, czy stabilnie się trzymają. Odpiął klapę jednej z nich i zajrzał do środka. Było tam trochę suszonego mięsa, mały krążek sera, trochę warzyw i niewielka menażka z wodą. Zapasy były skromne, ale Eskel i tak patrzył na nie z zakłopotaniem. Nie chciał przyjąć żadnej z tych rzeczy, ale Wszebora tak długo i uporczywie stała przed nim z założonymi rękami i ciężkim spojrzeniem, że w końcu uległ. Nie wiedziała natomiast, że gdy tylko opuściła chatę, wykorzystał sposobność, by zostawić na stole sakiewkę z pieniędzmi. Włożył tam nie tylko całą zapłatę za kuroliszka, ale także to, co do tej pory oszczędził. Poznał Wszeborę na tyle, że domyślał się, że widok pieniędzy ją obruszy, ale nie bardzo się przejmował. Miał swoją dumę – i jako wiedźmin, i jako mężczyzna. Nie mógł tak po prostu odjechać, nie odwdzięczywszy się w żaden sposób za pomoc, jakiej mu udzieliły.

Eskel zapiął z powrotem paski juków i rozejrzał się. Uświadomił sobie, że nie zabrał z chaty swoich mieczy, wyszedł więc przed stajnię. Kiedy szedł przez podwórko, jego uwagę przykuło coś na polu za chatą. Wiedźmin przystanął i zmrużył oczy. Brodząc niemal po pas w zielonej gęstwinie, przez pole szła kobieta w białej sukience. Choć nie widział jej twarzy, po jasnym, gładkim warkoczu rozpoznał w niej Cudkę. Obserwował ją w zamyśleniu. Oddalała się od wsi w stronę pobliskiego lasu. W jej ręce kołysał się niewielki wiklinowy koszyk.

Wiedźmin zmarszczył brwi, raz jeszcze spojrzał przelotnie w stronę chaty, gdzie jego oręż czekał, by go zabrać i wrócić na szlak. W końcu powoli, z wahaniem ruszył przez pole, w ślad za oddalającą się bladą postacią. Kiedy wszedł między trawy i kwiaty, z których wspinające się po niebie słońce zaczynało właśnie wydobywać kolory i zapachy, jego medalion leciutko zadrżał. Bujne, wilgotne jeszcze od rosy zarośla szeleściły, kiedy rozgarniał je rękami. Dziewczyna doszła tymczasem na skraj lasu i zniknęła w zielonym półmroku. Kiedy Eskel stanął po chwili w tym samym miejscu, nie było jej już widać pomiędzy drzewami. Zwolnił kroku, a potem przystanął i przymknął powieki, by lepiej się skupić. Wokół pozornie panowała cisza, ale wyczulone wiedźmińskie zmysły szybko wyłowiły stłumione trzaski i szelesty. Wiedźmin ruszył wolno przed siebie. Tropienie tej jasnowłosej dziewczyny w mrocznej, uśpionej kniei przypominało podążanie za malutką, migotliwą rybką w czarnej głębinie – to pojawiała się, to nikła, wabiąc go za sobą drobnymi dźwiękami i błyskami. Eskel szedł tak za nią przez jakiś czas, zagłębiając się coraz bardziej w gęstwinę lasu i mając wokół siebie wilgotny, gęsty mrok, w którym z rzadka tylko coś szeleściło albo skrzeczało. Pomyślał przelotnie, że być może błędem było, żeby nie zabierać ze sobą do tej głuszy mieczy. Czort wiedział, co jeszcze mogło siedzieć w zaroślach. W końcu jednak wszechobecny cień się rozrzedził. Pnie drzew, które Eskel mijał, były cętkowane promieniami słońca, otaczająca go zieleń z brunatnoszarej zrobiła się szmaragdowa. Zrobił jeszcze kilka kroków i przekonał się, że stoi na skraju niewielkiej polany, otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem. Na drugim jej końcu zobaczył Cudkę, wciąż odwróconą do niego plecami. Klęczała, unurzana w wysokich trawach, z koszyczkiem u boku. Eskel dojrzał w nim świeżo zerwane zioła. Stał tak przez dłuższą chwilę w zaroślach, przyglądając się nieświadomej jego obecności dziewczynie. W końcu wyszedł spomiędzy drzew. Na dźwięk jego kroków Cudka drgnęła, zerknęła przez ramię. Na jej twarzy najpierw odmalował się wyraz zaskoczenia, potem strachu, wreszcie – panicznej rozpaczy. Zerwała się na nogi i z szeroko otwartymi oczami, pobladła i skulona, zaczęła się cofać. Eskel słyszał bicie jej serca. Wyciągnął przed siebie ręce w łagodnym, uspokajającym geście.

– Nic ci nie zrobię – powiedział cicho. – Nie bój się.

Cudka przełknęła ślinę, cofnęła się jeszcze o krok. Oddychała szybko i płytko. Raz po raz uciekała spojrzeniem na boki i błądziła nim wokół, jakby szukając drogi ucieczki. Eskel przystanął i opuścił ręce.

– Nic ci nie zrobię – powtórzył. – Nie przyszedłem tu, by cię skrzywdzić.

Nie uwierzyła mu. Patrzyła na niego nieufnie, skulona i znieruchomiała jak mysz obserwująca sowę, w każdej chwili gotowa, by zerwać się do ucieczki. W jej ręce, zaciśniętej kurczowo, drżał mały zielarski nożyk. Eskel zastanowił się przelotnie, czy gdyby podszedł bliżej, spróbowałaby wsadzić mu go pod żebra. Nie zamierzał tego sprawdzać, został więc na swoim miejscu. Starał się trzymać ręce na widoku i nie wykonywać gwałtownych ruchów, by nie przerazić jej jeszcze bardziej.

– Nie mam przy sobie broni – powiedział powoli i spokojnie. Uniósł ręce nieco wyżej, by zwrócić jej uwagę na puste, otwarte dłonie. Spojrzenie Cudki szybko i czujnie prześlizgnęło się po jego postaci. Czekał nieruchomo i cierpliwie.

Cudka podniosła wzrok i przełknęła ślinę. Przekonawszy się, że mówił prawdę, zaczerpnęła głęboki, chrapliwy oddech, drżącą dłonią odgarnęła ze skroni kosmyk włosów.

– Czego chcesz? – zapytała tak cicho, że mimo niewielkiej odległości ledwie ją zrozumiał. Przez chwilę zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią, ważąc w myślach słowa.

– Wiem, że masz tajemnicę – zaczął z wahaniem. Cudka spuściła głowę, zgarbiła się jakby pod ciężarem oskarżenia. Przez długą chwilę milczała. W końcu, ze wzrokiem wbitym w ziemię pod stopami, wykrztusiła niewyraźnym szeptem:

– Jeśli kto we wsi się dowie, przyjdzie na mnie koniec. Wypędzą mnie albo powieszą.

– Nikt się nie dowie – obiecał. – Nie stanie ci się nic złego.

Cudka nie odpowiedziała. Zerknęła tylko na niego ukradkiem. Spojrzenie miała niepewne, zaszklone, a oddech wilgotny.

– Chcę tylko z tobą porozmawiać. Dowiedzieć się, czym... Kim jesteś. Bo nie człowiekiem, prawda? – Starał się nadać swemu głosowi spokojny, neutralny ton, ale Cudkę i tak przeszedł dreszcz, jakby nagle na nią krzyknął. Upuściła nożyk w trawę i splotła ciasno dłonie przed sobą. Powoli, niechętnie podniosła na niego wzrok i ledwie zauważalnie pokręciła głową.

Eskel przytaknął. Tym razem to Cudka przerwała ciszę, która zaległa ciężko między nimi:

– Modliłam się do bogów, żebyś się nie poznał... Żem inna niż... – Urwała, znów umknęła spojrzeniem w bok i przygryzła wargę.

– Wyleczyłaś rany zakażone jadem kuroliszka. Bez znajomości zaawansowanej magii albo alchemii to prawie niemożliwe. Wielu druidów i czarodziejów, którzy studiują lecznicze inkantancje, by tego nie potrafiło. A ty tak. Uratowałaś mi życie i chciałem ci za to podziękować – wyjaśnił cicho.

Cudka znów długo milczała. Zapatrzona w jakiś nieokreślony punkt, gniotła dłonie, jakby bijąc się z myślami. W końcu zamrugała, przeniosła wzrok na wiedźmina.

– Nie chciałam pomagać – szepnęła. Na jej policzkach wykwitł purpurowy rumieniec. – Wiedźminy przecie po temu chodzą po świecie, coby znajdować obce ludziom stwory i robić z nimi koniec. A ja... – Urwała, przełknęła głośno ślinę. – Ale myślałam, że może nie najdziesz, żem nie taka, jak inni. Że może bogi będą łaskawe i pójdziesz w świat.

– Pójdę – zapewnił cicho. – Przygotowałem już wszystko do drogi. Jeszcze dziś odjadę. Wiem, że zaburzyłem wam spokój. Nie chciałem tego. Przepraszam.

Spojrzenie Cudki, kiedy podniosła na niego wzrok, było ciężkie od smutku i znużone.

– Nie chciałam pomagać – powtórzyła głucho, niemal bezgłośnie. Spojrzenie miała puste i nieobecne. – Ale Wszeborę zmogła litość. Nie chciała, byś marł pod naszym dachem w febrze, w gorączce. Co miałam jej rzec...? Że lepiej, żeby wiedźmin szczezł, bo inaczej zguba mi przyjdzie z jego ręki? Miałam wyjawić, że insza, nieludzka krew we mnie...? – Jej słowa, początkowo stłumione i drżące, coraz mocniej nabrzmiewały tajonym dotąd lękiem i skargą. Wyrzucała je z siebie coraz szybciej, coraz bardziej piskliwie, zaciskając pięści i uporczywie wbijając w wiedźmina szeroko otwarte oczy. Eskel znosił to wczepione w niego rozpaczliwie, rozszalałe spojrzenie. Nie odwracał wzroku. Głos Cudki przeszedł w cienki falset, a potem się załamał, ostatnie słowo zamarło na jej wargach bezsilne, zdławione. Umilkła na moment, zamrugała, a potem zaniosła się rozdzierającym szlochem.

Eskel czekał cierpliwie, bez słowa. Po gwałtownym wybuchu jej płacz szybko się wypalił, spokorniał, przeszedł w przyciszone, chrapliwe łkanie. Kiedy Cudka ocierała twarz rąbkiem rękawa, nieporadna i bezbronna w tym geście jak dziecko, wiedźmin zapytał cicho:

– Powiesz mi, czym naprawdę jesteś?

Cudka opuściła ręce i spojrzała na wiedźmina. Jej spojrzenie było zmęczone, zrezygnowane.

– Nie wiem – wymamrotała bezradnie, spuszczając wzrok.

Eskel zmarszczył brwi.

– To nie jest twoja prawdziwa forma, prawda? – spróbował raz jeszcze. Uważnie przyglądał się dziewczynie, zadumany, ale elementy układanki nie chciały złożyć się w całość. Było w tym wszystkim coś jeszcze, coś, czego nie wiedział.

Cudka skubała wystrzępioną lamówkę rękawa i nie podnosiła wzroku. Zagryzła wargę. W końcu mruknęła niechętnie, z wahaniem:

– Ja... Nie wiem. Nigdy nie... Nie wiem. Tatko wiedział.

Eskel wrócił myślami do rozmowy z Wszeborą. Przypomniał sobie, co mówiła o swoim bracie – że wrócił do wsi z dzieckiem na ręku, ale nie chciał wyjawić, skąd się wzięło. Że milczał na temat matki dziewczynki. I że umarł wiele lat wcześniej.

– Co takiego wiedział twój ojciec?

Cudka podniosła powoli wzrok i znów utkwiła oczy w wiedźminie, ale teraz jej spojrzenie było inne – chmurne i uważne. Długo wpatrywała się w twarz Eskela, natarczywie i przenikliwie, ze zmarszczonym czołem, jakby próbowała coś w niej odszukać. Wiedźmin znosił to niewzruszenie, choć nie sądził, by dało się z jego pokancerowanej gęby odczytać cokolwiek dobrego. W końcu jednak spojrzenie Cudki złagodniało. Wyprostowała się i skinęła leciutko głową, jakby podjęła decyzję.

– Opowiem ci, wiedźminie – stwierdziła powoli i cicho. – Tatko chciał zabrać to z sobą do mogiły, ostrzegał, bym nikomu nie mówiła. Ale widzi mi się, że ty może nie chcesz mnie ukrzywdzić... Odejdziesz zaraz, a mnie ciężko bez ustanku milczeć.

Cudka rozejrzała się niepewnie wokół siebie. Zatrzymała spojrzenie na niewielkim, omszałym pniaku po drugiej stronie polany. Podeszła do niego i przysiadła niepewnie na krawędzi. Eskel ruszył za nią i przysiadł nieopodal, w cieniu rozłożystego dębu. Oparł się plecami o pień, zaplótł ramiona i utkwił w dziewczynie spojrzenie. Cudka zerknęła na niego ukradkiem, wyraźnie speszona. Przez chwilę milczała, szarpiąc rozprutą nitkę u rękawa. Na polanie panowała cisza. Wysokie trawy błyszczały, falowały w promieniach słońca, które wyszło zza chmur. Gdzieś w ich gęstwinie szeleścił świerszcz. W końcu Cudka zaczęła mówić.

– Któregoś razu tatko wracał do wsi przez las, po ciemnicy, i zgubił drogę. Naszli go wilcy. Zląkł się i zaczął uciekać, ile sił, ale knieja była gęsta, a bestie wściekłe i głodne. Czuł, że przyjdzie wnet na niego zguba, więc zawołał pomocy. Wtedy spomiędzy drzew wyszła ku niemu nieznajoma pani. Tatko mówił, że zląkł się jej bardziej jeszcze niż wilków, co goniły za nim po kniei, taka była naraz dziwna i krasna. Zwierz na jej widok zemknął ze skomleniem i piskiem, a tatko patrzał… urzeczony i przelękniony. Ta obca pani wywiodła go ku wsi, ale kiedy się za nią obejrzał, zniknęła jak sen. Tatko nie mógł jej zapomnieć. Wracał do lasu, póki nie spotkał jej znowu. Znalazł ją w końcu i odtąd, gdy mógł, chodził do kniei, a ona zawsze go tam czekała. Mówił, że gdzie stąpała, wszystko kwitło, i nigdy nie widział cudniejszego stworzenia. Któregoś razu musiał wyjechać ze wsi. Przeszło wiele księżyców, nim wrócił. Po podróży ruszył do karczmy, by się posilić i spocząć. U sąsiedniego stoła biesiadowało paru wyrostków. Tatko zasłyszał, o czym gadali. Słuchał, zdjęty gniewem i grozą, że znaleźli w lesie za wsią jakąś rusałkę czy dziwożonę. Słuchał, jak opowiadają, że schwytali ją w sieci i umęczyli. Nie rzekł nic, ino zerwał się i puścił co sił do lasu.

Długo błąkał się i wołał, ale las milczał. Nie znalazł, czego szukał. Miał już wracać ku wsi, ale usłyszał coś – gdzieś w głuszy kwiliło dziecko. Znalazł jaskinię, a w niej swoją leśną panią. I dziecko w jej ramionach. Padł przy niej na kolana, zmartwiały z grozy, bo okaleczona była okrutnie. Zdążyła wyjawić, że dziecko jest z jego krwi. Zbiry naszły ją, jak czekała u brzegu lasu, wypatrując, czy już powrócił. Nie broniła się z lęku, by nie naleźli jaskini i dziecka. Potem wyzionęła ducha. – Cudka na moment przerwała opowieść, podniosła wzrok na wiedźmina. – Tatko lękał się, że jak się kto dowie, żem nie z ludzkiego łona wyszła, to spotka mnie krzywda. Wziął wszystko, co miał cennego, i ruszył do guślarza, wyprosił zaklęcia, uroki, by móc odchować dziecko pośród ludzi, ochronić przed nimi.

Cudka wzięła głęboki, chrapliwy oddech, głos na moment jej się załamał.

– Tatko strzegł tajemnicy solennie, nie rzekł nic nigdy nawet rodzonej siestrze. Dopiero jak zmogła go zaraza i wiedział, że blisko mu do mogiły, przywołał mnie i powiedział wszystko. Przykazał, bym nie mówiła nikomu, bo nienawiść ludzka będzie mnie ścigać. I nie mówiłam. Dobrze mi się żyło. Aż zjawiłeś się ty, wiedźminie.

Zapadła cisza. Cudka siedziała, zgarbiona, ze spuszczonymi oczami, skubiąc rąbek sukienki. Wiedźmin pogrążył się w myślach.

– Twoja matka mogła być nimfą albo rusałką, może samowiłą. Chociaż nie słyszałem nigdy, by wiązały się z ludźmi - mruknął w zamyśleniu.

Częściej zdarzało się, że ich zjadały albo zamęczały na śmierć, ale tego już nie powiedział na głos.

Cudka skinęła leciutko głową, ale nie podniosła wzroku. Jej długie, szczupłe palce nadal nieporadnie skubały i mięły zgrzebną tkaninę sukienki. Wiedźmin podniósł się spod drzewa, spojrzał w stronę skrytej za lasem wsi, potem przeniósł wzrok na Cudkę.

– Zdajesz sobie sprawę, że urok nałożony przez guślarza może kiedyś osłabnąć? Guślarze korzystają z bardzo prymitywnej, ludowej magii. Nie mają dużej magicznej mocy. – Eskel zmarszczył lekko brwi. – Prawdę mówiąc, trochę mnie to nawet dziwi, że zaklęcie wytrzymało tak długo. Może to dlatego, że zostało rzucone, kiedy byłaś jeszcze dzieckiem i twoje własne moce nie były jeszcze w pełni wykształcone.

Cudka podniosła na niego oczy. Słuchała go ze skupieniem, a gdy skończył mówić, posmutniała.

– Ja wiem – mruknęła markotnie. – Ale myślę sobie, że możem nie taka różna od innych ludzi. Może i bez zaklęcia by się nie poznali?

Wiedźmin nie odpowiedział. Przyglądał się jej tylko, rozmyślając. Cudka tymczasem podniosła się z pieńka i rozejrzała za porzuconym w trawie koszykiem. Podniosła go, spojrzała w stronę wsi, a potem na wiedźmina.

– Mus mi wracać już, Miron głodny pewnie.

Wiedźmin skinął głową.

– Wracajmy - powiedział.

W ciszy ruszyli w stronę lasu. Cudka szła nieco z przodu, od czasu do czasu zerkając niepewnie przez ramię, jakby sprawdzała, czy wiedźmin nadal za nią idzie, bo nie słyszała jego kroków ani oddechu. Eskel celowo zostawał w tyle – po pierwsze dlatego, że wiedział, że nadal trochę się go obawiała i gdyby trzymał się zbyt blisko, czułaby się nieswojo. Po drugie, idąc za nią, mógł bez przeszkód obserwować. Szedł powoli i przyglądał się jej, pogrążony w niejasnej zadumie.

Teraz, kiedy znał jej sekret, dostrzegał więcej. W chłodnym, brunatnozielonym mroku jej sukienka i włosy wydawały się tak jasne, jakby emanowała bladym światłem. Długi warkocz kołysał się miarowo w rytm jej kroków, połyskiwał nitkami złota jak drogocenny łańcuszek. Zgrzebna sukienka wydawała się zwiewniejsza, bielsza, niż kiedy patrzył na Cudkę w chacie. Osadzające się na rąbku krople rosy przypominały połyskliwy brokat. Wiedźmin przyglądał się i wiedział, że wszystkie te wrażenia podpowiada mu fantazja podsycona świadomością, że pod tą skromną oprawą kryje się coś niezwykłego i tajemniczego.

Widział też jednak rzeczy, których nie tworzyła jego wyobraźnia. Cudka samą swą obecnością zdawała się budzić pogrążony w cieniu i ciszy las do życia. Kiedy przechodziła, rośliny jakby otrząsały się jak koty z drzemki, stroszyły wilgotne liście, wyciągały ku niej łodygi i muskały brzegi sukni. W powietrzu wokół niej migotała i wirowała delikatna aura, podobna do tej, która drży w nocy nad ogniskiem. Cudka przypominała na tle czarnej kniei słońce, jasne i ciepłe. Kiedy wiedźmin tak patrzył, uparcie wracały do niego mętne obrazy – blada postać kobiety oddalająca się w stronę czerwonej krawędzi lasu. Obserwujące go oczy, jedne szare, przenikliwe i spokojne, drugie żółte, pełne złości i wzgardy. Mieszek padający z grzechotem na stół. Kolorowe tasiemki na pękach ziół, zlewające się w rozmytą, wirującą plamę. Rozpaczliwy kobiecy szloch dobiegający gdzieś z bardzo daleka. Krew na mieczu. Opanowało go poczucie niewytłumaczalnego niepokoju.

Kiedy wyszli na skraj lasu, Cudka przystanęła, osłoniła zmrużone oczy przed słońcem i spojrzała w stronę wsi. W świetle dnia znów wyglądała po prostu jak wiejska dziewczyna w zbyt dużej sukience z prującymi się rękawami i dziobami po ospie na twarzy. Odwróciła się w stronę wiedźmina i zerknęła na niego niepewnie. Przełknęła ślinę, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. Eskel podszedł bliżej.

– Uważaj na siebie – mruknął, patrząc na nią uważnie. – I powiedz Wszeborze o swojej tajemnicy.

Cudka uciekła wzrokiem w bok, ale pokiwała leciutko głową. Przez chwilę stali w ciszy. W końcu Eskel skinął głową i powiedział:

– Powodzenia.

Chciał już odejść, ale Cudka nagłym, nieporadnym ruchem wyciągnęła rękę i chwyciła go za rękaw. Przystanął. Cudka spojrzała na niego poważnie.

– Dziękuję, wiedźminie – wymamrotała, puszczając jego rękę.

– Nie masz mi za co dziękować – odpowiedział cicho.

– Nie ukrzywdziłeś mnie, nie wydałeś, chociaż mógłbyś pewnie mieć za to monetę.

Eskel przez chwilę milczał.

– Uważaj na siebie – powiedział w końcu.

Cudka patrzyła na niego jeszcze przez jakiś czas, w końcu kiwnęła lekko głową i nie mówiąc nic więcej, ruszyła przez łąkę w stronę wsi. Eskel patrzył za nią, jak brnie przez zieloność z wiklinowym koszykiem pod pachą, i nie mógł się pozbyć uczucia dziwnego niepokoju. Kiedy znikła między zabudowaniami, ruszył wolno w stronę opłotka, przy którym czekał na niego koń. Wiedźmin zebrał resztę swoich rzeczy i ruszył w drogę, nie oglądając się już więcej.