Cudka dotarła na przeciwległy koniec wsi, do chaty sąsiadki, starej Gosławy, której nosiła dziką marchew i pasternak w zamian za mleko od jej kilku kosmatych kóz. Gosława, zgięta już wiekiem, ale wciąż jeszcze dziarska i żywiołowa kobieta, była dla Cudki trochę jak przyszywana babka. Już jako dziewczynka lubiła przybiegać na jej podwórko, bawić się z kozami i pomagać w małym warzywniku, a stara śmiała się, że pomidory kraśnieją na jej widok. Także teraz, widząc dziewczynę na progu, zagarnęła ją w uścisk suchych, krzepkich ramion i zalała potokiem pytań o zdrowie Wszebory i Mirona. Potem pokuśtykała za dom, prowadząc Cudkę za sobą, i zasiadła na zydlu, by nadoić świeżego mleka. Nie przestawała przy tym mówić, należała bowiem do tych żwawych, wesołych kobiet, które zawsze znajdą temat do rozmowy. Nim wiadro zapełniło się do połowy, zdążyła już powiadomić Cudkę, że ma tego lata skaranie boskie ze ślimakami w sałacie, a jedna z kóz – głupia, krnąbrna dziewucha – urwała się poprzedniej nocy z postronka i pół rańca jej zeszło, by ją znaleźć hen aż za opłotkiem Dagoberta. Cudka słuchała w milczeniu, uśmiechając się łagodnie, rada i spokojna. Pogodny nastrój uleciał, gdy stara wyprostowała się ze stęknięciem, wytarła grube, sękate ręce w fartuch i poglądając na Cudkę z ciekawością, stwierdziła:
– Słyszała ja, żeście trzymiecie wiedźmina w obejściu.
Cudka spuściła oczy, czując, że się czerwieni.
– Był, ale poszedł już – wymamrotała.
Babka wzięła się pod boki.
– Jormungardowi pono nie w smak ta gościna – drążyła dalej, sprawiając, że Cudka, zmieszana i zawstydzona, coraz bardziej kurczyła się na swoim stołku.
– Nie wiem – mruknęła niechętnie. – Wadzili się trochę chyba o to z Wszeborą. Ale Wszebora mówi, że nie lza człeka na skonanie zostawić.
– I ma rację, a Jormungard głupi jak pies! – huknęła staruszka niespodziewanie, a Cudka aż drgnęła z zaskoczenia. Widząc jej zdziwioną minę, stara pokręciła głową i dodała z oburzeniem: – Wiedźminy krew toczą, karków nadstawiają, coby ludziom nie strach było po drogach łazić, a te kanalie jeszcze im plują pod nogi. Dobrzeście zrobiły, żeście go wzięły w opiekę.
Cudka patrzyła na starą przez dłuższą chwilę, oniemiała, nie wiedząc, co powiedzieć. Stara dźwignęła się ze stołka, pogłaskała ją po ramieniu niespodziewanie łagodnym, matczynym gestem.
– Nie bacz, co ludzie gadają – burknęła półgłosem, patrząc na nią bystrymi, zmęczonymi oczami. – Rób, co się godzi. Bogi widzą i doliczą do rachunku, jak przyjdzie konać.
Do furtki szły w milczeniu. Dopiero kiedy się żegnały, stara odzyskała rezon, wyściskała dziewczynę na pożegnanie, zasypała ją błogosławieństwami. Niosąc przez wieś bańki z mlekiem, Cudka pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Po rozmowach z wiedźminem i z babką czuła się lżej i pogodniej. Miała przeczucie, że teraz wszystko wejdzie na lepszą, spokojną drogę. Widząc z daleka dom, przyspieszyła kroku, myśląc z zapałem o tym, co przygotuje Mironowi do jedzenia. Była niemal szczęśliwa.
Nagle ktoś chwycił ją za ramię i pociągnął. Cudka zatoczyła się, zachwiała, spróbowała krzyknąć, ale druga silna ręka złapała ją w pasie, wyduszając jej oddech z piersi, i wciągnęła w ciemny zaułek między chatami. Panika uderzyła w nią falą gorąca. Zrobiło jej się niedobrze, gardło zacisnęło się tak, że nie mogła wydobyć choćby pisku. Szamotała się i wierzgała, łkając rozpaczliwie, ale te obce, dzikie ręce trzymały ją mocno, wdzierały się pod sukienkę, szarpały ją, ściskały, sprawiały jej ból. W dusznym, gęstym półmroku nie widziała twarzy, czuła tylko słony fetor potu i brudu, słyszała śmiechy i groźby. Jedna z rąk zacisnęła się na jej gardle, Cudka poczuła na policzku gorący, cuchnący kwaśno oddech. Zacisnęła powieki, spróbowała się skulić, odsunąć, ale nie było dokąd uciec, zewsząd napierały na nią obce, spocone ciała.
– Kurewka wiedźmina, oduczymy cię zadawać się z odmieńcami... Posmakujesz, co to prawdziwy chłop, to ci się odechce... – Usłyszała zjadliwy syk i poczuła, że ktoś siłą rozwiera jej nogi. Po policzkach ciekły jej łzy. Łomocząca jej o żebra panika przybrała na sile i nagle Cudka poczuła w piersi coś jeszcze – coś nieznanego, potężniejącego z każdą chwilą, jak woda przelewająca się przez pękniętą tamę coraz większym strumieniem. Oddech uwiązł jej w piersi. Miała wrażenie, że się unosi, oddala od wsi, dryfuje gdzieś wysoko ponad nią. Otworzyła oczy. Wokół niej była jasność. Wszystko ucichło.
Rozlane mleko płynęło powoli wzdłuż nagrzanej słońcem drogi.
