Wojsiłek parskał cicho i rzucał łbem, odkąd wyjechali ze wsi spokojnym stępem. Krok miał narowisty i niespokojny. Wiedźmin wyciągnął rękę i pogładził konia po karku.
– Brakowało ci tego, co? – mruknął, zapatrzony w zadumie w jakiś nieokreślony punkt na drodze ponad łbem Wojsiłka. W jego zamyśleniu było coś z miękkiej, pozbawionej wyraźnej treści melancholii, która opanowywała go, ilekroć opuszczał Kaer Morhen. Dom. Eskel popuścił lejce i obrócił się nieznacznie w siodle, by obejrzeć się przez ramię. Wieś była jeszcze widoczna w oddali, ale ciepłe popołudniowe słońce i wzbijający się z traktu kurz czyniły z niej miękki, obły cień na tle pól. Wiedźmin patrzył przez chwilę, a potem wyprostował się w siodle i ścisnął konia piętami. Wojsiłek zarżał i przeszedł ze stępu w lekki kłus. Eskel zmrużył oczy przed promieniami słońca i wpatrzył się w drogę przed sobą, postanawiając już więcej się nie oglądać. Teraz to miejsce, podobnie jak wcześniej Kaer Morhen, miał zostawić za sobą. Mimo to wiedział, że jego wspomnienie przy nim zostanie – jak noszony w kieszeni kamyk, który czasem uwiera, ale dobrze jest czuć jego ciężar.
By wyrzucić z głowy tę dziwną nostalgię, zaczął obmyślać plan na dalszą podróż. Zastanawiał się nad tym jeszcze przed opuszczeniem wsi i doszedł do wniosku, że najlepiej będzie udać się do miasta, może do Oxenfurtu. Mógłby uzupełnić zapasy, naprawić ekwipunek i zasięgnąć języka. A nuż wybuchł gdzieś jakiś nowy konflikt, który zapewni mu robotę. Oby tylko, myślał, na miejskim śmieciowisku nie zagnieździł się znowu zeugl, bo wszystkie jego rzeczy, mimo starań, wciąż jeszcze trochę zalatywały siarkowym odorem kuroliszka. Jeśli dołożyć do tego smród gnijącej hałdy śmieci, w którą musiałby wleźć po pas, żeby złowić zeugla, miałby zagwarantowane, że przez długi czas nie wpuszczą go do żadnego szynku ani karczmy.
Wojsiłek znów parsknął i zatupał, wyrywając wiedźmina z zamyślenia. Eskel zmarszczył brwi i z lekkim zniecierpliwieniem ściągnął lejce. Koń jednak nie chciał go słuchać, przystawał i dreptał nerwowo w miejscu, zarzucając łbem.
– A ciebie co ugryzło? – burknął Eskel, pochylając się w siodle, by spojrzeć na pysk konia. Czarne, paciorkowate oko łypnęło na niego gorączkowo, a potem Wojsiłek znów się szarpnął. Eskel zaklął pod nosem i uniósł rękę, by poskromić konia znakiem Aksji. Nim jednak zdążył to zrobić, koń nagle wierzgnął, jakby ktoś dźgnął go rozpalonym żelazem, zarżał przeraźliwie i stanął dęba. Nie spodziewając się tego, wiedźmin nie zdołał utrzymać się w siodle i runął na plecy, wzbijając z traktu suchy, gryzący kurz. Z chwilą, kiedy uderzył o ziemię, medalion na jego szyi zadygotał jak rażony piorunem, a zza jego pleców, od strony wsi, rozległ się podobny do grzmotu huk, jakby rzeczywiście nadciągała burza. Wiedźmin znowu zaklął, tym razem głośno i szpetnie, i dźwignął się z ziemi. Spojrzał w stronę wsi, a w jego myślach błysnęło graniczące z pewnością przeczucie. Przez moment się wahał, a potem jednym susem wskoczył na siodło, zawrócił konia i puścił się galopem.
Dotarłszy do opłotka, zeskoczył na ziemię i puścił się pędem w stronę głównego dziedzińca, skąd dobiegały krzyki, kobiece piski, płacz i szczekanie psów. Medalion na jego szyi drżał dźwięcznie i silnie jak rozwibrowany kamerton. Nie zdając sobie z tego sprawy, wiedźmin zacisnął mocno pięści i szczękę. Wiedział, co zaraz zobaczy, ale mimo to gdzieś głęboko miał jeszcze nadzieję, że się myli. Dochodząc do centralnego placu, zmuszony był zwolnić kroku. Uliczkę między domami wypełniał gęsty, falujący i szumiący od paniki tłum ludzi. Wieśniacy cisnęli się do siebie, wyciągając szyje, by zobaczyć to, co działo się na placu, wytrzeszczali oczy i poszeptywali, kilkoro dzieci zawodziło, czepiając się kurczowo nóg i spódnic. Gdzieś przed nimi coś, czego zza ciasnej ludzkiej tamy nie sposób było dojrzeć, wydawało szeleszczące, mięsiste kłapnięcia i skrzypiące trzaski. Wiedźmin wepchnął się w niespokojny tłum i parł do przodu, rozgarniając ludzi łokciami, dopóki nie dotarł na skraj głównego placu. Stłoczeni ludzie tworzyli wokół niego ciasne półkole, zostawiając przed sobą szeroki, pusty pas ziemi niczyjej. Wiedźmin wyszedł przed tłum i stanął samotnie naprzeciw tego, co było przyczyną całego zamieszania, co rozegnało mieszkańców wsi jak wilk stado owiec. Wiedźmini nie bali się wilków. Eskel sięgnął za plecy, zacisnął palce na rękojeści srebrnego miecza i powoli wysunął go z pochwy. To, na co patrzył, nie było wilkiem. Było o wiele potężniejsze i groźniejsze.
Zrobił kilka kroków naprzód i przystanął. Nie mógł iść dalej, bo ziemia przed nim wrzała, falowała i wibrowała jak rozjuszone sztormem morze. Grudy brunatnoczarnej, wilgotnej gleby przewalały się u jego stóp z głuchym rykiem, tryskały zielonością jak bałwanami fal. Ziemia pulsowała z rozwścieczoną witalnością. Rośliny wystrzeliwały z niej jedna na drugiej, urastały w mgnieniu oka z drobnych, miękkich pędów w mięsiste kłącza, wybuchały kwiatami, pięły się w górę i splatały w monstrualny, drgający gąszcz, który kłębił się, pełzał i dyszał jak żywa istota. W samym środku tego kipiącego życiem kłębowiska stała istota, która kształtem przypominała młodą dziewczynę, smukłą, delikatną i zupełnie nagą. Było w jej postaci coś oszałamiająco pięknego i potwornie groźnego zarazem. Miała w sobie jakąś królewskość – wybujała, połyskliwa zieloność oplatała ją aż po pas jak bogata suknia, zaś głowę, niby korona, zdobił bujny, ciężki wieniec z polnych kwiatów, owoców i zbóż. To ona zdawała się emanować witalnym szałem, który zmuszał ziemię do obradzania. Ręce, które wyciągała nagląco ku ziemi, jakby domagając się jeszcze dzikszego urodzaju, porastał miękki, soczyście zielony mech, a wzrostem przewyższała najroślejszych mężczyzn. Miała brunatną, chropowatą skórę, przypominającą korę młodego drzewa, i włosy w kolorze zboża, jasne i połyskliwe i na tyle długie, że spływały między pędy i gałązki wijące się wokół jej bioder. Patrzyła na otaczający ją motłoch żółtymi, sowimi ślepiami, które nie miały wyrazu. Za jej plecami, jak kiście owoców na krzewie winorośli, kołysały się na garotach z girland kwiatów dwa ciała. W jednej ze spuchniętych, zsiniałych twarzy wiedźmin rozpoznał lisie rysy syna starszego wsi. Miał wywrócone białkami oczy i usta pokryte białawą pianą.
Eskel zaklął szpetnie w myślach, poprawił uchwyt na mieczu. Kostroma, pomyślał. Nie żadna rusałka czy samowiła, tylko cholerna kostroma, niebywale rzadki i bardzo potężny relikt. Przez wszystkie lata spędzone na trakcie nigdy nie spotkał kostromy ani nie słyszał, by jakikolwiek inny wiedźmin musiał stawić jej czoła. Wiedział o ich istnieniu tylko ze starych podań i z opowieści Vesemira (co w sumie na jedno wychodziło) i do tej pory traktował jak echo przeszłości, zamierzchłą legendę z czasu koniunkcji sfer. Kostroma – potężna królowa pól, ucieleśnienie wiosny, opiekunka urodzaju i płodności, jeśli wierzyć legendom, nie była z natury wroga ludziom. Jeżeli tam, gdzie zawitała, wieśniacy ją szanowali, stawiali kapliczki, zdobili je wiankami i owocami, patrzyła na nich łaskawym okiem i roztaczała nad nimi opiekę. Poiła swą energią uprawianą przez nich ziemię, zapewniając urodzaj, którego nie zmogłaby susza ani robak. Kostroma mogła chronić wieś od głodu i biedy, ale – rozjuszona – mogła też zamienić ją w zielony, ukwiecony kurhan. Wiedźmin słyszał czasem takie bajania od skurczonych, bezzębnych staruszek przycupniętych na ławkach przed chatkami. Kwietna pani. Matka wiosna. Była ostatnim, z czym wiedźmin spodziewał się zmierzyć. Sromotnie się pomylił. Istota, którą miał przed sobą – rozszalała, emanująca dziką, wariującą mocą – była tego dowodem. Zapatrzony na nią, zamyślony gorączkowo nad tym, jak zapanować nad sytuacją, nim kostroma wyrżnie wieśniaków w pień, początkowo nie zauważył, że tłum za jego plecami zafalował, a szepty i pomruki się wzmogły. Dopiero kiedy harmider nagle przycichł, jakby cała wieś naraz wstrzymała w napięciu oddech, wiedźmin obejrzał się przelotnie przez ramię. Z tłumu wyłonił się starszy wsi i stanął, wsparty na kosturze, szybko i czujnie ogarniając wzrokiem całe widowisko. Kiedy zatrzymał spojrzenie na kołyszących się wysoko nad ziemią ciałach, po twarzy przebiegł mu cień. Gruzłowate, twarde rysy stężały, nie zdradzając żadnych emocji. Stary oderwał wzrok od tego, co zostało z jego syna, spojrzał na cisnących się do siebie bojaźliwie mieszkańców wsi, a potem na wiedźmina, który stał nieopodal z obnażonym mieczem. Utkwił w nim żółte, zimne spojrzenie.
– Wiedziałeś, że ta potwora przyjdzie naszej wsi na szkodę, wiedźminie? – zapytał nisko i chrypliwie. Eskel spojrzał przelotnie na starca.
– Jakie to ma teraz znaczenie? – warknął.
– Ma. – Starzec zrobił krok w przód, wskazał kosturem na ciała zabitych przez kostromę mężczyzn. – Jeśliś wiedział, że to straszydło na nas czyha i nie uczyniłeś nic, żeby zaradzić, to masz na rękach krew. – Zmrużył oczy i dodał ciszej: – Krew z mojej krwi.
– Jeśli zaraz nie zapanujesz nad swoimi ludźmi i nie powiesz im, żeby brali dupy za pas, to krwi będzie dużo więcej. Nie tylko na moich rękach – wycedził nisko i ostro. – To kostroma. Jest cholernie niebezpieczna.
– Więc ją zabij.
– Nie wiem, czy będę potrafił. Każ ludziom uciekać.
W ptasich oczach starca błysnęła zimna pogarda. Odwrócił się w stronę tłumu i po raz ostatni spojrzał przelotnie na wiedźmina.
– Jeśli po wszystkim co z ciebie zostanie, znajdę cię i skarmię tobą psy – oświadczył półgłosem, tak by dotarło to tylko do uszu wiedźmina. Eskel nie zareagował. Groźby były ostatnim, co mogło w tej chwili zaprzątać jego uwagę. Miał walkę do stoczenia.
Czujnie spięty, pochylony, by w razie potrzeby zrobić szybki unik, zrobił kilka ostrożnych, wolnych kroków po półokręgu, uważnie obserwując otumanioną szałem kostromę. Wiedział, że zabicie jej byłoby wyjątkowo trudne, nawet gdyby mógł przygotować się do starcia, uwarzyć eliksiry, obmyślić taktykę. To, czego zamierzał się podjąć, mogło się jednak okazać jeszcze trudniejsze, ponieważ nie chciał wcale unicestwić kostromy, miał zamiar tylko ją
unieszkodliwić. Gdzieś w środku, pod całą tą rozszalałą, zerwaną z łańcucha mocą, była przerażona, bezbronna, niczemu winna dziewczyna. Chciał spróbować do niej dotrzeć, pomóc jej zapanować nad mocą, która wyrwała się zaklęciom. Wiedział, że to karkołomny plan. Istniało duże ryzyko, że zginie, próbując ją obudzić. Nie wahał się.
Ruszył powoli naprzód. Żółte, nieobecne dotąd ślepia kostromy nagle odzyskały wyraz i utkwiły w nim spojrzenie, najpierw nierozumiejące, zdziwione, ale stopniowo ciemniejące od nienawiści i gniewu. Kostroma uniosła wolno zieloną rękę i rozpostarła palce, wydobywając z siebie odgłos przypominający słowiczy trel, ale przeraźliwie cienki i dygoczący. Eskel odskoczył gwałtownie w bok. W miejscu, gdzie dopiero co stał, z ziemi wystrzelił gejzer zieloności. Wiedźmin przycupnął na ugiętych nogach, szybkim, oszczędnym gestem nakreślił znak Quen. Połyskliwa magiczna powłoka załaskotała go ciepło w skórę. Ruszył biegiem w stronę kostromy. Splątane kłęby kwiatów i ziół z wilgotnym szelestem wystrzeliwały na jego drodze, chłostały powietrze, usiłując się go uczepić, unieruchomić. Ciął je na odlew, nie zwalniając. Zbliżywszy się do kostromy, wybił się z półobrotu, celując nisko, w pierś. Nim ostrze dosięgnęło brunatnej skóry, mięsiste kłącze oplotło wiedźmina od tyłu i gwałtownie szarpnęło. Eskel wystękał zduszone przekleństwo i wolną ręką nakreślił Igni. Flara ognia zmusiła roślinę, by go puściła. Odturlał się, dysząc, i dźwignął się na jedno kolano akurat na czas, by zablokować chlaśnięcie ogromnego kłącza. Podniósł się i znów ruszył do przodu, tym razem powoli, czujnie. Żółte, sowie ślepia kostromy śledziły jego ruchy. Ziemia wokół niej drżała niespokojnie, wypluwając z siebie powódź kolorowego kwiecia. W powietrzu wirowały pachnące słodko chmury kwiatowego pyłku. Eskel znów puścił się biegiem. Zamachnął się do wysokiego cięcia po przekątnej, ale nie trafił, atakowany zewsząd przez splątane kłęby roślin. Kiedy odskoczył, spod jego stóp wyrosły mięsiste pokrzywy i osty, w mgnieniu oka ciasno oplatając mu nogi aż po uda. Wiedźmin syknął przez zęby, usiłując się wyszarpnąć. Kątem oka zobaczył, że kostroma wykonuje dłonią drobny ruch. Instynktownie, bez myślenia o tym, co robi, złożył w powietrzu Quen i skupił energię. Pomarańczowa, opalizująca łuna znaku zadźwięczała metalicznie, kiedy trzasnęły o nią girlandy dzikich róż, na których więcej było cierni niż kwiatów. Pnącza cofnęły się, zaświstały w powietrzu jak najeżone kolcami bicze i uderzyły znowu. Tarcza zgrzytnęła i pękła, rozrywając rośliny siłą wybuchu. Wiedźmin raz jeszcze ruszył w stronę kostromy. Zamarkował wysokie cięcie, a kiedy rośliny wystrzeliły w górę, by go powstrzymać, płynnie zmienił kierunek ciosu i uderzył nisko, na wysokość bioder. Kostroma wydała z siebie melodyjny, wibrujący wrzask. Na oplatające ją kwiaty trysnęła krew. Żółte ślepia spojrzały na wiedźmina z furią. Cofnął się i obrócił nadgarstkiem, by wymierzyć kolejny atak. Usłyszał za sobą świst. Tym razem nie zdążył się uchylić. Splot kwiatów ugodził go nad lewą łopatką jak lanca i przebił się na wylot, wystrzeliwując pod obojczykiem. Eskel zaklął szpetnie i ciął na odlew, by się wyswobodzić. Odskoczył i przyklęknął na jedno kolano, dysząc ciężko. Pod kurtką czuł spływającą po piersi krew. Patrzył na kostromę, która wydawała się oszołomiona widokiem juchy. Jej zielone ręce drżały. W końcu zadarła głowę i wyciągnęła ramiona ku niebu. Eskel zmrużył oczy i uniósł miecz. Tym razem jednak nic nie wystrzeliło z ziemi, by go zaatakować. Zamiast tego ciała, kołyszące się do tej pory na kwietnych garotach, nagle drgnęły, ożyły. Wiedźmin przyjrzał się bliżej i zobaczył, że z girland, na których trupy były uwieszone, wyrosły drobne pędy i pąki, pokrywając im twarze misterną zieloną pajęczyną, wciskając się do oczodołów, uszu i ust.
Wkrótce całe głowy znikły pod splotami łodyg i kwiatów. Trupy stanęły chwiejnie na ziemi. Kolejne pnącza owinęły się wokół rąk i nóg, czyniąc z nich rozkołysane marionetki na kwiecistych sznurkach. Wiedźmin poprawił gardę i zastygł w oczekiwaniu.
Trupy kołysały się jak szmaciane kukiełki, wiotkie i chwiejne. Wiedźmin zerkał na nie czujnie, ale uwagę skupiał na kostromie, która obserwowała swoje twory z wyrazem naiwnego zaciekawienia, jak dziecko skupione na nowej zabawie. Nie wiedziała jeszcze, jak daleko sięgają jej moce. Spętane zielonością trupy były nowym eksperymentem. Kostroma uniosła dłonie i jakby na próbę zatrzepotała palcami. W powietrzu wokół jej rąk rozbłysł opalizująco zielony pył, przypominający chmarę spłoszonych świetlików. Głowy w kwiecistych zawojach, do tej pory rozbujane bezwładnie na karkach, poderwały się gwałtownie. Tam, gdzie pod plątaniną kwiatów i gałązek powinny być oczy, zamigotał ten sam zielony blask, co wokół omszałych palców kostromy. Ciała wstrząsnęły się, jak obudzone z głębokiego, rozkołysanego snu, i ruszyły naprzód. Pierwsze kroki były rozchybotane, niezdarne, jak u kukiełki prowadzonej przez niewprawnego lalkarza. Wiedźmin zmrużył oczy i zaczął powoli okrążać je po półkolu, wciąż obserwując kostromę, która zdawała się go nie zauważać. Stąpał ostrożnie i bezszelestnie, z mieczem przygotowanym do ataku. Kiedy zbliżył się do niej na odległość kilkudziesięciu kroków, nagle oderwała wzrok od swoich martwych zabawek i spojrzała wprost na niego. Zatrzepotała gwałtownie rękami, zielony pył zamigotał. Oba trupy zatrzymały się, zachwiały, a potem nagle rzuciły się na niego z zamaszystą, rozwirowaną gracją. Poruszały się z wilgotnym, mięsistym szelestem i z każdym ruchem zdawały się nabierać celności i pędu. Eskel uchylił się przed rozcapierzoną drapieżnie ręką, która usiłowała go pochwycić, uskoczył półobrotem, przysiadł nisko na nogach, celując w trzewia. Na dywan z kwiatów wylały się sinoczerwone supły jelit, ale trup nie padł, zachwiał się tylko, zatańczył na swoich sznurkach. Kątem oka wiedźmin wychwycił ruch, zobaczył, że drugie truchło rzuca się na niego, wyciąga ręce oplecione kłębami cierni. Nie było czasu na unik. Chwycił miecz jedną ręką, a drugą uderzył w ziemię, wtłaczając w ten ruch całą energię, jaką udało mu się na poczekaniu zebrać. Znak Aard wybuchł z głuchym, porażającym hukiem. Eskel dyszał ciężko. Puls dudnił mu w uszach. Wiedźmin namierzył wzrokiem bliższego z trupów, tego, któremu rozpłatał brzuch, i ruszył ku niemu biegiem. Truchło zamachnęło się na niego z szelestem, ale uchylił się i niesiony siłą rozpędu przerżnął je skośnym cięciem z góry. Trysnęła jucha, martwe ciało z mokrym plaśnięciem rozpadło się na dwie części. Słysząc za sobą znajomy szelest, Eskel spojrzał szybko przez ramię, cofnął zakrwawioną klingę, by zasłonić się przed ciosem. Opleciona kwiatami twarz znalazła się tuż przed nim, niema i pusta. Tam, gdzie powinny być usta, pędy i gałązki rozplątały się, zostawiając ciemny, ziejący otwór, z którego wystrzeliły suche, twarde witki i pochwyciły miecz, a wraz z nim ramię. Ostre gałęzie sięgały już ku gardłu, kiedy zdołał wyszarpnąć zza paska mały sztylet. Wraził go z brutalną siłą w głowę trupa, wydarł miecz, wolną ręką złożył Igni. Truchło zajęło się ogniem jak pochodnia, zadrżało w konwulsjach, a potem runęło bezwładnie na ziemię. Girlandy kwiatów świsnęły w powietrzu i cofnęły się, spłoszone ogniem. Eskel opuścił miecz, dysząc ciężko. Oczy kostromy patrzyły na niego bez wyrazu. Ruszył ku niej, najpierw powoli, z kolejnymi krokami nabierając rozpędu. Uskoczył przed pnączem, które usiłowało spętać mu nogi. Ciął płasko suchy, ostry konar wymierzony w jego szyję. Znalazł się tuż przed kostromą. Uniósł miecz. Z jej wyciągniętej ręki wystrzeliła kwiecista lanca. Zdążyłby ją rozpłatać, ale pozwolił, by cienkie pnącze ugodziło go poniżej żeber. Ból na moment go oślepił, kiedy roślina werżnęła się w ciało i wydrążyła sobie w nim drogę na wylot. Poczuł w ustach smak krwi. Dysząc przez zaciśnięte zęby, wbił miecz w rozkotłowaną ziemię. Jedną ręką chwycił mocno pnącze, które zaczęło go już oplatać. Wbił spojrzenie w sowie oczy kostromy i drugą ręką nakreślił Aksji. Siła znaku była tak duża, że energia rozprysła się w biały połyskliwy opar, kostroma wzdrygnęła się i zachwiała. Żółte oczy zrobiły się szkliste i puste. Wiedźmin wyciągnął do niej powoli rękę, ale w tej samej chwili usłyszał tętent galopującego konia. Kiedy oderwał spojrzenie od oszołomionej znakiem kostromy, kilka rzeczy wydarzyło się naraz. Eskel zobaczył jabłkowitą klacz o spienionych bokach, usłyszał rozpaczliwe rżenie, kiedy szarpnięta za uprząż zatrzymała się gwałtownie, niemal przysiadając na zadzie. Zobaczył zeskakującą z siodła z łukiem w ręku Wszeborę. Kostroma zawyła świergotliwie, uwolniona z mocy pętającego ją znaku. Eskel wyrwał z ziemi miecz, nie odrywając oczu od Wszebory, która wyciągnęła z kołczanu na plecach strzałę i jednym ostrym ruchem napięła cięciwę. Nie zdążył krzyknąć. Strzała cienko świsnęła w powietrzu. Dziki świergot kostromy nagle się urwał. Między jej nagimi piersiami spłynęła drobna, spokojna strużka krwi. Wszebora nie chybiła celu.
Eskel zapatrzył się na tę krew na moment, bezmyślnie, w roztargnieniu. Wszystko nagle ucichło, zastygło w bezruchu, i tylko ta maleńka kropla parła powoli po brunatnej, połyskliwej skórze. Nagła cisza, znacznie bardziej złowieszcza od dzikiego harmidru walki, dzwoniła wiedźminowi w uszach. Eskel uniósł miecz, niezgrabnym cięciem uwolnił się od pętającego go pnącza, które zesztywniało i skurczyło się jak martwa kończyna. Opuścił bezwładnie klingę i zrobił kilka kroków w tył. Zatoczył się. Jego własna krew kapała na ziemię. Wszebora, która nagle znalazła się obok, chwyciła go pod ramię. Zmusił się, by na nią spojrzeć. Jej jasne oczy były spokojne, rysy zastygłe w wyrazie chłodnej, opanowanej zaciętości. Musiała wyczytać coś z ciężkości jego spojrzenia, ze sposobu, w jaki opuścił ramię z mieczem, bo coś w jej twarzy drgnęło, przemknął po niej cień niepokoju. Zmarszczyła brwi. Palce na jego ramieniu zacisnęły się trochę mocniej.
Naraz Eskel uświadomił sobie, że nie jest już cicho. Wokół nich znów narastał z wolna szelest, ale tym razem inny, nie wilgotny i świeży, tylko suchy, trzeszczący, taki, jaki mogłyby wydawać podrywane przez wiatr zeschłe liście. Eskel delikatnie, ale zdecydowanie odplątał zaciśnięte na jego ramieniu palce, zagarnął Wszeborę za siebie, poprawił chwyt na rękojeści miecza. Kiedy jednak się rozejrzał, zrozumiał, że nie czyha na nich już żadne niebezpieczeństwo. Wszystko wokół nich umierało.
Ziemia przestała bulgotać i się kotłować, ucichł niski, dudniący ryk dobywający się z jej brunatnych trzewi. Skłębiona, falująca zieloność zamarła w bezruchu. Sprężyste łodygi i kłącza wiotczały, zwieszały się ciężko ku ziemi, jakby nagle opadły z sił. Kielichy ogromnych kwiatów blakły i się kurczyły, liście czerniały i opadały, mięsiste gałęzie schły i sztywniały w suche rosochy. Rozkład kładł się na bujnej roślinności jak szary cień, pochłaniał ją, zostawiając po sobie zwiędłą, spłowiałą martwotę. To, co jeszcze przed chwilą było oszałamiającym barwami i zapachami, tętniącym gąszczem, teraz przypominało blady i suchy kurhan. Eskel i Wszebora patrzyli, jak umiera na nim wiosna.
Magia kostromy gasła wraz z otaczającą ją zielonością. Z suchym trzaskiem rozsypywał się tren z kwiatów i pnączy. Zielony mech na dłoniach płowiał i się kruszył, opadały ciężko owoce i kłosy z wianka na głowie. Cała postać skurczyła się, zmalała, brunatna skóra popękała jak kora chorującego drzewa. Tylko wystający z gardła pokrwawiony grot strzały pozostał na swoim miejscu. Kostroma zabulgotała niewyraźnie. Ciemna, gęsta krew ciekła jej po brodzie i szyi. Żółte, zaszklone ślepia wodziły od wiedźmina do kobiety z wyrazem nierozumiejącej bezradności. Eskel słyszał, jak się krztusi, próbując oddychać. Nie myśląc o tym, co robi, poszukał ręką dłoni Wszebory i ścisnął ją mocno. Kobieta spojrzała na niego przelotnie. Oczy miała pociemniałe od niepokoju.
Kostroma ruszyła chwiejnie, powoli w ich kierunku. Z każdym krokiem z jej postaci wzbijały się połyskliwe, wirujące refleksy, jakby chmary świetlików podrywały się do lotu. Spod rozproszonych strzępów magii wyłaniało się kawałek po kawałku nagie, blade i chude ciało. To, co przed nimi stanęło, nie było już rozwścieczonym, potężnym potworem. Było bezbronną dziewczyną. Było Cudką. Dłoń w uścisku wiedźmina zadrżała. Poczuł wpijające się w skórę paznokcie. Wszebora oddychała płytko i szybko, twarz miała skamieniałą w nieprzeniknionym wyrazie. Wpatrywała się w oczy Cudki, już nie żółte i zwierzęce, tylko błękitne i bezbrzeżnie smutne. Dziewczyna uśmiechnęła się – zrezygnowanym, rozdzierającym, krwawym uśmiechem – i upadła. Z jej piersi wzbiła się i rozprysła ostatnia bladozielona łuna magii. Wszebora przez moment patrzyła na nią z góry, nieruchoma i sztywna jak posąg, a potem powoli klęknęła. Objęła dłońmi głowę dziewczyny, uniosła ją i ułożyła sobie na kolanach. Delikatnym, czułym gestem, w którym było coś tkliwie matczynego, pogładziła ją po skroni, zawahała się na moment, aż wreszcie przesunęła dłoń niżej, na szkliste, puste oczy. Klęczała sztywno wyprostowana, ale ze schyloną głową, więc wiedźmin nie widział wyrazu jej twarzy. Nie wiedział, co dzieje się w jej myślach, i nie próbował zgadywać. Nie potrafiłby jej pomóc. Tragedia, która się wydarzyła, była na jego sumieniu, bo nie zdołał jej zapobiec, nie spłacił długu. Zawiódł. Nie miał dla niej żadnego pocieszenia.
Odłożył miecz do pochwy na plecach i przyklęknął obok Wszebory. Z wahaniem położył jej rękę na ramieniu, a ona wzdrygnęła się, jakby wyrwał ją z odrętwienia. Podniosła na niego wzrok. Jej spojrzenie, początkowo roztargnione, szybko nabrało zimnej, piorunującej ostrości. Eskel przez moment myślał, że Wszebora strząśnie jego rękę albo go uderzy, ale ona tylko patrzyła mu w oczy z przenikliwą zaciętością. Ręce, które wsparła na kolanach, zacisnęła w pięści.
– Wyjaśnij mi, co tu zaszło – zażądała niskim, schrypniętym szeptem. Zabrał rękę.
– Wyjaśnię – powiedział cicho. – Ale nie teraz i nie tutaj. Musimy ją stąd zabrać.
Zmarszczyła brwi. Znów myślał, że zrobi coś gwałtownego – krzyknie albo go zelży. Nie krzyknęła, zsunęła tylko głowę Cudki z kolan i się podniosła. Wstając, zachwiała się lekko, na ułamek sekundy wytrącona ze swego spiżowego opanowania. Eskel odruchowo wyciągnął rękę, podtrzymał ją za łokieć, ale wyrwała się, uciekła wzrokiem. Wiedźmin westchnął, z ciężkim sercem przeniósł spojrzenie na leżącą przed nim martwą dziewczynę. Ściągnął swoją kurtkę i owinął jej nagie ciało, a potem wziął ją na ręce. Jasne włosy przesypały się nad jego ramieniem jak pęk świeżego zboża. Kiedy zaczął iść, z okolicznych chałup, niby czujne, ciekawskie szczury, wykradali się ludzie, przycupywali za węgłami i przy płotach, obserwowali. Wszyscy patrzyli na blade ciało w jego ramionach. Nikt się nie odezwał ani nie zastąpił im drogi. Nad wsią zaległa martwa, ponura cisza.
Kiedy dotarli do chaty na skraju wsi, Wszebora przyspieszyła kroku, wyprzedziła wiedźmina. Otworzyła drzwi gwałtownym pchnięciem, zawołała syna po imieniu. Kiedy Eskel stanął w progu, zobaczył ją klęczącą na podłodze, z dzieckiem wczepionym w jej pierś jak struchlałe zwierzątko. Przeszedł przez izbę i delikatnie odłożył ciało Cudki na siennik – ten sam, na którym go ratowały, kiedy dławił się własną krwią. Cofnął się o krok, raz jeszcze spojrzał na matkę i syna. Wszebora dopiero teraz pozwoliła sobie na słabość, widział to po bezsilnym zaokrągleniu jej ramion, po bolesnym grymasie na twarzy, którą wtulała we włosy dziecka. Ten widok w jakiś sposób go uspokoił; niezmącone opanowanie oznaczało, że wszystko, co złe, kotłuje się bez ujścia, a to groziło nagłym wybuchem furii albo histerii. Jeżeli potrafiła odpuścić ciągłą walkę, wiedział, że sobie poradzi. Gorzej mogło być z dzieckiem.
Eskel patrzył bez słowa, jak Miron wyplątuje się z objęć matki, wyciera zasmarkaną buzię za długim rękawem, w końcu rozgląda się z bojaźliwym zaciekawieniem. Na widok wiedźmina chłopak uśmiechnął się leciutko, niepewnie, jakby jego obecność dodawała mu odwagi. Potem spojrzał na siennik, wytrzeszczył oczy i otworzył buzię. Wszebora, która na moment zamarła w bezruchu, zapatrzona nieobecnym spojrzeniem na syna, naraz się ocknęła, zerwała się z podłogi i chwyciła go za ramiona, nim zdążył podejść do Cudki. Klęknęła przed nim – tak, by zasłonić to, czego nie miał oglądać – i miękkim półgłosem zaczęła tłumaczyć. Zasmarkana buzia pobladła. Rozległ się cienki, rozpaczliwy krzyk. Wszebora chwyciła Mirona, próbowała przycisnąć go do siebie, ale wyrywał się jej, bił na oślep pięściami i wierzgał, becząc rozdzierająco jak porzucone przez owcę jagnię.
Eskel przyglądał się temu z niemym poczuciem porażki i bezradności. Naraz z ponurego odrętwienia wyrwało go niejasne przeczucie. Podszedł do okna, ze zmarszczonymi brwiami wsparł się o framugę, wyjrzał na drogę. Od strony głównego placu wsi zbliżała się ciemna, falująca masa, tu i ówdzie rozjaśniona migoczącymi pomarańczowymi łunami. Po chwili dołączył do niej hałas – początkowo głuchy, bezkształtny, ale nabierający na sile jak fala przyboju. Wybijające się z niego krzyki i gwizdy brzmiały dziko i złowrogo.
Eskel odwrócił się od okna i spojrzał na Wszeborę. Wciąż klęczała na podłodze, przyciskając do piersi rozkrzyczane, zawodzące dziecko, ale wzrok wbity miała w drzwi chaty, zza których – na razie jeszcze stłumiony – dobiegał jazgotliwy, wściekły gwar. Nasłuchiwała. Kiedy zrobił krok naprzód, ich spojrzenia się spotkały. W jej oczach nie było strachu, tylko czujne skupienie. Uniosła nieco brwi, bez słów zadając mu pytanie. Eskel sięgnął za plecy, wyciągnął z pochwy miecz – tym razem nie srebrny, już dziś pokrwawiony, ale stalowy. Podszedł do drzwi, zasunął dwie toporne, pordzewiałe zasuwy. Spojrzał na Wszeborę.
– Bierz, co najpotrzebniejsze, zabieraj dzieciaka i uciekaj – rozkazał cicho.
Patrzyli na siebie przez sekundę, a potem Wszebora ledwo zauważalnie kiwnęła głową. Zdecydowanym, niemal gwałtownym ruchem odczepiła od siebie syna, który teraz już tylko cienko pochlipywał, odsunęła go i zniżyła twarz na wysokość jego zarumienionej, mokrej od płaczu i krzyku buzi.
– Miron, posłuchaj mnie – powiedziała cicho i ostro. Chłopiec uciekł spojrzeniem, uniósł piąstki i zaczął trzeć nimi zaczerwienione oczy. Próbował się odsunąć, ale Wszebora mocno trzymała go za ramiona, więc znów zaczął zanosić się cichutkim szlochem. Wszebora zmarszczyła brwi, jej twarz skurczyła się w zniecierpliwionym, pełnym niepokoju grymasie. Potrząsnęła synem – mocno, bezwzględnie – a potem objęła dłońmi jego głowę i przysunąwszy się blisko, tak, że prawie dotykali się czołami, szepnęła:
– Nie możesz teraz płakać. Biegnij do stajni. Schowaj się. Jak po ciebie nie przyjdę, weź Mieszkę i jedź. Dokądkolwiek, byle daleko stąd – W miarę, jak mówiła, oczy Mirona robiły się coraz bardziej szkliste i przerażone. Nie dała mu się oswoić z tym, co usłyszał, pocałowała go w skroń, jednym ramieniem przycisnęła przelotnie do piersi, a potem wypchnęła w kierunku tylnych drzwi. Kiedy chłopiec przystanął i obejrzał się strachliwie, kiwnęła głową i dodała spokojniej, łagodniej:
– No już. Idź. Dasz radę.
Jeszcze chwilę patrzyła za nim przez półotwarte drzwi, a potem gwałtownie się podniosła i zaczęła krzątać po izbie. Choć poruszała się w pośpiechu, ruchy miała oszczędne i precyzyjne, a ręce jej nie drżały, gdy otwierała kufry i skrzynie i szybko, metodycznie pakowała najpotrzebniejsze rzeczy do skórzanych sakiew. Eskel tymczasem podsunął pod drzwi ciężką drewnianą ławę. Wyjrzał ukradkiem przez okno. Zbliżająca się ciemna masa nabierała z wolna kształtów, wyłaniały się z niej ludzkie sylwetki, obłe i czarne na tle nocy. Tu i ówdzie w pomarańczowym świetle pochodni połyskiwały widły i kosy. Stłumiony gwar przeszedł we wzburzoną wrzawę, jazgotliwą, gwałtowną, wibrującą od wrzasków, wycia, obelg i gróźb, szczekania psów. Eskel odwrócił się do Wszebory, która pakowała do torby resztę jedzenia i ubrań.
– Uciekaj – powtórzył nisko i natarczywie. – Chłopkowie już ochłonęli, teraz chcą się opić krwi. Zabiją ciebie i dzieciaka za cuda, które dziś zobaczyli. Rozszarpią was jak zwierzęta.
Wszebora wyprostowała się, zarzuciła sakwę na ramię.
– A co z tobą? – zapytała cicho, patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami. Zerknęła przelotnie w stronę siennika, na ciało Cudki. – I z nią?
Eskel wskazał podbródkiem na miecz, który trzymał w opuszczonej ręce.
– Mną się nie przejmuj – stwierdził beznamiętnie. – A z nią się pożegnaj.
Wszebora wiedziała, że nie było czasu zwlekać. Podeszła do ciała bratanicy, pogładziła jasne włosy, pocałowała delikatnie, przelotnie w czubek głowy. Potem zwróciła się do wiedźmina. Spojrzała mu w oczy, ręką znalazła jego nadgarstek. Na chwilę mocno zacisnęła na nim palce. Potem poprawiła na ramieniu pasy skórzanych sakiew i wyszła szybko tylnymi drzwiami. Eskel patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu, a wtedy odwrócił się w stronę nadciągającego harmidru. Stanął wyprostowany, z mieczem w opuszczonej ręce. Czekał.
Harmider dotarł wreszcie do chaty, rozbryzgnął się o jej ściany pianą obelg i wrzasków.
– Czarownice!
– Odmieńce! Dziwadła!
– Kurwy mutanta! Spalić je!
– Na pohybel!
Wiedźmin czekał spokojnie. Nie drgnął, kiedy coś załomotało w drzwi, wprawiając stare zasuwy w chroboczące skrzypienie. Łomot powtórzył się raz i drugi, podniecany, napędzany szczekliwymi wrzaskami. Z powały posypał się kurz. Kolejne uderzenie było na tyle silne, że jedna z zasuw trzasnęła z jękiem i zwisła z framugi. Wiedźmin uniósł rękę i powoli, bez pośpiechu nakreślił znak Quen. Kolejny atak nie nadszedł. Na zewnątrz na moment zrobiło się cicho, tak że wiedźmin wyraźnie usłyszał w tej ciszy spokojny rozkaz:
– Wykurzcie ich stamtąd.
Spokój utrzymał się jeszcze przez moment, a potem wrzaski wybuchły z nowym, triumfalnym wigorem. Wiedźmin wyłowił z tej wrzawy nowy dźwięk – cichszy, trudno uchwytny, ale groźniejszy od wszystkich obelg i gróźb. Trzask rozniecającego się ognia. Spojrzał w górę i zobaczył, że przez gałązki strzechy przebija pomarańczowa łuna – początkowo przygaszona, pulsująca i migotliwa, ale z każdą chwilą coraz jaskrawsza. Z powały z miękkim szelestem zaczęły opadać drobne rozżarzone płatki, trzask płomieni przeszedł w głuchy szum i pisk. Naraz w chacie zrobiło się jasno jak w dzień. Krwawy blask wyrwał ją z bezpiecznego półmroku, obnażył, rzucił na ściany długie, ostre cienie. Płomienie przeżarły się już przez strzechę, połykały teraz zawieszone u powały pęki ziół i rogów, robiąc z nich jaśniejące lampiony. Oświetlona ich migotliwym światłem Cudka wydawała się całkiem biała. Gdyby nie zamknięte oczy, mogłaby wyglądać jak dziewczyna zapatrzona w rozmarzeniu w ognie na swym pierwszym święcie Belleteyn. Ale to nie było święto rozkwitu. Tej nocy bliżej było do Saovine, święta zmarłych.
Pożar pochłonął już strzechę i zaczynał z sykiem i mlaskaniem lizać ściany. Eskel kopnął tylne drzwi i wyszedł na zewnątrz. Stanął naprzeciw rozwścieczonej, rozochoconej tłuszczy. Powykrzywiane twarze ludzi w pomarańczowym blasku ognia wyglądały groteskowo, jak chimery. Na czele tłumu stał starszy wsi, wyprostowany, zacięty w lodowatym gniewie. W spojrzeniu, które wbił w Eskela, była nieprzejednana pogarda.
– Gdzie oni są, wiedźminie? – zapytał, nie siląc się na podnoszenie głosu mimo ryku pożaru i buzującego wokół harmidru. Mimo to wiedźmin usłyszał go dobrze i sam odpowiedział równie cicho:
– Jeśli chcesz sprawdzić, czy zostali w środku, droga wolna.
Za jego plecami buchająca ogniem strzecha z rumorem zapadła się do środka. Stary zmarszczył brwi, pokręcił lekko głową.
– Dość ci pobłażałem, odmieńcze – warknął. – Prawda, że tylko mór i zgubę przynosicie.
Eskel obrócił ręką z mieczem, który błysnął jasno w pomarańczowym blasku ognia.
Stary splunął, popatrzył po zebranych wokół siebie mężczyznach.
– Na co czekacie? – wycedził gniewnie. – To tylko jeden cholerny odmieniec. Wytoczcie mu flaki.
Rozległy się buńczuczne okrzyki, ten i ów potrząsnął trzymanymi w rękach widłami czy sierpem, ale nikt nie odważył się wyjść przed szereg. Stary zmarszczył się.
– Albo zrobicie, co wam każę, albo ponabijam te wasze puste czerepy na płot – zagroził. Mężczyźni popatrzyli po sobie, tłum zafalował. W stronę wiedźmina, wypluwając z siebie gromkie przekleństwa, puścił się wysoki, chudy chłop z pałką w rękach. Eskel uchylił się przed ciosem, przysiadł nisko na nogach, obrócił nadgarstkiem. Atakujący zgiął się wpół, wydał z siebie zduszony, bulgoczący odgłos, złapał się za żołądek ugodzony silnie rękojeścią miecza. W tej samej chwili drugi chłop wypadł zza pleców Eskela, usiłując wrazić mu widły w kark. Wiedźmin zrobił unik, przykucnął, ciął chłopa nisko, po nogach. Uskoczył przed następnym wieśniakiem, wielkim i barczystym jak niedźwiedź, który usiłował ściąć mu głowę potężnym zamachem sierpu. Szybkim przewrotem przetoczył się za plecy chłopa, ciął go płytko w zgięcie kolan. Cofnął się o krok, przytknął palce do ust i zagwizdał przenikliwie. Potoczył wokół spojrzeniem. Otaczający go chłopi patrzyli na tych, którzy czołgali się po ziemi, obici, bez broni, i wyraźnie tracili rezon. Tylko starszy wsi wciąż patrzył na niego z tą samą zawziętą nienawiścią. Widząc, że nikt nie jest w stanie dotrzymać wiedźminowi pola, zmarszczył się wściekle, zmełł w ustach przekleństwo, gwizdnął na przyczajonego u jego boku kundla. Ruszył w stronę wiedźmina. Eskel czekał spokojnie. Pierwszy rzucił się na niego pies, wydając z siebie groźny, niski gulgot i jeżąc grzbiet. Z większą satysfakcją, niż się spodziewał, Eskel ciął go na odlew z ostrego zamachu. Kundel zaskowyczał, przewalił się na ziemię. Wiedźmin przeniósł wzrok na wodza wsi, który wyszarpnął zza paska długi, zakrzywiony sztylet i właśnie zamierzył się, by wbić mu go między żebra. Eskel uchylił się, zablokował mieczem kolejny cios, ostrze sztyletu zadźwięczało jazgotliwie o klingę. Stary mimo wieku ruchy miał zwinne i pewne. Ataki, które wyprowadzał, były szybkie i gwałtowne jak u kąsającej żmii. Walczył agresywnie, ale z precyzją i skupieniem, nie dając się zaskoczyć. Przyskakiwał do wiedźmina, ostrymi zrywami żylastego ciała unikał ciosów, szukając jednocześnie sposobu, by wgryźć się ostrzem w ciało. Sztylet świstał i dźwięczał w seriach nieprzewidywalnych, gęstych cięć. Oczy starego śledziły ruchy wiedźmina z zimną, zawziętą nienawiścią. Wyraźnie zależało mu, by zobaczyć wiedźmina martwym, a przynajmniej poranionym, stłamszonym, zelżonym i upokorzonym. Eskel blokował i odpierał kolejne ciosy, jednocześnie kątem oka zerkając ponad głowami tłumu w stronę pogrążonej w mroku wsi. Nasłuchiwał. Po chwili wyłowił dźwięk, którego szukał – tętent kopyt. Wojsiłek wdarł się w tłum z impetem szarży kawaleryjskiej, wspiął się na tylne nogi, rżąc donośnie. Rozległy się krzyki i piski. Wykorzystując to, że stary na chwilę stracił koncentrację, obejrzał się na zamieszanie, Eskel ostrym, szybkim ruchem nakreślił Aard, wypuścił z impetem energię, którą gromadził od początku walki. Rozległ się ogłuszający huk. Fala magii była tak silna, że powaliła tłum, tak jak porywisty wicher przygina do ziemi trawę na polu. Eskel wskoczył w siodło, mocno uderzył konia piętami, zakrzyknął ostro. Wojsiłek zarżał, stanął dęba i puścił się wściekłym galopem. Oddalali się od wsi, ścigani chrypliwym wrzaskiem starego:
– Jeszcze cię znajdę, ty kurwi synie!
Wkrótce zostawili za sobą ten wrzask, i pożar, i wieś. Przed nimi była tylko noc.
