Jasny i blady księżyc wisiał tej nocy nisko nad ziemią. Trakt w jego świetle miał szarosiną barwę. Las był poszarpaną połacią czerni. Mimo to wiedźmin widział wyraźnie strzeliste kształty drzew i obłe, miękkie bryły zarośli. Słyszał delikatny tupot umykających w gęstwinę saren i miarowe, przenikliwe pohukiwanie sowy. Noc była tajemnicą, którą łowca potrafił przejrzeć. Wystarczyło tylko odnaleźć trop. Eskel puścił luźno lejce, pozwolił Wojsiłkowi przejść w niespieszny, kołyszący stęp. Wyprostował się w siodle, oparł pięści na udach i przymknął powieki, jakby medytował. Wziął głęboki, powolny wdech. Noc kryła w sobie więcej zapachów niż dzień. Wilgotne, cierpkie i świeże, niosły się nad ziemią jak mgła, ulatywały, plątały się. Wiedźmin skupił zmysły na tym gęstym od różnych woni splocie, szukając w nim tej jednej nitki, która miała stać się jego tropem.
Był tam suchy, pylisty zapach, którym parował nagrzany jeszcze od słońca piasek na drodze. Były świeża, chłodna woń świerku i gorzka, ziemista nuta mchu. Słony, łaskoczący w nozdrza odór zmęczonego galopem konia. Niesiony wiatrem smolisty swąd sadzy. Wiedźmin skupił się bardziej. Ciężki, brunatny zapach błotnistej ściółki. Pieprzny aromat grzybów. Cierpka woń wrzosu. Otworzył oczy. Czuł w tej woni ulotną, znajomą nutę. Nie, to nie był wrzos, tylko lawenda. Lawenda i rozmaryn. Znalazł swoją nitkę.
Eskel zsiadł z konia i chwyciwszy go za uzdę, zszedł z traktu w stronę spowitego mrokiem lasu. Zapach, za którym podążał, był blady, ulotny i prowadził coraz głębiej w gęstą, osłoniętą przed światłem księżyca ciemność. Mimo to Eskel pewnie posuwał się naprzód, wybierając drogę między powalonymi pniami i ukrytymi pod stertami opadłych liści wyrwami i jamami. Mrok nie przeszkadzał mu w tropieniu, a wręcz przeciwnie; pozwalał wytłumić niepotrzebne bodźce, skupić natężone zmysły tylko na śledzonym zapachu, wyobrazić go sobie jako coś widocznego i namacalnego – jak połyskliwą, wijącą się między drzewami wstęgę, odcinającą się krwistą czerwienią na tle nocy. To polowanie miało być jednak inne od poprzednich. Na końcu nitki miał nadzieję znaleźć nie potwora albo truchło, lecz kobietę.
Przystanął. Dotarł do miejsca, w którym las się rozrzedzał. Spomiędzy drzew cienkimi strugami przelewało się niebieskawe światło księżyca, tworząc małe, jasne kałuże. Tuż nad ziemią wisiała zawiesista, podobna do waty mgła. Eskel zmarszczył nos. Ziołowa woń, za którą podążał, ginęła tu w mulistym, wilgotnym fetorze. Pod warstwą trawy i mchu musiały się rozlewać mokradła. Wiedźmin przykucnął. Niespiesznie, uważnie, centymetr po centymetrze obejrzał ukryte moczary, które miał przed sobą, a potem się wyprostował. Wojsiłek zarżał, zarzucił niespokojnie łbem, kiedy wiedźmin pociągnął go naprzód za uzdę. Bagno wokół oddychało błotnistą wilgocią, uginało się miękko pod stopami wiedźmina i kopytami konia, ale pozwalało im iść. Posuwali się naprzód powoli, drobnymi, ostrożnymi krokami, często zakręcając, by ominąć te miejsca, w których trzęsawisko było bardziej grząskie. Wiedźmin wiedział, że mimo wyczulonych zmysłów sam nie zdołałby pewnie odnaleźć bezpiecznej drogi, ale ten, kto szedł tędy przed nimi, potrafił to zrobić – świadczyły o tym półokrągłe ślady kopyt, odciśnięte niewyraźnie w wilgotnym błocie, i kanciaste ślady obcasów. Koń, którego tędy niedawno prowadzono, nie mógł być bardzo ciężki – ślady nie były zbyt głębokie – a buty, których obcasy odcisnęły się w mule, były nieduże, wąskie. Kobiece.
Kiedy zeszli z moczar, lawenda i rozmaryn powróciły, choć teraz bardziej ulotne, wtopione w zapachy lasu. Wiedźmin znów przystanął. Ukucnął i z kępy pokrzyw wyciągnął obtłuczony drewniany miecz, mały, bez wątpienia wystrugany z myślą o dziecięcej rączce. Obrócił go w zamyśleniu w rękach, a potem spakował do jednej z przytroczonych do siodła sakiew. Ruszył dalej.
Teraz skupił się na dźwiękach. Las wokół niego chrobotał i szeleścił mnóstwem drobnych odgłosów. Poruszane podmuchami wiatru drzewa skrzypiały i szeleściły, jakby leniwie się przeciągały. W zamykających się nad jego głową koronach jakiś nocny ptak pohukiwał i trzepotał skrzydłami, a w splątanych zaroślach, jakby w odpowiedzi, coś nerwowo chrzęściło. Z daleka niosło się przeciągłe, jednostajne wycie wilka. Wtem wiedźmin wyłowił z nocnych pogłosów coś obcego – stłumiony metaliczny szczęk. Przystanął, czekając, ale po zgrzytnięciu broni nie nadszedł cienki świst strzały. Przez chwilę było cicho, a potem zza pnia wielkiego dębu kilkadziesiąt metrów przed nim wychyliła się jasna głowa. Szare oczy, w świetle księżyca jasne jak dwie blade latarnie, utkwiły w nim chłodne, czujne spojrzenie. Eskel zrobił krok naprzód.
– Nie tak łatwo było cię znaleźć – powiedział cicho, z uznaniem. Wszebora wyszła zza drzewa. W rękach trzymała kuszę z naciągniętą cięciwą. Patrzyła na niego chmurnie.
– Wiedziałam, że w las za nami nie pójdą. Nie znają ścieżek. Ja dość się za zwierzyną nałaziłam, coby umieć znaleźć drogę nawet po ciemnicy – powiedziała cicho.
Eskel skinął głową.
– Miałaś rację, nikt ze wsi was tu nie szukał. Tylko ja.
– Po co? – zapytała ostro. Stała przed nim napięta, czujna, ale widział po niej znużenie, które próbowała ukryć. Na policzku miała paskudne rozcięcie, wokół którego rozlewał się purpurowy siniak. Eskel milczał przez chwilę, ważąc słowa.
– Chciałem się upewnić, że jesteście bezpieczni. Że nic wam nie jest.
Skrzywiła się, uniosła lekko brodę.
– Umiem o siebie zadbać – warknęła. – I o dzieciaka też.
Westchnął.
– Wiem, że umiesz. Po prostu chciałem... pomóc.
Zmarszczyła się jeszcze bardziej, zgromiła go wzrokiem.
– Niepotrzebna mi twoja pomoc, wiedźminie. Nie chcę łaski. Ani cholernej litości. Dam sobie radę.
Eskel opuścił ręce, zrobił powoli kilka kroków naprzód. Wszebora wbijała w niego ponure, buńczuczne spojrzenie. Mięśnie na jej szczęce grały niespokojnie.
– Nie lituję się nad tobą – powiedział powoli i cicho. Wyciągnął do niej rękę, ale zjeżyła się, cofnęła o krok. Pokręcił głową, trochę z irytacją, a trochę ze zrezygnowaniem.
– Chcę tylko pomóc. Dlaczego musisz być tak cholernie zawzięta?
Wszebora westchnęła ciężko, pokręciła głową.
– Nie jesteś nam nic winien, wiedźminie – oświadczyła szorstko. – Nie na twoim sumieniu, co z nami będzie.
– Mylisz się. Jestem ci winien przynajmniej wyjaśnienie – mówił chrypliwie, półgłosem, ale stał teraz na tyle blisko, że z pewnością go słyszała. Zawahał się, wyciągnął do niej rękę. Zacisnął palce na jej ramieniu i dodał: – I przeprosiny.
Zacisnęła na moment powieki, potem posłała mu jeszcze jedno chłodne spojrzenie, zmarszczyła brwi.
– Nie wiem, czy potrzeba mi wiedzieć, co tam zaszło. A przeprosin nie chcę, bo i na co mi one? Czasu przecie nie cofną.
Zabrał rękę.
– W takim razie pozwól mi chociaż się upewnić, że nie stanie wam się krzywda. Zmarszczyła się z wyraźną frustracją.
– Mówiłam ci już, że nie chcę...
– Daj już spokój – przerwał jej stanowczo, ostrzej, niż zamierzał. – Nie jesteś głupia, wiesz, jakie potwory łażą po lasach. Po drogach jeszcze gorsze. Wiesz, co zrobią, jak zobaczą samotną kobietę z dzieckiem? Nie ze wszystkim dasz sobie radę sama. Nie obronisz się. Jestem wam potrzebny. Wiesz o tym.
Patrzyła na niego długo i chmurnie. Zaplótł ramiona na piersi i odwzajemniał spojrzenie, cierpliwie, z nieporuszonym spokojem. W końcu wyraz jej twarzy nieco złagodniał. Rozluźniła ramiona i opuściła kuszę.
– Więc nie odejdziesz? – zapytała. W jej głosie dało się usłyszeć dziwną mieszankę pretensji i niepewności. Pokręcił powoli głową.
– Możesz nawet do mnie z tego strzelić, jeśli chcesz – mruknął, wskazując brodą na jej kuszę. – Nigdzie się stąd nie ruszam.
Parsknęła, potarła zmęczone oczy palcami. W końcu spojrzała na niego spode łba.
– A w ogóle coś by to dało, gdybym do ciebie strzeliła?
Mimo woli lekko się uśmiechnął. Poczuł, że blizna na wardze się napina.
– Nie. Umiem odbijać bełty mieczem.
Teraz i ona się uśmiechnęła, bladym, ponurym uśmiechem.
– Na takie licho jak ty to już nic nie poradzi – mruknęła, patrząc na niego z ukosa. – Chodź.
W ciszy ruszyli razem w głąb kniei – ona nieco z przodu, on kilka kroków za nią, prowadząc konia za uzdę. Po chwili oczom Eskela ukazała się płytka grota, zamaskowana szałasową konstrukcją z igliwia i chrustu. Wszebora zwolniła kroku, zerknęła na niego przez ramię.
– Zbudowałam to jakiś czas temu, coby nie marznąć, jak przychodziło długo czekać na zwierzynę – wyjaśniła.
Skinął głową, uważnie przyglądając się schronieniu. Na tę noc powinno wystarczyć, ale dłużej nie mogli tu zostać. Nie z parą koni, których rżenie i zapach mogły w każdej chwili ściągnąć do nich watahę wilków albo coś większego.
Przed wejściem przystanął, zawahał się. Wszebora, która była już niemal w środku, zatrzymała się i spojrzała na niego pytająco. Odchrząknął.
– Zostanę tutaj – oświadczył cicho. – Będę medytował, ale w każdej chwili możesz mnie zawołać.
Wszebora westchnęła, pokręciła głową.
– Nie rób parady, wiedźminie – mruknęła ze znużeniem. – Skoro żeś się uparł, że idziesz z nami, nie będę cię przecie wyrzucać za próg jak jakiego zapchlonego kundla.
Otwierał już usta, by odpowiedzieć, ale go ubiegła.
– Albo wejdziesz, albo naprawdę do ciebie strzelę – zagroziła bez cienia humoru w głosie, patrząc na niego niecierpliwie. – I bogi mi na świadków, że z tak bliska trafię nawet wiedźmina.
Skapitulował. Wszedłszy za nią do środka, w cętkach bladego nocnego światła zobaczył znajomą jabłkowitą klacz i Mirona, który spał z głową wspartą na skórzanej sakwie, skulony w ciasny kłębek. Pod skalną ścianą leżało jeszcze kilka juków i płóciennych miechów.
Wszebora kucnęła przy chłopcu, nakryła go szczelniej własnym kubrakiem, odgarnęła mu z czoła splątane włosy. Chłopiec drgnął, zakwilił, ale się nie obudził. Wszebora patrzyła na niego przez chwilę, potem usiadła na ziemi, opierając kuszę o ścianę. Z westchnieniem wyprostowała nogi i przymknęła powieki. Eskel odwrócił się do Wojsiłka. Rozsiodłał go, juki i miecze zostawił u wyjścia z groty. Zabrał tylko jedną niewielką sakwę i ją otworzył. Choć starał się nie robić hałasu, stuki i brzęki przyciągnęły uwagę Wszebory. Otworzyła oczy i obserwowała go badawczo, bez słowa. W końcu znalazł to, czego szukał – mały szklany słoiczek z żółtą, tłustą maścią i fiolkę z przezroczystą cieczą. Zbliżył się do Wszebory, która nadal przyglądała mu się w milczeniu. Przysiadł na piętach tuż obok niej, wyjął zza paska mały myśliwski nóż, za jego pomocą odciął pasek płótna ze swojej koszuli. Odkorkował fiolkę. Nasączył materiał alkoholem, a potem zapytał cicho, wskazując na spuchnięty, pokryty rudobrązowymi zaciekami policzek Wszebory:
– Mogę?
Skinęła powoli głową. Kiedy dotknął szmatką jej skóry, syknęła cicho przez zęby. Oczyszczał ranę ostrożnie, nieco nieporadnie – nie brakowało mu wprawy, ale sam siebie czy swoich braci opatrywał zwykle z daleko mniejszą delikatnością. Wszebora jednak się nie skarżyła. Znosiła jego zabiegi cierpliwie, z obojętną rezygnacją, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w jakiś punkt na skalnej ścianie. Milczała. To wiedźmin w końcu odezwał się pierwszy:
– Ktoś was znalazł, zanim uciekliście.
Wszebora spojrzała na niego.
– Paru polazło za mną do stajni – mruknęła obojętnie, z powrotem wbijając wzrok w ścianę. – Jak zgraja wściekłych kundli. Jednego zastrzeliłam z kuszy, z drugim nie zdążyłam. To – wskazała na rozcięcie na policzku – to od kosy. Na szczęście dla mnie nikt w tej przeklętej wsi nie oporządza broni jak trzeba. Tępe to i zardzewiałe.
Eskel odłożył szmatkę, sięgnął po słoiczek, który zostawił obok. Widząc pytające spojrzenie Wszebory, wyjaśnił:
– To tylko ziołowa maść. Trochę to zasklepi, uśmierzy ból.
Skinęła głową, ale wzrok nadal miała nieobecny i wątpił, czy dotarło do niej, co powiedział. Dopiero po chwili spojrzała na niego i powiedziała:
– Myślałam, że cię tam zabiją.
Milczał, ale ona nadal na niego patrzyła.
– Ale jesteś tutaj.
Wciąż się nie odzywał.
– Czy to znaczy, że ty ich pozabijałeś?
Pokręcił powoli głową.
– Nie jestem od zabijania ludzi – powiedział cicho. – Nawet jeśli to najgorsze zezwierzęcone ścierwa. Chciałem tylko, żeby to na mnie skupił się cały ten amok. Żebyście bezpiecznie uciekli. – Musnął palcami ranę na jej twarzy, by lepiej rozprowadzić maść. – A potem ruszyłem waszym śladem.
Długo, przenikliwie na niego patrzyła. Wyraz jej twarzy nie mówił mu zupełnie nic. W końcu, kiedy się odezwała, w spojrzeniu i głosie miała znużoną rezygnację:
– Powiedz mi, co tam zaszło, wiedźminie. Myślałam, że nie chcę wiedzieć, ale widzi mi się, że nie będę bez tego spokojna. Co za licho weszło na Cudkę? Co żeś miał z tym wspólnego? Co tam się w ogóle stało? – Przełknęła ślinę i zacisnęła pięści, ale nie odwróciła wzroku. – Mówże, wiedźminie. Chcę wiedzieć.
Długo patrzył jej w oczy, ważąc w myślach słowa, próbując ułożyć je tak, by ogarnęły cały ten chaos, który zaczął się od bestii w lesie, a skończył śmiercią i ogniem. Nie było to łatwe, bo sam nie wiedział wszystkiego. Niektóre nitki ciasnego, bolesnego węzła nie dawały się rozplątać. Nie wiedział, dlaczego Cudka tak bardzo bała się zdradzić Wszeborze swój sekret ani co sprawiło, że zaklęcie pętające jej prawdziwą naturę zostało przełamane. Mógł tylko snuć przypuszczenia – że być może miały z tym coś wspólnego młokosy, których ciała zawisły na girlandach kwiatów. A może nie – może to on sam był winien, może lęk i stres wywołane jego obecnością osłabiły ochronną magię na tyle, że uśpiona moc wyrwała się sama. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego tuż przed śmiercią Cudka nagle odzyskała ludzką formę i świadomość ani czy była szansa, że zdołałby ją poskromić, gdyby walka potoczyła się inaczej. Nie wiedział tego wszystkiego, ale postarał się opowiedzieć całą historię najuczciwiej, jak umiał. Mówił powoli, często zawieszając głos, by się namyślić. Wszebora mu nie przerywała, nie ponaglała, patrzyła tylko z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, spokojna i opanowana. Czasem tylko po jej twarzy przebiegał cień, ulotny skurcz, ale zaraz odzyskiwała nad sobą panowanie. Słuchała. Mówił długo. Na koniec zaciął się, zamilkł, ze zmarszczonymi brwiami nad czymś rozmyślał. W końcu podniósł na nią ciężkie spojrzenie i powiedział cicho, chrapliwie:
– Przepraszam, że nie zdołałem jej ocalić. Powstrzymać tego wszystkiego. Zawiodłem. Przepraszam.
Znów długo na niego patrzyła, a on nie potrafił rozszyfrować, co jest w tym spojrzeniu – gorycz, znużenie, smutek czy może wszystko po trochu. W końcu westchnęła ciężko, wychyliła się i wyciągnęła rękę. Zaplotła palce na jego nadgarstku, ścisnęła. Jej dotyk jak zawsze był miękki i chłodny. Spojrzała mu w oczy.
– Nie przepraszaj mnie, wiedźminie. Nie mam do ciebie żalu – oświadczyła spokojnie, głuchym, pozbawionym wyrazu głosem. – Ja winna jestem, że Cudka bała się zawierzyć mi sekret. Mogło się to wszystko wydarzyć, kiedy cię nie było we wsi. I wtedy obie byśmy pewnikiem zginęły strasznie. Tak chociaż bez bólu jej przyszło iść. I cóż – Wzruszyła nieznacznie ramionami. – Trzeba jakoś żyć dalej.
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. W końcu uznał, że nie ma sensu mówić czegokolwiek. Przesunął się pod ścianę, chwycił Wszeborę za rękę i przyciągnął ku sobie. Pozwoliła objąć się ramieniem, z wahaniem oparła mu głowę na piersi. Eskel przymknął oczy. Zapach jej włosów był przyjemnie znajomy. Długo siedzieli w milczeniu, bez ruchu, jak w letargu, ale po rytmie jej serca i oddechu wyczuwał, że nie śpi. Wiedział, że rozmyśla. Zastanawiał się, czy jej myśli są równie splątane i ociężałe jak jego. Wydawało mu się, że minęły długie godziny, zanim lekko się poruszyła, wcisnęła głowę głębiej pod jego obojczyk.
– Musimy wymyślić, co dalej, wiedźminie – wymamrotała.
– Eskel – mruknął.
Podniosła na niego oczy, nie rozumiejąc. Spojrzał na nią, uniósł lekko brwi.
– Jeśli mamy wymyślić razem, to przestań mnie w końcu nazywać wiedźminem.
Patrzyła na niego przez chwilę, mrużąc w ciemności oczy. Zmarszczka, która pojawiła się między jej brwiami – zdawało mu się – tym razem wyrażała lekką konsternację. W końcu Wszebora parsknęła, uśmiechnęła się niewyraźnie jedną połową ust.
– Będę cię nazywać, jak mnie najdzie wola, wiedźminie – oświadczyła chrypliwie, ale w jej oczach widział drobne iskierki przekory.
– Zgoda, będziesz mnie nazywać, jak chcesz. Ale jutro. Teraz śpij – zarządził, z powrotem przyciągając ją do siebie. Kiedy miarowe falowanie jej oddechu powiedziało mu, że zasnęła, zsunął ją ostrożnie ze swojej piersi, nakrył derką ściągniętą z grzbietu Wojsiłka. W mlecznym świetle księżyca wydawała się mniejsza i delikatniejsza niż za dnia. Ten widok kładł się na piersi wiedźmina jakimś uwierającym ciężarem, jakby trudno było dopuścić myśl, że może być bezbronna. Podciągnął derkę nieco wyżej, odgarnął jej z twarzy pukiel jasnych włosów, odsłaniając tym samym bliznę, która przecinała jej policzek. Wszebora westchnęła chrapliwie przez sen. Zastanawiał się, czy tak jak jemu śniły jej się krew i pożoga.
