Odkąd pamiętam wyjątkowo źle znosiłem przejawy ludzkiej głupoty. Drażniła mnie do tego stopnia, że za największe wyzwanie uważałem konieczność powstrzymywania się od oczywistych w takiej sytuacji reakcji. Naiwnie wierzyłem, że w takim miejscu jak to, nie spotkam zbyt wielu reprezentantów owej, niechlubnej grupy idiotów. Okazało się jednak, że w tym konkretnym aspekcie, nie odstawałem znacząco od tych, których tak bardzo starałem się unikać.
Było ich zbyt wielu. Bezpośrednie zderzenie było nieuniknione.
– Nie sądzę, by wzięli pod uwagę jego opinię – usłyszałem bardzo dokładnie głos Jess, pretendującej na członka wspomnianej grupy. – Co z tego, że jest najlepszy w grupie – dodała markotnie, potwierdzając tym samym, że to ja jestem tematem ich rozmowy.
Na imię miała Jessica, ale już pierwszego dnia zaznaczyła wyraźnie, by zwracać się do niej Jess, gdyż nie podoba jej się brzmienie imienia Jessica. Zakomunikowała to dokładnie w ten sposób, wypowiadając słowo Jessica dwukrotnie, pomimo zawodzeń, że tak bardzo go nie cierpiała.
Większość podłapała od razu, wprowadzając skrót jej imienia do pamięci dyskowej swojego umysłu, znalazło się też paru, którzy porównali ją do bohaterki jakiejś książki o wampirach oraz jeden taki, który nie poświęcił na to choćby 5 sekund swojego czasu.
Komunikat był prosty, więc zajmowanie się jego treścią dłużej byłoby niewybaczalne.
Wspominając powyższą sytuację, wolnym krokiem przemierzałem pusty korytarz. Od zakrętu skąd dochodziły odgłosy toczącej się rozmowy, dzieliło mnie zaledwie 5 metrów.
– Działa mi na nerwy. Uważa się za lepszego, a jedyne co go wyróżnia to arogancja i głupio wyglądająca fryzura.
Zwolniłem, słysząc jakże oczywiste słowa na mój temat i zdecydowałem się zatrzymać, by przekonać się czy opinia pozostałych osób będzie równie przewidywalna.
– Fakt, z początku myślałem, że to laska i dopóki się nie odezwał, uważałem nawet, że całkiem urocza.
Zakryłem usta, nie chcąc zdradzić się, że stoję tuż obok i z rosnącą w siłę irytacją, nasłuchiwałem dalej.
– Szczerze? Nie wyobrażam go sobie z żadną dziewczyną. Wątpię, by ktokolwiek sprostał jego wydumanym oczekiwaniom, których zapewne sam nie spełnia.
– Wątpię, by ktokolwiek wytrzymał z nim sam na sam dłużej niż 5 minut – wtrąciła Laura.
Mógłbym nawet przysiąc, że wzdrygnęła się na samą tę myśl, co zdradził jej drżący i odrobinę zniekształcony głos.
– Zacznijmy od tego, że dobrowolnie by na to przystał.
– Niemożliwe. Samo wyobrażenie tego sprawia, że...
I dokładnie w tym momencie zdecydowałem się wyjść z ukrycia.
– Że? – spytałem, pojawiając się w zasięgu ich wzroku.
Stłoczeni przy maszynie z napojami wyglądali jak dzieci przyłapani na gorącym uczynku podczas nieautoryzowanej zabawy.
– Mello... – odezwała się Laura głosem, zdradzającym najwyższe zmieszanie i swego rodzaju panikę.
Zapewne nikt z tutaj obecnych nie był przygotowany na konfrontację. Żaden z moich tak zwanych kolegów nie chciał, by ich opinia dotarła do moich uszu. Chcieli trwać w bezpiecznej bańce wykluczenia i niechęci do mojej osoby, która bądź co bądź zbliżyła ich do siebie.
– Tak? Dokończ proszę – odezwałem się spokojnie i oparłszy się o ścianę, skrzyżowałem ręce na piersi, spoglądając prosto w jej brązowe, zupełnie bez wyrazu oczy.
– To tylko taka... zabawa. Nie bierz tego do siebie – zaśmiała się nerwowo, przyprawiając mnie treścią swojej wypowiedzi o mdłości.
– Skoro tak, to kontynuujcie. Obiecuję nie brać tego, co usłyszę do siebie.
Z wyrazu ich twarzy i jakimkolwiek braku ruchu ich sparaliżowanych ciał, wywnioskowałem, że popadli w niemożliwy wręcz do ustąpienia stupor. Tym razem mój umysł poprawnie przewidział tę bliską przyszłość. Z jedynym w swoim rodzaju uczuciem zadowolenia milczałem, obserwując uważnie swoich jeszcze do niedawna głośnych i roześmianych kolegów.
Zepsułem im niemoralną zabawę. Nie było ku temu żadnych wątpliwości.
Niezręczną tylko dla nich ciszę, przerwał Jason, którego wcześniejszy komentarz na temat „uroczej" strony mojej osoby, zdecydowanie nie przypadł mi do gustu.
– No coś ty! Przecież to nie wypada – odezwał się, zabarwiając swój głos fałszywie radosną nutą. – Gotowy na dzisiejsze zajęcia? – spytał, chcąc uciec od niewygodnego tematu.
– Dziwne masz poczucie tego co wypada, a co nie – stwierdziłem chłodno, odsuwając się od ściany.
Przeczesałem ręką swoje długie, jasne włosy, które w przeciwieństwie do niektórych tutaj zebranych są w świetnej kondycji i pasują do mnie idealnie i schowawszy ręce do kieszeni spodni, podszedłem bliżej.
– Oraz czy kiedykolwiek zdarzyło się, że nie byłem? – rzuciłem w przestrzeń w odpowiedzi na jego durne w moim mniemaniu pytanie. – I jeszcze jedno... – dodałem, pochylając się w jego stronę – nie miałbyś u mnie szans. Mówię to również w imieniu mojej potencjalnej kobiecej strony, o którą mnie podejrzewałeś. Tak więc stwierdzenia typu „urocza" zachowaj dla kogoś kto dobrowolnie wytrzyma w twoim towarzystwie 5 minut. Powodzenia, bo ja po zaledwie dwóch mam już dosyć.
Powiedziawszy to, zostawiłem tę trzyosobową grupkę, którą za niespełna 10 minut będę zmuszony spotkać ponownie podczas zajęć z dynamiki orbitalnej.
Na które oczywiście, że byłem przygotowany.
Do sali wszedłem jako pierwszy. Półtora godzinne ćwiczenia po raz kolejny udowodniły, że w całej dwudziestoosobowej grupie, wliczając wykładowcę, nie mam sobie równych. Nie, żeby jakoś specjalnie mnie to cieszyło, wręcz przeciwnie – czułem frustrację i zawód. Jak mam się rozwijać, skoro osoba, która powinna być w danej dziedzinie mądrzejsza ode mnie, wyciąga z tych zajęć więcej niż ja?
Niezadowolony wróciłem do swojego mieszkania, które wynajmowałem już od niemal dwóch miesięcy i musnąwszy palcem metalowy włącznik, ruszyłem w samych skarpetkach przez oświetlony pokój. Mijając strefę kuchenną, lewą ręką zgarnąłem tabliczkę czekolady i odwinąwszy sreberko, wgryzłem się w nią zachłannie.
Dotarłszy do celu tej powolnej wędrówki, opadłem z westchnieniem na łóżko i zamknąwszy oczy, uzmysłowiłem sobie, że dzisiaj również będę miał problemy z zaśnięciem. Pomimo ogromnego zmęczenia, wizja nieprzerwanego, regenerującego snu wydawała się być oddalona o lata świetlne.
Była nieosiągalna. Odkąd zamieszkałem w Houston, bezsenność stała się moim koszmarem. Gdyby nie zapas wspomagaczy rozrzucony na nocnej szafce, stan deprywacji trwałby nieprzerwanie.
Byłem świadomy, że w obecnej sytuacji, kiedy to ważą się moje przyszłe losy, jest to wysoce niewskazane. Myśl o przyszłości, obraz tego kim mogę się stać, jak wysoko mogę się wzbić, wzbudzały we mnie jedyną w swoim rodzaju ekscytację. Nie mogłem pozwolić sobie na jakikolwiek błąd. Żadna moja słabość nie może pokrzyżować mi planów.
Leżąc przez jakiś czas w kojącej ciszy, walczyłem o chwilę wytchnienia, namiastkę spokoju. Mój wszystko analizujący umysł jak zwykle nie współpracował, niczego nie ułatwiał. Zachowywał się jakby mnie testował, sprawdzał gdzie jest granica. Ostatnio odnosiłem coraz silniejsze wrażenie, że jestem jej coraz bliżej, że dzień w którym przekonam się, co oznacza do niej dotrzeć, zmieni postrzeganie wszystkiego.
Kojącą ciszę przerwały docierające zza okna dźwięki. Pojedyncze krople deszczu uderzały o metalowy parapet, wybudzając mnie z pierwszej fazy snu, w którą o dziwo wkroczyłem.
Otworzyłem oczy i zmuszając swoje ciało do ruchu, opuściłem przytulne rejony śnieżnobiałej pościeli.
...
Dzisiejszy poranek był wyjątkowo słoneczny. Bezchmurne, czyste niebo sprawiło, że byłem o krok od uwierzenia, że to zwiastun pozytywnych i oczekiwanych w skutkach wydarzeń. Uśmiechnąłem się rozbawiony treścią własnych myśli, czym zszokowałem obecnych na bardziej niż zazwyczaj zatłoczonej płycie parkingu, którą podążałem.
Promienie słońca odbijające się od lśniących szyb wysokich okien tego klimatyzowanego budynku, do którego zmierzałem, przypomniały mi dlaczego właśnie dzisiaj mój wzrok rejestruje go inaczej. Dlaczego moje przyzwyczajone już do niego oczy, odczytują napis NASA w zupełnie inny sposób, nadając mu odmienne znaczenie, potęgując jego wartość. Kilkanaście miesięcy, które tutaj spędziłem, dobrowolnie poddając swoje ciało i umysł najbardziej wymagającym próbom i testom, właśnie zmierzały ku końcowi.
Znalazłszy się we właściwym miejscu, na właściwym piętrze, usiadłem na niewygodnym krześle w bezpiecznej odległości od pozostalych oczekujących. Znajomy widok za oknem pochłonął mnie do tego stopnia, że dopiero po chwili dotarł do mnie kobiecy głos, informujący, że nadeszła moja kolej. Minąłem zestresowany rząd pochylonych głów i zatrzymawszy się przed solidnymi drzwiami gabinetu, uniosłem ściśniętą w pięść dłoń.
Za okazałym, drewnianym biurkiem stał ciemnowłosy, wysoki Japończyk, którego wyraz twarzy jednoznacznie zdradzał stan dyskomfortu, w którym się obecnie znajdował. Mimowolnie poluźniłem czarny krawat zawiązany wokół mojej szyi i zająłem wskazane przez niego miejsce na jednej z dwóch ustawionych równolegle do siebie skórzanych kanap. Stolik, który dzielił nas od siebie, gdy po 58 sekundach spoczął po przeciwnej stronie, stwarzał pozory nieprzeziernej bariery, która przez jakiś czas chroniła mnie przed brzmieniem jego głosu.
Kluczowa dla mojej przyszłości decyzja została podjęta. Pozostało mi jedynie poznać jej treść.
Mężczyzna poruszył ustami, burząc marną barierę.
Przekaz, który niósł ze sobą jego łagodny głos, sprawił, że tak dobrze zapowiadający się dzień okazał się być jedynie słoneczną, bezchmurną ułudą.
Dzień, w którym doświadczyłem największego w swoim życiu szoku, żalu i poczucia niesprawiedliwości rozgrywał się dokładnie w tym momencie. W tym 22-metrowym pokoju z rzędem wysokich okien wzdłuż jednej ze ścian, dotarłem do granicy.
– Nie rozumiem... przecież sam powiedziałeś, że byłem najlepszy – odezwałem się, próbując przetworzyć usłyszany przed chwilą komunikat.
Czułem jak czarna skóra dwuosobowej sofy, na której siedziałem, stapia się z moją własną, skrytą pod materiałem równie czarnego garnituru.
– Owszem, ale najgorszy jeżeli chodzi o relacje międzyludzkie. W tak ekstremalnych warunkach jakie panują w przestrzeni kosmicznej, umiejętność porozumiewania się z innymi członkami załogi, gotowość do współpracy są niezwykle ważne. Przykro mi, ale z naszych obserwacji wynika, że nie spełniasz tych wymagań. Nie możemy aż tak ryzykować. Dlatego pomimo wybitnych umiejętności we wszystkich pozostałych dziedzinach, jesteśmy zmuszeni odrzucić twoją aplikację.
Rozumiałem znaczenie poszczególnych słów, które wypowiedział, ale zdania, które tworzyły zdawały się być absurdalne. Przez chwilę czułem pustkę w głowie, by po niespełna sekundzie doświadczyć maksymalnego chaosu, nad którym nie byłem w stanie zapanować. Zapętlone myśli, momentami pozbawione w obecnej sytuacji sensu odbierały mi zdolność do jakiejkolwiek reakcji. Wpatrywałem się tępo w te ciemne, pełne współczucia oczy, pragnąc zrozumieć co się właśnie wydarzyło. Musiałem uwierzyć, że to prawda, że ten pięćdziesięcioparoletni mężczyzna z czupryną czarnych, kręconych włosów posiada moc, która jest zdolna zniszczyć moją przyszłość. Jego decyzja zaprzepaściła moje plany. Jeżeli teraz wstanę i opuszczę ten pokój, nigdy już tu nie wrócę.
To naprawdę koniec?
– Czy ta decyzja jest nieodwołalna? – zapytałem, wprawiając w ruch swoje napięte struny głosowe.
– Tak. Przykro mi, Mello.
– Daruj sobie – rzuciłem chłodno, podnosząc się z miejsca.
Nogi miałem jak z waty, ale moja postawa była nienaganna. Nie pozwoliłem, by ujrzał jakiekolwiek oznaki słabości.
– Walczyłem o ciebie – odezwał się, gdy ruszyłem w stronę wyjścia. – Przegłosowali mnie, nic nie mogłem zrobić.
Zatrzymałem się, a moje spojrzenie obrało sobie za cel, wart pewnie tysiące dolarów obraz.
Nie przyjąłbym go nawet za darmo – pomyślałem, wpatrując się w niego krytycznie.
– Dlaczego to tu wisi? – spytałem niemal z wyrzutem, nie potrafiąc oderwać wzroku od pozbawionego piękna płótna.
– ...Prezent od żony – odpowiedział po chwili, najwyraźniej zdezorientowany moim bezpośrednim pytaniem.
– Podoba ci się?
– Tak. – Tym razem odpowiedzi udzielił natychmiast.
– Rozumiem – zaśmiałem się cicho i spojrzawszy na niego przez ramię, zauważyłem, że przygląda mi się z zaciekawieniem. – To wiele wyjaśnia, dlaczego o mnie walczyłeś... Nanba Mutta – odezwałem się, zaciskając palce na chłodnej klamce i rzucając ostatnie, szybkie spojrzenie na nabierające nowego znaczenia zamalowane płótno, otworzyłem drzwi.
...
"A tam, w górze, było sobie niebo, całe upstrzone gwiazdami; kładliśmy się na plecach i gapili na nie, dziwiąc się, czy ktoś je stworzył, czy też są tam przypadkiem."
Mark Twain, Przygody Hucka Finna
