Opis oryginału: Zrobił to. Ma tylko pięć lat, ale w końcu to zrobił. Dursleyów już nie ma. A on jest teraz z nową rodziną, która wydaje się równie pokręcona co on. Jak dziwnie.

Tytuł: Harveste

Crossover: Harry Potter i Rodzina Addamsów

Podsumowanie: W końcu to zrobił. Śmierć poplamił mu ręce, napełniając go radością. Co teraz?

Ostrzeżenie: śmierć i zły język (to jest rodzina Addamsów, czego oczekujesz?)

Notatka autora: Nie mogłxm się oprzeć. Chodzenie na rynek może dać ci bardzo dziwne pomysły. Tutaj Pugsley jest o trzy lata starszy od Harry'ego, a Harry jest o dwa lata starszy od Wednesday.

.

.

.

. -.-.- ... -.-.-.-

Zrobił to.

Było to dawno spóźnione, ale w końcu to zrobił.

Nóż w jego dłoni lśnił pod surowym, białym światłem żyrandola w salonie. Krew, czerwieńsza niż rubiny i dwa razy tyle cenniejsza, zabarwiła ostrą krawędź, kilka kropli zaiskrzyło, zanim uderzyły o podłogę.

Rozległo się kwilenie, które szybko uciszył.

Jego wściekłość zaczęła kipieć tuż pod powierzchnią. Wciąż odczuwał ogień, ale w dziwnie oderwany sposób, jak gdyby zobaczył coś pod drzwiami jego komórki. Nadal było możliwe. Musiał tylko chcieć.

Jak on tego chciał.

Każdemu, kto spojrzałby przez okno, musiał wydawać się taki dziwny: mały chłopiec, nie więcej niż pięć lat, stojący jak drapieżnik nad swoją zdobyczą. Czarne włosy opadały mu na twarz, zaniedbane i niesforne, ale jego oczy błyszczały jak szmaragdowy ogień spod grzywki. W kącie, próbując dopasować się do cienia, ukryła się chuda kobieta o długiej szyi, której ramiona ledwie sięgały cielska chłopca, który przytrzymywał swoją złamaną rękę. Kobieta sama nosiła kilka ran, żadne z nich nie odniosło natychmiastowego skutku, ale szybko temu zaradził. Smród śmiertelności unosił się w powietrzu, prawie, ale nie całkiem zamaskowany zapachem strachu i moczu.

Ciało Vernona Dursley'a leżało na podłodze, wyglądając najnormalniej w świecie jak wieloryb na plaży. Jego świńskie oczy były przeszklone pośmiertnie.

Harry poczuł potrzebę, żeby się z niego śmiać, ale się powstrzymał. Jego praca jeszcze się nie skończyła.

-.-.-.-...-.-.-.-

Jego kuzyn znowu go ścigał. Biegł tak szybko, jak tylko potrafił, ale mimo że miał nadwagę, Dudley posiadał nieustępliwość buldoga i lepiej znał okolicę.

Harry potknął się o nierówny chodnik i w mgnieniu oka Dudley usiadł na nim, uderzając pięściami w twarz i brzuch.

- Głupi, głupi dziwak!- krzyknął.-Kto ci powiedział, żebyś spojrzał na moich przyjaciół? Głupi dziwoląg! Głupi dziwoląg!

Te słowa...

W krótkim życiu pełnym zaniedbań i bólu, ułożonych na stosie z tymi obelżywymi słowami, tych kilka było ostatnią kroplą przelewającą czarę goryczy. Furia przesłoniła mu oczy w krwistoczerwonej mgiełce, wyciągnął rękę, zamachnął i uderzył. Rozległ się trzask.

Dudley odskoczył od niego, jego usta już rozciągnęły się do lamentu, jego twarz była bledsza niż ducha. Jego ręka była wygięta pod nienaturalnym kątem i instynktownie trzymał ją blisko ciała, gdy pobiegł w kierunku domu. Harry podążył za nim, szybciej niż strzała, jego mózg nagle rozpalił się możliwościami.

Jego kuzyn pobiegł prosto do salonu, ale to nie miało znaczenia. Skierował się do kuchni.

-TY SUKINSYNU, CO ZROBIŁEŚ MOJEMU CHŁOPCU?

Diabelnie szalony uśmiech Harry'ego był ostatnią rzeczą, jaką widział jego wuj.

-.-.-.-...-.-.-.-

A teraz był tutaj, z trzema trupami, których nie miał gdzie ukryć.

Harry usiadł na piętach i bezczynnie stukał w wargi czubkiem noża. Oczywiście zaciągnął zasłony oraz zamknął drzwi. Był młody, nie głupi.

-Czy to jest to miejsce, querida?

- Maman powiedziała, że numer 4 Privet Drive - klamka zatrzęsła się, zwracając uwagę Harry'ego. Jego głowa obróciła się, a jadowite oczy zwęziły. - Jest zamknięte, Gomez, kochanie. Czy masz coś przeciwko?

-Oczywiście, że nie! Wszystko dla ciebie, cara mia - Rozległy się słabe dźwięki, a potem kliknięcie zamka. Zawiasy zaskrzypiały, a potem rozległ się odgłos kroków.

- Zastanawiam się, o czym mówiła Maman. Wiesz, jak się czuje po tym kiedy była w kryształowym ba- Oh mój.

-Ona jest twoją matką, Tish. C- oooh!

Wysoki, chudy mężczyzna chwycił nóż, który został w niego rzucony. Jego uśmiech się nie zachwiał. - Ładny rzut, młody człowieku!

-Kim jesteście? - jego dłoń zaciskała się już wokół innego noża. Przyniósł cały zestaw z kuchni, żeby mieć wszystko, czego potrzebował, a teraz w jego domu byli intruzi. Bez znaczenia. Czym były jeszcze dwa ciała?

Ale nie spodziewał się, że kobieta - pięknie blada, z ciemnymi oczami i uśmiechniętymi szkarłatnymi ustami - przykucnie obok niego,a rąbek jej czarnej sukienki wyląduje centymetry od kałuży krwi. Jej dłoń, dziwnie zimna, zamknęła się na jego, zabierają nóż. Pozwolił jej na to, przejęty ciekawością od momentu gdy spojrzał jej w oczy.

Jej głos był jak aksamit nad różami: -Cóż za sprytny, mały skarb. Chciałbyś mi powiedzieć, co się stało?

-Zabiłem ich - powiedział, podnosząc nieco brodę. Nie trzeba było się wstydzić tego, co zrobił. Nie żeby oni zrozumieli.

-Dobry człowieku, dobry człowieku - mężczyzna zachichotał, jednym palcem wygładzając cienki wąs, gdy oglądał jeszcze ciepłe ciała niczym koneser wina. - Wysokiej jakości robota, jeśli można tak powiedzieć. Twój pierwszy raz?

Huh?

Harry pokiwał głową, ujawniając swoje zdziwienie w tym samym momencie.

- Dobra robota!

Lodowate koniuszki palców przejechały po jego czole, bliźnie oraz policzku ścierając znajdujące się tam plamki krwi. Poczuł ukłucie bólu. Wciąż miał podbite oko od kilku dni, kiedy Vernon zorientował się, że w lodówce nie ma mleka. - Bili cię, mój mały skarbie?

- Tak.

- Ah, czy poczekasz tu chwilę?- przytaknął, na co ona się uśmiechnęła. Pojawił się cień kłów. - Gomez, kochanie, musimy porozmawiać.

Harry zamrugał, gdy dwaj dorośli, wciąż bardzo żywi, weszli do kuchni. Jak dziwnie. Nie wydawali się przerażeni ani wstrząśnięci tym, co zrobił. Spojrzał w dół na rozdętą buzię

kuzyna, z twarzą wciąż zastygniętą w przerażeniu, i szturchnął go końcem noża. On też nie był zdegustowany. Ciężar ostrza wydawał mu się tak prosty w jego dłoni, a jego gładki ślizg w ciele dawał satysfakcję z samego rdzenia. Było to ekscytujące, kiedy po raz pierwszy w swoim życiu odczuł takie emocje.

- Ma iskierkę Addamsa, prawda?

- Całkowicie, kochanie. Zastanawiam się, czy może byś się zastanowił...

Ich słowa spłynęły po nim. Nie mógł się teraz na nich koncentrować. Miał coś do zrobienia. Gdzie on położył te plastikowe torby?

- Byłby tak sympatycznym towarzyszem zabaw dla Pugsleya i Wednesday.

-Nie wiem, Tish.

-Proszę, Bubele.

-Ach, Tish, wiesz co to dla mnie znaczy.

W akompaniamencie dźwięków krojonego ciała Harry działał szybko i zręcznie, a stal błyskała między jego rękami. Już wcześniej ćwiartował kurczaki, zmuszony przez Dursleyów, gdy mieli ochotę na coś innego niż pieczeń wołowa. Nie było różnicy, chociaż części były większe i dużo cięższe.

Ramię, następnie łokieć, potem nadgarstek. Harry przekrzywił w zamyśleniu głowę, zanim zajął się palcami. Im większa waga była dystrybuowana, tym łatwiej byłoby się tego pozbyć. Chociaż może przydałby się topór. Wuj Vernon był kłopotliwy nawet po śmierci.

Obok niego pojawiła się para silnie wyglądających rąk, z których każda trzymała zwinnie wygiętą maczetę. Wysoki mężczyzna uśmiechnął się do niego wesoło, nie zważając na fakt, że właśnie zaczynał kroić otyłe ciało.

- Ty kontynuuj z Tish, młody człowieku, a to zostaw mi. Od miesięcy nie dokonałem właściwego rozbioru!

-Jesteś dziwny - za ich plecami rozległ się cichy śmiech, przypominający mu błyskawice i dzwonki o północy.

- Masz całkowitą rację, mała żmijo - Harry uśmiechnął się na to przezwiska, a jej śmiech zmienił się w zadowolenie. Wzięła go za rękę i poprowadziła na korytarz. -Gdzie jest twój pokój?

-Nie mam. Mieszkam tam - wskazał na drzwi komórki pod schodami. Choć był mały, niemal mógł dotknąć głową góry futryny.

Wyglądało to tak, jakby pokój pociemniał, a mrok wylewał spod każdej powierzchni jak gęsta smoła. Światła zamigotały, lekko ciemniając. Harry spojrzał na kobietę, która nagle stała nieruchomo jak nagrobek.

-Widzę.

Nagle to wszystko zniknęło, a światła znowu ogrzewały otoczenie swoim bladożółtym blaskiem.

-Będziesz wspaniałym dodatkiem do naszej rodziny, mała żmijo. Czy możesz powiedzieć "Sic Gorgiamus Allos Subjectatos Nunc"?

-Sic Gorgiamus Allos Subjectatos Nunc - powtórzył posłusznie. -Co to znaczy?

-To nasze rodzinne motto, to znaczy:"Ucztujemy na tych, którzy nas ujarzmić chcieli".

Uśmiechnęła się do niego, a jej zęby lśniły jak krawędź szabli. Po chwili Harry też się uśmiechnął.

-.-.-.-...-.-.-.-

-Tato, kto to jest?

Harry, wciąż zastanawiając się nad olbrzymim mężczyzny, który otworzył drzwi, zamrugał teraz na chłopca stojącego u stóp wielkiej klatki schodowej. Miał w ustach lizaka. Jego krótka budowa była gęsta od mięśni, mało prawdopodobna, że jak Dudley jest - był - pokryty warstwą tłuszczu. Nie wydawał się groźny. Mimo to Harry zmienił pozycję na defensywną - ruch, który zauważyła Morticia.

- No już, chłopcy. Nie zaczynamy walki przed obiadem. Pugsley, to twój nowy brat. Właśnie zabił swoją rodzinę.

-Naprawdę? Ale ci zazdroszczę!

W całym domu rozległ się dźwięk przypominający pisk nietoperza, który sprawił, że nerwy Harry'ego się wyostrzyły. Teraz, gdy euforia się zmniejszała, czuł się coraz bardziej podenerwowany. W jego dłoni, nie wiadomo skąd, pojawił się nóż.

-To on, czyż nie? Podejdź, popatrz na mnie.

Kędzierzawa kobieta kuśtykała ku niemu z jednych z wielkich podwójnych drzwi. Była bardziej pomarszczona niż cokolwiek innego, prawdziwe uosobieniem starości, jej twarz była blada jak sama śmierć. Harry ujrzał bulgoczące kociołki i parującą parę, zanim złapała go w uścisku, który pachniał dziwnie jak lawenda i skarpetki w szatni.

-Witaj, mój zwierzaku!

- Maman, nie duś go. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

- Jak on ma na imię?

- Dlaczego tego nie wiem, moja mała żmijo?- zagruchała Marticia, a uśmiech wampira zabarwił jej usta. -Nigdy nie powiedziałeś nam swojego imienia.

- Czy to ma znaczenie?- Gomez powiedział radośnie, kładąc dłoń na ramieniu chłopca. - Jak się nazywa? Bezmyślne zniszczenie przez jakiekolwiek inne imię byłoby równie boskie.

Harry spojrzał na wszystkie uśmiechnięte twarze. Był tak zagubiony. To wszystko było tak dziwne, tak nagłe, tak szybkie.

Ale... oni się nie wzdrygnęli. Przyjęli go i to, co zrobił. To był tak jakby... byli do tego przyzwyczajeni.

Przełknął ślinę. Wszyscy patrzyli teraz na niego. To było nowe uczucie, bycie w centrum uwagi, w dobrym znaczeniu.

Lubił tych ludzi, zdał sobie z tego sprawę z opóźnienia. Bez względu na to, że byli dziwni, z oczami błyszczącymi jak krople krwi w fluorescencyjnym świetle i skórą zimniejszą niż wnętrze lodówki. Mężczyzna o ołówkowych wąsach nigdy nie przestawał się uśmiechać. Nawet wtedy, gdy wszystko czyścił i dezynfekował po skończonej pracy, w przeciwieństwie do wuja Vernona, który nigdy nie wycierał ani nie szorował niczego. Pokazał nawet Harry'emu, jak ustawić staroświecki budzik, choć pokazywał on całkowicie zły czas i wyjaśnił, czym jest bezpiecznik. Pani w czarnej sukience też była miła, kompletne przeciwieństwo ciotki Petunii, a nawet powiedziała, że chciałaby, aby był jej synem. Ciocia Petunia nigdy nie powiedziała czegoś takiego.

Gdyby tu został, miałby własną rodzinę i już nigdy więcej nie musiałby dzielić się czymkolwiek z Dudleyem. Już samo to było wystarczającym powodem, aby zostać.

Harry'emu nagle przypomniała się książka, którą wyłowił z kosza, a słowa wyrwały mu z pamięci - tak świeże, jak w dniu, w którym je przeczytał.

- "Bój się Harveste, kiedy nadejdzie/ Krew przelana przez prawe dłonie/ I chwała nie spadnie na próżnię/ Lecz na tych poplamionych własną łaską Życia/ Więc bój się Harveste/ Jako że rośnie w aksamitnej nocy/ Śmierć pochłonie twój świat / Ande cię udusi cichymi skrzydłami Raptora." *

-Harveste- szepnął cicho, wręcz nieśmiało. -Nazywam się Harveste.

-.-.-.- ... -.-.-.-

Harry wciąż pamiętał, kiedy po raz pierwszy widział magię w użyciu. To było takie proste, ale czuł się tak bardzo wciągnięty. Widział Morticię zapalającą świece w jego pierwsze Halloween na 0001 Cemetery Lane, pieszcząc delikatnie knoty, zanim wybuchły płomieniem

z własnej woli. Zadrżał, kiedy to zobaczył i poczuł mrowienie w powietrzu, gdy kontynuowała swoją zmysłową drogę. Widziała go, skinęła na niego i pokazała... jak.

Rodzina Addamsów znana była z używania naprawdę ciemnej magii i wielu innych. Było to częścią nauk, które odbył on, Pugsley i Wednesday, wraz z walką wręcz, eliksirami, szermierką i tańcami towarzyskimi. Moc była łatwo dostępna w ich domu, ponieważ była praktykowana tam od pokoleń, jednakże nigdzie indziej. To był jeden z powodów, dla których Rodzina była tak niezniszczalna. I potrzebowali ciągłego przepływu krwi i bólu, aby utrzymać siłę - coś, co ochoczo dostarczali każdej bezksiężycowej nocy.

Dzieci pragnęły egzotycznego, odurzającego uczucia czystej magii, a Harry bardziej niż większość z nich. Czuł się jak w domu, jak w najgorętszym uścisku, jaki kiedykolwiek otrzymał. Potrzebował tego tak bardzo, że było to dla niego przerażające. W pierwszym roku zwierzył się swojej matce, obnażając swoje obawy jak ochłapy na stole. Wiedział, że nie należy do Rodziny, więc sądził, że czysta magia go odrzuci, że nie odpowie, gdy ją wezwie.

-Moja mała żmijo - wyszeptała w jego ciemne włosy, tak bardzo podobnych do jej własnych. -Jesteś częścią naszej rodziny. Powinnam ci powiedzieć, że rzuciłam zaklęcie.

-Zaklęcie?

- Tak, kochanie. Jesteś nasz pod każdym względem, zupełnie tak, jakbym sama cię urodziła. Jesteś Harveste Addams i nie ma nikogo na świecie, kto mógłby to cofnąć.

- Jak?

- Powiem ci, kiedy będziesz starszy- wargi, zimniejsze niż nowy grób w zimie, musnęły jego czoło. -Tylko pamiętaj, nie ma niczego, czego krew nie byłaby w stanie osiągnąć. Pamiętaj o tym, moja kochana żmijo, a wszystko będzie dobrze.

Pod kuratelą Babci z czasem pokochał eliksiry. Wednesday przodowała w pojedynkach, będąc jedyną do tej pory, która rzeczywiście powaliła ich ojca na ziemię i przydusiła. Pugsley po prostu... uwielbiał wybuchy, ku wielkiemu rozczarowaniu Lurcha.

-.-.-.-...-.-.-.-

Miał sześć lat, dziesięć miesięcy po tym, jak Addamsowie go znaleźli.

Był teraz bledszy. Włosy miał dłuższe, opadały na jego zapadnięte policzki. Babcia wzięła na siebie to, by wyżywić go w proporcjach zbliżonych do Pugsleya. Jakimś sposobem, bez względu na to, ile zjadł, nigdy nie nabrał wystarczająco na wadze. To był prawdopodobnie szybki metabolizm. Mimo to nabrał trochę i nie mógł już prześledzić żeber pod koszulą.

Harveste uśmiechnął się, szminka, której próbował, rozmazała mu usta makabryczną plamą.

Ręka opadła na jego ramię.

- Cześć, Rąsiu. Co o tym myślisz?

Rozczłonkowana dłoń uniosła kciuk do góry, po czym pokazała coś na zgrabnym stosie na biurku. To była zielona satynowa wstążka.

-To piękne. Dziękuję.

Kiedy zebrał włosy, by związać je, zauważył ruch w lustrze.

Senbon padł na ziemię z cichym brzękiem, zablokowany przez fachowo rzucony sztylet. Gomez zaśmiał się z lekkością, gdy wszedł do pokoju.

-Dobra robota, mój drogi! Prawie mnie dopadłeś, twoja matka dobrze cię wyszkoliła.

-Dziękuję, Ojcze - jego ręce zatrzymały się, obserwował drugiego mężczyznę w lustrze. - Wszystko w porządku?

-To dość niekonwencjonalny wygląd, mój drogi - zielone oczy przygasły z rozczarowania. Oh nie. Złapał chusteczkę i zaczął zamazywać makijaż.

-Przepraszam, ojcze, po prostu eksperymentowałem. Wiem, że to nie jest to, co robią chłopcy. To się więcej nie powtórzy.

-Dlaczego miałoby się nie powtórzyć?

Harry przez chwilę wyglądał na zagubionego, zanim został podniesiony i odwrócony.

-Moja śmiertelna mała żmijo! Jesteś Addamsem! Żyjemy dla niekonwencjonalności!

-Więc... więc, nie masz nic przeciwko?

-Przeciwko? Drogi chłopcze. Chodź, Rąsia. Morticia, idziemy na zakupy!

-.-.-.-...-.-.-.-

W domu roznosił się jęk starych organ, kurz spadający z prastarych belek i grzechotanie pająków z ich sieci.

Była to natarczywa, lecz przyjemna melodia, szybka i lekka, niewiarygodnie, nieludzko szybka.

- Możesz w to uwierzyć - powiedział Gomez z dumą, gdy spojrzał na małą postać, która była przyćmiona przez wielkie mosiężne rury. - Że nie dotykał instrumentu przez całe życie, a teraz po trzech miesiącach...

Palce Harry'ego unosiły się bez wysiłku nad pożółkłą kością słoniową i jedwabistym hebanem. Jego cienkie nadgarstki i delikatne palce ukrywały siłę potrzebną do wywołania tak silnych dźwięków. Miał dzisiaj włosy związane z tyłu z elementami satynowej zieleni między ciemnymi lokami. Burzowo-szara sukienka otulała jego szczupłe siedmioletnie ciało w połączeniu ze zmysłowymi skórzanymi butami, które wystukiwały rytm.

-Sam to skomponował - wargi Morticii wygięły się w zmysłowy uśmiech, gdy oparła się o męża. -Taki talent w naszej pięknej małej żmii.

- Ma to po tobie, cara mia.

- Och, Gomez. Madejowe łoże dziś wieczorem?

Dźwięk podążał za nimi gdy się oddalali, a szaleńcze tempo wzrastało coraz bardziej.

-.-.-.- ... -.-.-.-

-Wyglądasz dziś bezwarunkowo zachwycająco, kochanie.

-Dziękuję, Mamo. Dzień dobry, Ojcze- ośmioletni Harveste usiadł w mroku domowej kuchni. Babcia Frump kręciła się obok, kładąc przed nim talerz ze śniadaniem. Beknęło.

-Mamo, kiedy mogę mieć taką sukienkę jak Harry?- jego młodsza siostra wślizgnęła się na siedzenie obok niego, jej włosy nadal były w surowym warkoczu od wczoraj. Była kochana, tak makabryczna i zafascynowana śmiercią, jak każda mała dziewczynka z zamiłowaniem do mordu.

-Nazywa się to cheongsam, Wednesday- jego uśmiech był podobny do jaszczurki, krążył po jego twarzy jak wąż na gorącej skale. -Dam ci jeden, jeśli chcesz.

-Ale ja chcę guziki w kocie oko, a nie czaszki.

-Może Babcia ma gdzieś jakieś, hmm?

-Lewy górny słoik- Babka wymamrotała, wymachując sękatą dłonią na zakurzonych stojakach. -Pamiętaj, one są jeszcze trochę świeże.

-Nic, co trochę płynnego azotu nie może naprawić- uśmiechnął się ponownie, nabijając rozwidloną pluskwę i wrzucając ją do kotła. To zawsze było obecne w dzisiejszych czasach. Nie potrafił sobie wyobrazić, co Babcia w to włożyła, ale po tym, jak pluskwa została rzucona do środka, kipiący napar stał się jasnożółty.

-Dzięki bogom! Starałam się to zrobić od wieków. Masz talent do mikstur, Harry.

-Uczyłem się od najlepszych- powiedział skromnie, długie rzęsy rzucały cienie na jego bladej skórze. Potem zamrugał i przesunął głowę na bok, w samą porę. Metalowa strzałka przeleciała obok jego policzka.

-Cholera, znowu chybiłem.

-Więcej szczęścia następnym razem- Harry posłał swemu bratu szybki uśmiech. -Wszystkiego najlepszego, Pugsley. Dzień dobry, wujku Fester.

Pugsley Addams przejechał dłonią po krótkich włosach. Gryzł się z myślą, żeby się ogolić, ale wiedział, że nie zniesie tego z witalnością swojego wuja. Fester miał być po prostu łysy. Ich ojciec spisał się dobrze, skalpując go, gdy byli młodsi.

-Dzisiaj kończysz jedenaście lat!- zadowolony głos Gomeza rozkwitł.- Jak powinniśmy świętować?

-Wybuchy!- Fester odezwał się natychmiast.

-Uczta!- ich babka zachichotała, jej matowe oczy płonęły bezbożnym światłem. -Zdobędę eunucha.

- Możemy zabić kogoś, osuszyć ich z krwi i ofiarować Kali na błogosławieństwo - zaoferowała Wednesday.

-To już było, już to robiliśmy.

-Możemy zabić wiele osób.

-Impreza- Harry ukrył chichot za dłonią, gdy wszyscy odwrócili się, by na niego spojrzeć. -Odkąd wujek Fester wrócił, nie mieliśmy całej rodziny, mogliśmy nawet wykopać groby, obudzić starszych.

-Wspaniały pomysł! Staromodne zjednoczenie rodziny Addamsów! Lurch!

-Wzy- Wałeś-?

-Zaproszenia! Musimy - co to jest?

Harry wyrzucił rękę w górę, zaledwie kilka sekund szybciej niż jego rodzeństwo.

Trafiony ptak uderzył w stół, senbon przeszedł przez wciąż bijące serce. Na jego drgającej nodze był list.

- Perykles Feioso Addams - przeczytał. - Nowy adres, Pugsley?

Ich matka zdawała się koncentrować, a jej rozmazane rysy stawały się ostrzejsze pod surowym światłem, które wydawało się podążać za jej oczami, zasłaniając resztę twarzy.

-To Corvus Brachyrhynchos- powiedziała spokojnie. - Wrona Amerykańska. Oh Pugsley, to twój pierwszy list ze szkoły czarodziejów!

-To byłby wtedy Salem, co?- Ich ojciec szturchnął Pugsleya w żebra i mrugnął. -Wyrzucono mnie w pierwszej kadencji. Dobre czasy.

-.-.-.- ... -.-.-.-

Morticia Addams wyglądała niczym niszczycielski, upadły anioł - zdecydował dziewięcioletni Harry obserwując ją wraz z resztą kuzynek trzymających tamburyny. Piękny dźwięk Mamushki Rodziny Addamsów roznosił się w powietrzu. Tańczyli dla Lumpy'ego, ich groteskowo przystojnego kuzyna, który właśnie zaręczył się z Maleficent Penumbra.

- Chciałabym być taka jak ona - wyszeptała do niego siostra. Jej oczy także były skierowane na ich matkę.

Siedzieli na jednej z balustrad zachodniej wieży, wysoko nad salą bankietową ze szklanym dachem, przez którą wszyscy na dole wyglądali jak owady w bursztynie. Ich nogi kiwały się w zimnym listopadowym powietrzu.

Harry spojrzał na swoją siostrę. Mając siedem lat zaczynała już ukazywać opanowanie i wdzięk tak dobrze znaną dla krwi Frumpów. Jej długie, splecione włosy leżały ciężko na jej plecach jak pętla kata. Nosiła gotycką sukienkę, którą on sam zrobił parę tygodni wcześniej, czarna pająkowata koronka niczym ostrze rozcinała jej bladą skórę.

- Pewnego dnia będziesz równie niszczycielska co ona.

Wednesday uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, różowa krzywizna na jej twarzy w kształcie serca.

- Hej, Harry?

- Mmm?

On dzisiaj miał założone legginsy, na cześć świętowanej okazji, oraz szmaragdowo zielony gorset z zgniło żółtymi paskami, które wyróżniały się jak cytryna w ranie. Osobiście, Wednesday uważała, że Harveste przypominał Morticię bardziej niż ona, pełen wdzięku niczym błyskawica oraz zabójczy niczym trucizna.

- Jak to jest zabić kogoś całkiem samodzielnie?

Ostrze, które błyszczy w świetle. Mroczne ciepło spływające po jego dłoni, formujące rzekę, której nigdy nie chciałby zatrzymywać. Dreszcz, pragnienie płynące w górę przez jego ramiona aż do jego duszy. Wolność.

- To jest jak… oddychanie po raz pierwszy w życiu - wymruczał w nocne niebo, wspominając tamtą noc, która miała miejsce prawie pięć lat temu. - Pyszniejsze niż tort z ryjkowcami. Nie da się tego dobrze opisać. Kiedyś ci to pokażę.

Metaliczny trzask sprawił, że rozejrzał się wokół.

-Wednesday! Myślałem, że rzuciliśmy palenie!

-.-.-.- ... -.-.-.-

Dziesięcioletni Harry zrzucił się z krzesła na moment przed tym gdy sztylet trafił w miejsce gdzie przed chwilą była jego głowa. Przeturlał się i zaczął uciekać słysząc odgłosy noży wbijających się głęboko w dywan za nim. N wszelki wypadek złapał otwieracz do listów i spiął nim swoje włosy. Nie ma sensu walczyć z niepotrzebnymi przeszkodami. Wyciągnął rękę, żeby odwrócić uwagę, nie łudząc się, że senbon by tu zadziałał.

Tam.

Dwustronny topór był ciężki, ale wyjął go ze ściany i odrzucił go z łatwością i precyzją wojownika. Zderzył się z tarczą tworząc spore wgniecenie.

- Dobrze!

Chwycił nóż jedną ręką i, odbijając się od biurka, żeby wzbić się w powietrze, rzucił go z powrotem skąd przyleciał. Trafił w półkę z książkami, wbijając się w kopię pierwszej edycji "Opowieści o Dwóch Miastach". Jego ojciec odwzajemnił się rapierem. Nieporęczny topór by się w to nie wpasował, ale sztylet do rzucania mógłby się nadać.

Trzask!

- Ha-hah!

Harry się cofnął, a jego oczy świeciły od ekscytacji i adrenaliny. Rękaw miał rozdarty przez ostrze noża, a pierwsze krople krwi zaczynały spływać po jego ramieniu.

Smakowały wyśmienicie.

Uśmiechnął się dziko i mrocznie zanim ruszył do przodu, z wachlarzem ostrzy gotowych do użycia. Schował się pod szybką ochroną i wykonał obrót, ostrze zamigotało, a jego ostry koniec zaświecił jak srebro.

Gomez był prawdziwym mistrzem w pojedynkach, bądź co bądź. Ale to nie oznaczało, że on nie może próbować. Użył swojej prędkości jako zalety, atakując aby zaraz w taneczny sposób zejść z drogi nadchodzącej odpowiedzi.

Śmiech niczym dzwonki o północy przebił się przez wiekowy kurz i dźwięk metalu uderzającego o metal.

- Jakże energicznie. Harveste, upewnij się, żeby twój ojciec dał radę zjeść z nami obiad gdy z nim skończysz.

Jego źrenice było rozszerzone od adrenaliny, niczym bezdenne baseny ponad szerokim, rekinim uśmiechem.

- Postaram się, Mamo.

-.-.-.- ... -.-.-.-

- Wednesday, wiem, że zabrałaś mój topór!

Wiedział, że jego siostrze nie podobało się to że on także otrzymał swój list ze szkoły, ale żeby uciekać się do chowania jego broni…

- Wednesday!

-Uspokój się, Harry - Pugsley, teraz czternastoletni, wyrósł na budowę typową dla Addamsów. Nie był tak wysoki jak Lurch, ale powoli się do tego zbliżał. Nosił swoje truskawkowo blond włosy ulizane do tyłu jak ich ojciec. - Zawsze możemy ją upolować.

- Myślałem nad wysłaniem za nią Cerbera.

Hybryda wilka wschodniego podniosła obie swoje głowy z podłogi, jego uszy podskoczyły na dźwięk jego imienia.

-Lepiej nie. Wiesz jak się nie znosi z Kociakiem.

- Na łono Lokiego - mruknął Harry, jego długie włosy przysłoniły jego twarz - Ona jest prawdziwym-

- Co ci mówiłam o wzywaniu bogów w tym domu, mała żmijo? - Morticia stała w otwartych drzwiach, ręce skrzyżowane imponująco na jej brzuchu. Mały Pubert przywarł do jej sukienki jak pijawka trzymając kciuka w buzi.

- Znowu byłeś na cmentarzu, mój demonku? - zamruczał Harry podnosząc brzdąca z ziemi i wyciągając kończynę z łapczywie pracującej paszczy. Wyglądało to na wystarczająco sine, żeby być świeże, a ziemia z cmentarza ledwo to pokrywała. Pubert zakwilił, więc oddał mu to z powrotem. - Wybacz, Mamo. Żadnego wzywania bez odpowiedniej ofiary, wiem.

- To dobrze - wsunęła się do jego pokoju, jej sukienka przylegała do podłogi niczym kanianka.

Jedna z jego walizek była otwarta, w połowie wypełniona starannie złożonymi tunikami oraz spódniczkami poprzekładane z zrolowanymi pończochami oraz fiolkami eliksirów. Na samej krawędzi były jego noże, wciąż sprawiające wrażenie boleśnie śmiertelnych, pomimo schowania ich w plastikowych pokrowcach. Zostały one wykonane z hartowanej stali, ostrzejsze niż język jego matki oraz importowane z jej koneksji w Japonii. Cały ten zestaw był jego najcenniejszym prezentem, który dostał na swoje jedenaste urodziny i kochał je cąłym sercem. Były one jego następną ulubioną bronią, zaraz po senbon oraz wachlarzu o

ostrej krawędzi. Ale przecież nie mógł skończyć pakowania bez topora, a jego brwi drgnęły w irytacji gdy zauważył pułapkę na myszy schowaną w jednym z jego butów.

- Zrozum, że ona cię wspiera, tylko na swój własny sposób. Będzie za tobą okropnie tęsknić.

- Wiem, Mamo - szturchnął pułapkę na myszy. Zatrzasnęła się milimetry od jego gołych palców u stóp.

- Wciąż nie rozumiem dlaczego musisz jechać aż do Szkocji - powiedział Pugsley podnosząc pułapkę i ignorując igły wbite w jej spód. Wyrzucił ją przez okno. Usłyszeli uderzenie, a potem nieaddamsowski skowyt. Wszyscy się na to uśmiechnęli, Pubert wyciągnął rozczłonkowanego palca ze swojej bezzębnej buzi, aby wybełkotać swoje swoje zadowolenie.

- Na wypadek gdybyś zapomniał, to nie otrzymałem listu z Salem. Myślę, że jeden Addams już im wystarczy.

- Ale do Szkocja.

- Nie mogę przecież iść do Beauxbatons, Pugsley - powiedział Harry, z ramionami zanurzonymi w swojej szafie. Pubert usiadł z nim na podłodze, zapominając o sponiewieranej części ciała na rzecz fiolki, którą znalazł. - Ah, tu jest mój lulek. Mógłbyś włożyć go obok belladonny, Pugs?

- Wyglądasz wystarczająco dziewczęco, żeby cię tam przyjęli - jego brat złapał fiolkę i odbił nadlatujące senbon, ale wtedy jego oczy rozszerzyły się gdy zauważył dym unoszący się z jego palców.

Harry mrugnął do niego, wciąż się uśmiechając gdy ponownie zaczął szukać innych niezbędnych rzeczy.

- Moja własna receptura. No gdzie jest ten przeklęty szlafrok?

- Wyśmienite zastosowanie dla skrzydeł Bahanki, moja żmijo. Maman będzie dumna.

Pugsley mruknął niezobowiązująco gdy polizał czubek swoje palca. - Pikantne.

- Cieszę się, że tak uważasz - Harry westchnął w zdenerwowaniu i poddając się wszedł cały do szafy. Usłyszeli krzyk, który szybko został ucięty. Jego głos był przytłumiony, ale łatwy do wychwycenia spośród dźwięków uderzającego o siebie metalu. - Nie chce też iść do Durmstrangu. No i wciąż mamy zakaz podróżowania do Haiti oraz Indonezji.

- Ah, racja - Morticia westchnęła szczęśliwie na powracające wspomnienia. - Nie ma nic lepszego niż uczucie ziemi rozdzierającej się pod twoimi stopami. Najlepszy miesiąc miodowy jaki mieliśmy z waszym ojcem. Stara, dobra Dementia, zawsze dotrzymuje słowa.

- Hogwart jest jedynym miejscem, które mi pozostało. Poza tym, nie mieli tam Addamsa od lat, a przynajmniej tak słyszałem. Byłoby miło… ponownie zapoznać ich z naszą rodziną. Wybuch zakołysał całym domem i Harry wyszedł z szafy, zwyczajnie strzepując kurz ze swoich ramion. - Znowu te diabelne Boginy. Przysięgam, chyba nigdy się nie nauczą.

- Tym lepiej, mój drogi - ich mama ukazała im jej kły w uśmiechu. - Po prostu wiem, że ich tam wszystkich powybijasz, moja żmijo.

Jad zalśnił w jego oczach przez moment, a on sam miał ochotę się śmiać.

- Możesz na to liczyć, Mamo.

-.-.-.- ... -.-.-.- . . . … (umyślnie używam x, bo nie wiem kim jest autor) notatka autora: Mam nadzieję, że zrobiłxm to właściwie. Nie chciałxm uczynić Morticii zbyt nadopiekuńczej, jak to widziałxm w innych fanficach. Liczę, że dałxm tu wystarczającą dawkę mroku. Jestem teraz zakochanx w moim pomyśle na Harveste, wahahaha. Żywmy nadzieję, że będę wystarczająco zainspirowanx, żeby też napisać o jego pierwszym roku.

od tłumacza: Wiem, że miałem wystawić to już dawno temu, ale przez sytuację rodzinną nie miałem okazji dokończyć tłumaczenia. Miałem pewne problemy z tym tekstem, żeby na przykład znaleźć polskie odpowiedniki niektórych rzeczy. Największy problem miałem chyba z tym porównaniem sukni Morticii do jakiejś rośliny. No bo naprawdę: kto, nie licząc osób, które tego szukały z jakiegoś powodu, wiedziałby co to Cassytha filiformis? To właśnie mi wyskakiwało gdy szukałem odpowiednika angielskiego "loving vine". Ma ktoś jakieś inne pomysły niż kanianka? Bo ja nie. Kusi mnie, żeby wziąć się także za kolejne części tego cuda, ale jeszcze nie wiem czy dam się skusić. Bo autor napisałx wszystkie części z kanonu, tyle, że z naszym Harveste. Jeszcze zobaczymy. Mam za niedługo egzaminy, więc nie wiem czy będę mieć na to czas.