Ministerstwo było niewiarygodnie zatłoczone, jak to zwykle bywa w godzinach urzędowania. Oraz oczywiście hałaśliwe. W takich warunkach nikt nie zwracał uwagi na skromnie odzianego, przedwcześnie posiwiałego człowieka, niosącego na rękach malca w żałobnej czerni, oraz na wielkie, kudłate psisko, taszczące w zębach torbę. Hall wejściowy ucierpiał podczas nocnej potyczki. Złote symbole na suficie znieruchomiały i zbladły. W boazerii tu i ówdzie widać było dziury ze sterczącymi drzazgami. Część stiuków odpadła ze ścian, a brygada skrzatów w pomarańczowych wdziankach i zabawnych kapelusikach uwijała się jak rój pszczół, łatając usterki.

Najgorzej ucierpiała słynna złota fontanna – przez oficjeli zwana PP (Pomnikiem Pojednania), natomiast przez szeregowych pracowników, jak twierdziła Tonks, KK czyli Kupa Kiczu. Statua przedstawiała sobą żałosny widok. Czarodziej stracił głowę, czarodziejka oba ramiona, co upodobniało ją do Wenus z Milo. Centaur unosił puste ręce, przez co sprawiał wrażenie, jakby chciał biednej kobiecie przywalić w szczękę. Z goblina zostały tylko buty, a statuetka skrzata, pozbawiona uszu, z bardzo żałosnym wyrazem złotej fizjonomii leżała w osuszonym basenie. Fontannę otaczała barierka z pomarańczowych linek, na których co dwa-trzy kroki wisiały tabliczki oznajmiające: Uwaga remąt; Uwaga rymont; Uwaga rement... Lupin dojrzał też Roboty konserwowe. Widocznie autorem wywieszek był jakiś niezdecydowany ortograficznie skrzat.

O ile hall był jeszcze stosunkowo luźny, korytarze za złotymi drzwiami przypominały trasy wewnątrz mrowiska, z tą różnicą, że zamiast czarnych mrówek dreptali tam ludzie w kolorowych szatach lub mugolskiej odzieży. Tu i tam aportowały się dyżurne skrzaty, a nad głowami przechodniów latały stada papierowych samolocików korespondencji wewnętrznej. Ogólnie widoczne podenerwowanie tłumaczył fakt, że część pomieszczeń nadal była pod nadzorem ludzi z MISA i nie wolno było tam chodzić. Pracownikom nagle zaburzono rytm pracy i brutalnie zabrano możliwość poruszania się po utartych trasach – co zaowocowało natychmiast falą spóźnień i korków w windach oraz na schodach. Lupin przekonał się o tym szczególnie boleśnie, gdy, nie mogąc dopchać się do windy, postanowił poszukać innej drogi i utknął raptownie na magicznej barierze, blokującej korytarz. Sytuacji bynajmniej nie poprawiało kilkanaście kilogramów dziecka, dźwiganego na rękach. W dodatku były to kilogramy niewygodnie ruchliwe. Od chwili, gdy Łapa pojawił się u szczytu schodów, niosąc w pysku swoją obrożę, z miną pod tytułem „Nawet nie próbuj mnie powstrzymywać, Remmy", Sunio był niezmiennie zafascynowany zwierzęcym towarzystwem i wiercił się ciągle, by nie stracić go z oczu ani na moment. Pogardliwych spojrzeń Łapy albo nie widział, albo (co było bardziej prawdopodobne) nie umiał odpowiednio zinterpretować. Suniowi to wielgachne, kudłate, ponure psisko wydawało się czterołapym cudem. Nawet gromady obcych ludzi nie były w stanie wyrwać go z kontemplacji drugiej postaci Syriusza.

Lupin westchnął, usiłując wygodniej uchwycić ruchliwego malca i omal go nie upuścił, kiedy tuż obok trzaskiem pojawił się skrzat.

Dzień dobry, sir! W czym Proszek może pomóc, sir? – pisnął stworek, salutując do nakrycia głowy, które, widziane z bliska, okazało się być blaszaną miską, służącą za rodzaj hełmu; służbowe umundurowanie natomiast przypominało stalowoszary chiton, praktycznie ściągnięty sznureczkiem w talii – Remus z pewnym zdziwieniem rozpoznał w nim pokrowiec na śpiwór.

Byłoby miło, gdybyś pokazał nam najkrótszą drogę na dół, do Wydziału Czasu w Departamencie Tajemnic.

Skrzat rozpromienił się.

Proszek tam pracuje, sir! Doskonale zna drogę! Tylko... – Szeroki skrzaci uśmiech zbiegł się w zasupłany wyraz konsternacji. – Tylko najkrótsza droga jest dla pana za ciasna, sir.

A jaka to droga? – zapytał Lupin podejrzliwie.

Rura pocztowa, sir!

W takim razie poproszę nieco dłuższą ale za to wygodniejszą trasę – podkreślił Remus z naciskiem. Sunio poświęcił skrzatowi całe pięć sekund uwagi, po czym znów skupił się na psie.

Skrzat znów zasalutował, aż blaszana miska brzęknęła.

Proszek poprowadzi, sir! Proszę tędy, sir!

MISA – Ministerialne Służby Aurorskie

Niewymowny Scrap zupełnie nie pasował do swego nazwiska. Był zwalistym mężczyzną o przedziwnie „hagridowym" typie urody, choć oczywiście dużo mniejszym. Miał podobnie zmierzwione czarne włosy i rozłożystą brodę, w której tkwiło pełno okruchów po sucharkach. Jego małe oczka za niebieskawymi szkłami okularów patrzyły z lekka rozbieżnie i z niejakim roztargnieniem. Podał na powitanie rękę Lupinowi, potem potrząsnął małą rączką Sunia, a w końcu całkiem odruchowo usiłował przywitać się z psem.

T-ak... – mruknął, rzucając okiem na wyciągnięty z kieszeni wymiętego kitla zegarek typu „cebula". – Pan... Smith?

Lupin – poprawił go Remus uprzejmym tonem.

Złotobrązowe oczy Scrapa obdarzyły go spojrzeniem sennego psa.

Dwunasta szesnaście, dwunasta szesnaście... – wymamrotał Niewymowny aksamitnym basem z głębin brody i wyjął z drugiej kieszeni sfatygowany notatnik, w którym coś sprawdził. – Nie mam nikogo o dwunastej szesnaście... Pan Smith... t-rzynasta zero osiem.

Lupin – powtórzył Remus cierpliwie. – Możliwe, że nie zostałem zaanonsowany. Profesor Dumbledore przysłał mnie w sprawie pana Snape'a.

Wzrok Scrapa jakby się wyostrzył.

Dumbledore, mhmhmhmhmhm... T-ak. – Przewrócił kartkę w notesie. – Snape, dziesiąta trzydzieści... p-an się spóźnił, panie Snape.

Przepraszam, nie podano nam godziny spotkania – odrzekł grzecznie Remus. – Nazywam się Lupin, to jest pan Snape. – Wskazał Sunia, który z nabożeństwem wpatrywał się w Łapę. Syriusz natomiast bardzo pracowicie go ignorował, siedząc przy nodze Lupina i zgrywając się na grzecznego psa.

Wypadek ze zmieniaczem czasu – podpowiedział Lupin, a w jego głosie zabrzmiała nutka frustracji.

„Zegarmistrz" oprzytomniał w jednej chwili.

T-ak! Bardzo interesujące, p-odobno wyjątkowo piękne zjawisko regresu. To jest więc t-en młodzieniec? Ile czasu zużył?

Jako pierwsza nasuwała się odpowiedź, że Snape zużył już sporo czasu na adorację psa, ale Lupin przeczuwał, iż ekscentryczny Niewymowny chyba ma na myśli coś innego.

Na co? – spytał ostrożnie.

Na życie, p-anie Smith. Na życie – odparł pobłażliwie Scrap, wyciągając z zakamarków kitla garść sucharków. Jeden wraził sobie w gąszcz brody, gdzie ludzka logika zwykle umieszcza usta, resztę zaproponował gestem dziecku i psu. Nie wykazali zainteresowania. Sunio z fazy obserwacji postanowił przejść do fazy eksperymentu, co polegało na tym, że podchodził na wyciągnięcie ręki do Łapy, który wydobywał z gardła ostrzegawcze „rrrr...", chłopczyk cofał się o krok, po czym znów robił kroczek do przodu, pies warczał, dziecko się odsuwało i tak w kółko.

Piesek mlucy! – powiadomił Remusa uszczęśliwiony Sunio, odwracając do niego na moment rozjaśnioną buzię.

Ma trzydzieści pięć lat. Oczywiście w stanie oryginalnym – wyjaśnił Lupin, wzdychając mimowolnie. Snape w stanie nieoryginalnym był naprawdę uroczy, ale chyba nikt, poza Tonks, tego nie doceniał. Dumbledore chciał mieć z powrotem swojego szpiega, McGonagall swojego nadzorcę krnąbrnych Ślizgonów, a Voldemort na pewno domagałby się powrotu swojego Śmierciożercy, gdyby wiedział co zaszło.

Oczywiście, w oryginalnym – zgodził się Niewymowny nieco niewyraźnie, chrupiąc sucharka. – Czy to d-okładne dane? Obiekt doznał regresu w dniu urodzin?

O... nie, jasne, że nie.

T-ak. Dokładność, to jest to, czego musimy się t-rzymać w tym fachu, panie Smith. T-rzeba zrobić pomiary. Zapraszam do pracowni. Mam nadzieję, że t-amci panowie skończyli już swoje zajęcia. Piesek lepiej niech tu zostanie.

„Panowie" zapewne oznaczało aurorów. „Piesek" rzucił Niewymownemu ciężkie spojrzenie. Remus również miał nadzieję, że skończyli. Chociaż ani Syriusz, ani Snape nie przypominali w tej chwili samych siebie, wolał żeby nie pokazywali się na oczy służbom mundurowym. Tak na wszelki wypadek.

O ile gabinet pana Scrapa wyglądał dość zwyczajnie – po prostu solidne staroświeckie meble, regały zapchane książkami i kolekcja obłąkańczo tykających zegarów – o tyle sala nazywana skromnie „pracownią", wyglądała zaskakująco nowocześnie. Remus, któremu przytrafił się w życiu romans z mugolskim kinem, kiedyś nazywał taki styl „startrekowym". W przeciwieństwie do innych pomieszczeń, gdzie rozmaite trendy mieszały się eklektycznie w zależności od fantazji architektów i projektantów wnętrz, tutaj królowała sterylna czystość i kąty proste. Cała sala wyłożona została marmurem – od czarnej jak myśli dementora posadzki, rozsądnie zabezpieczonej magią antypoślizgową, poprzez białe blaty stołów laboratoryjnych i różowawe panele ścienne, aż po papuzi festiwal na półsferycznym suficie, gdzie kamieniarz wyżył się nareszcie artystycznie, układając z różnych gatunków barwnych kamieni wizerunek węża Uroborosa z ogonem w pysku. Jak okiem sięgnąć, wszędzie stały srebrzyste i złote instrumenty – bujające się na ażurowych podstawach, błyskające, pulsujące miarowo barwnymi światłami... Identycznie wyglądały tajemnicze maszynki w gabinecie Dumbledore'a, z tym, że tutejszy zbiór był nieporównywalnie bogatszy. I głośniejszy. Nieustanne tyktykanie, szurumturpanie, tirlipimpirlenie i tym podobne odgłosy zlewały się w kakofoniczną symfonię, a Remus miał wrażenie, że znów znalazł się w gadającej tysiącem głosów dżungli. Już otwierał usta, by zapytać, czy nie byłoby wygodniej rzucić tu zaklęcie Silencio, gdy gospodarz tego jarmarku uniósł znacząco palec.

Ocho! – Z zadziwiającą przy jego tuszy zręcznością zanurkował między stoły i wyłowił spomiędzy tajemniczych bawidełek jedno. Marszcząc krzaczaste brwi, postukał paznokciem w srebrną podstawkę.

Do licha, znów wysiadło. Na jakim złomie musimy p-racować, panie Smith. A podobno jesteśmy p-restiżową placówką. Ci z Nowego Jorku czy innej Florydy przegonili nas już o parę lat. Ci p-arweniusze w dżynsach.

Scrap podregulował urządzenie i delikatnie odstawił na miejsce.

Nie mam konkretnie nic przeciw dżynsom, ale ci Amerykanie, z tą swoją żałosną historią, obejmującą rap-tem trzysta siedemdziesiąt sześć lat...

Tylko trzysta...? – zdziwił się Lupin uprzejmie.

I siedemdziesiąt sześć. Nie mam oczywiście na myśli historii szamanizmu, tylko tę ich tandetną „białą" historię – dodał melancholijnie naukowiec, po czym ryknął okropnym głosem: - Dyżurny!

Remus podskoczył z zaskoczenia, czując, jak uszy w bezwarunkowym odruchu przylegają mu do czaszki, a dziąsła zaczynają świerzbić – do pełni pozostało nieprzyjemnie mało czasu. Sunio pisnął ze strachu i schował się pod jego płaszcz. Parę sekund później w sali pojawił się znajomy skrzat w pokrowcu. Brzdęk! – odezwała się miska przy salucie.

Proszek do usług, sir!

Co tu tak pusto? – zapytał Scrap już normalnym głosem.

Pan Willis je lunch w kantynie, pan Stallone naprawia ekspres do kawy, a reszta panów pracuje przy tym akceleratorze, co się mu onegdaj rozpieprzyły współrzędne, sir! – zameldował solennie Proszek.

Fenomenalnie – rozpromienił się Niewymowny. – Nareszcie będzie kawa! A więc chłopcy wzięli się za kobyłę? I co im tam wyszło?

Brzdęk. Remus doszedł do wniosku, że albo skrzat bardzo lubi salutować, albo Departament Tajemnic ma dość idiotyczne wymagania wobec pracowników niskiego szczebla. Jednak konwersacja między Scrapem a jego podwładnym sugerowała co innego, pomijając już fakt, że brzmiała bardzo osobliwie.

W kobyle theta wlazła na lambdę, więc trzeba trochę dać na luz przy czwartym interwale, coby nie było przyrostu na piątce. Jak się wyrychtuje to będzie gites, sir. Pana Whiteniggera własne słowa, sir.

Scrap zatarł ręce.

Niech się chłopcy bawią dalej, a my tutaj... Proszek! Przynieś... wyżymaczkę!

W ciągu jednej przerażającej sekundy przed oczami duszy Lupina przemknęła straszliwa wizja dziecka przepuszczanego przez maglownicę. Dziąsła zaswędziały go ze zdwojoną siłą i miał niemiłe, choć całkowicie fałszywe wrażenie, że na plecach rosną mu włosy. Uch! Nie znosił tych dni.

Za nim cichutko szczęknęła klamka – obcy dźwięk w temporalnym hałasie. Remus usłyszał postukiwanie pazurów na posadzce. Do sali wparadował Łapa z torbą w zębach.

O, piesek. Jak on tu wszedł? Zabezpieczyłem drzwi. – Scrap był nieco zdziwiony.

Niedobry pies! Siad! – skarcił Łapę Remus. – Następnym razem zostawię cię w domu.

Syriusz zrozumiał, że przesadził. Upuścił torbę na ziemię, podrapał się tylną łapą za obrożą, a w końcu zaczął demonstracyjnie obwąchiwać buty „zegarmistrza" w próbie uwiarygodnienia swego kamuflażu. Scrap mógł być dziwaczny i roztargniony, ale do rozpoznania animaga nie potrzeba geniusza.

Grzeczny piesek... – Niewymowny podrapał Łapę za uszami. – Tresowany? Co jeszcze umie?

„Otwierać piwo" – miał Lupin na końcu języka, lecz przełknął kompromitujące słowa.

To pies obronny. Zabija na rozkaz.

Naukowiec szybko cofnął rękę.

O, t-o chyba niebezpieczne. Nie p-owinien nosić kagańca?

U psa obronnego to się raczej mija z celem, nieprawdaż? – odparł Remus, czując wstydliwą satysfakcję, że chociaż przez chwilę góruje nad rozmówcą.

Prawdaż – przyznał Niewymowny.

Tymczasem w towarzystwie skrzata Proszka pojawiła się zapowiedziana „wyżymaczka". Urządzenie istotnie przypominało ten szacowny zabytek gospodarstwa domowego – składało się szeregu złotych walców i zębatek, miał też korbkę – wyżąć jednak dałoby się w nim co najwyżej skarpetkę.

Ustalimy dokładny wiek biologiczny tego miłego chłopczyka – wyjaśnił Scrap, stawiając „wyżymaczkę" na stole i gestem zapraszając Remusa, by usiadł na taborecie. „Miły chłopczyk" wyjrzał nieśmiało spod płaszcza Lupina. Na polecenie „zegarmistrza" Remus podwinął Suniowi prawy rękaw i przyłożył jego małą łapkę do bursztynowej płytki, wmontowanej w urządzenie. Black oparł się łapami o krawędź stołu, przyglądając się z zainteresowaniem eksperymentowi. Scrap w wyśmienitym humorze kręcił korbką, zębatki klikały, walce obracały się, prezentując wzory arabskiego pisma robaczkowego.

Glizie – poskarżył się Sunio, próbując cofnąć rączkę, lecz okazało się, że nie może oderwać oderwać jej od płytki. - Glizie!

Czy to go boli? – zaniepokoił się Remus, trzymający malca na kolanach.

Ależ skąd. T-rochę mrowi – Scrap rozwiał jego obawy. – Nieprzyjemne uczucie, ale zupełnie bezbolesne.

W końcu z nieprzyzwoitym prrrrt maszynka wypluła pasek papieru i czerwony koralik, wyglądający na szklany.

Dosk-onale. Dokładnie trzy lata, trzy miesiące, czternaście dni i jedenaście godzin od zaist-nienia – ogłosił bardzo zadowolony naukowiec, zerkając na wydruk.

Minut ta maszynka nie podaje? – spytał Lupin prowokacyjnie, kryjąc uśmiech.

P-odaje, ale nie bądźmy drobiazgowi – odrzekł pobłażliwie Scrap. Zręcznie nanizał paciorek na złoty łańcuszek i sporządzoną w ten sposób bransoletką otoczył nadgarstek Severusa – na tyle ciasno, by nie dawała się zdjąć, i na tyle luźno, aby nie urażała skóry.

Lego. – Puknął delikatnie różdżką dłoń dziecka i Sunio, który już od dłuższego czasu szarpał się, zaczerwieniony z wysiłku i frustracji, nareszcie mógł cofnąć rękę.

Co to takiego? I dlaczego według tego urządzenia Sev ma ponad trzy lata? Nie wygląda na tyle.

P-an zadaje dużo pytań, p-anie Smith. Ale to dobrze o panu świadczy. Jest p-an dociekliwy. Miernik biotemporalny podaje wynik od chwili p-oczęcia. Kiedy urodził się obiekt?

Drugiego stycznia sześćdziesiątego roku.

Niewymowny skierował wzrok na sufit, najwyraźniej licząc w pamięci.

T-o daje dwa lata, cztery miesiące i d-wadzieścia cztery dni od chwili urodzin. Pośpieszyliśmy się na świat o t-ydzień, co... Albercie? – Żartobliwie potargał Severusowi grzywkę.

Sunio tylko niecierpliwie potrząsnął głową, bardzo zajęty oglądaniem bransoletki.

A to jest... nazywamy to p-o prostu miernikiem pola t-emporalnego. Kiedy nadejdzie właściwy moment, będziemy wiedzieć wszyst-ko o tym kawalerze, co będzie nam potrzebne.

Remus poczuł się bardzo rozczarowany.

Czy to znaczy, że dzisiaj nie przywrócicie Severusowi właściwego wieku?

„Zegarmistrz" pogładził się po rozwichrzonej brodzie.

No cóż... nie. P-roszę wybaczyć, ale laikom wydaje się, że czas t-o jest coś jak, z przeproszeniem, gumka do majtek. T-ymczasem nie jest to t-akie proste. Pan wie co to jest fraktal?

Pytanie brzmiało retorycznie, ale Lupin skinął głową twierdząco. Przypadkiem wiedział, czym jest fraktal.

Ś-wietnie. Gdybyśmy mieli narysować wyk-res ludzkiego życia, wcale nie wyglądałby jak linia, wcale... Byłby frak-talem drzewkowym. Przy czym ilość odgałęzień równałaby się en.

En...?

Niesk-ończoność, panie Smith. Tyle jest możliwych scenariuszy losu ludzkiego. T-en malec, którego pan trzyma na kolanach, jest w rzeczywistości cząstką takiego fraktala, p-rzesuniętą w czasop-rzestrzeni na miejsce innej. Podobnie jak pan, ja i nawet t-en sympatyczny piesek. Tyle, że my jesteśmy na swoich miejscach. Żeby uporządkować... S... Sebastiana, pot-rzeba więcej, niż machnięcia różdżką. T-rudno będzie ustalić jak właściwie przemieściła się ta struk-tura... A my mamy na dodatek rozbebeszony ak-celerator. Sucharka?

No cóż, jak długo to potrwa? – zapytał Remus z westchnieniem, gestem odmawiając przyjęcia ciasteczka.

Dni... t-ygodnie... – Scrap wydawał się autentycznie zakłopotany. – Prawdę powiedziawszy, to jest dość skomplikowany p-rzypadek... – zniżył głos – i wcale nie jest-em pewien, czy uzysk-amy zadowalające rezultaty...

Czyli?

Czyli może się nie udać – wyszeptał „zegarmistrz" całkiem już cicho. – P-rzykro mi.

Scrap – (ang.) dosłownie „paproch"

patrz „Godzina deszczu" Vilyi

Fraktal jest figurą geometryczną, której każda część jest podobna do całości. Fraktal drzewkowy faktycznie przypomina drzewo – pień dzieli się na mniejsze identyczne odnogi, te znów się dzielą na mniejsze i te także dzielą się na mniejsze i cieńsze bliźniacze gałązki... i tak w nieskończoność.