Hyde Park zajmuje obszar dwóch i pół kilometra kwadratowego, co jest, trzeba przyznać, jak na warunki wielkomiejskie imponującym kawałem zieleni. Niestety, Londyn jest jeszcze większym kawałem miejskiej zabudowy, a do parkowych enklaw w pogodne dni ciągnie kto żyw. Trzej czarodzieje mijali więc w cienistych alejkach całe watahy matek z wózkami, babć i dziadków z wnukami, albo ganiającej się dzieciarni w wieku szkolnym – sądząc po kolorowych plecaczkach umilała sobie w ten sposób powrót do domów (albo po prostu wagarowała). Co rusz natykali się na biegaczy w jaskrawych sportowych wdziankach, którzy robili tak wielkie wrażenie na Suniu, że aż się potykał na równej drodze. Nie brakowało też ludzi z psami najrozmaitszych wielkości i ras, więc Remus miał nadzieję, że wtapiają się w tło, jako jeszcze jeden tatuś z synkiem i pieskiem. Niestety, wszystkie psy grzecznie spacerowały na smyczach, bez różnicy czy były miniaturowymi yorkami, czy zaślinionymi bernardynami, a Łapa wyposażony był zaledwie w obrożę, co nie uszło bystremu oku parkowego dozorcy. Nadszedł wielkimi krokami, zbrojny w powagę odprasowanego munduru i gwizdka.
- Przepraszam szanownego pana, ale według przepisów piesek powinien być na smyczy. Będzie mandacik – odezwał się do Lupina, który spłoszył się niebotycznie. Mandacik! Jeszcze tego brakowało.
- Och… Ja… Zgubiliśmy smycz – wyszeptał Remus słabo. – Duży będzie ten… mandacik?
Dozorca obrzucił surowym spojrzeniem biedny przyodziewek pobladłego winowajcy, dojrzał u jego boku malucha z kciukiem w buzi i zmiękł.
- Mogę przymknąć oko – mruknął. – Ma pan jakiś sznurek?
Lupin odetchnął z ulgą.
- Najmocniej przepraszam – pokajał się. – Może być pasek od płaszcza? Nie chcemy robić kłopotów, a Łapa nie jest agresywny.
Uwiązany na pasku od prochowca, Syriusz łypał nieprzychylnie na dozorcę, ale starał się wyglądać tak nieagresywnie, jak tylko pozwalała na to jego aparycja zawodowego pogromcy gołębi i niszczyciela kapci.
- Grzeczny piesek. Chodź.
Remus pociągnął delikatnie zaimprowizowaną smycz, mając nadzieję, że Syriuszowi nie puszczą nerwy. Noszenie obroży to jedno – taka obroża w pewnych kręgach jest nawet trendy – a co innego wodzenie na sznurku. To poniżej godności każdego faceta, a już zwłaszcza kiedy kierowniczy koniec sznurka trzyma inny facet.
W obrębie Hyde Parku znajdował się wspaniały plac zabaw dla dzieci – coś co z pewnością spodobałoby się Ninny – gąszcze powyginanych drabinek, wspaniałe zjeżdżalnie, barwne wieżyczki, huśtawki i różne cuda, okupowane przez papuzio odziane, pokrzykujące mugolątka, lecz Remus jakoś nie mógł połączyć w wyobraźni tych dzieci i malutkiego, poważnego, czarno ubranego Severusa. Natomiast wizja Sunia, łowiącego „jipki", jaka pojawiła się w umyśle zestresowanego opiekuna, spowodowała, że na wszelki wypadek poprowadził całe towarzystwo dalej od jeziora Serpentine. Ostatecznie park był naprawdę wielgachny i na pewno znajdą dla siebie jakiś cichy kącik. Kącik istotnie się znalazł, ku uldze Lupina, idealny do ich celów. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, otoczonej żywopłotami, znajdowało się kilka ławeczek, daszek i stolik, piaskownica, chybotki i zjeżdżalnia – wszystko w skrzacich rozmiarach, więc niewątpliwie przeznaczone dla zupełnych maluchów. Widocznie gros małych gości przyciągał iChildren's Playground/i po drugiej stronie jeziora, gdyż tutaj zastali tylko jedną matkę z córeczką. Kilkuletnia dziewczynka urzędowała na brzegu piaskownicy, z namaszczeniem robiąc przyjęcie dla kilku wychudzonych lalek. Mamusia wyglądała na znudzoną. Kartkowała jakieś kolorowe pismo, regularnie co ćwierć minuty unosząc głowę i kontrolując, co porabia jej latorośl.
Remus spuścił Łapę z zaimprowizowanej smyczy, szepcząc:
- Jakby się zjawił mundurowy, to wiej w krzaki.
Sunio z iście ślizgońskim pragmatyzmem zawłaszczył porzuconą plastykową łopatkę i zaczął usypywać kopczyk z piasku, z dala od bawiącej się dziewczynki. Od czasu do czasu rzucał jej uważne spojrzenie czarnych ślepek. Remus w duchu pogratulował sobie pomysłu, by ominąć wielki plac zabaw. Skoro jedno dziecko tak Sunia onieśmielało, cała ich gromada pewnie doprowadziłaby go do histerii. Skończyłoby się na płaczu i pospiesznym powrocie w zatęchłe progi Grimmauld Place 12.
Remus z uczuciem ulgi siadł na ławeczce sąsiadującej z miejscem znudzonej czytelniczki. Nie spuszczając oka z piaskownicy, zatopił się w niewesołych rozmyślaniach nad sytuacją swego byłego kolegi szkolnego. Z jednej strony mogło to być nawet korzystne: rozpoczęcie nowego życia pod opieką troskliwych krewnych lub przybranych rodziców, we względnym przynajmniej dobrobycie. Severusek anno 1996 byłby na pewno dzieckiem szczęśliwszym niż Severek sprzed lat trzydziestu. Z drugiej zaś, Remus na tyle dobrze znał Snape'a i jego charakter, żeby wiedzieć, jak ten by zareagował na propozycję cofnięcia w latach i przy okazji zaprzepaszczenia jego całego dorobku, studiów i całej tej gigantycznej pracy, jaką wykonał. Oj, piekliłby się z całą pewnością i rzucał słownictwem tyleż nieeleganckim co sarkastycznym. No i kto miałby warzyć eliksir tojadowy...? Remus zawstydził się raptem tej egoistycznej myśli. Nie powinien widzieć w Sevie tylko producenta eliksirów. Severus był przede wszystkim człowiekiem, któremu odebrano… Właściwie wszystko, całe życie.
Remus drgnął, kiedy w polu jego widzenia z furkotem przemknęło coś kolorowego. Znów miał wrażenie, że wydłużają mu się uszy.
- Och, jestem taka niezgrabna! To przez ten wiatr – odezwała się kobieta, schylając po czasopismo, które upadło prawie u jego stóp.
Prostoduszny Lupin spojrzał na nią ze zdziwieniem. Straszliwy wicher, hulający po Hyde Parku mógłby porwać… papierową serwetkę. Ku zażenowaniu Remusa, mugolska dama nie wróciła na swoją ławkę, lecz przysiadła się do niego, najwyraźniej mając nadzieję na rozpoczęcie rozmowy. Do licha, bardzo niefortunnie. Lupin już od długiego czasu nie czytywał mugolskich gazet, nie był na bieżąco z aktualnymi programami kin, ani z żadnymi tego rodzaju nowinkami. W panice usiłował sobie przypomnieć, kto aktualnie jest w Brytanii premierem. Ta, jak jej tam… Margaret Kaczor? Nie, teraz chyba rządzi jakiś Kapitan… O Merlinie, może jednak ominą temat polityki…
- Pan tu tak sam? – spytała, zalotnie wachlując się pismem. – Mężczyzna z dzieckiem, to niecodzienny widok. To synek?
- T-ak – wyjąkał Remus, a Łapa uniósł łeb i popatrzył na niego drwiąco. Jedna kobitka i już panika? Faaacet…
- Misiuniu, nie syp piaseczkiem! – zawołała niepożądana rozmówczyni do córki. Remus skorzystał z okazji i nieznacznie odsunął się na sam skraj ławki. Do pełni pozostały tylko dwa dni, więc miał rozpaczliwie wyostrzone zmysły, a perfumy mugolki wkręcały mu się do wnętrza zatok jak rozpalony świder. Kto to widział, żeby się tak zlewać wodą kolońską? W innych warunkach Lupin może by nawet pogawędził o jakichś głupstwach, lecz teraz po prostu niezbyt dobrze się czuł.
- Jaki poważny ten pana chłopaczek, całkiem jak ksiądz. – Kobieta roześmiała się perliście. – W tym garniturku… Ale chyba nie jesteście amiszami?
Lupin wpadł na rozpaczliwy pomysł.
- Nie. Wracamy właśnie z pogrzebu – oświadczył ponurym tonem, w którym usiłował zawrzeć głęboką, czarną jak smoła rozpacz. Jeśli ta baba ma choć szczyptę taktu, dyskretnie się ulotni i da mu spokój. Przecież nie można podrywać faceta w żałobie, to niewyobrażalne. Jakże się mylił biedny pan Remus J. Lupin! Syriusz zmierzył go wzrokiem pełnym politowania i majestatycznie oddalił się w stronę piaskownicy, jakby chciał dać do zrozumienia: jakżeś się sam wklepał, to się teraz sam ratuj. Zupełnie jakby nie było wiadomo, że kobiety uwielbiają pocieszać samotnych, skrzywdzonych przez los, brązowookich, melancholijnych mężczyzn o uduchowionym wyrazie twarzy. A jak jeszcze wiadomo, że jest to uduchowiony, melancholijny wdowiec, to już nie ma przebacz.
- Tak mi przykro! – zakrzyknęła namiętnie samozwańcza pocieszycielka, przysuwając się do Remusa i owiewając go lawendową bronią chemiczną. – Ja też… - oczy jej zwilgotniały - …rok temu pożegnałam mego kochanego Richarda. Miło mi poznać. Doris. – Potrząsnęła bezwładną ręką Lupina.
- John – mruknął słabo, starając się nie oddychać za głęboko. Po mugolskiej stronie używał zwykle drugiego imienia. Remus brzmiało raczej niezwykle, zwracało uwagę, skłaniało ludzi do zadawania pytań – a on przecież i tak wyglądał na Johna. Zwyczajnego, steranego życiem Johna w niemodnym, podniszczonym prochowcu. Takich Johnów jest mnóstwo na ulicach Londynu. Czasem stoją pod ścianami, trzymając papierowe kubki, i czekają na datek. Są częścią anonimowego tłumu, elementem składowym wielkomiejskiej sałatki, na co dzień niezauważalnym. To Remus jest czarodziejem, wilkołakiem i właścicielem różdżki – John jest… po prostu Johnem.
- Tak mi przykro – ćwierkała tymczasem Doris, wyglądając przy tym, jakby iwcale/i nie było jej przykro. – Rozumiem, jak samotnie musi się pan czuć.
- Taaak… - potwierdził Lupin, który raptem poczuł się nie tyle samotny, co osaczony przez jednoosobowe damskie komando. Dobrze, że nie ma tu Ninny, bo doszłoby pewnie do czynów niewybaczalnych…
Tymczasem Doris rozpoczęła rzewną opowieść o swoich życiowych nieszczęściach, głównie związanych z owym Richardem, który według eks-żony był człowiekiem dobrym, ale zupełnie nieodpowiedzialnym, co między innymi przejawiało się w skłonnościach do bicia ekstremalnych rekordów i hodowli rybek akwariowych.
- Fatalne połączenie – jęknęła Doris dramatycznie. – Postanowił spędzić dobę w akwarium z piraniami! To był jego ostatni pomysł.
Remus słuchał tych rewelacji bez mrugnięcia, jak zahipnotyzowany.
- Pochowaliśmy go w zamkniętej trumnie. – Doris wydmuchała nos w ligninową chusteczkę. – Oczywiście chłopcy z zakładu pogrzebowego dokładali starań, bardzo byli mili... ale pan rozumie.
Remus nie rozumiał. Nie chciał rozumieć. Wizja osoby spożytej przez rybki akwariowe przekraczała jego możliwości percepcyjne.
- Czuję się taka samotna... Doskonale pana rozumiem – zakończyła wdowa po pechowym akwaryście, tonem sugerującym w istocie: NIKT cię nie zrozumie, prócz MNIE.
Remus trwał w czymś w rodzaju stuporu. Uczuciowa Doris najwyraźniej oczekiwała rewanżu postaci równie dramatycznej opowieści. Lupin zastanowił się przez chwilę, czy powinien próbować podjąć temat i co ewentualnie zrobiłaby mu Ninny, dowiedziawszy się, że pochował ją jeszcze przed ślubem. Odchrząknął.
- Ja... – zaczął, ale reszta zdania: „...wolałbym o tym nie mówić, to zbyt bolesne" utkwiła mu gdzieś w okolicy migdałków.
W niewielkiej przestrzeni placu zabaw raptownie, jak tropikalny gejzer, wybuchł przeraźliwy wrzask – z epicentrum w piaskownicy. Wysoki, świdrujący dźwięk wwiercał się w uszy. Remus wyprostował się nagle, jakby wbito mu szpilkę w kręgosłup. Syriusz, leniuchujący na wygrzanej desce, z wrażenia zleciał prosto na piaskowy kopczyk Sunia. Doris zerwała się na równe nogi.
- Misiuniu!
Rzeczona Misiunia podskakiwała w piaskownicy, trzepiąc rączkami jak w ataku konwulsji lub obronie przed atakiem afrykańskich pszczół morderczyń. Pośrodku buzi, z sekundy na sekundę przybierającej malinową barwę (pod kolor bluzeczki) otwierała się przepastna jaskinia ze stalagmitami mleczaków, a z niej wydobywało się bez przerwy głośne IIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIII… jak nożem po szkle.
- Skarbeńku, co się stało!
Skarbeniek zawyła jeszcze raz dla wzmocnienia efektu, po czym podsunęła matce pod nos przybrudzoną łapkę.
- Uglys mieeeee…!
Jedną z podstawowych zasad w przyrodzie jest: nie drażnić samic z przychówkiem, gdyż w momencie zagrożenia dzieci nawet kuropatwa rzuci się na ciebie z zamiarem wydziobania ci oczu, a najłagodniejsza królicza dama spuści taki łomot, że się nie pozbierasz. Prawo owo dotyczy także samic ludzkich, niezależnie czy mieszkają w gorącym Timbuktu, czy w chłodnej pod każdym względem Brytanii. Doris zaczerpnęła głęboko tchu, jej nozdrza rozdęły się, jakby wietrząc już zapach krwi. Gdzieś w czwartym wymiarze zagrały surmy bojowe, a Doris z zupełnie nieangielskim temperamentem zamachnęła się torebką.
- Ty wstrętny kundlu! Precz stąd! Ochrona, zawołać hycla!
Łapa, trafiony torbą, zaskowytał bardziej z zaskoczenia niż z bólu, ale krewka Doris już zamierzała się ponownie.
- Proszę pani, to mój pies! – krzyknął Lupin.
- Jest wściekły! – krzyknęła kobieta histerycznie, waląc torebką jak młotem. – Ugryzł Misiunię! Niech pan zabierze dziecko!
- Siri był szczepiony!
- Jest niebezpieczny! Misiunia, kochanie, nie płacz… mamusia cię obroni!
Zdezorientowany Syriusz usiłował się wydostać z piaskownicy i dać drapaka, nie wytrzymał kolejnego trzepnięcia torbą i przyjął ludzką postać. Doris wpierw zamarła z wybałuszonymi oczami, a potem wrzasnęła nie gorzej niż Misiunia, tyle że ton niżej. Syriusz dobył różdżki.
Rozpaczliwe „Siri, nie!" Remusa padło jednocześnie z „Obliviate".
Kobieta zachwiała się, jej oczy zaszły mgłą. Remus troskliwie podtrzymał ją za łokieć.
- C-co się… stało? – wyjąkała.
- Pani się źle poczuła – wyjaśnił szybko Syriusz, zanim jego przyjaciel zdążył otworzyć usta. Złapał krewką Doris pod drugie ramię i skierował w stronę ławeczki. – To chyba gwałtowny spadek ciśnienia. Przydałby się pani jakiś eliksir.
- Co?
- Lekarstwo, chciałem powiedzieć.
Doris mrugała, zdezorientowana.
- Zemdlałam?
- Chwilowa utrata świadomości. Radzę napić się kawy – rzekł Lupin, dając Syriuszowi niezrozumiałe znaki.
- Ten pan to pies! – oznajmiła twardo Misiunia, pokazując Syriusza palcem.
- Ach, te dzieci – wyszczerzył się pan Black pokazowo. – Co za wyobraźnia…
- Misiuniu, przeproś pana – jęknęła Doris.
- Nie! – odparła mała stanowczo. – On ma obrozę! To pies!
Obaj czarodzieje stwierdzili, że czas najwyższy na odwrót. Ale gdzie podział się Severus?
- Jasny gwint, gdzie mały? – jęknął Syriusz półgłosem. – Gdzie polazła ta sierotka?
Lupin oddalił się od strefy zapachowej lawendowej Doris i powęszył. Bez trudu znaleźli małego za drewnianą chybotką, gdzie siedział na ziemi, ssąc kciuk i przykrywając buzię welwetowym kołnierzem kurteczki.
- Za krzaki! – syknął Syriusz, forsując żywopłot. Remus, z dzieckiem na rękach pospieszył za nim.
- Walnęło ci na dekiel! – wysapał. – Dlaczego ugryzłeś tę małą!
- Ja! – Syriusz wyglądał jakby usiłował jednocześnie robić obrażoną minę i powstrzymywać się od śmiechu. – Ja! Jak możesz mnie podejrzewać. To nie ja, to Snape!
Lupin zdobył się tylko na słabe „eee?".
- Jak matkę swoją nie kocham – zarzekał się Syriusz, gestykulując teatralnie. – Ta smarkula chciała gwizdnąć Sevowi bransoletkę od Niewymownych. Poszarpali się trochę, a młody użarł ją w tę chciwą rąsię.
- Sunio, ugryzłeś dziewczynkę? – jęknął Remus. – Fe, jak brzydko.
- Bleeee… - Sunio wywalił języczek z krnąbrną miną.
- Siri, mała widziała jak się zmieniałeś, co teraz? Następne Obliviate? Merlinie, co za bajzel – żołądkował się Remus.
Syriusz wzruszył ramionami.
- A kto uwierzy czterolatce, która opowiada o człowieku-psie? Remmy, nie margaj. Wracajmy do domu. Odczuwam brak piwa w organizmie.
Lupin wahał się jeszcze.
- Siusiu! – zażądał Sunio.
To przeważyło szalę.
Margaret Thatcher, premier Wlk. Brytanii 1979-90
John Major, premier Wlk. Brytanii 1990-97
