Dementi: Nie moje

Uwagi: Jak wspomniałam – to samo uniwersum co „A my to już mgła", z tym, że dotyczy przeszłości bohaterów. Niezbyt trzymające się chronologii, ale powinno pomóc w zrozumieniu dlaczego pewne rzeczy w „A my to już mgła" toczą się tak, a nie inaczej. Na razie pierwsze cztery fragmenty, potem będzie ich więcej. Na koniec mogą nawet ułożyć się w sensowną całość ;)

#Sieć pełna szkła#

1) jesień, 1971

Problem polega na tym, myśli Lily Evans, spoglądając na swoje współlokatorki zza krawędzi książki, że one są strasznie nijakie. Zupełnie inne niż Marta i Liza, jej dwie dzikie przyjaciółki, z którymi wspinała się po drzewach i z którymi musiała się pożegnać, żeby tu przyjechać. To nie jest tak, że Lily nie chce zostać czarownicą, albo, że Hogwart jej się nie podoba, szczerze mówiąc jest w nim już na wpół zakochana, ale gdy tak leży na swoim nowym łóżku, to nagle przychodzi jej do głowy, że minie naprawdę sporo czasu nim znów zobaczy jakąś znajomą twarz.

Prawdopodobnie, dochodzi do wniosku, patrząc jak w drugim koncie pokoju trzy głowy pochylają się nad magazynem dla młodych wiedźm, lepiej by było, gdyby nie dzieliła pokoju z osobami, które znały się już wcześniej. Może nie czuła by się wtedy jak piąte, a może nawet i piętnaste, koło u wozu.

Dźwięk skrzydeł uderzających o szybę przerywa Lily rozmyślania. Szybko podbiega do okna i odbiera wiadomość. List z domu, myśli, rozpoznając pismo swojej mamy. Siada z powrotem na łóżku i zaczyna czytać, bezwiednie gładząc lekko pióra swojej sowy.

Chociaż żadna z wiadomości nie jest zbyt zaskakująca, Lily wczytuje się w list z wypiekami na twarzy, chłonąc każdą elegancką literkę z osobna. Wydaje jej się, że nawet papier listowy pachnie inaczej, ładniej, jak dom. Czyta o tym, że Petunia nadal jest na nią trochę zła za to, że Lily jest magiczna, a ona nie, ale że już jej zaczyna przechodzić. O tym, że kotka sąsiadów urodziła sześć rudych kociątek i o tym, że tata wyszedł z domu na spotkanie z ważnym klientem ubrany przez pomyłkę w krawat z kaczorem Donaldem, który kupiły mu z Petunią na gwiazdkę. O tym, że wczoraj w Top of the Pops występował jakiś strasznie przystojny piosenkarz, w którym Petunia się trochę podkochuje i że wszyscy za nią tęsknią. Za Lily, a nie Petunią, bo przecież Petunia jest w domu.

I nagle robi jej się tak jakoś dziwnie i tęskno, i tak właściwie to w tym momencie Lily Evans wolałaby by być zupełnie normalna i być znowu w domu.

Składa list na pół i wsuwa go do szuflady przy łóżku. Potem żegna się prędko z nadal zatopionymi w rozmowie współlokatorkami i wychodzi na korytarz. Jej sowa łopocze lekko skrzydłami usiłując nie stracić równowagi i mocniej zaciska pazury na jej ramieniu. Nie wydaje żadnego dźwięku.

Przez następne półtorej godziny Lily plącze się bez celu po korytarzach. Mija ją mnóstwo ludzi i wszyscy wydają się gdzieś śpieszyć. Większość z nich jest od niej starsza, wyższa i trochę groźna. Wszyscy wydają się być na miejscu, pasują do tego obrazka. Nikt nie zatrzymuje się, żeby porozmawiać z dziewczynką z milczącą sową na ramieniu.

Na końcu swojego spaceru, Lily Evans dociera do biblioteki i na chwilę traci głowę. Nigdy w życiu nie widziała tylu książek na raz. Na pewno nie takich książek. Starych, pachnących kurzem i wiedzą, ciężkich i pożółkłych. Chodzi między regałami i lewą dłonią lekko przesuwa po grzbietach grubych woluminów.

- Nie powinnaś przyprowadzać tu sowy – mówi ktoś, wyrywając ją z zadumy. Lily obraca się i widzi, że tuż za nią, przy ciężkim, dębowym stole siedzi ciemnowłosa, chuda dziewczynka.

- Będzie hałasować – dodaje nieznajoma i z niechęcią spogląda w kierunku ptaka.

- Nie będzie – Lily kręci przecząco głową – Nie może. Jest niemową.

Oczy obcej dziewczynki robią się okrągłe.

- Jak to? - pyta w końcu.

- Jej właściciel uszkodził jej struny głosowej zaraz po urodzeniu. Jakimś zaklęciem.

Jakby wyczuwając sens słów, sowa zaczyna bić skrzydłami i Lily musi ją uspokoić. Gdy w końcu przestaje się wierzgać, chowa dziób w jej rudych lokach, jakby się czegoś wstydziła.

- Sprzedawca, u którego ją dostałam nie wiedział co z nią począć. Ona wyrosła trochę ... dzika – głos Lily jest prawie przepraszający, chociaż niema ku temu powodu. Ale zbyt wiele osób robiło już dziwne uwagi na temat jej sowy i woli uprzedzić kolejną. – Nie mogłam jej tam zostawić, on mógłby ją w końcu zastrzelić, albo coś... – kończy lekko zmieszana.

Nieznajoma dziewczynka wstaje zza stołu i podchodzi do Lily. Przez chwilę przygląda się jej sowie bez słowa, po czym uśmiecha się i wyciąga do niej rękę.

- Śliczna jesteś, wiesz? – informuje sowę, wichrząc jej leciutko pióra, a Lily myśli, ze jest wdzięczna, chociaż nie bardzo wie, za co dokładnie.

Za chwilę ciemnowłosa dziewczynka przeniesie wzrok na Lily i się przedstawi.

Rebeka Morgan, nazwij mnie Becky, a zabiję i już nie wstaniesz.

A potem Rebeka odłoży książkę na półkę i pójdą na spacer. Na zewnątrz okaże się, że Rebeka też lubi się wspinać na drzewa.

Wieczorem Lily napisze w liście do mamy, że chyba znalazła sobie pierwszą koleżankę.

Nie przyjdzie jej do głowy zapytać z jakiego Rebeka jest domu.

2) luty, 1976

- Wygrałeś.

Syriusz Black jest zdumiony, nawet więcej niż zdumiony. Chyba właśnie otarł się o szok.

- Na to wygląda – odpowiada Peter Pettigrew i nawet nie usiłuje ukryć satysfakcji, co swoją drogą, myśli Syriusz, jest wysoce niestosowne i w ogóle powinno być zabronione.

- Wygrałeś- powtarza raz jeszcze, ponieważ nic innego nie przychodzi mu do głowy.

- Już to ustaliliśmy – mówi Peter i uśmiecha się jeszcze szerzej. Na szachownicy król i królowa prowadzą jakąś zawziętą dyskusje, która pachnie małżeńską kłótnią.

Syriusz Black nadal jest w szoku. Jego oponent nadal jest zwycięzcą i nadal uśmiecha się o wiele za radośnie.

James Potter wybuch wreszcie śmiechem za ich plecami, nie mogąc już dłużej wytrzymać.

- Mówiłem ci, że Peter jest w tym dobry- komentuje w końcu, wyśmiawszy się do woli.

- No tak, ale... – Syriusz zatrzymuje się w pół zdania, czując, że chyba nie wypada go kończyć. Co nie zmienia faktu, że Peter Pettigrew nie powinien go pobić tak szybko i skutecznie. Przecież wszyscy wiedzą, że Pettigrew jest z nich najmniej lotny. Może nie głupi, na pewno nie głupi, ale żadna tam rewelacja.

- Nie doceniłeś mnie i masz za swoje – mówi Peter, wstając od szachownicy i Syriusz ma przez chwilę wrażenie, że w jego głosie ukryty jest cień groźby. – Wbrew pozorom ja też mam w odwodzie parę sztuczek – kończy Peter i podnosi głowę. Nadal jest uśmiechnięty i Syriusz myśli, że najprawdopodobniej jego wyobraźnia płata mu figle.

- Dobra – zaczyna stanowczo. - Będzie tak: Już nigdy w życiu cię nie zlekceważę. Ani nikogo innego. Będę podejrzliwy jak nie wiem co i wszystko będę sprawdzać po stokroć. – Syriusz wygłasza swoje nowe motto życiowe z determinacją i przekonaniem.

James i Peter patrzą na niego przez chwilę, po czym oboje znów zaczynają się śmiać.

- No nijak nie można powiedzieć, żebyś dobrze znosił porażki – dobiega go z tyłu. Syriusz ignoruje swoich współlokatorów i z westchnieniem opiera się o blat stołu. Na szachownicy królowa nadal z zapałem obstawia za coś króla. Syriuszowi zajmuje kilka dobrych minut rozpętanie tego węzła gordyjskiego jakim jest sprzeczka jego koszmarnie drogich figur szachowych, a gdy wreszcie dociera do niego, o co chodzi, zaczyna się zastanawiać czy nie lepiej było nie wiedzieć.

James i Peter zaczynają już rozmowę na inny temat, gdy Syriusz Black nadal kontempluje swoją klęskę. I fakt, że król zdradza królową z laufrem, ale to nadal nie bardzo mieści mu się w głowie. Wzdycha raz jeszcze i myśli, że dobrze by było gdyby Remus wreszcie się zjawił i powiedział mu, żeby nie robił komedii i zajął się czymś konstruktywnym.

Na nieszczęście dla Syriusza, Remus wróci dopiero za dwie godziny i do tego czasu Syriusz zdąży się wplątać w małżeńskie problemy swojego zestawu figur szachowych.

Na nieszczęście dla wielu, Syriusz Black nigdy nie uczy się na błędach, a Peter Pettigrew zawsze wie więcej, niż się wszystkim wydaje.

3) maj, 1975

Rebeka Morgan stoi przed lustrem i robi dość dziwne miny wskazujące na to, że najwyraźniej z jej odbiciem jest coś nie tak. Zdaniem Morgianny, choć nikt jej o opinię nie pytał, z odbiciem Rebeki zawsze będzie coś nie tak, dokładnie tak samo jak z jej urodą, ale po tylu latach powinna się już do tego przyzwyczaić, o czym też informuje samą zainteresowaną. Rebeka nadal jednak stoi i ze zbolałą mina wpatruje się w lustro, i nawet nie wspomina o tym, że pewne uwagi nawet Malfoyowie powinni zatrzymywać dla siebie. Pięć minut i kilka ciężkich westchnień później, Morgianna traci cierpliwość, wstaje, podchodzi do lustra i marszcząc groźnie brwi, pyta:

- No dobra, co ty wyprawiasz?

- Czekam, aż mi biust wyrośnie – odpowiada Rebeka nie odrywając wzroku od lustrzanej tafli. Samo lustro na szczęście milczy.

- To nic nie da. Co ci miało urosnąć, to już urosło.

Rebeka odwraca się powoli i przez chwilę mierzy swoją współlokatorkę wzrokiem. Przez parę sekund w jej wzroku jest wrogość, zazdrość i złość, ale po chwili wszystko znów się wygładza.

- Mogłabyś być odrobinę mniej szczera. Nie wszyscy mamy takie szczęście, żeby się rodzić wysokimi blondynkami – mówi w końcu.

- Wysokimi blondynkami z ładnym biustem- poprawia ją Morgianna studiując z satysfakcją odbicie własnej figury.

Rebeka przewraca ostentacyjnie oczami i pada z impetem na łóżko.

- To nie ma nic wspólnego ze szczęściem.

- Jak zaczniesz znowu o tym, że Malfoyowie to najwspanialsza rodzina na świecie, to przysięgam, że wyjdę i zażądam powtórnego spotkania z Tiarą Przydziału. A wtedy mogę wylądować gdziekolwiek. Nawet w Gryffindorze. Nie życzysz mi chyba aż tak źle?

Morgianna porzuca lustro i ostrożnie siada na łóżku tuż obok wyciągniętych nóg obutych w buty niewiadomego pochodzenia. Przez głowę przebiega jej myśl, że niewątpliwie musi być wspaniałą przyjaciółką jeśli znosi coś takiego.

- To kwestia zaklęć. W mojej rodzinie zanim ktokolwiek zacznie starać się o dziecko, najpierw rzuca się mnóstwo zaklęć, żeby upewnić się, że potomstwo nie przyniesie rodzinie wstydu.

- Tylko w twojej rodzinie?- Pyta Rebeka i Morgianna czuje, że jej przyjaciółka zaczęła właśnie łączyć ze sobą pewne fakty.

- Nie. To dość powszechna praktyka wśród starych rodzin. Oczywiście nie wszystkich. Niektórzy z tego rezygnują.

Nie musi precyzować o kogo chodzi, wśród Ślizgonów istnieją tylko dwie kategorie; my i oni. Wszystkie określenia typu „niektórzy", „pewni", „jacyś" to ledwie urozmaicenia. I tak zawsze chodzi o to samo.

- Te zaklęcia bywają dość krwawe – dodaje.

Rebeka nie mówi nic, a Morgianna ma wrażenie, że powinna coś jeszcze dodać.

- Ale chyba da się zrobić coś podobnego już po narodzinach. Tylko nie wiem jak. Musiałabyś zapytać Narcyzę.

- A co ona ma do tego?

- Ciągle zapominam gdzie ty się urodziłaś. – W głosie Morgianny słychać szczyptę nagany, jakby miejsce urodzenia można było sobie wybrać samemu.- Ona była nieplanowana. Dlatego musieli ją później poprawiać. Podobno naprawdę nie wyglądała najlepiej.

Rebeka odwraca się na plecy i spogląda w górę na otoczoną blond lokami twarz.

- I wszyscy o tym wiedzą?

- Tak, właściwie to wszyscy.

- I ty chcesz, żebym poszła do tej biednej dziewczyny, która ma prawdopodobnie kompleks niższości wielkości sporej góry i zapytała jakich zaklęć użyto, żeby ją doprowadzić do stanu używalności?

Morgianna wie, że Rebece znów coś się nie podobało i że najwyraźniej ponownie zderzyła się z jakimś głupim mugolskim zwyczajem, ale mimo to nie bardzo rozumie czemu jej przyjaciółka gromi ją wzrokiem.

- Boże święty – mówi Rebeka, zamykając na chwile oczy. – Wy, dobrze urodzeni, naprawdę potraficie być bez serca.

Mniej więcej w tym momencie Morgianna dochodzi do wniosku, że może jednak nie trzeba było zaprzyjaźniać się z osobą mugolskiego pochodzenia. Niezależnie od tego, jakby nie była inteligentna.

Za jakieś siedem lat spacerując ulicami pewnego węgierskiego miasteczka zobaczy na wystawie buty łudząco podobne do tych, które dziś tak mocno ją bulwersują. Odejdzie stamtąd szybko, niemal biegiem, usilnie starając się nie rozpłakać.

4) marzec, 1975

Peter wślizguje się chyłkiem do pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Nikogo nie ma w pobliżu, ale on nie chce kusić losu, więc porusza się na tyle bezszelestnie na ile go stać. Gdyby nie to, że Syriusz upadł w dzieciństwie na głowę, myśli Peter przewracając zawartość kufra wyżej wspomnianego, nie musiałby teraz skradać się do własnej sypialni w poszukiwaniu jego cennej książki, którą koniecznie musi Remusowi pożyczyć właśnie teraz. Wprawdzie Peter rozumie logikę stwierdzenia, że jemu będzie najłatwiej poruszać się po szpitalnym skrzydle, bo w razie czego może zmienić się w szczura, ale nie zmienia to faktu, że odgrywanie chłopca na posyłki nie należy do jakiś tam wielkich przyjemności. Nawet jeżeli Remusowi naprawdę przydałoby się coś do czytania, bo przez ostatnie pięć lat przeliczył już wszystkie klepki w podłodze po sto razy. W końcu co można robić w szpitalnym skrzydle.

Dokładnie w tym momencie, kiedy jego dłoń wyławia spod sterty podejrzanie pogniecionych ubrań obłożony skórą tom, gdzieś za nim rozlega się delikatne pukanie.

Ruda głowa wychyla się zza drzwi.

- Można? – pyta Evans i nie czekając na odpowiedź wchodzi do środka, stawiając spore, solidne pudło na podłodze. Peter krzywi się lekko na ten widok. Męczyła się chociaż mogła spokojnie użyć prostego zaklęcia i pudło nie ważyłoby więcej niż piórko. Pewnie jej to nawet do głowy nie przyszło. Czasami Peter myśli, że w tych plotkach o tym, że czarodzieje mugolskiego pochodzenia mają słabiej rozwinięte mózgi, jest coś z prawdy.

- Wiesz gdzie jest Remus?

Peter wie doskonale gdzie jest Remus, widział go przed chwilą w szpitalnym łóżku, ale to nie jest coś, czym może się podzielić z obcymi.

- Pojechał do domu. Coś o tym, że jakaś krewna koniecznie chce go widzieć – mówi zamiast tego, wzruszając ramionami na znak, że niewiele go to obchodzi. Jeśli pięć lat znajomości z wilkołakiem nauczyły go czegoś, to tego jak kłamać bez zmrużenia okiem. – Po co ci on?

- Pomyślałam, że może wie gdzie jest Morgianna – odpowiada Evans i siada na pierwszym z brzegu łóżku bez zaproszenia.

Peter marszczy brwi. Strasznie dziwny sposób myślenia ma ta dziewczyna. Doprawdy, co James w niej widzi?

- A nie możesz po prostu zajrzeć do Wspólnego Pokoju Ślizgonów?

- No co ty? – Evans śmieje się jakby opowiedział jej właśnie jakiś doskonały żart. - Żeby mnie zjedli i wypluli zanim zdążę otworzyć usta? Trochę są jeszcze podenerwowani waszym chamskim dowcipem z zeszłego miesiąca.

- Nie był chamski – protestuje Peter, bo dość ma już tej Evans i jej wiecznych wykładów na temat odpowiedzialności i sumienia. Nawet Remus wie kiedy dać sobie spokój.

- Śmieszny też nie – kontruje Evans bez mruknięcia okiem i Peter wie, że chyba powinien zmienić temat.

- Co jest w tym pudle?

- Magnetofon Rebeki. Muszę jej oddać.

To by tłumaczyło tę muzykę dobiegającą wczorajszego wieczora z dolnego piętra. Syriusz twierdził, że to jakaś tam facet, który sprzedał świat, ale nikt go specjalnie nie słuchał, bo entuzjazm Syriusza wobec mugolskiej muzyki nie znał granic i wszyscy mieli już trochę dość tych peanów pochwalnych na cześć dziwnie ubranych Mugoli.

- Dlatego szukam Morgianny – kontynuuje Evans. - Wyszło mi, że ją będzie łatwiej znaleźć, a gdzie jedna tam i druga, prawda?

Prawda. Jakby ktoś je połączył zaklęciem wiążącym. Całkiem jak James i Syriusz. Nawet im pewnie przez myśl nie przeszło, że może Syriusz sam powinien przespacerować się po swoją książkę. Co to, to nie. Musieliby się wtedy rozstać na, o zgrozo, całe pięć minut.

- No nic. Chyba jednak spróbuję tej opcji ze Wspólnym Pokojem – Evans wstaje i podnosi pudło. - Jakbym nie wróciła do jutra, to będziesz wiedział gdzie szukać ciała – dodaje przez ramię, wychodząc na korytarz.

Przez chwilę Peter zastanawia się, czy powinien jej przypomnieć o tym, że zna zaklęcie unoszące, ale daje sobie spokój. Skoro zawsze jest taka mądra, to powinna pamiętać i o tym.

c.d.n.