Rozdział 1: Szkolna wyprawka

Harriet przyjrzała się sobie w stojącym w przedpokoju lustrze. Dżinsy, koszulka z nazwą zespołu, wielkie okulary w grubych, ni to kwadratowych, ni to okrągłych, czarnych oprawach. Do tego krucze włosy pierwotnie splecione w schludny warkocz, a obecnie masowo wymykające się spod gumki. Nieważne, co z nimi robiła, jak starannie je upinała, po kwadransie znowu sterczały na wszystkie strony. Najgorszym problemem była jednak twarz. Nie brzydka, ale nie jednocześnie nie mająca w sobie nic szczególnie ładnego czy dziewczęcego. Chociaż ludzie mówili, że ma po mamie śliczne oczy. Zielone. Osobiście nie widziała w nich nic szczególnego, no może poza kolorem. Zielone oczy nie trafiają się często.

– Gdyby nie długie włosy, wyglądałabym jak chłopak.

– Długie włosy niczego nie zmieniają. Metalowcy takie mają – zachichotał z tyłu Dudley, na co wzdrygnęła się zaskoczona. To wprost niewiarygodne, że dzieciak takiej postury potrafił tak cicho chodzić.

Naprawdę, momentami żałowała, że namówiła go wspólne zajęcia z karate. Znaczy pierw namówiła tatę, żeby ją puścił… Czy raczej namówiła wujka Syriusza, żeby namówił tatę. No a jak Dudley usłyszał, że jego kuzynka zacznie ćwiczyć, natychmiast sam chciał, bo jak to tak, że dziewczyna ma się bić lepiej od niego? Znowu Dursleyowie nie potrafili chłopakowi odmówić, bo nie ma tak, żeby durna Potterówna miała lepiej od ich ukochanego synka. I tym sposobem Harriet osiągnęła cel, który przyświecał jej od samego początku. Dodatkowy czas z Dudleyem poza domem.

– Tak? A splatają włosy w warkocze? – zapytała.

– A… znaczy, to-to jest warkocz, tak? – zakpił zaczepnie, uśmiechając się półgębkiem. – Nie no, w sumie to nie wiem. Może? Kto dorosłym facetom zabroni. Na pewno noszą koszulki podobne do twojej… A tak właściwie, to wychodzicie gdzieś?

– Niestety… – westchnęła, odwracając się do kuzyna, swojego całkowitego przeciwieństwa… Przynajmniej w kwestii wyglądu. Tak jak on była chuda i patykowata, tak on był pulchny i raczej krępy. Ona miała wiecznie potargane, czarne gniazdo na głowie, on starannie ułożone jasne włosy. Jej skóra od ciągłego siedzenia w domu przypominała trupią, jego pokrywała zdrowa opalenizna. Do tego różnica płci. Stanowili naprawdę kontrastowy duet. – Jedziemy na Pokątną po podręczniki, ubranie do szkoły i inne pierdoły.

Powiedziała to niby zdawkowo, ale Dudley bez trudu zauważył, że jest zdenerwowana. Zawsze zauważał. Był w tym piekielnie dobry.

– Boisz się tego, no… Hogwartu? – zapytał.

– Trochę… - Przełknęła ciężko. Nie lubiła zmian, bo te rzadko oznaczały dla niej coś dobrego. – Z jednej strony, trochę się oderwę od taty, więc w sumie spoko, ale no wiesz. Nie będzie tam ciebie. Za to będzie mnóstwo czarodziejów i innych. Takich, co to mówią na mnie „Dziewczynka, Która Przeżyła", pokazują sobie moją bliznę palcami i chcą sobie robić ze mną zdjęcia.

Dudley spojrzał na środek jej czoła, przez który biegł biały zygzak, czy też błyskawica, niechciana pamiątka po zabójczym zaklęciu. Jednak nie patrzył na nią jak czarodzieje, z mieszaniną fascynacji i ekscytacji, ale jak na zwykłą, nic nieznacząca bliznę. Dlatego między innymi wolała go od rówieśników ze świata magii. Dla Dudleya była TYLKO kuzynką, zwyczajną jedenastolatką. No, prawie jedenastolatką, bo urodziny miała dopiero za dwa tygodnie. To, że pochodziła z magicznej rodziny, nie miało znaczenia, bo i tak, póki mieszkała tutaj, przy Privet Drive cztery, magii używać nie mogła… A nawet gdyby mogła, to dla niego liczyłoby się tylko to, żeby nie używała czarów do oszukiwania w gry. Chociaż pewnie próbowałby ją namówić do magicznego zdjęcia temu i owemu spodni.

– Może zetniesz grzywkę i będziesz bliznę zasłaniać włosami? – poradził, krzyżując ręce na piersi.

– To nic nie zmieni. Będą wiedzieli, że tam jest. W czarodziejskich gazetach parę razy były moje zdjęcia, więc wszyscy już wiedzą, jak wyglądam. No i dzisiaj pewnie znowu będą ci z gazet…

Poczuła jak żołądek wiąże się jej na supeł. Nienawidziła tego. Naprawdę. Lasu wyciągniętych rąk, fleszy, sztucznego uśmiechania się i taty obejmującego ją jak jakieś trofeum. Nie znosiła, że wszyscy wokół uważają, że mogą ot tak podejść, klepnąć ją w ramię, zmierzwić włosy, uścisnąć rękę. A zawsze tak było… Zawsze, kiedy pojawiała się wśród innych czarodziejów. Oprócz wujka Lupina i wujka Syriusza, wszyscy stanowili dla niej jedynie jedną, wielką masę wyciągniętych dłoni, szerokich uśmiechów i ust powtarzających na okrągło „Potter, Potter, Potter…".

Dziś znowu musiała się zetknąć z tym wielorękim monstrum. Sama myśl wystarczała, żeby pochłonął ją lęk. W „Tajemnicach Umysłu" wyczytała, że to fobia społeczna. Z tym, że większość ludzi z fobią społeczną unika ludzi i tłumów, znowu ona tego robić nie mogła. Musiała ściskać dłonie, uśmiechać się, pozwalać obejmować tacie i mówić, co jej kazał. Jak manekin. Laleczka na sznurkach.

– Może nie będzie aż tak źle. W końcu macie zrobić zakupy, prawda? – zagadnął. – Robienie zakupów i jednoczesne szczerzenie się do zdjęć chyba nie jest zbyt wygodne, prawda? Poza tym, skąd reporterzy i inni mają wiedzieć, że tam jedziecie? Twój tata chyba nie dzwoni z zapowiedziami przy takich okazjach, co?

– Czarodzieje nie mają telefonów – rzuciła, ale widząc minę kuzyna zaraz sprostowała. – Nie, tata nas nie zapowiada. Ale wystarczy, że ktoś nas zobaczy, da cynk i się zacznie: Dziewczynka, Która Przeżyła robi swoje pierwsze zakupy do Hogwartu! Wybiera pierwszą różdżkę! Chodźmy, musimy zapytać ją jak się z tym czuje, zrobić jej parę zdjęć, o proszę kochana, czy możesz tam stanąć i się szeroko uśmiechnąć?

– Dasz radę – klepną ją w ramię. Wielu ludzi klepało ją w ramię, ale tylko on miał na to mentalny odpowiednik uroczystego zezwolenia. Kiedy robił to ktoś inny, miała ochotę mu odgryźć rękę. – Jak zawsze. A potem, jak wrócisz to urządzimy sobie wieczór gier z dużą ilością chipsów, frytek i colą. I zrobimy konkurs bekania.

– Serio?

– Serio – uśmiechnął się szeroko. – Rodzice wyjeżdżają na kolację z kontrahentem ojca, który niespecjalnie lubi dzieciaki, no i dobrze wiedzą, że nie lubię takich imprez. No to mnie zostawiają i mam wolną chatę… Ale, co do tych całych zakupów, to jeżeli tam będą reporterzy, to lepiej zmień koszulkę. Wiem, że mówiłaś, że czarodzieje nie znają się na mugolskich rzeczach, ale napis „Cannibal Corpse" przykuwa uwagę.

Zamrugała i spojrzała jeszcze raz na swój T-shirt. Myślała że naciągnęła ten z Paradise Lost… Znaczy chciała ubrać ten z Paradise Lost, ale pewnie w trakcie ubierania zaczęła o myśleć o czymś innym i naciągnęła na siebie pierwszy, który był pod ręką. I nie zauważyła tego nawet gapiąc się w lustro. Ech, czasami w ogóle nie myślała. Gdyby w tym poszła… Nie, gdyby tata zobaczył, że chce w tym iść, byłaby niezła chryja.

– Racja, dzięki.

Wróciła do pokoju i zajrzała do szafy. Przejrzała jej zawartość z krytyczną miną. Chciała asekuracyjnie założyć coś gładkiego, bez nadruków, niestety wszystkie gładkie koszulki miała albo potwornie wymięte, albo nadające się do prania. Przynajmniej te, które lubiła, znaczy luźne i proste. Reszta… No cóż, to były bardziej bluzki niż koszulki. Takie elegantsze do tego. Nie czuła się w nich swobodnie. A potrzebowała chociaż odrobiny swobody, by zmierzyć się z tym, co ją czekało.

– No cóż Homer, póki co wyglądasz na najbezpieczniejszy wybór – mruknęła, wyjmując z szafy biały T-shirt z Homerem Simpsonem jedzącym gigantycznych rozmiarów pączka.

Kiedy zeszła na dół, nie było już Dudleya, który zapewnie zniknął w swojej części domu. Jego miejsce zajął przyszywany wujek dziewczynki – Syriusz Black. Uśmiechając się łobuzerko, spoglądał na nią wesoło.

– No i jak ma się nasza pierwszoroczniaczka? – zapytał. – Podenerwowana przed wyborem pierwszej różdżki?

– Trochę – mruknęła niepewnie.

Lubiła Syriusza. Był zawsze wesoły, uśmiechnięty i potrafił ją rozbawić. Szkopuł w tym, że emanował taką energią i pewnością siebie, że to aż przytłaczało. No i miał coś ze showmana, co czasem czyniło ich czarodziejskie wypady – znaczy jego, jej i taty – jeszcze trudniejszymi niż zwykle. Trudniejszymi dla niej. Chociaż z drugiej strony, tak potrafił zabawić tłum, że uwaga wszystkich ściągała na niego.

– Nie masz się czego bać. Olivander to najlepszy wytwórca różdżek w całej Brytanii, na pewno znajdzie ci coś dobrego. A jeżeli nie, to zrobi różdżkę specjalnie pod ciebie.

Chciała mu powiedzieć, że tak ogólnie to się boi całego tego Hogwartu, ale z góry wiedziała, co odpowie. Że nie ma się czego bać, że szkoła to najlepsze lata życia, że Dumbledore, znaczy dyrektor, to najlepszy facet na świecie i takie tam. Nie raz słyszała, jak razem z tatą wspominają „wspaniałe szkolne czasy". Nie zrozumiałby, gdyby powiedziała, że chodzi o tę całą aferę z Dziewczynką, Która Przeżyła. Z tym całym zamieszaniem, jakie czarodzieje robili wokół niej. Nigdy nie rozumiał, chociaż parę razy usiłowała mu tłumaczyć. Uważał, że jest zwyczajnie nieśmiała.

– To idziesz z nami? – zapytała.

– No jasne! Przecież twój ulubiony wujek musi ci towarzyszyć w tak ważnym dniu – puścił do niej oko. – Poza tym twój tata jest trochę nadwrażliwy, jeżeli chodzi o kwestie bezpieczeństwa.

Nie sprostowała, że jej ulubionym wujkiem jest nie on, tylko Lupin. Starannie też się nie skrzywiła, kiedy wspomniał o ojcu i kwestiach bezpieczeństwa – gdyby to zrobiła, czekałby ją wykład z cyklu „powinnaś go zrozumieć, wiesz przecież, jak bardzo cię kocha…"

Z tym, że ona wiedziała, że jej nie kocha. Kiedyś, po pijaku powiedział, że żałuje, że się urodziła, bo gdyby nie, to mama nadal by żyła. Potem, już na trzeźwo, powtórzył to w czasie jakiejś większej kłótni. Wiedziała, że mówił poważnie. Czuła to całą sobą. Zresztą nigdy nie było miedzy nimi, tego, co istniało między Dudleyem, a jego rodzicami. Ciepła. Czułości. Poczucia bezpieczeństwa…

Tego ostatniego w szczególności. Czasami, kiedy się wściekał, dostawał takiego ataku szału, że ze strachu uciekała do komórki pod schodami. Jak wtedy, kiedy na czas nie ugryzła się w język i publicznie nazwała tę reporterkę, Skeeter, zołzą, a ta wysmarowała jakiś paskudny artykuł. Albo gdy odważyła się wyjść z domu po chipsy, bez zezwolenia i ochrony dziesiątek zaklęć. Albo jak znowu zaczął ją porównywać do mamy i w złości powiedziała mu parę słów za dużo.

– A tak z innej beczki, co to za żółty koleś na twojej koszulce? – Syriusz zmienił temat, intensywnie przyglądając się Homerowi Simpsonowi.

– Postać z kreskówki, „The Simpsons".

– A fajna ta kreskówka?

– No tak, inaczej nie miałabym z niej koszulki.

– Hm, to muszę obejrzeć. O ile zapamiętam, żeby kupić program telewizyjny.

– To ty masz telewizor? – zamrugała zaskoczona.

Czarodzieje zwykle niezbyt znali się na mugolskim świecie. Oczywiście częściej nosili normalne ubrania niż czarodziejskie szaty, chodzili też do mugolskich sklepów. Wyjątek stanowili tu separujący się od mugoli magowie „czystej krwi" gardzący wszystkim, co niemagiczne. Jednak nawet ci przeciętni czarodzieje, żyjący z i obok zwykłych ludzi, rzadko orientowali się w rzeczach takich jak telewizja, mugolska muzyka (przynajmniej ta współczesna) komiks czy – z bardziej codziennych spraw – obsługa pralki. Niby wujek Syriusz był bardzo „zmugolały", o czym świadczył chociażby jego strój – wytarte dżinsy, czarny podkoszulek i skórzana kurtka – bardziej pasujący do dwudziestoletniego rockmana, niż maga po trzydziestce, ale mimo wszystko…

– No tak, mam – potwierdził. – Ale rzadko oglądam. Jest taki serial… „Moda na Sukces"? Odstraszył mnie.

– Się nie dziwię, to jest straszne – mruknęła z powagą. – Ale Simpsonowie są świetni. Znowu z seriali to mógłbyś obejrzeć… - zastanowiła się chwilę. Potrzebny był jej serial rozrywkowy nie zahaczający zbytnio o mugolską technologię ani historię. – „Co Ludzie Powiedzą". Jest o takiej nawiedzonej babce, co ma manię na punkcie tego jak ją widzą inni i zamęcza wszystkich wokół.

– Trochę jak Malfoyowie? – zapytał.

– Chyba nie… - Poruszyła się niespokojnie. – No chyba, że śpiewają na ludzi – dodała, aby przekierować temat rozmowę na nieco inne tory. Znaczy takie nie zahaczające o rodowe urazy.

Nazwisko Malfoy bardzo często pojawiało się w rozmowach taty i wujków, zwykle w niezbyt pochlebnym kontekście. Harriet nie przeszkadzało to, póki któryś z mężczyzn – zwykle tym którymś był Syriusz – nie usiłował jej wplątać w dyskusję. Nie wątpiła, że mają podstawy, aby mówić o Malfoyach tak, a nie inaczej i podejrzewała, że ci naprawdę są okropni, ale… Po prostu nie chciała obgadywać ludzi, których nie widziała na oczy i którzy nic jej nie zrobili.

– A ktoś tam śpiewa na ludzi? – Syriusz uniósł brwi, szeroko się uśmiechając. – No, to brzmi ciekawie. A tak w ogóle, to gdzie ci zniknął tata?

– Powiedział, że coś musi załatwić – po raz kolejny starannie się nie skrzywiła. – Coś związanego z bezpieczeństwem. Jakieś przygotowania do przygotowania mnie na Hogwart.

Syriusz wydawał się zdziwiony.

– Przecież Hogwart to najbezpieczniejsze miejsce na świecie!

Zamrugała zdziwiona. Hasło „najbezpieczniejsze miejsce na świecie" jakoś nie bardzo pasowało jej do opowieści wujków i taty.

– Ym… Ale mówiliście, że szkołę otacza las pełen niebezpiecznych bestii, a gajowy jeszcze takie hoduje. No i że jest tam drzewo, które tłucze ludzi, a w szklarniach przy szkole rosną śmiertelnie niebezpieczne rośliny. No i że wujek Lupin, jak się zwilkołaczył w pełnię, to co o mało by nie pogryzł waszego kolegi… a może nawet i zagryzł. No i będę tam warzyć niebezpieczne eliksiry, i uczyć się zaklęć, które pewnie też mogą coś narobić, jak zrobię coś nie tak. No i do tego quidditch, sami opowiadałeś, jak kiedyś przypadkiem wybito tłuczka w publikę i…

– Tak, tak, tak, ale nikomu nic się nie stało, prawda? – przerwał jej, wyraźnie zmieszany. – Przynajmniej nie trwale.

– Nie wiem. Stało się? – zapytała.

– Nie, nie stało się… I możesz być pewna, że z Dumbledore'em u boku nic się nie stanie.

Zamilkła. Nie wspomniała, że tata nie raz i nie dwa wyklinał na wiekowego czarodzieja, że niby nie zdołał ochronić mamy. Nie wspomniała też, że tłuczek – twarda piłka, służąca do zrzucania innych zawodników quidditcha z mioteł, poprzez wybicie jej w nich pałką – mógł kogoś zabić, gdyby trafił mocno w odpowiedni punkt na głowie. W końcu ludzie czasem ginęli od uderzenia piłeczką golfową, a co dopiero czymś takim… Na dodatek zawodnicy quidditcha nie nosili żadnych kasków, co powinni robić chociażby ze względu na ryzyko upadku z wysokości. Nie żeby sama miała jakieś lęki na tle dużej odległości od ziemi, przeciwnie – uwielbiała znajdować się wysoko – ale była pod tym względem realistką. Poza tym, siedząc całymi dniami zamknięta w domu zwykle albo czytała, albo oglądała telewizję. Głównie programy o kryminologii, antropologii, psychologii i patologii sądowej. Przy tych ostatnich miała okazję napatrzyć się na to, co mogą z robić z człowiekiem upadki i uderzenia piłką… A także potrącenia przez samochód, ataki dzikich zwierząt, różnorakie wybuchy, ulatniający się gaz i wiele innych.

Oczywiście jak każdy dzieciak lubiła kreskówki, ale kiedy nie mogąc spać w nocy zeszła do salonu, oświeciła telewizor i obejrzała „Kulisy Zbrodni", zrozumiała, że istnieją programy o WIELE bardziej interesujące. Szczęśliwie James Potter nie zwracał większej uwagi na to, co ogląda, słucha lub czyta jego córka.

Tata nie wracał, a rozmowa z wujkiem powoli ponownie zeszła na temat kreskówek i seriali. Jako, że zaczęli się polecani przez Harriet „Simpsonowie", oboje zasiedli przed telewizorem, wlepiając spojrzenia w ekran, po którym szalały kolorowe postaci. Zadowolona dziewczynka stwierdziła, że trafiła w dziesiątkę z kreskówką – Syriusz naprawdę się wciągnął i co chwilę wypytywał ją o poszczególnych bohaterów albo parskał śmiechem. W sumie to się nie dziwiła. Chociaż sama miała niecałe jedenaście lat, nie potrafiła nie zauważyć, że wujek czasem przypomina przerośniętego dzieciaka. Pamiętała jak raz, kiedy nocował u nich przez kilka dni, najadł się lodów na śniadanie, a potem jęczał, że boli go brzuch.

Drzwi wejściowe się otworzyły, akurat, gdy kreskówka dobiegła końca. Kiedy tylko tata wszedł do salonu, Harriet natychmiast ogarnął niepokój, który przybrał formę lodowato zimnej, zalegającej w żołądku guli. Znowu miał TO spojrzenie. Dzikie, szalone i nieustępliwe. Jednak, gdy tylko zobaczył wujka Syriusza, natychmiast „przełączył się" jak kanał w telewizorze. W ułamku sekundy przeskoczył z ponurego faceta, którego nikt nie chciałby spotkać nocą w ciemnym zaułku do jowialnego, dowcipnego „złotego chłopca".

– No cześć! Co tam? – zagadnął Syriusz. – Gdzieś się tak długo podziewał?

– A takie tam – tata posłał przyjacielowi szeroki uśmiech. – Muszę w końcu zadbać o naszą księżniczkę, żeby czasem nie wpakowała się w jakieś kłopoty w trakcie roku szkolnego, prawda? Wiesz, jaki ma ku temu talent – mruknął i puścił do Harriet oczko.

Harriet z trudem przywołała na usta słaby uśmiech. Owszem, jakimś dziwnym trafem zawsze wszystko przytrafiało się jej, nieważne jak bardzo uważała. Autobus wjechał w kałużę ochlapując pieszych? Na pewno stała wśród nich. Lecący gołąb sobie ulżył? Na sto procent kupa trafiła na sam środek jej głowy. Wielki pies zerwał się z łańcucha? Oczywiście to ją spośród tłumu dzieciaków wybrał za cel. No i kto utknął na samym czubku drzewa, uciekając przed psem? Właśnie. Miejscowemu wielbicielowi gadów zaginęła kobra? Zgadnijcie w czyim ogródku się znalazła… Chociaż to z kobrą było nieco dziwne. Wąż wydawał się potulny, a nawet posłuszny. Kiedy przestraszona kazała mu się odsunąć, natychmiast to zrobił i miała wrażenie, że czekał na dalsze polecenia. Sprawiał wrażenie sympatycznego, wręcz przyjaznego. Niestety tata tak nie uważał – kiedy tylko zobaczył gada, jednym zaklęciem przerobił go na skórzany pasek…

Biedna kobra.

…W każdym razie, Harriet istotnie była pechowa. Nawet bardzo. Właściwie to nie pechowa, tylko PECHOWA. Jednak wątpiła, aby na pecha miały pomóc dziesiątki ochronnych eliksirów, zaklęć i pomniejszych rytuałów – nierzadko naprawdę nieprzyjemnych – które tata testował na niej odkąd tylko pamiętała. Jednak mogłaby to jeszcze znieść, gdyby tłumaczył, jaki dokładnie efekt ma wywołać dany eliksir czy zaklęcie. Niestety nigdy tego nie robił, a pytania, nawet te najbardziej uporczywe, zbywał milczeniem. Natomiast, kiedy się buntowała, zawsze wybuchała awantura… Ewentualnie rzucał na nią zaklęcie o sporo mówiącej nazwie „drętwota", żeby skończyła „z tymi wygłupami". Cały czas tylko powtarzał, że to dla jej dobra i po to, aby ją chronić…

O ile w tę ochronę mogła jeszcze uwierzyć, to w dobro z roku na rok coraz bardziej wątpiła.

Syriusz zajął tatę, za co była mu szczerze wdzięczna – wolała, kiedy uwaga ojca nie skupiała się na niej. Jednak w końcu nadszedł czas wyjścia, chociaż nie do końca wiedziała czy „wyjście" to odpowiednie słowo. Lepiej pasowałoby przejście. W końcu używając proszku fiuu tak jakby przechodziło się z jednego miejsca w drugie. Znaczy pomiędzy wejściem w jeden kominek a wyjściem z drugiego, trzeba było „przelecieć" przez magiczną sieć, ale trwało to ledwie ułamek sekundy.

Podeszli do kominka – prostego, białego i nowoczesnego, jak reszta domu – na którym stał kamienny wazon wypełniony po brzegi srebrzystym proszkiem. Tata skinieniem różdżki polana, po czym wziął szczyptę proszku i rzucił je w ogień. Wesołe złoto-pomarańczowe płomyki natychmiast zmieniły barwę na srebrzysto-błękitną, roztaczając wokół zimny blask. Wszyscy stanęli tak blisko paleniska, jak tylko można było, a tata krzyknął „Pokątna". Ledwie skończył, płomienie buchnęły wprost na nich, a świat zawirował w rozbłysku białego światła.

Minęła minuta, może dwie, nim ponownie zaczęła normalnie widzieć i słyszeć. Rozejrzała się wokół, rejestrując otoczenie – wnętrze Dziurawego Kotła. Zwykle, kiedy tata chciał się dostać na Pokątną, trafiali właśnie tutaj. Zwykle, znaczy ostatnie trzy razy z czterech. Kiedy pierwszy raz zabrał ją na magiczną ulicę, trafili do wnętrza eleganckiego sklepu z szatami. Potrzebowała wtedy stroju wyjściowego na jakiś bankiet u taty w pracy, znaczy w redakcji czarodziejskiego pisma sportowego, gdzie pisał artykuły o quidditchu. Tamtego dnia W PEŁNI zrozumiała, jaki czarodzieje mają do niej stosunek. Znaczy wpadała na nich i wcześniej, wracając ze szkoły albo idąc do sklepu i nawet wtedy, kiedy pilnowali się, żeby nie przykuć uwagi normalnych ludzi, było to wystarczająco krępujące i nieprzyjemne. Ta ekscytacja, potrząsanie ręką, to, że zupełnie obce osoby wiedziały, kim jest i chciały sobie zrobić z nią zdjęcie. Znowu, gdy trafiła w sam środek wielkiego przyjęcia, gdzie magiczni mogli czuć się swobodnie…

Na samo wspomnienie przechodził ją dreszcz. Gdyby nie to, że tata trzymał ją w żelaznym chwycie, uciekłaby stamtąd z płaczem. Do tej pory pamiętała, jak chłodnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem wyszeptał jej do ucha „a teraz szeroko się uśmiechnij i przywitaj ze wszystkimi jak grzeczna dziewczynka".

Jako że praktycznie nigdzie nie mogła sama wychodzić, Harriet nie bywała w pubach. Jednak, według jej niewyrobionej opinii, Kocioł nie wyglądał na jeden z lepszych. Podłodze przydałoby się częstsze zmywanie, blatom wycieranie, a w dodatku wszędzie wokół unosił się ten specyficzny, trudny do zidentyfikowania zapaszek. No i barman – łysy, bezzębny i nieco garbaty starzec uparcie przypominał jej Igora z filmów o Frankensteinie. Mimo tego pub cieszył się sporą popularnością, bo za każdym razem, gdy tu trafiała, większość stołów była zajęta. Może to dzięki temu, że bar służył jako przejście z mugolskiej części Londynu do tej magicznej? A może zasługa menu? Tutejsze jedzenie zawsze wyglądało i pachniało całkiem atrakcyjnie. Nawet zupy, których mieli w kotle od groma, a których składu nigdy nie zdradzano.

– Witaj Tom! – zawołał jowialnie Syriusz, jednocześnie puszczając oko do siedzących przy stoliku pod ścianą dwudziestokilkuletnich czarownic. Wszystkie jak na zawołanie zachichotały.

Harriet nie rozumiała tajemniczego uroku wujka, dzięki któremu prawie wszystkie kobiety automatycznie miękły na jego widok. Owszem, był przystojny – czarne, opadające falami na ramiona włosy, kontrastujące z nimi jasnoszare oczy, lisi uśmiech i wyraziste rysy sprawiały, że nie mogła temu zaprzeczyć. Jednak, żeby aż tak? Chichoty, rumieńce i tak dalej? Naprawdę, to aż głupie…

Zastanawiała się, czy jak ją samą dopadną hormony i całe to dojrzewanie, to też zacznie chichotać jak kretynka na widok ładnej, męskiej buzi. I to jeszcze takiego faceta… Znaczy lubiła wujka Syriusza, ale doskonale wiedziała, że ten nie nadawał się na chłopaka. A przynajmniej nie takiego na dłużej. Każdy z jego dotychczasowych związków kończył się potworną awanturą i nie raz siarczystym policzkiem. Jeżeli istniałby poradnik dla kobiet, jakich facetów nie wybierać na mężów, byłoby w nim jego zdjęcie ze stosownym ostrzeżeniem.

– Witam szanownego pana Blacka i pana Pottera! – zawołał jowialnie starzec, ale tylko przebiegł po ich twarzach, po to, aby utkwić spojrzenie w Harriet. – Co panów sprowadza w moje skromne progi?

– My niestety tylko przelotem. – James posłał mu przepraszające spojrzenie. – No, może potem wpadniemy na coś do jedzenia. Ale pierw trzeba zrobić zakupy dla tej młodej damy.

Po ostatnim zdaniu uśmiechnął się szeroko i puścił do niej oko, jakby byli najlepszymi przyjaciółmi. Odpowiedziała mu bladym uśmiechem, który szybko zgasł. Czasami chciałaby umieć tak dobrze grać jak on.

Po chwili wyszli na Pokątną. Wąska, brukowaną uliczkę, pełną wiekowych kamieniczek, niezwykłych sklepów i fikuśnych, metalowych szyldów… Oraz, rzecz jasna czarodziei, z których część chadzała w tradycyjnych, czarodziejskich szatach. Ciche pohukiwania sów pocztowych niosły się nad ich głowami, sprzedawcy nawoływali, reklamując najdziwniejsze towary, za szybami staromodnych wystaw przyciągały spojrzenia najrozmaitsze niezwykłości. Atmosfera Pokątnej była zwyczajnie magiczna… szczególnie dla wychowanej wśród mugoli Harriet, która chciałaby móc cieszyć się nią w spokoju. Niestety ledwie zrobiła krok na zewnątrz Dziurawego Kotła, którego bywalcy mieli na tyle przyzwoitości, aby jej nie zaczepiać, usłyszała zachwycony okrzyk:

– Harriet Potter!

Gdyby mogła, najchętniej przeklęłaby wszystkie osoby, które używały wobec niej TEGO tonu. Albo rzuciła się z jakiegoś wysokiego mostu. W sumie nie wiedziała, na co ma większą ochotę w tym momencie.

– Kto wzywa imię mej chrześnicy na daremno? – zawołał Syriusz z uśmiechem, wykonując szeroki, teatralny gest, na co parę osób parsknęło śmiechem.

Zaczął przedstawienie, zwabiając do Harriet grupkę osób, z którymi musiała się przywitać i odpowiedzieć coś na niemal tradycyjną frazę „doceniamy twoją ofiarę". Szkoda tylko, że to nie ona poniosła jakąkolwiek ofiarę, tylko jej mama. Prawdopodobnie jedyna osoba, która naprawdę ją kochała, a zarazem kobieta, której nie znała, a w której cieniu nieustannie żyła. To dzięki poświęceniu Lily Potter Voldemort zniknął. Harriet znowu… Cóż, dziewczynka doskonale zawała sobie sprawę, że jej jedynym wkładem w historię był sam fakt istnienia. No i może donośne wrzaski oraz brudzenie pieluszki.

Mimo całej okropności teatrzyku Syriusza, ten okazał się przydatny. Harriet szybko odfajkowała sprawę z najbardziej wścibskimi personami – tymi nie ograniczającymi się tylko do „konspiracyjnych" szeptów – i mogła iść dalej. Na zakupy.

Najpierw wstąpili po szkolne szaty. W butiku natychmiast obskoczył ją tłumek sprzedawczyń, z których większość mniej lub bardzie próbowała Syriusza poderwać. Ten jednak poświęcał najwięcej uwagi właścicielce przybytku, madame Malkin, pulchnej kobiecie o białych włosach, bystrych niebieskich oczach i obfitym, eksponowanym przez spory dekolt biuście… Oraz wyjątkowo wymownym spojrzeniu. Jego treść Harriet mogła określić jako „za wysokie progi, panie Black i lepiej się z tego ciesz, bo gdybym cię wzięła w obroty, mógłbyś nie przeżyć". Dziewczynka wolała nie myśleć, czemu dokładnie mógłby nie przeżyć.

W pozostałych sklepach było nieco spokojniej, aczkolwiek wszędzie, gdzie trafili na damski personel, ten natychmiast obskakiwał Syriusza, ewentualnie Syriusz wdzięczył się do personelu. Harriet to odpowiadało – mniej osób zwracało na nią uwagę. W końcu, po dość intensywnie spędzonych dwóch godzinach, mieli prawie wszystko. Cały zestaw podręczników, cztery komplety zimowych szat, cztery letnich, składniki do eliksirów, wszelkiego rodzaju pisadła, zeszyty i tym podobne. Brakowało tylko jednej rzeczy: różdżki.

Mieli właśnie ruszyć w stronę właściwego sklepu, kiedy drogę przegrodził im osobnik niezwykłych wręcz gabarytów. Musiał mieć ze dwa i pół metra wzrostu, a w dodatku był niezwykle masywny. Na jego widok Harriet niemal się cofnęła, ale spojrzała w okoloną zmierzwionymi włosami oraz długą brodą dobrotliwą twarz o niesamowicie łagodnych, przypominających żuki oczach i początkowy lęk natychmiast minął.

– Cholibka! – zawołał mężczyzna, szeroko się uśmiechając. Harriet miała wrażenie, że zaraz ten uśmiech przetnie jego głowę na pół, a czubek odpadnie. – James! Syriusz! Sto lat!

– Hagrid! Co u ciebie stary? – zawołał James. – Kiedyśmy się ostatnio widzieli?

Harriet zamrugała słysząc znane z opowieści imię. Hagrid, gajowy Hogwartu. Naprawdę… Naprawdę był ogromny, tak jak w historiach taty i wujków. Właściwie to ubrany w płaszcz ze zwierzęcych skórek i z tkwiącymi we włosach sosnowymi igłami i kawałkami liści wyglądał jak jakiś pogański duch lasów.

– Zbyt dawno temu! Zapomniałeś o starym, dobrym Hagridzie, cholibka. A tak właściwie to, co… - w tym momencie skupił wzrok na stojącej przed nim dziewczynce. – Harriet! To Harriet, prawda? – zawołał, po czym, nie czekając na odpowiedź, schwycił ją w wielkie ręce i podniósł na wysokość swojej twarzy, jakby była kociakiem. – Cholibka, jakaś ty podobna do taty. Normalnie kropka w kropkę! Ale oczy masz po mamie. Ona miała piękne oczy.

Zwykle Harriet przeszkadzało bycie dotykaną, ale w wykonaniu roześmianego olbrzyma było to nawet zabawne… Ale też okropnie dziwne i zaskakujące. Poczuła jak mimowolnie jej policzki robią się czerwone.

– Dzień dobry panu – wydukała, na co wielkolud wybuchnął śmiechem, odstawiając ją na ziemię.

– Jakiemu panu? – zapytał. – Hagrid jestem. Przynajmniej dla ciebie – puścił do niej oko. – Mam nadzieję, że jak twój tata będziesz mnie odwiedzać od czasu do czasu w mojej chatce, co? Chociaż ostatnio twój tata to chyba o mnie troszku zapomniał – spojrzał na Jamesa ze sztucznym wyrzutem na twarzy.

– Hagrid, o tobie nie da się zapomnieć. Chyba nie dałoby rady nawet przy pomocy zaklęć – zaśmiał się James. – Wiesz jak jest. Wszyscy zajęci, życie gna przed siebie, czasu na wszystko brakuje. A potem nagle tydzień zamienia się w rok.

– Oj tam, oj tam… Przecież się nie gniewam.

– A tak właściwie, to co tu robisz? – zapytał z ciekawością Syriusz, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. Nieco drapieżnie. – Kupowałeś jakiegoś nowego zwierzaka do kolekcji?

– Ym… Nie. Sprawa dla Dumbledore'a. Muszę wpaść do Gringotta coś zabrać.

– Gringott! – James z rozmachem uderzył się w czoło. – Jasna cholera, kompletnie zapomniałem. W mugolskim banku mam prawie puste konto, a rachunki same się nie popłacą. Muszę wymienić trochę forsy.

Harriet już od jakiegoś czasu zastanawiało, po co dwie różne waluty dla czarodziejów i mugoli, skoro czarodzieje korzystali z mugolskich sklepów, a mugole mający magiczne dzieci z czarodziejskich i obie strony nieustannie musiały wymieniać pieniądze. Jedna wielka strata czasu i nerwów. Chociaż miało to i swoje dobre strony, przynajmniej dla dziewczynki – wizyty u Gringotta. Lubiła to miejsce, a pracujące w banku gobliny nieodparcie ją fascynowały. A fascynacji towarzyszył wielki szacunek. Trochę ze względu na ich reputację, a trochę za ich stosunek do niej. Widziała, że ciekawi pracowników banku niemal równie mocno jak czarodziei, ale żaden z nich ani razu jej nie zaczepił, nie rzucił żadnej durnej uwagi, nie szeptał za plecami. Przeciwnie. Wszyscy byli uprzejmi, taktowni i profesjonalni. No i naprawdę słuchali. Nie raz przebywając wśród ludzi – nie ważne magicznych czy nie – odnosiła wrażenie, że ci widzą i słyszą tylko to, co chcą. Gobliny znowu naprawdę patrzyły i widziały, słuchały i słyszały, a potem wszystko dogłębnie analizowały. Nie zakładały niczego z góry… No, może poza tym, że prawie wszyscy ludzie chcą je oszukać lub naciągnąć, ale to mogła zrozumieć.

Po chwili stali już u drzwi Gringotta, których strzegły dwa ubrane w staromodne zbroje, dzierżące halabardy gobliny. Stojący nieopodal goblińscy odźwierni, noszący identyczne, niezwykle eleganckie surduty, otworzyli przed nimi ciężkie drzwi, jednocześnie się skłaniając. Wchodząc do środka zerknęła na przywieszoną na prawym skrzydle tabliczkę z rymowanką-ostrzeżeniem dla złodziei, którzy chcieliby coś ukraść. Rymowanka była długa, ale przekaz krótki: połóż łapę na nieswoim złocie, a w zginiesz. Według dziewczynki działało lepiej niż zapewnienia mugolskich banków o bezpieczeństwie… Chociaż nie mogła tego zweryfikować, bo Bank Gringotta miał monopol w Brytanii.

Wnętrze banku zawsze przypominało Harriet krzyżówkę wielkiego, mugolskiego banku – jednego z tych tonących w szkle, mosiądzu i marmurach – muzeum i oksfordzkiej sali wykładowej, którą widziała kiedyś w telewizji. Za znajdującymi się na podestach blatami, oddzielone od petentów wysokimi szybami – dokładnie takimi samymi jak w niemagicznych bankach – gobliny zajmowały się tym, czym na co dzień zajmują się pracownicy bankowości. Z tego, co widziała Harriet, głównie polegało to na liczeniu, wypełnianiu rozmaitych dokumentów oraz obracaniu pieniędzmi. Niby nic w niezwykłego, a jednak…

Gobliny nieodmiennie fascynowały dziewczynkę – w końcu żyjąc pośród mugoli, rzadko je widywała. Mające po około metra trzydzieści wzrostu o dużych spiczastych uszach, ostro zarysowanych twarzach i długich nosach przyciągały jej spojrzenia niczym magnes. Jednak to nie twarze goblinów ani ich gabaryty budziły szczególne zainteresowanie Harriet, a dłonie. Szczupłe, długopalce, ale niezwykle silne i tak niesamowicie precyzyjne. To właśnie ta precyzja stanowiła dla niej prawdziwą niezwykłość. Delikatne, dystyngowane, ale szybkie ruchy palców stawiających litery z wręcz kaligraficzną dokładnością, liczących złoto, gładzących dokumenty. Do tego te analizujące wszystko dokoła spojrzenia. Pełne niewymuszonego skupienia.

Nie rozumiała czemu, ale mogłaby oglądać gobliny przy pracy całymi godzinami. Widok pochylających się nad dokumentami mikrych bankierów działał na nią niemal kojąco.

– Cholibka, przepraszam was na chwilę, ale muszę iść tam – mruknął Hagrid wskazując na jedno z okienek, przy którym pracował siwowłosy goblin w okularach o srebrnych oprawach. Ułamek sekundy później już szorował w jego stronę, stawiając wielkie kroki.

– Czekaj stary, też muszę wyciągnąć kasę! – zawołał Syriusz i intensywnie przebierając nogami, ruszył za nim.

Harriet zerknęła na tatę, który wzdychając ciężko, spojrzał na długą kolejkę przed kantorem wymiany walut. Nie czekając na jego pozwolenie, usiadła na pobliskiej, obitej miękką skórą ławie i moszcząc się wygodnie, z zainteresowaniem obserwowała pracujących bankierów. Poprzez przytłumione rozmowy i odgłosy skrobania pióra po papierze doszedł ją jeszcze konspiracyjny „szept" Hagrida:

– Ja po to z tej skrytki… No wiesz… Siedemset trzynaście. Pakunek specjalny dla Dumbledore'a. Tu mam papiery…

Niezbyt ją to zainteresowało. Gobliny były ciekawsze. To jak dokładnie odciskały każdą pieczątkę, jak równo składały każdą kartę papieru, ich wręcz perfekcyjne pismo… Chciałaby tak potrafić. Niestety z natury przejawiała tendencję do bałaganiarstwa i lekkiego niechlujstwa, a do tego miała dysgrafię. Starała się z tym walczyć, ale niestety, bez większych efektów.

Nagle poczuła, że ktoś ją obserwuje. Zerknęła w bok i napotkała spojrzenie goblina w średnim wieku o chłodnej, surowej twarzy.

– Ym… dzień dobry – przywitała się niepewnie.

– Dzień dobry panienko – odpowiedział goblin. – Interesuje panienkę praca w bankowości?

Harriet zamrugała. Wyczuła w pytaniu pewien haczyk…

Nagle zrozumiała. Gapiła się na pracowników, jakby ci byli jakimiś eksponatami. Pewnie coś takiego stanowiło normę ze strony mugolaków i ich rodziców, ale wszyscy w banku wiedzieli, że ona pochodzi z czarodziejskiej rodziny. W dodatku nie była tu pierwszy raz.

– No nie do końca – mruknęła, czując jak na jej policzki wstępuje rumieniec. – Po prostu lubię patrzyć jak państwo wszystko robią tak dokładnie. Pieczołowicie. Patrzą na każdy szczegół i detal. No i tak jakoś cicho. Ludzie są czasem trochę niedokładni i bardzo hałasują. Sama mam okropne kłopoty z utrzymaniem porządku i nie potrafię od ręki nawet prostej linii narysować.

Intensywność spojrzenia rozmówcy przybrała na sile. Patrzył Harriet prosto w oczy, niemal przyszpilając wzrokiem. W końcu, po chwili, która zdawała się wiecznością, wąskie usta wygiął słaby uśmiech:

– Miło to słyszeć. Rzadko ktoś docenią naszą pracę.

Nagle Harriet poczuła się irracjonalnie szczęśliwa. Jak psiak, którego właśnie pochwalono.

– Jak coś się powtarza, ludzie szybko biorą to za pewne i nie zwracają dużej uwagi. Ale mogę powiedzieć, że to, co państwo tu robią jest naprawdę… W mugolskich bankach panuje zawsze lekki… Hm… Nie wiem jak to nazwać. Nieporządek to za mocne słowo. W każdym razie tu tego w ogóle nie widać.

– Och, czarodzieje zapewne poczuliby się mocno urażeni słysząc, że porównuje się ich do mugoli. Nie sądzi panienka, że bank pod kierownictwem magów funkcjonowałby dużo lepiej niż te mugolskie?

Stanowczo pokręciła głową.

– Byłoby tak samo jak u mugoli, tyle że z dodatkiem sowich kup. Chociaż… – zawahała się, przypominając sobie ciocię Petunię podczas sprzątania. – Mugole są troszkę bardziej dokładni od czarodziejów… Przynajmniej pod niektórymi względami. Musieli się tego nauczyć, bo nie mają magii, która by ich wyręczała.

Kolejne intensywne spojrzenie i kolejny uśmiech ze strony goblina.

– Interesująca, aczkolwiek nietypowa jak na czarodzieja obserwacja panno Potter, bo rozumiem, że to panienka, prawda? – skinęła głową. – Ragnarok – przedstawił się goblin, lekko skłaniając głowę, na co niezgrabie wstała z siedziska i dygnęła.

W tym samym momencie pojawił się tata, posyłając jej i Ragnarokowi z uważne, podszyte niepokojem spojrzenie. Gdy to zauważyła, ją samą ogarnęło zdenerwowanie, jednak zrobiła dobrą minę do złej gry. Jak zwykle.

– Czy coś się stało? – zapytał James.

Goblin nagle stał się poważny, a delikatny uśmiech zniknął z jego warg. Przyjrzał się ojcu Harriet z uwagą, zerknął na nią i ponownie spojrzał na niego.

– Wymieniłem jedynie parę słów z panienką i muszę przyznać, że była to dość przyjemna rozmowa. Miło spotkać kogoś, kto widzi nieco… dalej. – Skłonił się lekko. – Przykro mi, ale muszę wracać do swoich obowiązków. Dowidzenia panu, panie Potter. Dowidzenia panienko. Miło było panienkę poznać.

Coś mówiło Harriet, że rzadko słyszy się pochwały od goblinów, tym bardzie poczuła się doceniona. Naprawdę musiała użyć sporo siły woli, aby na jej twarzy nie wykwitł idiotyczny uśmiech.

Jak tylko Ragnarok odszedł, zjawili się Syriusz i Hagrid niosący pod pachą jakiś niewielki pakuneczek.

– Co jest? – spytał Syriusz, widząc, że jego przyjaciel gapi się tępo na swoją córkę.

– Ragnarok właśnie pochwalił Harriet – mruknął James.

– To chyba dobrze, prawda?

– Z nim nigdy nie wiadomo.

– Cholibka, Harry. Jak Harriet dogaduje się z goblinami, to dogada się z każdym – zaśmiał się Hagrid i klepnął go tak mocno w plecy, że ten niemal się przewrócił. – A tak w ogóle, to będziecie robić coś jeszcze na Pokątnej?

– Tak, musimy jeszcze wpaść po różdżkę dla młodej.

Harriet poczuła dłoń taty na ramieniu. Mocny uścisk, palce wbijające się w ciało. Nienawidziła tego. Dlaczego, skoro już musiał ją dotykać, nie mógł zwyczajnie położyć dłoni? No czemu?

– Ja też muszę załatwić parę spraw… – Olbrzym się zamyślił – Po wizycie u Olivandera poczekacie na mnie w Kotle? Zjemy coś razem i pogadamy, jak to było za dawnych, dobrych czasów?

– No jasne – Syriusz się zaśmiał. – W końcu kiedyś Harriet musi spróbować jednej z dziurawych zup Toma.

– To jesteśmy umówieni – szeroki uśmiech przeciął twarz Hagrida.

Wielkolud ruszył dziarskim krokiem do drzwi, a oni zanim, jednak na zewnątrz się rozdzielili. Hargid poszedł w swoją stronę, a oni do sklepu z różdżkami.

Harriet nie zdziwiła się, gdy pod sklepem Olivandera, dostrzegła dwie znajome postaci – reportera Proroka Codziennego i jego fotografa. Zapewne nie jedynych pismaków, czających się przy drzwiach. Co prawda wybór różdżki przez „Dziewczynkę, Która Przeżyła" niekoniecznie był tematem na pierwszą stronę, a przynajmniej nie na główny artykuł, ale stanowił dobry zapełniacz. Ciekawostkę, jakiej czarodziejskie dzienniki nie mogły przepuścić.

Tata przywitał się z reporterem, którego nazwiska Harriet uparcie nie potrafiła zapamiętać, jak ze starym znajomym. Zresztą może i znajomymi byli, w końcu obaj pracowali w dziennikarstwie, chociaż w innych gazetach. Kiedy rozmawiali ze sobą, dziewczynka nerwowo rozglądała się dookoła, szukając wśród tłumu znajomej, jasnowłosej postaci. Na szczęście nigdzie nie dostrzegła Rity Skeeter, reporterki o najpiekielniejszym z piekielnych charakterów. Podłe babsko uwielbiało dopowiadać rozmaite rzeczy do mających miejsce wydarzeń. W przypadku Harriet zwykle oznaczało to domalowywanie jej „łez wzruszenia" lub wciskanie w usta wypowiedzi typu „tak bardzo żałuję, że nie ma tutaj mamy". Generalnie kobieta postawiła sobie za cel przedstawienie Dziewczynki, Która Przeżyła, jako postaci wybitnie tragicznej. Harriet znów zastanawiała się nad postawieniem sobie za cel zepchnięcie Skeeter ze schodów.

James nieśpiesznie wymieniał uprzejmości z pismakami, potrząsał dłońmi, pokazywał swoje najlepsze uśmiechy. Syriusz jak zwykle wdzięczył się do wszystkich. Harriet znowu uparcie usiłowała być jak najmniej widoczną, w czym odniosła pewien sukces, bo dziennikarze nie zwracali na nią większej uwagi. Mimo to, nawet w tak niewielkiej grupie, nie czuła się nazbyt swobodnie. Chciała jak najszybciej wejść do sklepu, wybrać tę piekielną różdżkę i mieć to wszystko za sobą. Wkrótce jej życzenie się ziściło. Otworzyła wraz z wujkiem i tatą przeszklone drzwi, błysnęło parę reporterskich fleszy i po chwili już stała w słynnym sklepie z różdżkami Olivandera.

Rzadko kiedy mogła powiedzieć o jakimś pomieszczeniu, że to jest jednocześnie przestronne i ciasne, jednak stojący za staromodnym kontuarem wytwórca różdżek zdołał uzyskać ten efekt. Sklep był duży, wręcz ogromny, lecz wysokie, zapełnione zakurzonymi pudełkami z różdżkami regały wydawały się napierać na klienta ze wszystkich stron. Odnosiło się wrażenie, że chcą człowieka osaczyć niczym chuligani w ciemnym zaułku.

Przydałaby się tu ciocia Petunia" – pomyślała Harriet, przesuwając spojrzeniem po zalegającej na wszystkim warstewce kurzu. Nawet sam sprzedawca wydawał się przykurzony. Pani Dursley nie dopuściłaby do czegoś takiego. Jakby zabrała się za tutejsze półki, te błyszczałyby jak klamki u Gringotta.

– Dzień dobry panu – przywitał się James. – Przyprowadziłem Harriet po różdżkę. Myślę, że ma pan dla niej coś odpowiedniego.

Sprzedawca, zapewne sam słynny Olivander, spojrzał na nią uważnie swymi wielkimi, jasnoszarymi oczami tak wnikliwie, że niemal zadrżała. Aureola cienkich jak pajęczyna, ale gęstych, białych włosów okalających chudą, pociągłą twarz nadawała mu aparycji istoty nie do końca z tego świata.

– Pierwsza różdżka dla młodej damy, tak? – zapytał. Jego głos z niewiadomych powodów skojarzył się dziewczynce ze smętną, fortepianową melodią. – Proszę do mnie, zaraz coś znajdziemy.

Harriet niepewnie podeszła do kontuaru, tymczasem mężczyzna zdjął ostrożnie, niemal z nabożnością jedno z leżących na pobliskim regale pudełek, otworzył je i wyjął niczym niewyróżniającą się różdżkę.

– Proszę wypróbować panienko – mruknął, wręczając jej długą, drewnianą pałeczkę o rzeźbionej rękojeści.

– Wypróbować? To znaczy?

– Machnij nią – podpowiedział Syriusz. – No dalej, śmiało.

Harriet machnęła. Ostrożnie. Nic się nie stało, ale Olivander natychmiast wyrwał jej różdżkę z dłoni.

– Nie, to nie to – mruknął, po czym odłożył pudełko na swoje miejsce i popędził na tył sklepu, skąd po chwili wrócił z kolejnym.

– Panienka wypróbuje tą.

Harriet jeszcze kilkakrotnie wypróbowała różdżki, za każdym razem tylko nimi machając, bez jakiegokolwiek efektu… Przynajmniej w swojej opinii. Jednak Olivanderowi najwyraźniej każde machnięcie coś mówiło Coś, co naprowadzało go na trop, tego, czego młoda klientka potrzebowała.

– Proszę, niech panienka spróbuje. – Podał jej kolejną, chyba już dziewiątą różdżkę. – Ta powinna być dobra.

To było nieco dziwne. Jak tylko Harriet chwyciła różdżkę, poczuła, że ta do niej pasuje. Nie rozbrzmiał żaden grom, nie powiał magiczny wiatr, nie nastąpił rozbłysk światła, ale wiedziała, że Olivander ma rację – to właśnie ta. Jednak, tak na wszelki wypadek, machnęła.

– Pióro feniksa i ostrokrzew, jedenaści cali… Intrygujące – ostatnie słowo mruknął jakby do siebie, wbijając w dziewczynkę intensywne spojrzenie.

– Intrygujące. A to czemu? – zapytała.

– Ach nic, starcze gadanie… Po prostu dawno temu widziałem podobne połączenie – machnął ręką jakby nigdy nic i uśmiechnął się. Trochę nazbyt szeroko… a na pewno szerzej niż był do tego przyzwyczajony. – Dobrze, w każdym razie różdżka, na pewno panience posłuży. Rozumiem, że pan płaci? – zwrócił się do Jamesa.

Harriet zmarszczyła brwi. Olivander mógł sobie mówić, że te całe „intrygujące" to „starcze gadanie", ale wyraźnie usłyszała TEN ton. Ton oznajmujący „to coś ważnego". Z tym, że niestety mężczyzna najwyraźniej nie zamierzał jej nic wyjaśnić. Nikt nigdy niczego jej nie tłumaczył.

Ściskając swoją nową i pierwszą w życiu różdżkę, z którą nie miała większego pojęcia, co zrobić – kieszenie dżinsów były zbyt płytkie, żeby ją do nich wsadzić, a torebki nie wzięła – w towarzystwie ojca i wujka wyszła ze sklepu. Ledwo przekroczyła jego próg, tata natychmiast objął ją opiekuńczo ramieniem, a ułamek sekundy później rozbłysło parę fleszy. Wyuczony odruch sprawił, że się uśmiechnęła, zupełnie jak tresowany pies. I jak tresowany pies pozowała do zdjęć, pokazywała różdżkę i pozwalała się przytulać ojcu, chociaż tak naprawdę miała ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie. Szczęśliwie nie trwało to długo i wkrótce została uwolniona od ich towarzystwa. Pozostało jej tylko dziękować niebiosom, że Rita Skeeter najwyraźniej tego dnia miała lepszy temat, bo wiedźma na pewno szybko nie wypuściłaby jej ze swoich szponów.

W Dziurawym Kotle nadal było gwarno, chociaż zwolniło się parę stolików. Zajęli jeden z nich w odległym kącie sali, gdzie mogli liczyć na jako-taką prywatność.

– Dobra, to pójdę zamówić – oświadczył Syriusz. – Mówcie, co chcecie… znaczy Harriet obowiązkowo je dziurawą zupę domową, bo każdy musi przeżyć tę przygodę – błysnął zębami w szerokim uśmiechu – ale co oprócz tego?

Dziewczynka zmrużyła oczy lustrując wzrokiem wiszące nad barem menu. Pieczona wieprzowina ją kusiła, bo wyglądała i pachniała całkiem atrakcyjnie – siedzący nieopodal mężczyzna właśnie jadł porcję – ale upolowany placek też zwrócił jej uwagę. Rzecz w tym, że w życiu nie słyszała o tym daniu. Zwykle żywiła się pizzą, chińszczyzną, rybą z frytkami i daniami z mikrofali, a witaminy uzupełniała gotowymi surówkami ze sklepu. Tata nigdy nie zawracał sobie uwagi gotowaniem. Domowe posiłki jadła tylko podczas rytualnych kolacji czy też śniadań – zależy od dnia – z Dursleyami… No i w soboty, kiedy wpadał do nich Stworek, skrzat Syriusza, żeby ogarnąć dom. Posprzątać, zrobić pranie i takie tam. Jeżeli coś wymagało pilnego uprzątnięcia w ciągu tygodnia, dziewczynka musiała sobie radzić sama. Szczęśliwie parę lat temu tata wreszcie kupił pralkę, co bardzo ułatwiło jej życie. I Stworkowi też. Swoją drogą, setnie bawiło ją, że wyklinający na mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia skrzat domowy tak szybko zaprzyjaźnił się z urządzeniem. I zmywarką do naczyń. Instrukcję obsługi przyswoił nawet szybciej od niej.

– Co to jest upolowany placek? – zapytała.

– Placek drobiowy z dzikim drobiem. Kuropatwami, bażantami i tak dalej – wyjaśnił James.

Brzmiało pysznie.

– To ja chcę upolowany placek.

– Ja poproszę „zupę, zupę, zupę" – zdeklarował się James.

– A do picia?

– Jest sok jabłkowy? – zainteresowała się Harriet.

– Nie, ale jest jabłecznik – zachichotał Syriusz. – Chociaż twój tata chyba by mnie zabił, gdybym ci go kupił.

– Oj tak – zgodził się James. – A ona by poprawiła, jak tylko by poczuła, jakiego ma się po tym kaca. Weź dla mnie piwo, a dla młodej herbatę.

– Bardzo mocna, bardzo dużo cukru i cytryna – uzupełniła Harriet.

Syriusz skinął głową i ruszył w stronę baru. Niedługo po tym jak wrócił do stolika, pojawił się Tom, niosąc ich zamówienie.

Mężczyźni zadowolili się samymi zupami, przy czym Harriet szczerze podziwiała odwagę Syriusza, który wcinał flaki – chociaż miała strusi żołądek, boleśnie przekonała się, że tę potrawę należy spożywać jedynie w wielokrotnie sprawdzonych lokalach, gdzie inspekcja sanitarna dostaje nerwicy nie potrafiąc znaleźć żadnego naruszenia. Chociaż i jej dziurawa zupa domowa – szaro-zielona zawiesina, w której unosiły się dziwne, kremowe kłaczki – nie napawała optymizmem. Przynajmniej jeżeli chodzi o wygląd. W smaku znów… Cóż, była naprawdę dobra. Nie miała pojęcia, co w niej jest i raczej nie chciała tego wiedzieć, ale całkiem przyjemnie łechtało podniebienie. Znowu upolowany placek okazał się przepyszny. Kończyła go konsumować, kiedy z wielkim hukiem – dosłownie, drzwi przybytku tak przywaliły w ścianę, że wszyscy klienci aż podskoczyli – do baru wkroczył Hagrid. Dźwigał w ręku wielką klatkę z niemal zupełnie białą sową i wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego, kiedy idąc w kich kierunku, rozpychał innych klientów na boki jak lodołamacz kry.

– Cholibka, cieszem się strasznie, żeście na mnie poczekali – powiedział, jak tylko dotarł do stolika, przy którym siedzieli. Z uśmiechem zwycięzcy położył klatkę z sową na samym środku blatu. – To dla ciebie Harriet. Przyśpieszony prezent urodzinowy. I taki troszkę za te wszystkie zaległe urodziny. Będzie ci nosić listy do domu.

– Jest śliczna! – Zawołała dziewczynka, zapominając wcześniej do porządku przełknąć, przez co kawałek mięsa wypadł jej z ust, trafiając wprost do klatki. Ptak natychmiast wykazał nim żywe zainteresowanie. – Dziękuję panu bardzo. To sowa śnieżna, prawda?

– Nu tak… i nie dziękuję panu, tylko dziękuję Hagridzie – ciężko usiadł na krześle, które złowróżbnie zatrzeszczało. – Tak se pomyślałem, że śnieżna będzie dobra. Normalnie to latają i za dnia, i w nocy, to można ją przyuczyć, żeby w nocy spała i nie hałasowała. W Hogwacie będzie ci bez różnicy, tam mają sowiarnię, ale w domu się przyda.

– Hagridzie, taki drogi prezent… Nie wiem czy powinniśmy – zaczął James, ale wielkolud uciszył go stanowczym gestem.

– Chłopaku, małej nie dałem prezentu przez dziesięć lat, to wypada, że jak już wreszcie ogarnąłem, żeby dać, żeby to było coś porządnego, prawda?

Harriet nie zwróciła większej uwagi na odpowiedź. Oczy błyszczały jej jak dwa klejnoty, kiedy uśmiechała się szeroko do ptaka. Chciała przekonać tatę, żeby pozwolić jej kupić kotka lub fretkę – jedne z niewielkiej grupy zwierząt akceptowanych w Hogwarcie – bo z góry wiedziała, że na sowę się nie zgodzi. Miał swoją, puszczyka Hermesa i nie widział potrzeby przygarniać kolejnej… Właściwie to przygarniać jakiegokolwiek zwierzaka, więc i na kotka, fretkę, a nawet na szczura nie widziała dużych szans. Przynajmniej w samodzielnej walce. Dlatego zamierzała poruszyć temat przy Syriuszu… A najlepiej to przy Syriuszu i Lupinie, gdyby kiedyś wpadli obaj na raz. Z ich wsparciem miała niewielką szansę namówić ojca. Jednak sowa w prezencie… Opromieniany przez pełen samozadowolenia uśmiech Hargrida, James nie miał możliwości powiedzieć „nie" ani nawet po chichu pozbyć się ptaka. W końcu wielkolud prędzej czy później zapytałby o niego, a może nawet zechciał zobaczyć.

Pochłonęła ostatni kęs placka i ostrożnie sięgnęła do drzwiczek klatki, kładąc dłonie na zamku.

– Mogę ją pogłaskać? Nie dziabnie mnie? – zapytała cicho Hagrida.

– Ależ skąd! Magiczne sowy pocztowe to mądre i doskonale wyszkolone ptaki. Szczególnie te z Centrum Handlowego Eeylopa, a tam ją właśnie kupiłem.

Ostrożnie otworzyła klatkę i wsadziła rękę do środka. Sowa odruchowo uniosła nogę, najwyraźniej oczekując, że zaraz zostanie obarczona listem. Wyglądała na nieco skołowaną, kiedy dłoń zamiast dać jej list, sięgnęła ku głowie, ale pozwoliła się pogłaskać. Pierw delikatnie i ostrożnie po to, aby chwile później palce dziewczynki zaczęły ją czule drapać między piórami. Niepewność w oczach sowy szybko przerodziła się w błogostan, a ciężkie powieki niemal całkowicie przesłoniły złote ślepia wyrazie ogromnej przyjemności.

– Na brodę Merlina, masz prawdziwy talent – zaśmiał się Hagrid. – Ledwo cię poznała, a już wie, że dobrze trafiła.

– Jak ją nazwiesz? – zainteresował się Syriusz.

Harriet nie musiała się namyślać. Jak tylko zobaczyła sowę, od razu wiedziała, jakie imię będzie do niej pasować.

– Stella. Biała na tle nocnego nieba musi wyglądać jak gwiazda…

Ledwo skończyła mówić, przy stoliku pojawił się Tom z szarlotką – ulubionym ciastem Harriet – w ręku.

– Proszę, to dla młodej damy na koszt firmy – mruknął.

Dziewczynka zamrugała. Pierw sowa, a teraz szarlotka? Nie miała pojęcia skąd ta kulminacja szczęścia, tym bardziej, że barman ani ją znał, ani lubił. No i w dodatku w pubie nie sprzedawano deserów.

– Tom, jeżeli to… – zaczął James, ale starzec szybko przytknął palec do ust, uciszając go.

– Razem z chłopakami robimy zakłady ile ta mała jest wstanie zjeść – wyszeptał konspiracyjnym tonem. – Jeżeli da radę, chociaż z jednym kawałkiem, będę pięć galeonów do przodu.

Po tym się skłonił, puścił do Harriet oko i idąc nieco bokiem, niczym krab, oddalił się w stronę baru, skąd uważnie obserwowało ją trzech mężczyzn.

Hagrid zerknął na nią, potem na nich, a w końcu zwrócił się do Jamesa:

– O co im chodzi?

– O to, że przed chwilą wsunęła michę dziurawej zupy domowej i cały upolowany placek.

– Tyle, co dorosły chłop – mruknął z uznaniem brodacz. – Ale to normalne. Ona przecież rośnie…

– W takim razie chyba planuje być co najmniej tak wielka jak ty – zachichotał znad kufla Syriusz. – Znając młodą to za dwie godziny, może trzy znowu będzie buszować po kuchni…

Harriet poczuła, jak jej policzki pokrywa rumieniec. Nieraz była obiektem żartów z powodu swojego smoczego apetytu… i tego, że nie ważne ile zjadła, zawsze wyglądała jak szczudło.

– To w rodzinie, ze strony Evansów – wyjaśnił James. – Petunia je tyle samo, co jej spasiony mąż, a jest chuda jak stara szkapa.

Pieszcząca Stellę dłoń Harriet znieruchomiała, gdy jej ociec wspomniał o Petunii. Dziewczynka czuła niemiłe ukłucie, za każdym razem, kiedy mówił w ten sposób mówił o cioci. Albo o wujku Veronie. Owszem nie lubili jej, a i ona sama nie darzyła ich dużą sympatią, ale byli rodzicami Dudleya i Dudley ich kochał. No i zgodzili się ją chronić, prawda? Ciocia Petunia nie znosiła Jamesa i żywiła wielki żal do siostry, a wujek Veron cierpiał na wręcz organiczną niechęć do magii. Mimo to pomogli, a przecież wcale nie musieli. Poza tym wiedziała, że słowa taty mają stanowić przytyk też w stosunku do niej samej. Każdą, chociażby najdrobniejszą cechę wspólną z ciotką, traktował jak jej wadę.

Wyjęła rękę z klatki i zamknęła drzwiczki. Stella spojrzała na nią głęboko rozczarowana. Głaskanie wyraźnie przypadło sowie do gustu.

– To się nie utuczy – oświadczył Hagrid, klepiąc się pod wielkim brzuchu. – Nadmiar słoniny może przeszkadzać, sam coś o tym wiem.

Zerknęła na wielkoluda, niepewnie się uśmiechając.

– To może zjemy razem? – zapytała, wskazując na szarlotkę. – Chętnie się podzielę.

Harriet skonsumowała nie jeden kawałek, ale aż trzy, dzięki czemu Tom wygrał zakład ze znajomymi. Pozostałą część szarlotki, czyli aż trzy czwarte placka, pochłonął Hagrid, zdobiąc szpakowatą brodę licznymi okruchami. James i Syriusz ograniczyli się do popijania piw i wspominania z gajowym starych, dobrych czasów. Te zdawały się składać niemal wyłącznie z nocnych wypraw szkolnych przyjaciół do Zakazanego Lasu i znajdowania ich przez wielkoluda. Harriet, która poświęcała większość uwagi Stelli – co tej, ponownie głaskanej i wyraźnie niebo wziętej, jak najbardziej odpowiadało – zdawało się, że zarówno jej tata jak i przyszywany wujek mieli w młodości głęboko zakorzenione tendencje samobójcze. Raz po raz zakradali się do najniebezpieczniejszych zakątków kniei, gdzie mieszkały najgroźniejsze bestie. W dodatku zazwyczaj robili to tylko i wyłącznie dla szpanu.

Zdawała sobie sprawę, że większość dzieciaków słuchając o tym wszystkim, podziwiałaby ich śmiałość i odwagę, ale ona wprost nie potrafiła się nadziwić ówczesnej głupocie mężczyzn. Może dlatego, że ją samą uczono od najmłodszych lata zasad bezpieczeństwa i tego, co może się stać, jak się ich nie przestrzega.

Około trzeciej po południu nastąpił czas pożegnania. Syriusz skorzystał z kominka w Kotle, aby wrócić do siebie, Hagrid do Hogwartu, a oni do domu.

Mimo „starcia" z reporterami i swoimi „fanami" oraz ogólnego stresu związanego z przebywaniem wśród obcych, Harriet zakwalifikowała wyprawę na Pokątną jako bardzo udaną. Poznała Hagrida, została pochwalona przez goblina, objadła się pyszności, a w dodatku dostała sowę! Swoje pierwsze, własne zwierzątko. Przyjazną duszę, która miała jej towarzyszyć w tym całym Hogwarcie… Pośród tłumów całkiem obcych dzieciaków i nauczycieli. Przez całe dziewięć miesięcy. Bez Dudleya.

Na samą myśl coś się w niej skręcało. Od przedszkola byli nierozłączni i chociaż czasami nie wszystko między nimi grało, zawsze miała obok siebie znajomą twarz.

Westchnęła, odkładając klatkę z Stellą na podłogę – sowa nie mało ważyła – i rozejrzała się za kapciami. Co prawda uwielbiała swoje trampki, ale kiedy chodziła po domu w butach, ciocia Petunia zawsze patrzyła na nią bardziej krzywo niż zwykle. Nikt normalny ot tak nie narażał się pani Dursley. Nawet wuj Veron, hałaśliwy, nieustępliwy choleryk święcie przekonany, że to właśnie on rządzi w domu. Pozornie Petunia wydawała się całkowicie pod wpływem męża i była z tego stanu rzeczy zadowolona, ale gdy tylko przekraczał granicę… Cóż, Harriet nigdy nie widziała człowieka, który tak bardzo żałował, że nie wypada mu schować się pod stołem. W dodatku kobieta osiągała ten efekt bez podnoszenia głosu. Tak bardzo jak dziewczynka za nią nie przepadała, tak bardzo podziwiała w niej umiejętność siania niemal bezgłośnego terroru. Sama chciałaby tak umieć.

– Nie przebieraj się – mruknął James. – Zanieś sowę do pokoju i zejdź do piwnicy. Musimy odwiedzić jeszcze jedno miejsce.

Odwiedzić jeszcze jedno miejsce? I w tym celu zejść do piwnicy?

Harriet uniosła brwi, ale nie spytała o nic. Wiedziała, że to bez sensu, podobnie jak protesty – tata znowu miał te swoje spojrzenie. To samo, co rano.

No to dobra passa się skończyła, teraz będą kłopoty" – pomyślała wspinając się po schodach, a żołądek ścisnęło jej znajome uczucie niepokoju.

Położyła klatkę na komodzie i uśmiechnęła się słabo do uważnie obserwującej ją Stelli.

– Niedługo wrócę – mruknęła. – Na razie posiedź tu grzecznie, dobrze?

Sowa przekrzywiła głowę i zaskrzeczała cicho. Wyglądała na zdenerwowaną, co niespecjalnie dziwiło dziewczynkę. W końcu przed chwilą zmieniła właściciela, została przetransportowana w zupełnie obce miejsce, a teraz nagle jej nowa pani zaczęła się czegoś bać. Czegoś, czego Stella nie potrafiła zidentyfikować.

Harriet zeszła do piwnicy… Po raz pierwszy od czterech lat, znaczy odkąd tata jej zabronił. Niegdyś zapełnione różnymi rupieciami, mroczne pomieszczenie teraz było niemal zupełnie puste. Niemal, bo po jego środku stały osadzone w prostej ramie drzwi. Pozornie zwyczajne, wyglądające identycznie jak te w mugolskich blokach – tanio i nieciekawie. Tuż obok nich stał ojciec, spoglądając na nią z wyraźnym zniecierpliwieniem.

– Ręka – rozkazał, wyciągając ku niej dłoń.

Niechętnie wykonała polecenie. Tata schwycił ją mocno, prawie do bólu i wyjął z kieszeni tweedowej marynarki ciężki, brązowy klucz, który niezwłocznie wsadził do zamka. Rozległo się kliknięcie i drzwi stanęły otworem, ukazując oczom Harriet zupełnie obcy krajobraz. Kwietną, górską łąkę, gęsty, zalewający strome stoki niczym fala bór, majaczące w oddali wysokie, nie, BARDZO wysokie, ośnieżone szczyty. Znacznie wyższe niż te w Szkocji, które pamiętała z jakiegoś programu przyrodniczego.

To chyba już nie Brytania"– przemknęło jej przez myśl, kiedy wraz z ojcem przeszła przez drzwi, stając na wydeptanej pomiędzy wysokimi trawami ścieżce

Ścieżka prowadziła do pozbawionej okien chatki. Piętrowej, idealnie okrągłej o stożkowym dachu, przypominającej bardzo przysadzistą wieżę. Budynek otaczało ze wszystkich stron dziewięć oddalonych od niego o jakieś siedem metrów, wysokich jak latarnie uliczne, kryształowych „szponów". Bezbarwnych, migoczących w letnim słońcu niczym diamenty, nachylających się w stronę tajemniczego domostwa. Wyglądało to jakby pazury mitycznej bestii usiłowały złapać budynek i wciągnąć pod ziemię.

Kryształowy krąg otaczał kolejny złożony z nieznanych Harriet, czerwonych roślin. Wystające z gleby, nieustannie wijące się krwawe liście budziły w dziewczynce niepokój, podobnie jak ich kielichowate, wydzielające dziwną woń kwiaty. Tym większy, im bardziej się zbliżała.

– Co to za miejsce? – zapytała drżącym głosem, zwalniając. Wszystko w niej wołało, że nie chce wejść do tego domu. Że powinna stąd uciekać, im szybciej tym lepiej.

James nie odpowiedział, tylko ścisnął mocniej jej dłoń i przyśpieszył kroku. Harriet syknęła z bólu i nie mając dużego wyboru, dostosowała tempo do ojca. Mogła albo to zrobić, albo zostać wleczona.

Ściany chaty zdawały się odlane z szaro-błękitnego kamienia. Litą, gładką niczym lustro powierzchnię nie znaczyły najmniejsze szczeliny czy pęknięcia. Jedyną wyrwę stanowił otwór na drzwi. Te zaś wykonano z jednego, bogato rzeźbionego w rozmaite symbole kawałka drewna.

Harriet wyczuwała napierającą na siebie ze wszystkich stron, gęstą jak dziurawa zupa magię. Niekoniecznie wrogą, ale jakąś taką, niezdrową. Alarmującą. Straszną. Dlatego też, gdy James otworzył drzwi, zaparła się ze wszystkich sił, odmawiając wejścia, chociaż na dobrą sprawę wiedziała, że opór jest daremny. W końcu zniecierpliwiony mężczyzna wepchnął ją do środka.

Zatoczyła się do przodu, poślizgnęła na niemal idealnie gładkiej, kamiennej podłodze i boleśnie upadła.

– Skończysz z tymi wygłupami, czy mam cię unieruchomić? – syknął James, unosząc różdżkę, a w jego orzechowych oczach pojawiły się ostrzegawcze błyski. Jak u bestii gotowej ugryźć.

Zacisnęła szczeki, usiłując powstrzymać drżenie brody i przestraszona rozejrzała się dookoła.

Podłogę chaty została wykonano podobnie jak jej ściany, z tą różnicą, że została pokryta licznymi żłobienia w postaci wypełnionych symbolami magicznych kręgów. Tylko ten najmniejszy na samym środku był pusty. Na prawo od wejścia dostrzegła wąskie, mogące pomieścić góra jedną osobę schody, a na lewo stół, na którym walało się mnóstwo różnej wielkości ostrzy, narzędzi, fiolek z eliksirami, kryształów i ksiąg. Jednak to nie sprzęty przykuły uwagę dziewczyny, a uwięzione w najbardziej zewnętrznym z kręgów stworzenia: feniks, żmijoptak, jednorożec i nieco upiorna, skrzydlata bestia, wyglądająca jak krzyżówka konia ze smokiem… Czarnego konia z czarnym smokiem. Wszystkie stały w równych od siebie odstępach, zastygłe w bezruchu, chociaż ich nozdrza drgały niespokojnie, a ślepia toczyły wokół pełnym lęku wzrokiem. Wszystkie, za wyjątkiem konio-smoka. Ten nieustannie usiłował obnażyć zęby i chociaż jego oczy stanowiły jedynie dwie, idealnie białe kule, Harriet była pewna, że wbija w jej ojca mordercze spojrzenie.

– Co to za stwór? – zapytała, powoli wstając.

– Testral – padło w odpowiedzi. – Legenda głosi, że to, co widzimy, to jedynie ich nikła namiastka, a prawdziwą formę tych stworzeń potrafią dostrzec jedynie ci, którzy dali się ucałować Ponuremu Żniwiarzowi.

– C-co tu robimy?

– Stań na środku – polecił ojciec, ignorując pytanie i wskazując najmniejszy z kręgów.

– Po co? – zapytała po raz kolejny.

Serce Harriet kołatało z przerażenia, a dłonie się trzęsły. Nie miała pojęcia, o co tu chodzi, ale czuła, że to nic dobrego. Wszystko w niej krzyczało, aby uciekała, rzecz w tym, że nie miała dokąd. Poza tym tata złapałby ją. A nawet, jeżeli nie, to prędzej czy później odnalazłby przez ten przeklęty medalion namiaru, który nosiła odkąd tylko ukończyła trzy lata. Potężny, niepozwalający się zdjąć amulet wskazujący ojcu jej położenie.

– RÓB, CO MÓWIĘ ALBO SAM CIĘ TAM POSTAWIĘ! – ryknął James, a przestraszona Harriet aż podskoczyła. – Możemy zrobić to po dobroci albo nie. Uwierz mi, nie chcesz próbować drugiego sposobu.

Zadrżała. Wiedziała, że tata nie żartuje, dlatego też posłusznie stanęła pośrodku magicznych pierścieni. Cokolwiek się działo, nie mogła tego powstrzymać. Nie mogła od tego uciec. Tata, czy tego chciała, czy nie, miał ją w swojej władzy.

– Grzeczna dziewczynka – mruknął, po czym poszedł do stołu, skąd zabrał ogromną fiolkę wypełnioną złotawą cieczą.

Harriet bezradnie patrzyła jak ten oblewa zawartością fiolki magiczne stworzenia i od każdego z nich tworzy złotą ścieżkę prowadzącą wprost do niej. Na samym końcu wylał ciecz na nią. Wtedy substancja zmieniła kolor na ciemnoczerwony, a w powietrze wypełnił słodkawy, metaliczny odór. Chociaż kamienne ściany i podłoga pozostały nieruchome, dziewczynka odniosła wrażenie, że pulsują w rytm uderzeń jej serca. Wtedy właśnie James sięgnął po misę zawierającą biały pył i…

Harriet obudziła się na kamiennej podłodze. Chociaż czuła, że straciła przytomność całkiem niedawno, a odprawiany przez tatę rytuał trwał dłuższą chwilę, to nie pamiętała z niego prawie nic. Jednak wiedziała, że cokolwiek się nie działo w trakcie, było złe. Fizycznie nic jej nie dolegało, wręcz przeciwnie, czuła się pełna sił, ale jednocześnie miała wrażenie, że przez jej żyły płynie szlam. Najgorsze plugastwo. Odczucie nie leżało ani po stronie ciała, ani umysłu i chociaż nie potrafiła go w żaden sposób umiejscowić, zdominowało wszystkie inne. Miała ochotę zedrzeć z siebie skórę i umyć się od środka wybielaczem cioci Petunii. Wyczyścić każde włókienko mięśniowe, każdą żyłkę, wyszorować do białości mózg i oczy, wlać żrący środek w kości.

Dygocząc ze wstrętu do samej siebie, powoli podniosła powieki i ostrożnie usiadła. Po złotej czy też krwawej cieczy nie został nawet ślad, podobnie z białym proszkiem. Zostały za to porzucone na podłodze niczym zepsute zabawki magiczne bestie. Nieruchome. Martwe. Wyblakłe. Wyglądające jak utkane z szarawego pyłu i pajęczyny kukły, pod wpływem najmniejszego drżenia rozpadające się w proch.

„Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz" przebiegło dziewczynce przez myśl, kiedy patrzyła na marne szczątki tego, co ledwie przed chwilą było pełnymi życia istotami. Stworzeniami, które mogły żyć jeszcze przez długie lata szczęśliwe i wolne.

Uczucie odrazy nieco ustąpiło żalowi. Nie miała pojęcia, co tata zrobił, ani po co, ale robić tego nie powinien. Naprawdę nie powinien.

– I co, nie było tak źle, prawda? – zapytał wyraźnie zadowolony z siebie James.

Dygocząc na całym ciele spojrzała mężczyźnie w oczy i wzięła głęboki wdech. Z trudem powstrzymała łzy i cisnące się na usta słowa. Złe, pełne goryczy, bólu i wstrętu.

– Dobrze… – mruknął mężczyzna, biorąc w dłoń różdżkę. – A teraz podaj mi rękę.

– Po co? – zapytała, cofając się i obdarzając ojca wrogim spojrzeniem.

– Złożysz mi przysięgę wieczystą, że nigdy nikomu nie opowiesz o tym miejscu ani o tym, co się tu działo i będzie dziać – powiedział spokojnie, wręcz zdawkowo.

Na słowa „będzie dziać" Harriet zamarła. To tata zamierzał robić tu podobne okropieństwa częściej? Czy on kompletnie oszalał?!

– Nie! – krzyknęła stanowczo, cofając się w stronę wyjścia.

Przemknęło jej przez myśl, że jeżeli tata nie zamknął drzwi do piwnicy, to może uda jej się dostać do domu, a potem, za pomocą proszku fiuu, na Pokątna i zaalarmować kogoś. W końcu, cokolwiek takiego tu nie zrobił, to na pewno było nielegalne, prawda? Wujek Lupin kiedyś wspominał, że samo trzymanie żmijoptaków jest sprzeczne z prawem, a coś takiego…

– Chyba nie chcesz, żeby coś złego przytrafiło się Dudleyowi, prawda? – zapytał chłodno James.

Poczuła się, jakby jej serce wpadło do wiadra z lodem. Czy… Czy on naprawdę to powiedział? Czy on naprawdę…?

– Słucham? – szepnęła.

– Do ochrony ciebie, potrzebna jest mi tylko Petunia. To ona jest najbliższą krewną twojej matki. Dudley… Cóż, jeżeli stanie mu się coś złego, na przykład wpadnie pod samochód, z pewnością to będzie straszne, ale nie zaszkodzi nam, a to najważniejsze, prawda? – oświadczył wypranym z emocji głosem.

Spojrzała na niego. Na swojego ojca. Na człowieka, któremu Dursleyowie udzielili schronienia. On… On naprawdę mówił poważnie. Śmiertelnie poważnie. Groził synowi ludzi, którzy mu pomogli. Groził siostrzeńcowi swej żony. Groził kuzynowi i najlepszemu przyjacielowi córki. Jak… Jak mógł być aż tak podły?

– Czemu to robisz? Za co to wszystko? – zapytała drżącym głosem. Łzy wypełniły jej oczy.

– Obiecałem twojej matce, że będę chronił cię bez względu na wszystko, za wszelką cenę. I właśnie to robię, nie ważne, co o tym myślisz.

Przełknęła ciężko. To… To było CHORE. Jednak nic nie mogła z tym zrobić. Nie miała szans przekonać tatę, aby się opamiętał – nigdy jej nie słuchał, poza tym już od dawna… Od dawna czuła, że coś z nim nie tak. Nie mogła też uciec ani odmówić przysięgi, jeżeli nie chciała narażać Dudleya.

Zadrżała jej broda, ale się opanował. Przełknęła łzy, wolno ruszyła ku ojcu i podała mu dłoń. Uśmiechnął się z zadowoleniem, a w jego spojrzeniu błysnęła lodowata satysfakcja. Harriet nigdy nie spodziewała się, że oczy tak ciepłej barwy mogą być tak zimne.

Dudley wiedział, że coś jest nie tak. Gdy wrócił do domu Harriet siedziała w schowku pod schodami. Często wspólnie przeglądali tam komiksy Marvela, których jego mama nie tolerowała, a także rozmawiali o różnych głupotach i jedli nieodpowiednie rzeczy z dala od dorosłych. To był ich kącik, ich baza. Pani Dursley nie lubiła, kiedy syn przesiadywał nazbyt długo w pokoju kuzynki, a pan Dursley irytował się, gdy Harriet przebywała dłuższy czas po ich stronie domu – uważał, że rozwleka „to"… zupełnie jakby magią można było zarazić. Dlatego też, kiedy chcieli porobić coś dłużej razem wewnątrz domu, a rodzice chłopaka zaczynali być upierdliwi, schowek stanowił doskonałe rozwiązanie. Jednak dziewczynka praktycznie nigdy nie przesiadywała tam sama, chyba że bardzo pokłóciła się z tatą. Miała ku temu swoje powody. Dudley nie do końca rozumiał to, co pan Potter zrobił z domem, ale rzucił na niego wiele zaklęć ochronnych. Te znów – jak mu tłumaczyła kuzynka – miały formę sieci. Sieci, której lepiej nie naruszać ani fizycznie, ani magicznie. Parę z wątków tej sieci przebiegało przez schowek. Dlatego, gdy się tam zamknęła, wujek James, nie mogąc drzwiczek ani wyważyć, ani otworzyć czarami, musiał odpuścić, chyba, że chciał potem łatać zaklęcia ochronne.

Dudley zdawał sobie sprawę, co pan Potter o nim myśli, zresztą i on od samego początku nie darzył aroganckiego czarodziej sympatią. Jednak z czasem, kiedy widział jak mężczyzna krzyczy na Harriet i mówi jej te wszystkie okropne rzeczy, jego niechęć zaczęła się pogłębiać, a nawet ocierać o nienawiść. Pamiętał jak pewnego dnia Ten Dupek –w myślach inaczej nie nazywał pana Pottera – powiedział dziewczynce, że jest niewypałem, bo nie urodziła się chłopcem, tak jak powinna. Innym razem nazwał ją nic nie wartą, bo nie przypominała matki. Chłopak nie rozumiał tego. Nie rozumiał, jak można być tak okropnym. Raz nawet zapytał swoją mamę, czy kochałaby go, gdyby urodził się rudą dziewczynką albo miał zielone oczy. Bez zastanowienia powiedziała, że tak.

Dzisiaj musiało się stać coś naprawdę okropnego, bo Harriet nie chciała mu o tym opowiedzieć, chociaż zawsze mówili sobie o wszystkim. Nawet o bardzo dziwnych sprawach. Zdradziła tylko, że pokłóciła się z tatą i że nie chodzi o wyjście po rzeczy do szkoły. Co do tego ostatniego, to wiedział, że to prawda. Szedł z nimi ten cały Black, a chociaż rodzice Dudleya zgodnie uważali go za rozsiewającego zły wpływ oszołoma, to pan Potter nigdy nie krzyczał przy nim na córkę. Jednak, jeżeli chodzi o tę całą kłótnię, to chłopiec miał pewność, że chodzi o coś więcej. O coś niedobrego. A miał pewność, bo kuzynka się bała… w dodatku jakoś tak inaczej niż zwykle. I patrzyła na niego, jakby zaraz miał się rozpaść na milion kawałków albo zniknąć w innym wymiarze.

Po kilku próbach Dudley z trudem się pogodził, że nic z niej nie wyciągnie. Irytowała go tajemniczość przyjaciółki, ale stwierdził, że nie ma co drążyć, bo na pewno nie poprawi jej tym nastoju. Zamiast tego, poprosił Harriet, żeby pokazała mu sowę, o której wspomniała. To okazało się strzałem w dziesiątkę. Przy Stelli, jak nazwała ptaszysko, szybko odzyskała równowagę. Zresztą jakoś zawsze tak miała, że zwierzęta działały na nią uspokajająco. W pobliżu szkoły znała każdego bezdomnego kociaka i wszystkie wiewiórki, dla których specjalnie kupowała orzechy. Tak oswoiła małe tłuściochy, że te wskakiwały jej na kolana jak domowe pupile. Koty znów zawsze mogły liczyć, że podzieli się z nimi swoim drugim śniadaniem, chociaż z natury była żarłokiem.

Pobawili się trochę ze Stellą, która okazała się uwielbiać głaskanie, a potem przeglądali znalezioną w jej klatce książkę o opiece nad czarodziejskimi sowami. Zgodnie z zawartymi w poradniku instrukcjami napełnili poidełko ptaka oraz dali mu nieco surowego mięsa. W końcu, kiedy rodzice Dudleya wyszli na kolację z kontrahentem, przenieśli się do jego pokoju, gdzie urządzili sobie wieczór gier, maltretując dziesiątki przeciwników na komputerze chłopaka, popijając colę, jedząc chipsy, pizzę i urządzając konkurs bekania, który z dumą wygrał. Pod koniec, kiedy wypadałoby zacząć się powoli zbierać, Harriet sprawiała wrażenie, jakby prawie zapomniała o tym, co miało miejsce… Cokolwiek to nie było.

PRAWIE zapomniała.

Nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, czy większego powodu dziewczynka wtuliła się w jego ramię.

– Bardzo się cieszę, że ciebie mam – oświadczyła z niezwykłą powagą. – Tylko ty z rodziny mnie lubisz i bez ciebie to chyba bym tu oszalała. Jesteś dla mnie najważniejszą na świecie osobą. Dziękuję, że jesteś. Że mnie lubisz.

Zmieszany, poczuł jak policzki mu czerwienieją, na sercu rozlewa się dziwne ciepło, a wnętrzności ściskają wzruszenie i zdenerwowanie. Nie spodziewał się tego i nie do końca wiedział, jak zareagować. Do tej pory tego typu rzeczy mówiła mu tylko mama. W dodatku… W dodatku czuł, że nagle spadła na niego wielka odpowiedzialność, chociaż nie potrafił określić dokładnie czemu.

– Ja też się cieszę, że ciebie mam – wykrztusił w końcu. – I nie lubię cię, tylko kocham jak siostrę… Znaczy nie tak jak moja mama twoją, tylko tak jak powinno się kochać swoją siostrę.

Kuzynka przytuliła go mocniej, szepcząc ledwo słyszalne „dziękuję".

Dudley zadrżał i nacisnął przycisk komputerowej myszy, likwidując kolejnego, wirtualnego przeciwnika. Bardzo żałował, że w ten sam sposób, nie mógł rozprawić się z Jamesem Potterem.

Nota:

Zmodyfikowałam działanie proszku fiuu, tak aby całość była bardziej prawdopodobna – w końcu nie każdy posiada tak duży kominek, aby do niego wejść, prawda?

„Simpsonowie", „Co ludzie powiedzą" i „Moda na sukces" były nadawane w 1991, podobnie zespoły słuchane przez Harriet już koncertowały. Resztę programów telewizyjnych zmyśliłam.

Byłabym wdzięczna za wszelkiego rodzaju komentarze ;)