II Wielki dworzec, wielki pociąg, wielka uczta, wielkie obawy

Harriet miała sporo problemów w tym wiele takich, których nie potrafiła rozwiązać… Przynajmniej na razie. Radziła sobie z nimi w jedyny sposób jaki znała. Ignorując. Nie myśląc o nich. Odsuwając na bok do czasu, kiedy przyjdzie jej na myśl jakieś rozwiązanie. Metoda ta sprawdzała się doskonale w przypadku ostatnich wydarzeń. Co prawda wyczuwała w sobie jakąś trudną do określenia zmianę, jednak nie było to szczególnie uciążliwe.

Większość wakacji spędziła unikając swojego ojca niczym wykwalifikowany ninja, spędzając tyle czasu, ile tylko się dało z Dudleyem i zacieśniając więzi ze Stellą, którą rozpuściła ponad miarę. Budząc się wczesnym rankiem pierwszego września i patrząc na rozłożoną na jej łóżku pupilkę, mogła iść o zakład, że ta jest najbardziej rozbestwionym sówskiem w całej Brytanii… i jednym z niewielu, które nauczyły się załatwiać tylko w jednym miejscu. Znaczy dwóch. Na dworze i w klatce.

Dołączony do sowy i klatki poradnik okazał się całkiem użyteczny. Po pierwsze wyjaśnił Harriet kwestie, nad którymi już dawno się zastanawiała, a których nikt nigdy nie miał czasu jej objaśnić: czym są czarodziejskie sowy i skąd się tak właściwie biorą, skoro sowy pocztowe nie mają lęgów. Otóż, jak wyczytała, wśród zwyczajnych zwierząt, w tym sów, zdarzają się osobniki, które rodzą się ze swego rodzaju potencjałem magicznym. Ów potencjał jest w większej mierze dziedziczony, dokładnie tak jak i u ludzi, ale sam nie wystarczy, żeby zwierzę stało się zwierzęciem czarodziejskim. Do tego musi zostać potraktowane odpowiednimi zaklęciami, wtedy zyskuje dużo wyższą inteligencję i zdolność widzenia magii, ale niestety traci też zdolność rozrodu. Dlatego okazało się koniecznością prowadzenie specjalnych hodowli zarówno sów, jak i kotów, ropuch, fretek, kun, szczurów oraz wielu innych stworzeń wykorzystywanych przez czarodziei.

Oczywiście poradnik zawierał też wiele innych, interesujących informacji i wskazówek jak dbać o sowy, jak je pielęgnować i co dawać im do jedzenia, gdyby nie mogły same dla siebie polować lub niezbyt im to wychodziło. Z tym, że to ostatnie okazało się swego rodzaju pułapką. Otóż Harriet wyczytała, że prócz surowego mięsa, magiczne sowy mogą jeść również kocią karmę i postanowiła to wypróbować. Na swoje nieszczęście. Stella momentalnie została smakoszką wszelkiego rodzaju puszkowanych posiłków dla mruczków i stanowczo odmówiła żywienia się na własna rękę… Czy też raczej na własny szpon. Co prawda w domu nie stanowiło to dużego problemu, ale dziewczynka martwiła się, co będzie w Hogwarcie. Czy zaopatrzenie szkoły szarpnie się na kupowanie jej milusińskiej kociej karmy? A może będzie trzeba o to poprosić Hargrida? No i wątpiła też, że sowiarnia jako taka przypadnie Stelli do gustu, która przyzwyczaiła się do spania w pościeli.

Myślała o tym wszystkim, spoglądając na pochrapującego ptaka.

– Wstawaj leniuchu, dzisiaj wielki dzień – zawołała. – Wielki i przerażający.

Stella nie wyglądała na przerażoną, bo tylko przeturlała się na plecy i zerknęła na nią, prosząc o drapanie po brzuszku. Harriet nie potrafiła nie ulec i najbliższe pięć minut spędziła rozpuszczając żądną pieszczot sowę.

W pokoju dziewczynki jak zwykle panował nieporządek, jednak stojący przy sosnowym łóżku kufer podróżny z szufladami mogący pełnić również rolę komody, był spakowany perfekcyjnie. Nic nie wystawało z żadnej przegródki, a ubrania zostały w nim ułożone wręcz nienaturalnie równo. Wszystko to stanowiło zasługę Stworka, który zjawił się wczoraj specjalnie po to, aby pomóc jej z pakowaniem. Trochę się dziwiła, czemu, ale wyjaśnił jej, że chociaż „jest miernotą półkrwi, wielbicielką szlam i mugoli", to jest też dzieckiem, którym się opiekuje i nie dopuści do tego, żeby miała wygniecione szaty pierwszego dnia. Duma zawodowa skrzata domowego w pełnej krasie. Dziewczynce to odpowiadało i grzecznie podziękowała Stworkowi, który tylko burknął coś kąśliwego. Jak zwykle zresztą. Już dawno zdążyła się do tego przyzwyczaić, zresztą nie wkładał w słowa szczególnej złości. No chyba, że w pobliżu był Syriusz… Wtedy Stworek kipiał jadem, że aż miło.

Bagaże miała spakowane, bilet na pociąg przygotowany, więc po porannej toalecie, pozostawało jej tylko wsadzić do klatki Stellę, co zamierzała zrobić tuż przed samym wyjazdem… Podejrzewał, że sowa śmiertelnie się na nią o to obrazi. Dlaczego zatem zrywała się z łóżka o piątej rano, chociaż mogłaby śmiało pospać do dziewiątej? Cóż, powód był prosty. Chciała spędzić ostatnie godziny z Dudleyem, który podobnie jak ona wyjeżdżał tego roku do szkoły z internatem. Rzecz w tym, że on, w przeciwieństwie do niej, miał siłę przebicia i dobrze odnajdował się w grupie. Znowu Harriet… Cóż, podejrzewała, że w ciągu roku będzie BARDZO tęskniła za kuzynem, chociaż usiłowała myśleć pozytywnie…

Przychodziło jej to z pewnym trudem.

Umyta, ubrana i powiedzmy, że uczesana, zeszła na dół, do salonu, a Stella dreptała za nią krok w krok. Sowa okazała się niezwykle ciekawskim stworzeniem i towarzyszyła swej pani przy większości codziennych czynności. Przypominała tym koty pani Figg, staruszki z sąsiedztwa, które nieodstępowany kobiety niemal na krok. Właściwie to Harriet zaczynała już snuć teorię, że sowy to tak naprawdę nic innego, tylko opierzone kiciusie.

– Siemka – przywitał ją Dudley siedzący w pozycji „podwyższonej gotowości" przed telewizorem. Zwykle owa pozycja obejmowała obecność popcornu i coli, jednak tym razem, ze względu na wczesną porę, pojawiło się kakao i owsiane ciasteczka z kawałkami czekolady.

Harriet chciała odpowiedzieć, ale w tym momencie Stella wleciała na stół i porwała w dziób jedno z ciasteczek. Dlatego pierwszym, co Dudley usłyszało od kuzynki, nie było „cześć" tylko „oddawaj, bo jeszcze ci zaszkodzi, głupi ptaku". Setnie go to ubawiło, podobnie jak to, że sowa zaczęła się przeraźliwie wydzierać i dziewczynka musiała pójść do kuchni po puszeczkę kociej karmy, żeby ją uciszyć.

– Nieźle cię wytresowała – zachichotał, wsadzając ciasteczko do ust, po czym nacisnął pilota. Właśnie zaczynał się poranny maraton kreskówek.

– Ani mi nie mów. W szkole to będzie dramat, jak wsadzą ją do sowiarni. Bunt na całego.

Roześmiał się, drapiąc Stellę po łebku. Ptaszysko strategicznie rozsiadło się między nimi, aby móc być głaskanym po równi z obu stron.

– A właśnie, jak wyglądam w swoim szkolnym mundurku? – zapytał, wstając i okręcając się wokół własnej osi jak modelka na wybiegu. Jego mina świadczyła, że oczekuje samych komplementów i superlatyw.

Harriet przekrzywiła głowę. Nawet, gdyby chciała być złośliwa, musiała przyznać, że mundurek, stanowiący ni mniej ni więcej tylko swego rodzaju garnitur, bardzo mu pasuje. Dobrze skrojony maskował nieco oponę na brzuchu, dodawał elegancji, a stalowo-niebieski kolor podkreślał błękit oczu chłopaka.

– Solidne dziewięć na dziesięć – zawyrokowała.

– A czemu nie dziesięć na dziesięć?! – Zawołał oburzony.

– Do tego musiałbyś zrzucić co nieco z brzucha, spaślaku.

– Nie wszyscy mogą jak ty jeść na kilogramy i nie tyć – burknął. – Ale zemsta będzie moja, cycki ci nie urosną! Będziesz dechą. HA!

– I dzięki temu nie zepsuję naszego komediowego wyglądu typu Flip i Flap. A to nasz plan awaryjny, jakby coś bam nie wyszło… Hollywood – mówiąc to, zrobiła szeroki ruch ręką i spojrzała w dal, a chłopak zachichotał.

– A tak w ogóle, to czemu nie masz na sobie swojego mundurka? – zainteresował się po chwili.

– Czarodziejskich szat i tiary? – uniosła brwi. – Miny taksówkarza i ludzi na dworcu byłyby przednie. Wujek Syriusz mówił, że przebieramy się dopiero w pociągu. Z mundurku to mam tylko koszulę, na nią naciągnę szatę, a potem, już zasłonięta zdejmę spodnie i wpakuję do torby.

– A te czarodziejskie szaty to jak wyglądają?

– Jak krzyżówka czarnej marynarki z sukienką.

– Ale ty nie cierpisz sukienek. Zawsze mówiłaś, że nie znosisz jak cię podwiewa od dołu.

– Wiem, dlatego pod spodnie ubrałam getry… Mam nadzieję, że nie będzie mi w nich za ciepło.

– Raczej nie… Podobno popołudniu ma mocno lać. Burza czy coś.

– No to pięknie – westchnęła. – Pierwszy dzień szkoły i od razu ulewa oraz błyskawice w tle. Raczej nie za dobry omen…

Rozmawiali o wszystkim i o niczym, dopóki nie skończyły się kreskówki, a potem poszli do schowka pod schodami, gdzie czytali komiksy Marvela. Harriet na każde urodziny prosiła Syriusza o wszystkie wydania konkretnych serii z danego roku, bo sama mogła kupować je tylko wysyłkowo – nie miała żadnego sklepu z komiksami po drodze ze szkoły – a niestety posiadała jedną skrzynkę pocztową z Dursleyami. Gdyby ciocia dorwała komiksy przed nią… Cóż, byłaby nieziemska awantura. Ale dzięki Syriuszowi i temu, że nigdy nie chciało mu się myśleć nad prezentami, mogli niemal swobodnie śledzić przygody swoich ulubionych X-menów i Spidermana. Zresztą i od taty poniekąd coś dostała, chociaż zwykle w jej urodziny tylko się upijał i wspominał mamę. A dostała pelerynę-niewidkę. Kazał Harriet wziąć ją na wypadek, gdyby w Hogwarcie stało się coś złego. W razie takiej ewentualności, miała ją założyć i uciekać, byle dalej. Oczywiście jednocześnie zastrzegł, że jeżeli będzie używać artefaktu do robienia głupot bądź go zniszczy to oberwie tak, że zapamięta to do końca życia.

Siedzieli w schowku do czasu, aż dobiegły ich dźwięki porannego poruszenia, świadczące o tym, że reszta domowników już wstała. Niedługo potem zjedli wspólne potterowsko-dursleyowe śniadanie, podczas którego jak zwykle panowała niczym niezmącona, dyplomatyczna cisza. Po wszystkim Harriet pozmywała – skoro ciocia gotowała, wypadałoby z potterowskiej strony zrobić chociaż to – a na koniec wyściskała porządnie kuzyna, który już wybywał do nowej szkoły. Oboje niemal się popłakali. W końcu wujek Veron oderwał syna od dziewczynki i wsadził do samochodu. Kiedy odjeżdżał, chłopak machał do niej przez szybę póki wóz nie zniknął za najbliższym zakrętem.

Harriet patrzyła jeszcze za nim przez kilka minut, czując się samotna jak jeszcze nigdy w życiu.

Jakiś czas potem przyszła pora i na jej wyjazd. Tak jak dziewczynka przewidziała, Stella była okropnie obrażona za wsadzenie do klatki, co okazała porządnie dziobiąc ją i demonstracyjnie odwracając się tyłem do drzwiczek. Taksówkarz znów nie wyglądał na szczególnie zadowolonego widząc bagaże i ptaszysko, jednak tata zamknął mu usta z miejsca wręczając banknot pięćdziesięciofuntowy. Jeżeli znów chodzi o samego Jamesa, to nie zaszczycił córki nawet dłuższym spojrzeniem, co rzecz jasna diametralnie zmieniło się na dworcu, gdzie przebywali inni czarodzieje. W końcu nie chciał wyjść na złego ojca przed innymi członkami magicznej społeczności.

Dworzec King's Cross. Rzadko opuszczająca cztery ściany domu, zafascynowana nowymi widokami i dźwiękami, Harriet nawet nie zwróciła uwagi na uścisk ojcowskiej dłoni na ramieniu. Nieustannie rozglądała się wokoło, kręcąc głową niczym podekscytowana sowa… Co nie było do końca dobrym porównaniem, biorąc pod uwagę, że obrażona Stella nadal uparcie siedziała tyłem do drzwiczek i ani drgnęła.

Budynki, staromodne, a zarazem nowoczesne perony, pociągi – pierwszy raz w życiu widziała pociągi – sprzedawcy przekąsek, umundurowani pracownicy dworca… Chłonęła wszystko jak gąbka. Gdyby tylko nie te tłumy w około, to byłoby cudownie. Jedno dobre, że w ogólnym zamieszaniu nikt nie zwracał na nią większej uwagi, chociaż wokół dostrzegała wielu potencjalnych czarodziej – wysyp wózków bagażowych obładowanych kuframi, klatek z rozmaitymi zwierzakami i rodziców z młodzieżą w wieku od jedenastu do siedemnastu lat raczej nie stanowił dziwnego zbiegu okoliczności.

Wedle listu z Hogwartu, który otrzymała dzień po rozpoczęciu wakacji, pociąg do szkoły miał odjechać z peronu dziewięć i trzy czwarte, którego – jak poniekąd oczekiwała – nigdzie nie potrafiła dostrzec. Mrużąc oczy, zastanawiała się, gdzie może znajdować się wejście do magicznego skrawka dworca.

– Barierka pomiędzy peronem dziewięć i dziesięć, tam, gdzie stoi peronowy z przypinką omamiacza – mruknął James, popychając ją do przodu. – Musisz przez nią przejechać.

Dziewczynka wypatrzyła barierkę oraz stojącego przy niej, pulchnego mężczyznę z niewielką, niebieską przypinką przyczepioną do klapy uniformu. Owe przypinki były oznaczeniami czarodziejskich tajniaków zajmujących się podtrzymywaniem i rzucaniem „sezonowych" zaklęć, mających sprawiać, aby mugole nie zwracali uwagi na różne rzeczy. Tutaj na wózki bagażowe przejeżdżające swobodnie przez barierkę i przechodzących przez nią magów. Co prawda, jak powiedział jej kiedyś wujek Lupin, na cały peron dziewięć i trzy czwarte zostało rzucone trwałe zaklęcie rozpraszające, wymagające „renowacji" jedynie raz na trzy lata, ale przy takiej ilości odwiedzających dworzec czarodziei jak pierwszego września, zapewne wszystko wymagało mniejszego lub większego wzmocnienia.

Niezdarnie pchając przed sobą wózek ruszyła na barierkę, po to, aby po chwili na nią naprzeć. Bagaże przeszły bez oporu, ale kiedy przyszedł czas na nią sama lekko się zawahała. Owszem, była czarownicą i kilka razy już odwiedziła Pokątną oraz widziała czary w wykonaniu taty, ale nadal magia stanowiła dla niej coś… Obcego. Poza tym własna percepcja uparcie usiłowała ją przekonać, że wchodzenie na wyglądającą na bardzo solidną barierkę to głupota, pal licho że ta bez problemu przepuściła wcześniej wózek.

– Zamknij oczy i zrób trzy szybkie kroki do przodu – dobiegło ją z tyłu. – A tak na przyszłość, to póki się nie przyzwyczaisz, łatwiej na nią wbiegać.

Odwróciła się w kierunku przyjaznego, kobiecego głosu, który dobiegł ją z tyłu. Jego właścicielką okazała się pulchna kobieta o przemiłej, rumianej twarzy i ogniście rudych włosach. Towarzyszył jej rudy mężczyzna i grupka rudowłosych chłopców, z których prawie wszyscy wlepiali mało subtelne spojrzenia w jej bliznę. Wyjątkiem był najstarszy, ostentacyjnie NIE patrzący na nią, ale za to posyłający karcące spojrzenie braciom.

Wyglądają, jakby ich wszystkich wystawiono na deszcz i zardzewieli" – pomyślała Harriet, ale głośno powiedziała tylko:

– Dziękuje pani…

– Och, witaj Molly. Arturze – zwrócił się James do czarodziei, kiwając im głową.

Korzystając z tego, że tata był zajęty rudowłosymi znajomymi, dziewczynka czym prędzej skorzystała z rady pani Molly i zaciskając powieki, zrobiła trzy szybkie kroki przez barierkę. Miała nadzieję zejść z oczu synom kobiety, którzy patrzyli na nią jak na ruchomą atrakcję turystyczną, czego szczerze nie cierpiała. Niestety rudowłosa rodzinka podążyła za nią, w tym najmłodszy, wytrzeszczający na nią oczy tak bardzo, że istniała obawa, iż zaraz mu wylecą.

– Ty jesteś Harriet, prawda? – zaczął z przejęciem. – Harriet Potter, Dziewczynka, Która Przeżyła?

– Tak. Niestety tak – mruknęła.

– Ron Weasley! – Gwałtownie wyciągnął do niej dłoń, którą nieco niepewnie uścisnęła. – Ja też idę na pierwszy rok do Hogwartu. Może trafimy do tego samego domu, co? Ja mam nadzieje, że trafię do Gryffindoru. Moi rodzice i wszyscy bracia są z Gryffindoru. A jak u ciebie?

Ekscytacja chłopaka niepokoiła ją. Niby nie stykała się z takim zachowanie po raz pierwszy, ale… Cóż, rzadko spotykało ją to ze strony rówieśników, do tego takich, z którymi właśnie miała jechać do szkoły.

Momentalnie zatęskniła za Dudleyem i realiami mugolskiej podstawówki, gdzie stanowiła jedynie szary, nieciekawy element otoczenia. Była niewidzialna.

– No tata i mama byli w Gryffindorze, tak jak i moi przyszywani wujkowie, ale mnie to wszystko jedno, gdzie trafię – oświadczyła, nieco się cofając. – Bylebym tam pasowała.

I byleby nikt mi nie dokuczał ani mnie nie nazywał Dziewczynką, Która Przeżyła" – dodała w myślach.

– Wszystko jedno? – usłyszała niby zaczepny, ale tak naprawdę podszyty lekkim chłodem głos ojca. – Myślałem, że już dawno przekonałem cię, że Gryffindor jest najlepszym z wszystkich domów.

– Nie przesadzaj James, mała ma rację – przerwał mu ze śmiechem rudowłosy mężczyzna, Artur, prawdopodobnie mąż świeżo poznanej pani Molly. – Każdy dom ma swoje zalety i najważniejsze, żebyś się w nim odnalazła.

– Każdy, nawet Slytherin? – zapytał wesoło jeden ze starszych braci Rona, szturchając drugiego, identycznego jak on sam, w bok, na co tamten zachichotał.

– Nawet Slytherin – oświadczyła pani Molly, posyłając synom ostrzegawcze spojrzenie, jednak natychmiast się rozpogodziła, zerkając na nią. – Nie przejmuj się nimi, to zgrywusy. Jestem Molly Weasley, a to mój mąż Artur. Rona już znasz, a te dwa złośliwce to Fred i George…

– Mamo, to ja jestem George – mruknął chłopak, którego przedstawiła jako Fred.

– Oj nie, mój kochany, drugi raz nie dam się na to nabrać – mruknęła, klepiąc go lekko w tył głowy.

– A ten najstarszy to Percy. Percy PREFEKT – powiedział drugi z bliźniaków, wieszając się na ramieniu starszego brata, który spiorunował go spojrzeniem brązowych oczu ukrytych za szkłami okularów w rogowych oprawach.

– Miło mi poznać.

Wesleyowie sprawiali wrażenie sympatycznych, ale robili wokół siebie straszne zamieszanie i nade wszystko było ich zbyt wielu na raz. Harriet nie miała problemów z nieśmiałością, chociaż wielu zdystansowane zachowanie dziewczynki właśnie tak odbierało. Po prostu dłuższą chwilę zajmowało jej określenie z całą pewnością czy kogoś lubi, a w związku z tym i zawarcie przyjaźni. W dodatku, przebywając z kimś na gruncie towarzyskim, zwykle stosowała zasadę „góra dwie osoby na raz"… No chyba, że wszystkich w otoczeniu znała i względnie lubiła. Niestety tutaj znajdowała się wśród obcych, po których nie wiedziała czego się spodziewać, do tego na obcym gruncie. Dlatego też z ulgą powitała komunikat jednego z kolejarzy, poganiających pasażerów, aby czym prędzej wsiedli do pociągu, bo ten zaraz odjeżdża.

Jak się okazało ulga była chwilowa. Pękła niczym bańka mydlana, kiedy dziewczynka dowiedziała się, że musi oddać kufer oraz klatkę ze Stellą do wagonu bagażowego. Jak jej powiedziano, w Hogwarcie skrzaty domowe miały przenieść sowę do sowiarnii, a kufer, po ceremonii przydziału, do odpowiedniego dormitorium. Próbowała oponować, prosząc, żeby pozwolono jej wziąć klatkę, niestety obsługa pociągu była stanowcza.

– Nie martw się kochanie, na domowych skrzatach można polegać – pocieszyła ją pani Molly. – Podobnie jak na obsłudze pociągu. Zaopiekują się twoją sową i niczego jej nie zabraknie.

– Już jest na mnie obrażona za to, że wsadziłam ją do klatki – mruknęła powątpiewająco, patrząc na rozglądającą się wokoło, nieco przestraszona Stellę, która umundurowany mężczyzna niósł do pociągu. – Po wszystkim będzie naprawdę wściekła.

– A to dla niej nowość, że jest w klatce? – zainteresował się jeden z bliźniaków. – Na co dzień śpi w twoim łóżku?

– Tak.

Chłopak otworzył usta, żeby rzucić jakimś komentarzem, ale widząc, że dziewczynka mówi poważnie, zamknął je i zrobił dość głupią minę.

Rozbiegł się donośny gwizdek, oznajmiający ostatnim maruderom, że najwyższy czas już wsiadać. Pani Molly pogoniła synów do pociągu, a Harriet pośpiesznie ruszyła za nimi, nie oglądając się na machającego ojca.

Ku uldze dziewczynki starsi chłopcy zniknęli gdzieś z przodu pociągu, zapewne szukając szkolnych kolegów. Niestety nieustannie wlepiający spojrzenie w jej bliznę Ron został. Czuła, że nieprędko się odczepi w o ile w ogóle. Nie, żeby miała coś przeciwko niemu jako takiemu, ale ta jego dziwna fascynacja w oczach… Naprawdę zaczynała rozumieć, co czują zwierzęta w zoo i nie było to fajne.

Weszła do pierwszego wolnego przedziału, a chłopak – jak przewidziała – zaraz za nią. Kiedy zajęła miejsce na pluszowym siedzisku, oczywiście usiadł naprzeciwko. Przynajmniej o tyle dobrze, że nie zaraz obok.

Usiłując skupić uwagę na czymś innym, niż intensywnie chłonącym jej obecność – czy raczej obecność jej blizny – towarzyszu podróży, rozejrzała się ciekawie wokoło. Sam pociąg, wielki, staromodny parowóz, robił wrażenie, ale wnętrze okazało się dużo ładniejsze. Całe w jasnym drewnie, do tego eleganckie, wygodne kanapy i duże okna. Wszystko to nasuwało dziewczynce na myśl Orient Express, aczkolwiek zdawała sobie sprawę, że słynny, mugolski pociąg był o wiele bardziej luksusowy …

Szkoda, że już nie kursował, chętnie przejechałaby się nim kiedyś… Jak już będzie dorosła. Sama albo z Dudleyem. Zobaczyła te wszystkie kraje i miasta, przez które przejeżdżał, od Paryża po sam Stambuł, zrobiła mnóstwo zdjęć, nagromadziła wspomnień.

Rozległ się przeciągły gwizd i parowóz powoli ruszył. Harriet z ciekawością wyjrzała przez okno, nie chcąc przegapić żadnego ciekawego widoku. Bardzo rzadko bywała poza domem, więc zamierzała zobaczyć ze świata najwięcej, ile się tylko da.

– Denerwujesz się? – zapytał Ron. – Bo ja trochę… Pierwsze dni w szkole są tego, ważne nie? No i trochę boje się tego całego przydziału. Wszyscy bracia są w Gryffindorze, jeżeli trafię do, nie wiem, Hufflepuffu, to się od nich nasłucham.

– Coś jest nie tak z Hufflepuffem?

– Nie, puchoni, znaczy ci z Hufflepuffu są w porządku, ale Fred mówi, że to „miękki dom".

Harriet przypomniała sobie, że kiedyś Syriusz sugerował coś podobnego. Wiedziała, że wujek i tata chcieliby, żeby trafiła do Gryffindoru, ale szczerze niezbyt się tym przejmowała. Wiedziała, że Syriusz przeżyje, do któregokolwiek domu nie trafi, a ojciec… Cóż, on nigdy nie przejmował się jej życzeniami, więc nie widziała powodu, aby przejmować się jego zachciankami, nawet, jeżeli dzięki temu mógłby spojrzeć na nią łaskawszym okiem.

– Wszystko ma plusy i minusy – wzruszyła ramionami. – Jak trafisz do innego domu, będziesz miał czysty start. Bracia nie będą ci patrzeć przez ramię.

Ron rozwarł usta, żeby coś powiedzieć, ale nieoczekiwanie do przedziału wszedł jakiś chłopak.

– Cześć, można? – zapytał. – Wszędzie indziej albo pełno, albo dużo starsi, a nie chcę robić za malucha…

Chociaż chłopiec popatrzył prosto na nią i zauważył jej bliznę, nijak nie zareagował. Znaczy był z mugolskiej rodziny. Momentalnie jej ulżyło.

– Jasne, wchodź – mruknęła, przesuwając swoją podręczną torbę nieco na bok, żeby zrobić nieznajomemu miejsce.

Spojrzała na chłopaka, był lekko piegowaty, podobnie jak Ron, miał ładne, kasztanowe i mocno kędzierzawe włosy oraz nieco przydługie przednie zęby. Robił dość przyjemne wrażenie

– Justyn Finch-Fletchley – przedstawił się z szerokim uśmiechem. – Jestem z niemagicznej rodziny, więc to wszystko dla mnie jest takie… Łał. Piekielnie nie mogę się doczekać, ale też się okropnie boję… A wy?

– No ja jestem z rodziny czarodziejów, ale też się denerwuję – powiedział Ron, wreszcie odrywając spojrzenie od jej blizny. – Wszyscy mi dużo mówili o Hogwarcie, ale sam go nigdy nie widziałem, więc… – Rozłożył ręce.

Justin przeniósł spojrzenie na nią.

– No ja jestem z rodziny czarodziejów, ale mieszkam wśród mugoli i z magią to tak raczej rzadko mam kontakt, chociaż wiem, o co w tym wszystkim chodzi. I też się boję, ale nie tyle samych czarów i takich tam, co normalnie… Że sobie ogólnie nie poradzę, no i że trafię na palantów. W domu przed palantami nawzajem broniliśmy się z moim kuzynem, bo to mój najlepszy kumpel, ale on jest mugolem, więc… No, zostałam sama.

– Ja nie jestem palantem! – zawołał Justin, po to by sekundę później stracić pewność siebie. – Znaczy mam nadzieję…

Ron zachichotał, a Harriet odetchnęła, dziękując w duchu, że Justin trafił do ich przedziału. Dzięki chłopakowi Weasley przestał patrzeć na nią, jakby z księżyca spadła, atmosfera nieco się rozluźniła i wreszcie mogła być zwyczajną Harriet, a nie Dziewczynką, Która Przeżyła. Sympatyczny, piekielnie podekscytowany i gestykulujący jak najęty Finch-Fletchley, nieustannie paplał, nakręcając tym samym Rona, który po chwili nawijał równie żywiołowo jak on. Przysłuchiwanie się ich nie zawsze składnej, ale energicznej rozmowie, sprawiało dziewczynce przyjemność, a jednocześnie nie zakłócało podziwiania widoków za oknem, na czym skupiała większość uwagi. Owszem, od czasu do czasu musiała odpowiedzieć na jakieś pytanie lub sama coś dopowiadała, jednak pejzaże stanowiły priorytet. Nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć na żywo słynnego krajobrazu angielskiej wsi, więc teraz nadrabiała, ciesząc się na widok każdej krowy i konia jak małe dziecko.

Po jakimś czasie na korytarzu pojawił się wózek z jedzeniem. Piekielnie głodna wykupiła sporo zapasów, oczywiście dzieląc się ze swoimi towarzyszami podróży. Ron ucieszył się, że dzięki temu nie musi jeść spakowanych przez mamę kanapek z peklowaną wołowiną, której szczerze nie znosił. Zwykle w takich wypadkach niechciane kanapki zostawały porzucone w śmietnikach, jednak nie tym razem – Harriet z przyjemnością wyręczyła rudzielca w obowiązku skonsumowania lunchu, wprawiając obu chłopaków w zdumienie wilczym apetytem. Justin znowu przeżył atak ekscytacji odkrywając czekoladowe żaby, które po otwarciu pudełka, zaczynały skakać i zachowywać się jak te prawdziwe. W jego orzechowych oczach błyszczała czysta fascynacja, kiedy schwytał usiłujący zbiec mu łakoć. Było to niemal rozczulające.

Właśnie, kiedy kończyli z przekąskami, do ich przedziału wpadła dziewczynka o twarzy otoczonej burzą brązowych włosów. Ładna, aczkolwiek mająca nieco za duże przednie zęby i bardzo przemądrzałą wyraz twarzy. Towarzyszył jej pulchny chłopiec sprawiający wrażenie nieco zagubionego. Wejście nieznajomych wypadło dość dramatycznie, gdyż już jakąś chwilę temu na dworze zaczęło padać. Kiedy drzwi otworzyły się, zasnute ołowianymi chmurami niebo przeszyła pierwsza błyskawica.

– Widzieliście tu gdzieś ropuchę? – zapytała, nawet się nie przedstawiając. – Neville'owi właśnie uciekła ropucha.

– Ma na imię Teodora – dodał po chichu chłopiec, zdający się być nieco stłamszony towarzystwem pewnej siebie koleżanki.

Jeżeli oni się w sobie zakochają i pobiorą, Neville będzie miał przerąbane" – przelotnie pomyślała Harriet, przecząco kręcąc głową i zastanawiając się, czy dziewczyna czasami nie przeprowadzi ropuchorewizji. Sprawiała wrażenie takiej, która potrzebuje dowodów.

Nagle spojrzenie śmiałej poszukiwaczki zaginionej ropuchy padło na bliznę Harriet. Źrenice brązowych oczu rozszerzyły się, usta rozwarły w wyrazie zdumienia, a palec wycelował w pierś Potterówny, która już wiedziała, co nastąpi.

– Wiem, kim jesteś! Ty jesteś Harriet Potter! Czytałam o tobie w podręczniku do historii magii!

Czytała o mnie?" zdumiała się dziewczynka, ale po chwili nadeszło zrozumienie.

Harriet przeciągle jęknęła w duchu. Liczyła, że chociaż ze strony mugolaków będzie miała jako-taki spokój. Niestety nie wzięła pod uwagę podręcznika do historii, w którym najwyraźniej jakiś palant postanowił o niej wspomnieć. I to podręczniku do pierwszej klasy! Przecież Voldemort i cała ta awantura ze śmierciożercami oraz bzikiem na punkcie czystości krwi to dzieje nowożytne! Takie coś powinno pojawić się dopiero w ostatnich latach nauki!

– Tak, niestety się zgadza. To ja – mruknęła, posyłając dziewczynie spojrzenie ciężkie jak tona cegieł.

– A czemu jest o tobie w podręczniku do historii magii – zainteresował się Justyn.

Westchnęła ze złością, przewracając oczami. Powoli zaczynała tracić cierpliwość.

– Kiedyś był sobie taki czarodziej-Hitler, czarnoksiężnik Voldemort, który ubzdurał sobie, że tylko czarodzieje czystej krwi są coś warci, a ci półkrwi i pochodzący z niemagicznych rodzin tak jak i sami niemagiczni to podludzie. Gorszy gatunek. Rozpętał wojnę czarodziei. Z jakichś przyczyn chciał mnie zabić i kiedy miałam coś około dwóch miesięcy zaatakował moją rodzinę. Tata przeżył, bo wypadł z okna, czy coś i Voldemort myślał, że go zabił. Niestety moja mama zginęła, bo kiedy Voldemort miał mnie zabić, zasłoniła mnie sobą. Oddała życie za mnie i wtedy zadziałała jakaś-tam pierwotna magia krwi, i roztoczyła nade mną coś w rodzaju tarczy ochronnej. Dlatego, jak rzucił na mnie zaklęcie uśmiercające na mnie, te się odbiło i przerobiło go na takiego jakby pół-ducha. Potem zniknął, a wojna skończyła. Przez to wszyscy czarodzieje traktują mnie jak jakąś atrakcję turystyczną: nazywają Dziewczynką, Która Przeżyła, męczą zdjęciami i innymi takimi, i nie dają spokoju, tylko dla tego, bo nie umarłam. Albo pokazują sobie mnie palcami, krzycząc moje imię. Jakbym była jakimś dziwadłem albo zwierzakiem, który uciekł z zoo. „O! Patrzcie! Hipopotam w środku Londynu!"

Justyn zrobił wielkie oczy, a nieznajoma dziewczynka się speszyła. Zresztą nie tylko ona, Ron również, a jego uszy mocno poczerwieniały.

– No, ale Voldemort chciał cię zabić, prawda? – wydukała nieznajoma. – To znaczy, że uważał, że w jakiś sposób byłaś dla niego groźna, a on był naprawdę potężnym czarnoksiężnikiem, znaczy musisz być wyjątkowa.

– Czasami mam okropnego pecha, ale poza tym żadnej wyjątkowości u siebie nie zauważyłam – burknęła. – Na szczęście. Albo niestety. Nie wiem. W każdym razie byłoby fajnie, gdyby ludzie się mnie nie czepiali, bo jakiś świr kiedyś zabił mi mamę i chciał zabić mnie, ale mu nie wyszło.

Właścicielka burzy brązowych loków zarumieniła się nieco:

– Ym… No tak, trochę niefajnie to wypadło. – Wyprostowała się i wyciągnęła dłoń do Harriet. – Hermiona Granger. Miło mi cię poznać i przepraszam za nieeleganckie zachowanie.

– Spoko. – Harriet potrząsnęła dłonią Hermiony. – Ja też specjalnie miła nie byłam, ale po prostu strasznie mnie to męczy… A w szkole będzie jeszcze gorzej – dodała krzywiąc się.

– Nevile Longbottom – zza Hermiony nieśmiało wychylił chłopak od ropuchy, również wyciągając do Harriet rękę.

Dziewczynka przywitała się z nim, podobnie jak Ron i Seamus. Zamienili parę słów, przy czym najwięcej mówiła Hermiona, a najmniej Neville, który przed wyjściem jeszcze raz zapytał o swoją ropuchę. To z kolei sprawiło, że Harriet ponownie zaczęła myśleć o Stelli – przestraszonej, samej i zamkniętej w wagonie bagażowym… Do tego piekielnie obrażonej. Miała nadzieję, że sowa da się jakoś przeprosić.

Po odejściu Hermiony i Neville'a Harriet zorientowała się, że na korytarzu panuje dość duży gwar. Ostrożnie wyjrzała z przedziału, aby sprawdzić, co się dzieje i po raz kolejny tego dnia jęknęła w duchu. Uczniowie biegali po wagonie szukając – w przypadku tych starszych – swoich kolegów albo – w przypadku pierwszoklasistów – poznając ich. Przypuszczała, że taki chodzenie i mówienie sobie „cześć", w szczególności wśród pierwszorocznych, to norma, co wcale dziewczynki nie cieszyło. Wiedziała, że prędzej czy później ktoś zajrzy i do nich. Znając jej szczęście ktoś, kto został wychowany przez czarodziejów i zacznie się ekscytować spotkaniem z Dziewczynką, Która Przeżyła. W końcu skoro nawet wśród mugolaków trafiła na czarownicę, która o niej CZYTAŁA, to…

Najwyraźniej czarne myśli Harriet miały moc sprawczą, bo po chwili do przedziału wszedł jasnowłosy chłopak emanujący pewnością siebie równie mocno co Hermiona, przy czym patrzył na nich jakoś tak z góry. Dumnie. Zimne, szare oczy blondyna błysnęły żywym zainteresowaniem, kiedy tylko ją zauważył. Towarzysząca mu para chłopców, krępych i mocno zbudowanych, zaczęła szeptać. Razem zrobili na Harriet wrażenie typowej chuligańskiej trójki – dwójki bezmózgich osiłków i szefa. Jednak nie należała do osób, które ot tak dają się ponieść pierwszemu wrażeniu, dlatego czekała na rozwój sytuacji.

– Proszę, proszę… Potter – mruknął, jednak bez obecnej u innych fascynacji, raczej ze swego rodzaju jadowitym przekąsem. – Ojciec mówił, że będziemy na jednym roku, ale nie spodziewałem się, że trafię na ciebie już w pociągu. To się nazywa pech… Albo szczęście. Chociaż raczej to drugie, biorąc pod uwagę, jakim towarzystwem się otaczasz. Takim samym jak twój tatuś… – mówiąc to spojrzał z widoczną pogardą na Rona, który automatycznie poczerwieniał na twarzy.

– A ty to kto? – zapytał wojowniczo.

– Draco Malfoy. – Chłopak wyprostował się dumnie i spojrzał na nich z wyraźną wyższością. Niestety nie wywołał zamierzonego efektu, bo Ron i Justyn parsknęli śmiechem. Nie wykalkulowanym, ironicznym i podłym, jakiego można by w takiej sytuacji oczekiwać, tylko takim wynikającym ze szczerego rozbawienia czy też zaskoczenia.

Najwyraźniej „Draco" nie należało do szczególnie popularnych imion zarówno wśród czarodziei jak i mugoli.

Młody Malfoy zacisnął usta w cienką linię i spiorunował Rona spojrzeniem, całkowicie ignorując przy tym Justyna.

– Tak cię to bawi? – wysyczał. – Ciekawe jak ty masz na imię… Chociaż TY wcale nie musisz się przedstawiać, prawda? Rude włosy, stara torba, używane, mugolskie ciuchy, za duże do tego, bo pewnie po starszym bracie. MUSISZ być KOLEJNYM Weasleyem, następnym z bandy klepiących biedę obdartusów i dziwaków przynoszących wstyd wszystkim PRAWDZIWYM czarodziejom.

Uśmiech spadł z twarzy Rona, a jego policzki poróżowiały. Wydawał się po równi wściekły jak i zawstydzony. Otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, jednak najwyraźniej żadna riposta nie przyszła mu na myśl.

Harriet obrzuciła Draco lodowatym spojrzeniem. Najwyraźniej wujkowie nie mylili się, co do tych całych Malfoyów. Co prawda ledwo poznała Rona, do którego miała dość ambiwalentny stosunek, no i naprawdę wolałaby się nie wplątywać w jakiekolwiek utarczki, jednak jasnowłosy paniczyk powiedział o dwa słowa za dużo. Poza tym szczerze nie znosiła takich ludzi – osób oceniających innych na podstawie tego, na co ci nie mieli najmniejszego wpływu. Pochodzenia, wyglądu, predyspozycji fizycznych, posiadania talentu magicznego bądź jego braku. Od najmłodszych lat była porównywana do matki i do ojca, zwykle w negatywnym kontekście, więc rozumiała jak to boli. Inna rzecz, że w ogóle nie lubiła takich porównań. Za każdym razem miała wrażenie, że ludzie widzą w niej któregoś z jej rodziców albo coś pośredniego między nimi, a nie ją samą.

– Super, nabijasz się z kogoś, bo jego rodzina nie ma pieniędzy. Sorry, ale to nie było jego wyborem. Za to bycie okropnym dupkiem wyborem jest… Chodziłeś na jakieś kursy czy to naturalny talent? – zapytała spokojnie, niemal zdawkowo. Lata pomiędzy mówiącymi przykre rzeczy krewnymi nauczyły ją, że ostatnią dobrą rzeczą, którą można w takich sytuacjach zrobić, to dać się sprowokować.

Draco zamrugał i spojrzał na nią uśmiechając się wzgardliwie.

– Masz szansę wziąć stronę elity, Dziewczynko, Która Przeżyła. Tych posiadających prawdziwą moc. Nie mów, że chcesz trzymać stronę wielbicieli szlam, mugoli i innego robactwa jak twój ojciec?

Robactwa… Nie powinien tak nazywać mugoli, oj nie.

Justyn aż się wyprostował, widząc wyraz jej twarzy, a Draco zamrugał nieco tracąc na pewności siebie. Sama, gdyby mogła się w tym momencie zobaczyć, uznałaby, że zrobiła minę godną seryjnego zabójcy.

– Moja matka pochodziła z mugolskiej rodziny, a mój kuzyn i jednocześnie NAJLEPSZY przyjaciel jest mugolem – oświadczyła głosem tak zimnym, że mógłby zamrozić jezioro.

– Tak, twoja mama była szlamą i jak skończyła? – mruknął Malfoy, jednak w jego słowach brakło odpowiedniej dozy jadu, aby odniosły pożądany efekt. Poza tym Harriet już się tyle nasłuchała od cioci o śmierci matki, że akurat ten przytyk nie robił na niej najmniejszego wrażenia. Podobnie jak na sugestie, że mama zginęła z jej winy, którymi kilkukrotnie raczył ją ojciec.

– Najpierw wyśmiewasz Rona, bo jego rodzina nie ma kasy, a teraz wytykasz szkolnej koleżance, którą pierwszy raz widzisz na oczy, że jej mama została zamordowana? – zapytała unosząc brwi. – Gratulacje, właśnie zdobyłeś order dupka roku i spadłeś na taki poziom, że zaraz zaczniesz kopać. A teraz proszę wyjdź, bo twoje towarzystwo nam uwłacza – wyprosiła go, cytując zasłyszany w telewizji tekst.

– Chyba nie pozwolisz jej tak się odzywać – szepnął jeden z osiłków, na co Malfoy zacisnął usta.

– A co, zmusisz mnie? – zakpił, wyciągając różdżkę i celując nią w dziewczynę.

Nie wiele myśląc Harriet poderwała się z siedzenia i szybkim ruchem wyrwała mu magiczną pałeczkę z dłoni, na co niemal podskoczył w miejscu.

– Tak, zmuszę – oświadczyła, po czym wyrzuciła różdżkę na korytarz.

– To miało być zabawne? – zasyczał.

– Skuteczne. Zabawne byłoby, gdybym wyrzuciła ją przez okno.

Chłopak otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko odwrócił się na pięcie i wściekły wyszedł z przedziału. Krok za mi ruszyli jego przyboczni.

Harriet odetchnęła. Już dawno nauczyła się pilnować, żeby szkolne łobuzy nie wchodziły jej na głowę. Czasem nawet brała udział w bójkach, zwykle broniąc Dudleya, tak jak i on bił się w jej obronie. Całkiem często, dzięki diabelskiej zawziętości i nieustępliwości, wygrywała, ale jako osoba spokojna i rozsądna wolała rozwiązywać rzeczy pokojowo. Dlatego nauczyła się śmiać z siebie i obracać zaczepki w żart. Unikać konfliktów… Ale nie za wszelką cenę. Czasami po prostu nie dało się inaczej, tylko trzeba było tupnąć nogą, tak jak teraz. Jednak naprawdę nie chciała awantury pierwszego dnia nowej szkoły i to jeszcze przed przyjazdem do Hogwartu.

– To było ekstra – mruknął z podziwem Ron.

– No… – zgodził się Justyn. – Ta twoja mina, kiedy powiedział to o robactwie… aż mnie zmroziło. Ale tak w ogóle to o co mu chodziło? I kim są szlamy?

Wymieniła spojrzenia z Ronem, po czym, ciężko wzdychając, wytłumaczyła nowemu koledze, do czego pił Malfoy. Że nadal są czarodzieje uważający mugoli i czarodziei pochodzących z mugolskich rodzin za gorszych. Za nieczystych, szlamowaty, za robactwo. Justyn nie wyglądał na zachwyconego tym faktem, zresztą nic dziwnego. Ron pocieszył go, że obecnie podobny stosunek do społeczeństwa ma tylko niewielu czarodziejów, głównie tych z naprawdę starych, czystokrwistych rodów, którzy nie nadążają za współczesnym światem.

Jakiś czas potem do przedziału zajrzał starszy chłopak, informując ich, że niedługo będą na miejscu i mają założyć szkolne szaty.

Harriet otworzyła podręczną torbę, w której trzymała szkolny uniform i przyjrzała mu się krytycznie. Góra od marynarki, dół od sukienki… Naprawdę nie rozumiała, czemu miało służyć chodzenie w takim dziwactwie. Pokazać chłopakom jak to jest czuć przeciąg między nogami? No i ta tiara… Wielki, materiałowy stożek z szerokim rondem. Pozostawało jej dziękować, że szkolne nakrycia głowy obowiązywały tylko podczas oficjalnych uroczystości. Chociaż, kiedy dziewczynka zerknęła przez okno, doszła do wniosku, że tego dnia kapelusz może się przydać – na zewnątrz tak lało, że każda osłona od deszczu była na wagę złota. Jednak nie zmieniało to faktu, że w szkolnych ciuchach czuła się idiotycznie.

Dobrze, że Dudley mnie nie widzi, miałby ubaw po pachy" – pomyślała, przeglądając się w okiennej szybie. – „I dobrze, że aby ubrać się w to dziadostwo, wystarczy przeciągnąć je przez głowę. Gdyby trzeba był się rozbierać i tak dalej, kolejka do ubikacji nie miałaby końca."

Pociąg zatrzymał się z piskiem kół, rozbrzmiał przeciągły syk i drzwi stanęły otworem. Odziani w czarne szaty młodzi czarodzieje wylali na peron niczym rzeka, garbiąc się pod siłą lejącego deszczu. Niebo przeszyła błyskawica, zupełnie jakby pogoda chciała dodać sytuacji dramatyzmu.

Harriet nie dość, że niemal natychmiast zgubiła w tłumie nowych znajomych, to jeszcze z miejsca przemokła do suchej nitki. W dodatku deszcz był naprawdę lodowaty, a dmący wiatr wszystko pogarszał.

– Pirwszoroczni do mnie! – zawołał nagle Hagrid, który jakby znikąd wyłonił się pośród uczniów, co przy jego gabarytach stanowiło niemały wyczyn. Trzymając w wysoko uniesionej ręce latarnię, wyglądał niczym dziwna karykatura Statui Wolności. – Pirwszoroczni tutaj! No, śmiało!

Dziewczynka zerknęła na starsze roczniki, które ruszyły z wolna ku krytym wozom zaprzężonym w skrzydlate, koniopodobne stworzenia… Testrale. Przez chwilę zastanowiła się, czy to stąd ojciec wykradł jednego ze stworów do rytuału, jednak przelotna myśl szybko ustąpiła zazdrości. Sama też chciałaby siedzieć w suchym wodzie, a nie moknąć i marznąć wśród pierwszorocznych. Mimo to, posłusznie ruszyła w stronę wielkoluda.

– Harriet! No chodź tu do mnie – zawołał Hagrid, jak tylko ją zauważył.

Człapiąc ku mężczyźnie, dziewczynka zaczęła się zastanawiać, czy ów nie posiada jakichś nadnaturalnych zdolności. W końcu przez burzę było ciemno jak w nocy, a wbici w szaty i tiary uczniowie musieli wyglądać niemal identycznie, szczególnie dla kogoś patrzącego na nich z góry. Tymczasem on rozpoznał ją niemal od razu spośród tłumu innych dzieciaków.

– Cześć… – mruknęła, usiłując nie dzwonić zębami. Niezbyt jej to wychodziło.

– No cześć. Cholibka, paskudna pogoda co nie? – zaśmiał się i tak ją klepnął w plecy, że niemal upadła. Spoglądając na tłum nowych uczniów, nawet tego nie zauważył. – No pierwszoroczni słuchać mnie! Zaraz idziemy nad Jezioro Hogwartu. Tam wsiądziecie do łódek i jezioro przepłyniecie… To taka tradycja dla pierwszaków. Iść za mną i się nie rozbiegać, bo podczas tej burzy znaleźć kogoś… Cholibka, to będzie niemały problem! No to szorujemy.

Nadążenie za krokami Hagrida powinno być niemałym wyzwaniem, jednak deszcz i ziąb stanowiły dodatkową motywację dla trzęsących się jak liście na wietrze uczniów. Szczególnie dla chudej jak patyk Harriet, która nie miała na sobie nawet grama mogącego grzać tłuszczyku. Dlatego widok rozległej, obsydianowej tafli wody i rzędu łódek powitała z prawdziwą ulgą… Która minęła jak tylko do jednej z nich wsiadła i wypłynęła na wzburzone jezioro.

Wystraszona, w kolebiącej się na wszystkie stronie, pływającej łupinie rozpaczliwie usiłowała myśleć pozytywnie. Na pewno jednym z pozytywów było to, że łódki płynęły same i nie musieli nimi sterować, bo wtedy na pewno wszyscy by potonęli. Niby wujek Lupin powiedział jej, że w jeziorze żyje wielka kałamarnica pełniąca rolę szkolnej maskotki i ratownika, ale nawet ona miała ograniczoną ilość macek. Drugi stanowiło to, że trafiła do łódki z Hagridem. Przy gajowym czuła się nieco spokojniejsza… do tego ukradkiem okryła się skrajem jego płaszcza ze zwierzęcych skórek, cudownie nieprzemakalnym i dającym odpór smagającemu wiatrowi. Mimo to nadal potwornie marzła, dlatego też z utęsknieniem wlepiała spojrzenie w nieznośnie powoli zbliżającą się sylwetkę wielkiego zamczyska. Ciepłe światło wypełniające jego wysokie okna było więcej niż zachęcające.

Kiedy w końcu dobili do brzegu, z radością wyskoczyła z łódki, chociaż oznaczało to pozbycie się osłony hagridowego płaszcza i pognała ku wielkiej, strzeżonej przez posągi skrzydlatych dzików bramie, wyprzedzając mężczyznę. Zresztą nie ona jedna. Wszyscy pierwszoroczniacy, jeden po drugim popędzili do wejścia, chcąc wreszcie znaleźć się gdzieś, gdzie jest ciepło, sucho i nie wieje. Niestety dwuskrzydłowe, mierzące co najmniej pięć metrów wrota rozwarły się dopiero, gdy przybył Hagrid i w nie zapukał.

Harriet, podobnie jak reszta uczniów, pospiesznie wkroczyła do głównego hallu zamczyska. Zwykle kamiennych murów nie kojarzy się z ciepłem, raczej zimnymi i wilgotnymi lochami, jednak tu różnica między tym co na dworze, a wewnątrz była więcej niż odczuwalna. Wokół niosły westchnienia ulgi… i plusk wody, kiedy co poniektórzy wykręcali swoje przemoczone szaty.

Harriet, usiłując ignorować już nie tak bardzo uciążliwe zimno, rozglądała się z ciekawością wokoło. Zbudowane z kamiennych bloków ściany okrywały liczne gobeliny i ruchome obrazy, a uwiecznione na nich postaci mrugały, uśmiechały się, a czasem nawet machały do zebranych. Z łukowatego sklepienia zwieszał się ogromny żyrandol, w którym tkwiły dziesiątki, o ile nie setki roztaczających ciepły blask świec. Takich prawdziwych, żółtych z wosku, nie parafinowych. Parokrotnie widziała takie w mugolskich sklepach, były dość drogie. Ciekawiło ją, gdzie zarząd szkoły je kupuje. U mugoli, czy może czarodzieje prowadzą własne pasieki i produkują świece sami…?

Ventus calidus!

Nieoczekiwany podmuch bardzo ciepłego powietrza uderzył w uczniów, rozkosznie rozgrzewając ciało Harriet i jednocześnie niemal zupełnie osuszając ubranie. Źródłem owego podmuchu, czy raczej zaklęcia, jakie go wywołało, okazała się starsza, strzelista czarownica o surowej twarzy i upiętych w zwarty kok, szpakowatych włosach. Przesuwała po zebranych uważnym, badawczym spojrzeniem, a ci powoli sami z siebie milkli i skupiali na niej uwagę. Kiedy w końcu w hallu zapadła niemal absolutna cisza, kobieta nieznacznie się uśmiechnęła.

– Dzień dobry państwu – czysty, dźwięczny głos czarownicy przybrał niezwykle rzeczowy, niemal rozkazujący ton, wystarczający, aby co po niektórzy stanęli na baczność. – Zaraz odbędzie się ceremonia przydziału. Proszę za mną. Rzędem, bez ociągania się i wygłupów. Ostrożnie na schodach, są dość strome.

Ruszyli za profesorką – bo jak przypuszczała Harriet, kobieta musiała być jednym z nauczycieli – pierw hollem, potem wąskimi, spiralnie skręconymi schodami aż na piętro, gdzie stanęli u szeroko rozwartych wrót ogromnego, wypełnionego stołami pomieszczenia. Przy czterech z nich ułożonych do siebie równolegle siedzieli uczniowie starszych roczników, przyglądając się im z zainteresowaniem. Przy kolejnym, umieszczonym na tyłach Sali, na przypominającym niewielką scenę podwyższeniu zasiadali dorośli, zapewne nauczyciele. Środkowe miejsce przy profesorskim stole zajmował wysoki starzec o długiej, śnieżnobiałej brodzie i takich samych włosach. Spośród pozostałych wyróżniały go nie tylko wiek i aparycja, ale również ubiór – w brokatowej szacie mienił się niczym dyskotekowa kula.

Harriet słyszała, że dyrektor szkoły, Dumbledore, jest dość ekscentryczny… Zatem chyba właśnie na niego patrzyła.

Przewodząca im wiedźma, zatrzymała pierwszorocznych przy wejściu, gdzie zbili się w niemałą gromadę. Wielogłową, czarną masę kręcących się dookoła głów, szeptów i ekscytacji… Oraz w jednym przypadku nieprzyjemnego skrępowania.

Jak każda osoba źle czująca się w tłumie, Harriet zaczęła szukać jakiejś odskoczni, dzięki której mogłaby chociaż psychicznie odciąć się od otaczających ją ludzi. Nagle jej spojrzenie padło na obserwującego całe to zgromadzenie kota… Czy raczej kotkę. Burą, dużą, ale okropnie chudą o przenikliwych, bursztynowych oczach. Zwierzak patrzył na pierwszaków ze swego rodzaju pełnym wyższości dystansem, a zarazem ostrożnym zainteresowaniem. Można powiedzieć, że nawet lekką podejrzliwością. Jednak nie zraziło to dziewczynki, która na podstawie dotychczasowych doświadczeń, mogła śmiało powiedzieć, że woli zwierzęta od ludzi. Poza tym lśniąca w bursztynowych ślepiach inteligencja zaintrygowała ją.

– Chodź tu kotku, kici, kici… – zawołała, nieco zbliżając się do zwierzaka, na co ten tylko zjeżył sierść. Widząc to zatrzymała się i kucnęła, nie chcąc straszyć kotki, po czym jeszcze raz spróbowała. – Ni chodź, kici, kici… Ja się chcę tylko zaprzyjaźnić. Chodź, daj się pogłaskać, nic ci nie…

Nagle obok kota wyrósł uzbrojony w miotłę, starszy mężczyzna o wyrazie twarzy niezadowolonej hieny. Wysoki i łykowaty zdawał się składać z samych ścięgien. Właściwie to mógłby uchodzić za definicję słowa „czerstwy" użytego w stosunku do człowieka. Obrazu dopełniało czyste, ale okropnie stare i wymięte ubranie, dwudniowy zarost oraz spore zakola otoczone przez szpakowate włosy sprawiające wrażenie nieco sfilcowanych. Generalnie osobnik wyglądał jak ziszczenie wszystkich stereotypów o wrednym woźnym, miał nawet gumofilce na nogach… Czy raczej wyglądałby, gdyby nie oczy. Jasnoszare, jakby wyblakłe o niewyraźnie zarysowanych tęczówkach. Kryło się w nich coś… Innego. Nie potrafiła tego nazwać.

– Pani Norris nie spoufala się z uczniami – oświadczył chłodno, obrzucając ją podejrzliwym spojrzeniem do złudzenia przypominającym to kota.

Kotka miauknęła i wskoczyła na mężczyznę, zapewne swojego pana, z gracją siadając mu na ramieniu.

– Szkoda, lubię koty – mruknęła, nie wiedząc, co innego mogłaby powiedzieć. – A Pani Norris wygląda na bardzo mądrą.

– I jest mądra. Oj jest… – mężczyzna posłał jej nieprzyjemny uśmiech, po czym, przepychając się między uczniami, ruszył w stronę wejścia do Wielkiej Sali.

Harriet zamrugała, rejestrując, że podczas gdy zajmowała się kotem, przed stołem nauczycielskim ustawiono wysoki, chociaż zarazem dobijająco zwyczajny stołek. Jedna z nauczycielek, pulchna kobieta o siwych, kędzierzawych włosach, niosła w jego kierunku spoczywająca na pluszowej poduszce starą, wymiętą czarodziejską tiarę. Po chwili umieściła kapelusz ze swoistą czcią na stołku. Wtedy stało się coś dziwnego. Jedno z rozdarć tiary rozwarło się na kształt ust, a ta zaśpiewała. Śpiewała o sobie i domach Hogwartu, cechach, które każdy z nich faworyzował.

Występ nieco dziwny, chociaż raczej przewidywalny. Dziewczynka musiała jednak przyznać, że Tiara Przydziału, jak na stary, czarodziejski kapelusz, ma całkiem ładny głos i dobre wyczucie rytmu… A na pewno lepsze niż jej własne, co dało się odczuć na lekcjach muzyki. Śpiewała okropnie i chociaż uwielbiała grę na pianinie, ledwie dawała sobie radę z poprawnym wykonywaniem prostszych utworów. Za to w grze innych potrafiła wychwycić najmniejszy nawet fałsz.

– Ceremonia przydziału rozpoczyna się! – oświadczyła nauczycielka, która przyprowadziła ich do Sali, po czym rozwinęła trzymany w dłoniach, spory zwój. – Każdy uczeń, którego nazwisko wyczytam ma założyć Tiarę Przydziału, a ta określi, do którego domu ów trafi…

Czarownica zaczęła wyczytywać nazwiska uczniów w kolejności alfabetycznej. Każdy wywołany, tak jak mówiła, nakładał tiarę przydziału na głowę, siadał na stołku, ta po kilku minutach wykrzykiwała nazwę domu, a uczeń siadał przy jednym z czterech stołów.

Harriet pobieżnie przyjrzała się godłom domów wiszących nad stołem nauczycielskim. Srebrnemu wężowi na srebrno-zielonym tle Slytherinu, borsukowi na żółto-czarnym, Hufflepuffu, Lwu na karmazynowo-złotym Gryffindoru i orłowi na brązowo-niebieskim Ravenclawu. Jeżeli chodzi o estetykę wybrałaby Slytherin, ale jeżeli chodzi o cechy preferowane przez dom… Slytherin to ambicja i przebiegłość, a chociaż przebiegłością czasem wykazywała się z życiowej konieczności, to ambicji nie przejawiała za grosz. Od świata i innych chciała tylko świętego spokoju. Tego, aby pozwolono jej żyć po swojemu. Jak to mówią? „Żyj i daj żyć innym", czyż nie tak? Hufflepuff… Cóż, nie miała nic przeciwko preferowanej przez dom pracowitości, problem stanowiła jednak wierność. Nie wyobrażała sobie dochowywać wierności ot tak. Wierność to coś, na co trzeba sobie zasłużyć. Coś co powinno być wzajemne. Natomiast, co do sprawiedliwości i uczciwości… cóż, starała się być sprawiedliwa i uczciwa, jednak wiedziała, że świat taki nie jest. Szczególny kłopot stanowiła uczciwość, niejednokrotnie zakrawająca na luksus, tym bardziej, że każdy ma swoje małe, brudne sekrety, prawda? Odwaga Gryffindoru… Odwagą wykazywała się tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała albo kiedy ktoś naprawdę nadepnął jej na odcisk, tak jak Draco Malfoy w pociągu… Ewentualnie, kiedy atakowano Dudleya. W przeciwnym razie wolała ominąć problem okrężną drogą, negocjacjami, obróceniem wszystkiego w żart lub zignorowaniem go. Znowu Ravenclaw… Dom żądnych wiedzy. Cóż, interesowało ją jak działa wiele rzeczy, lubiła znać przyczyny i potencjalne skutki wszystkiego oraz całkiem dobrze przewidywała ludzkie zachowania i ich efekty. Jednak brakowało jej inteligencji. Nie oszukiwała się w tym względzie. Owszem, nie była głupia, nawet mogła określić siebie jako jedną z tych nieco powyżej przeciętnej, ale na pewno nie należała do elity.

Uśmiechnęła się pod nosem. Gdyby Tiara zamilkła na dłuższa chwilę, tylko po to, aby powiedzieć „pojęcia nie mam"… Cóż, byłoby to niezłym podsumowaniem jej życia. Jakoś nigdy nigdzie nie pasowała. Nie do końca.

Oderwała spojrzenie od godeł, kierując je na stojącego pod jedną ze scian woźnego i jego kotkę. Od najwcześniejszych lat życia, więziona przez ojca w domu, spędzała całe godziny w oknie, przyglądając się ludziom. Podglądając co robili, jak się zachowywali i co ukrywali. Poznając ich charaktery, upodobania, słabości i mocne strony, a nade wszystko drobne sekrety oraz to, jak usiłowali je utrzymać w tajemnicy. Tata mówił, że ciocia Petunia jest wścibską plotkarą, jednak wścibstwo cioci było niczym przy jej własnym, o tyle większym, że miała nieprawdopodobny wprost zmysł obserwacji. Nauczyła się wychwytywać te drobne oznaki, świadczące o tym, że osoba, na którą patrzy, jest kimś więcej niż się wydaje. Czasem nie potrafiła ich nazwać, określić, lecz zawsze je wyczuwała. Znowu ten mężczyzna, ten starzec… Przygarbiony, zgryźliwy o spojrzeniu zdającym się przeszywać świat na wylot i niezwyklej stanowczości w drobnych gestach… On na pewno był kimś więcej niż obmierzłym staruchem z miotłą.

– Finch-Fletchley Justyn – nazwisko zwróciło uwagę Harriet.

Obserwowała, jak kolega z pociągu zakłada czarodziejski kapelusz na głowę, a ten po chwili wykrzykuje „Hufflepuff". Niedługo potem przyszła kolej na następnego – niestety – znajomego, mianowicie Draco Malfoy'a, który trafił do Slytherinu. Wtedy właśnie po raz pierwszy Harriet wpadło do głowy, że lepiej byłoby, gdyby nie wylądowała w Slytherinie. Nie dlatego, że dom jako taki jej nie odpowiadał, czy dlatego, że tata i wujek Syriusz psioczyli na ślizgonów, znaczy członków Slytherinu, a dlatego, że wolała nie zaczynać szkoły skłócona z kimś ze swojej klasy. Uważała, że już ma wystarczająco trudne i pełne konfliktów życie, żeby jeszcze w to wszystko brnąć w szkole. Ciocia jej nie cierpiała, bo była córką jej siostry, wujek Veron, bo była czarownicą, a tata, bo w ogóle się urodziła, przez co zginęła jego żona. Zatruwający egzystencję kolega ze szkolnego domu… Cóż, naprawdę wolała sobie tego oszczędzić.

– Harriet Potter!

Tak jak się spodziewała, ledwo rozbrzmiało jej nazwisko, Wielką Salę przeszła fala szeptów i pomruków. Wszyscy wbili w Dziewczynkę, Która Przeżyła badawcze spojrzenia, co bynajmniej nie było miłe. Jak zwykle w takich chwilach, odruchowo wyprostowała się, przywołując na usta sztuczny uśmiech i utkwiła spojrzenie w martwym punkcie, rozpaczliwie usiłując nikomu nie patrzyć prosto w oczy. Zwykle ta postawa wystarczała, aby ludzie w miarę szybko się odczepili. Aby wielki, wielogłowy potwór o tysiącu rąk i twarzy okrążył ją, i poszedł sobie dalej… Szukać kolejnej ofiary.

Z bijącym niczym młot sercem, palona setkami spojrzeń ruszyła w stronę stołka i założyła magiczny kapelusz…

Tiara Przydziału opadła Harriet na oczy, skutecznie przesłaniając widok, co ta przyjęła z niejaką ulgą, chociaż nadal czuła na sobie wzrok otaczających ją ludzi. Po chwili w umyśle dziewczynki rozbrzmiał głos… Który właściwie w ogóle nie był głosem, raczej pozbawioną efektu dźwiękowego ścieżką myśli. Myśli, które dopatrzyły się w niej ambicji i przebiegłości, myśli które rozważały Slytherin.

Przestraszona perspektywą wylądowania w jednym domu z Malfoyem zaprotestowała, jednocześnie przywołując wszystkie wątpliwości, które odczuwała przyglądając się herbom domów. Wtedy właśnie Tiara się „wzdrygnęła". Głos ponownie rozbrzmiał w jej głowie serią słów pozbawionych dźwięków.

Dysonans… Tkwi w tobie jakiś dysonans. Ach, wyczuwam go. Pasożyt, cecha nabyta, ale nie przynależąca. Fałszywy dźwięk. Muszę dotrzeć do rdzenia, do tego, co wewnątrz. Tak… Widzę. Takie proste, takie oczywiste. Dziewczynka na rozdrożu, wszystkiemu zaprzeczająca, wszystkiemu się skłaniająca. Ta która idzie na przełaj, gdzie ją własna myśl prowadzi. Duch własnej ziemi, szczery wobec siebie i sobie wierny."

– Hufflepuff – rozbrzmiało zarówno w uszach jak i głowie Harriet. Nie miała pojęcia, czy to ze względu na to, że nosiła kapelusz, ale wydało jej się, że głos Tiary Przydziału był głośniejszy i bardziej pewny niż w przypadku innych.

Zdjęła tiarę i niepewnie ruszyła w ku odpowiedniemu stołowi, gdzie witały ją donośne owacje i oklaski. Najwyraźniej puchoni cieszyli się, mogąc powitać w swym gronie słynną Dziewczynkę, Która Przeżyła. Ona sama nie była zbytnio uradowana. Znowu stanowiła centrum zainteresowania, na co nie miała najmniejszej ochoty. No i ta cała Tiara Przydziału. Dziwna pewność kapelusza, kiedy krzyczał „Hufflepuff!" nieco ją niepokoiła… Jednak nie tak, jak ta cała gadka o pasożycie. O co mogło chodzić? Może rytuał, który odprawił na niej tata coś namieszał? Cóż, całkiem możliwe, chociaż po wszystkim nie czuła się, jakby coś do niej wlazło. Co prawda, jakiś czas towarzyszyło jej wrażenie ohydy, ale to w końcu ustąpiło, nie zostawiając po sobie nawet śladu. Owszem, dostrzegała pewną zmianę. Zapachy i smaki stały się jakby wyraźniejsze, a sen regenerował bardziej niż zwykle, ale to wszystko. Sposób w jaki patrzyła na świat, w jaki myślała pozostał ten sam…

No, może poza tym, że powoli zaczynała uważać swojego ojca za potwora.

Rozejrzała się wśród siedzących przy stole osób. Miejsca koło Justyna były już zajęte przez szatyna o czekoladowych oczach i jasnowłosą dziewczynkę w warkoczykach, dlatego też, bez większego zastanawiania, usiadła na pierwszym wolnym krześle na rogu stołu. Dzięki temu miała tylko jednego sąsiada – jakieś dwa, może trzy lata starszego chłopaka o szarych oczach i ciemnych włosach – a po skończeniu uczy powitalnej, mogła swobodnie wstać i wyjść bez przeciskania się między innymi.

– Witamy w Hufflepuffie – odezwał się chłopak, opromieniając ją uśmiechem niemalże zbyt równych zębów. – Cedrik Diggory.

– Harriet – mruknęła, posyłając mu słaby uśmiech i ściskając dłoń.

Chłopak spojrzał na nią z żywym zainteresowaniem, jednak nic nie powiedział, a i ona nie miała najmniejszego zamiaru go zagadywać. Zamiast tego, rozejrzała się uważniej po Wielkiej Sali, podziwiając cudowne sklepienie, idealnie odwzorowujące wygląd nieba na zewnątrz – obecnie zasnutego ołowianymi chmurami i raz po raz przeszywanego błyskawicami – oraz wielką ławicę lewitujących tuż pod nim świec, ozłacających ściany ciepłym blaskiem. Wszystko tak jak opisał jej wujek Lupin. Co prawda to Syriusz częściej opowiadał o Hogwarcie, jednak on skupiał się na bardziej dynamicznych sprawach, na przykład na słynnej wierzbie bijącej, hodowanych przez Hagrida hipogryfach i psotach, jakie wspólnie wywijał z resztą Huncwotów, znaczy ich paczki… Starannie omijając przy tym temat „Parszywca", jak nazywał Petera Pettigrewa, który swego czasu przeszedł na stronę Voldemorta i zdradził jej rodziców. Wujek Lupin miał nieco bardziej merytoryczny sposób opowiadania. Opisywał, co jak wygląda, napomykał to i owo o nauczycielach, udzielał wskazówek. No i w przeciwieństwie do Syriusza odpowiadał na pytania, nie gubiąc wątku, jak tylko tonął we wspomnieniach. Znowu rozmawiając ze Syriuszem, miała wrażenie, że mężczyzna wciąż tkwi w szkole i nie może się doczekać, kiedy córka przyjaciela dołączy do niego na szkolnych korytarzach.

– Ciekawe , jak to jest, że na nas nie kapie… – mruknęła do siebie, obserwując lewitujące świece.

– Słucham? – nieoczekiwanie zapytał Cedrik, nieco wybijając ją z rytmu.

– E… Ja się tylko zastanawiałam, czemu wosk na nas nie kapie, chociaż świece się powoli wypalają.

Chłopak zamrugał i zadarł głowę, również przyglądając się świecom.

– Wiesz, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem? – mruknął. – Na początku ciekawiło mnie, jakim sposobem unoszą się w powietrzu, pewnie tak jak wszystkich, ale wosk… Jakoś nie zwróciłem uwagi. Trzeba będzie spytać profesora Flitwicka.

– To nauczyciel zaklęć, tak?

– Zgadza się, tam siedzi – wskazał na stół nauczycielski, na maleńkiego człowieczka, którego głowa ledwie wystawała nad blat, aczkolwiek ów zdawał sobie z tego nic nie robić. Uśmiechnięty spoglądał zza okrągłych okularów na ceremonię przydziału z miną dziecka, które właśnie zjadło smacznego cukierka.

Przesunęła pobieżnie spojrzeniem po twarzach profesorów. Wujkowie sporo o nich opowiadali, ale nie rozwodzili się nad tym kto jak wygląda. No może poza jednym wypadkiem – profesorem eliksirów, Severusem Snape'em.

Otóż w Hogwarcie uczył kolega z roku wujków i ojca, jednak po tym jak tata i Syriusz, w szczególności Syriusz, wypowiadali się na jego temat, szybko doszła do wniosku, że słowo „koledzy" stanowiło w ich przypadku wielkie nieporozumienie. Tata nie mówił o nim prawie wcale, jednak krótkie, niechętne mruknięcia, kiedy Syriusz o nim wspominał, nie należały do pochlebnych. Znowu Lupin… Cóż, wujek Lupin, jako jedyny z paczki, starał się zachowywać dojrzale. Gdy tylko Syriusz zaczynał temat, zwykle oscylujący wokół stwierdzenia „…ten tłustowłosy hakonos to podły dupek, niech ci tylko coś zrobi, to daj cynk, a wtedy ja zrobię z nim porządek…" ucinał rozmowę. Właściwie to ucinał rozmowę, a potem usiłował wtłuc przyjacielowi do głowy, że ich niegdysiejszy, szkolny wróg ma być jej NAUCZYCIELEM i powinna go szanować, a nie wysłuchiwać obelg pod jego adresem. Z miernym skutkiem. Syriusz wydawał się mieć na tle niechęci do „Śmierdzielusa", jak go czasem przezywał, prawdziwą obsesję. Gdy tylko pojawiał się temat eliksirów, w szczególności w kontekście szkolnego przedmiotu, Harriet miała pewność, że prędzej czy później padnie nazwisko „Snape" i nieprzyjemna litania pod jego adresem.

„Tłustowłosy hakonos" po trzydziestce. Bez trudu odnalazła wśród nauczycieli pasującego do opisu mężczyznę i otoczyła go metaforycznym, czerwonym kółkiem, stawiając obok trzy wykrzykniki i myślową notatkę: „Nie pyskować, nie uciekać z lekcji, zawsze odrabiać zadania i przykładać się do przedmiotu, bo u niego już na wejściu masz przechlapane."

– Ronald Weasley! – okrzyk Tiary Przydziału oderwał jej uwagę od nauczycieli.

Ron, blady z denerwowania, podszedł do kapelusza, założył go, a ten, po ledwie kilku sekundach wykrzyknął „Gryffindor". Przy stole gryfonów rozległ się wielki ryk połączony z burzą oklasków, przy czym większość hałasu generowali bliźniacy Weasley, drąc się jakby ich żywcem ze skóry obdzierano. Percy usiłował jakoś opanować całą tę wrzawę, niestety biedny nie miał najmniejszych szans w starciu z rozhukanymi braćmi i ich kolegami. Jednak sam Ron wyglądał na więcej niż zadowolonego. Szczęście i ulga wręcz promieniały z jego twarzy.

No i proszę, chciałeś do Gryffindoru, to i jesteś w Gryffindorze" pomyślała z lekkim uśmiechem na ustach. Sama jednak cieszyła się, że zaszczyt trafienia do domu Godryka ją ominął – nie wyobrażała sobie przebywać wśród ludzi generujących podobny hałas. Puchoni, kiedy została przydzielona do ich domu, nie byli nawet w połowie tak głośni, a przecież otaczała ją – chciała tego czy nie – niemała sława.

Niedługo po tym ceremonia przydziału dobiegła końca, stołek z tiarą uprzątnięto – oczywiście w dość uroczysty sposób – a rozmowy na Sali jakoś tak same z siebie przycichły.

Ze strony stołu nauczycielskiego rozbrzmiało przeciągłe skrzypnięcie, przykuwając uwagę wszystkich obecnych. To dyrektor podniósł się z krzesła i dobrotliwym, a zarazem nieco figlarnym spojrzeniem przesunął po uczniach:

– Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję wam! –Salę obiegła salwa śmiechów, a czasem – co nie umknęło uwadze Harriet – kpiących uśmieszków. Sam dyrektor zachichotał pod nosem, po czym skłonił się lekko w stronę uczniowskiej publiki. – A teraz na poważnie. Witam podczas nowego roku nauki w Hogwarcie, szczególnie tych spośród was, którzy dopiero zaczynają przygodę z magią. Na sam przód chciałbym poruszyć kwestie bezpieczeństwa. Po pierwsze, wstęp do otaczającego Hogwart Zakazanego Lasu jest całkowicie zabroniony…

Litania rzeczy, których uczniowie nie powinni robić była dość długa i przewidywalna. Na sam jej koniec, dyrektor przywołał nazwisko podpierającego ścianę woźnego, Argusa Filcha, któremu się lekko skłonił, wspominając o liście – potwornie długiej liście – przedmiotów zakazanych oraz przypominając, że rzucanie czarów poza salami lekcyjnymi jest zakazane… szczególnie, jeżeli chodzi o pojedynki między uczniami. Potem zaczął przedstawiać pierwszorocznym nauczycieli, wywołując kolejno ich nazwiska i mówiąc jakiego przedmiotu uczą. Zaczął od opiekunów domów.

Zielonooką czarownicą o szpakowatych włosach, która przyprowadziła ich do Wielkiej Sali, okazała się być Minerwa McGonagall, zastępczyni dyrektora, opiekunka Gryffindoru i nauczycielka transmutacji. Niedaleko niej siedziała ucząca zielarstwa i sprawująca pieczę nad puchonami Pomona Sprout, która to niosła Tiarę przydziału. Harriet ucieszyła się, że to właśnie ona będzie jej opiekunką, bo sprawiała wrażenie osoby wymagającej, ale jednocześnie takiej, z którą łatwo się dogadać. Chociaż nie pogardziłaby i Flitwickiem nadzorującym Ravenclaw. Słyszała, że to podobno najmilszy facet pod słońcem, posiadający cudowną zdolność utrzymywania porządku i posłuszeństwa niemal samą uprzejmością. Zresztą i wyglądał na takiego. Mikrego staruszka o radosnej buźce po prostu miało się ochotę podnieść niczym lalkę i uścisnąć. Niestety nie mogła tego powiedzieć o nauczycielu eliksirów i opiekunie Slytherinu.

Wywołany przez dyrektora Severus Snape nie uśmiechnął się do uczniów, tylko przeciągnął po nich nieprzyjaznym spojrzeniem czarnych niczym dwa moriony oczu. Blada twarz o niezdrowej, ziemistej cerze nie wyrażała zupełnie niczego, jedynie wąskie, chociaż – musiała to przyznać – ładnie wykrojone usta wykrzywiły się nieznacznie w raczej niezbyt przyjemnym wyrazie.

Harriet przyjrzała mu się uważnie. Syriusz nie raz opisywał go jako kościste, czarnowłose straszydło o hakowatym nosie, trupiej skórze i szponiastych palcach. Widząc nauczyciela na żywo stwierdziła, że słowa wujka były po równi prawdziwe, co przerysowane. Profesor Snape nie przypominał straszydła. Owszem miał smoliście czarne, tłuste włosy, ale po za tym, że powinny nieco częściej widywać szampon, nie sprawiały jakiegoś okropnego wrażenia. Haczykowaty nos, mógłby należeć do stereotypowego Rzymianina, ale nie miał aż takich rozmiarów jak w wujkowych opowieściach, zaś szczupłe dłonie o długich palcach przypominały raczej ręce pianisty niż szpony. No i ta trupia skóra… Mężczyzna ewidentnie powinien więcej przebywać na słońcu, właściwie to generalnie świeżym powietrzu, ale nie kojarzył się ze zwłokami. Przynajmniej jeszcze nie. Niestety nie potrafiła zaprzeczyć, że robił raczej odpychające wrażenie, jednak nie tyle z powodu wyglądu, co postawy. Nieprzyjazne, chłodne oblicze, lodowate, niemal wrogie spojrzenie rzucane jednocześnie – chociaż mogłoby się to wydawać niemożliwe – spode łba i z góry, z pełną dumy wyższością. No i te szaty. Czarne, luźne, staromodne. Przypominające habit. Wszystko to tworzyło image idealnego czarnego charakteru. Gdyby profesor Snape starał się o rolę wampira albo czarnoksiężnika w mugolskim filmie, dostałby ją bez większego wysiłku.

Nagle spojrzenie obsydianowych oczu skierowała się wprost na nią. Harriet zdrętwiała, mając wrażenie, że przeszywają ją na wskroś, poznając wszystkie grzeszki i tajemnice. Sekundę później bliznę dziewczynki przeszył palący ból i poczuła jakby głowa miała jej eksplodować.

Zacisnęła zęby, żeby nie krzyknąć i odruchowo przyłożyła dłoń do czoła.

– Coś się stało? – zapytał Cedrik, przyglądając się jej z uwagą.

– N-nic – wydukała. – Nagła migrena.

– Może powinnaś zajrzeć do pielęgniarki? W razie czego zaprowadzę…

– Nie, nie trzeba – przerwała mu. Nie zamierzała robić zamieszania wokół siebie. Samo to, że pół stołu zerkało na nią, jakby zaraz miała zacząć strzelać fajerwerkami, wystarczyło, żeby miała dość. – Już przechodzi. To pewnie przez stres. Dużo się dzisiaj działo.

Chłopak skinął głową, chociaż nie wyglądał na przekonanego, a ona ponownie spojrzała w kierunku stołu. Profesor Snape zdążył usiąść na swoim miejscu i wlepiał spojrzenie w blat, jakby ujrzał na nim coś fascynującego. Tymczasem wstał dziwny, anemiczny facet w fioletowym turbanie, profesor Kwiryniusz Quirrel, podobno uczący obrony przed czarną magią. Miał nerwowy uśmiech i bardzo rozbiegany wzrok, nieustannie też przebierał palcami, jakby lada moment zamierzał zagrać na pianinie albo flecie. Wydawał się dość miły, czy raczej wydawałby się gdyby nie… Harriet nie potrafiła tego określić.

Pobieżnie przyjrzała się kolejnym nauczycielom. Nauczająca astronomii kruczowłosa właścicielka oliwkowej cery i niezwykle enigmatycznego uśmiechu, profesor Sinistra, zrobiła na niej wrażenie swoją nienachlaną, powściągliwą urodą. Właściwie, to patrząc na nią, świadoma, że sama nigdy nie będzie wyglądać podobnie, dziewczynka poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Za to widząc dziarskiego staruszka prowadzącego opiekę nad magicznymi stworzeniami, nie potrafiła się nie uśmiechnąć.

Kolejni nauczyciele wstawali ze swych miejsc i siadali. Harriet usiłowała zapamiętać ich nazwiska i twarze jednak raz po raz jej spojrzenie zawracało ku profesorowi Snapeowi. Zerkała na niego ukradkiem, usiłując się nie gapić i zastanawiała, czy ten dziwny atak bólu to reakcja na niego, przypadek, czy może coś zupełnie innego. W każdym razie mężczyzna budził w niej niepokój. Nie dość, że gdy spojrzał na nią, blizna zaczęła ją palić, to jeszcze sprawiał nieco straszne wrażenie – ewidentnie z premedytacją – a do tego w szkole miał na pieńku z jej tatą. Naprawdę bała się, że oberwie za to, co kiedyś robili sobie nawzajem, tak jak w domu cały czas obrywała od cioci Petunii, bo ta miała żal do młodszej siostry.

Właściwie to bardzo często obrywała za rzeczy, na które nie miała wpływu. I to od bardzo dawna.

Po przedstawieniu wszystkich swoich kolegów dyrektor powiedział jeszcze parę luźniejszych słów, a całą mowę zakończył radosnym „wsuwajcie". W tym momencie stoły pokryły się dziesiątkami najróżniejszych dań i deserów, których widok i zapach zapierały dech, a u Harriet wywołały natychmiastowy ślinotok. Z niemal wojowniczą miną dobyła sztućców – co jak co, ale końcowemu poleceniu Dumbledore'a miała zamiar uczynić więcej niż za dość… Mimo, że w pociągu spałaszowała niemało łakoci i drugie śniadanie Rona.

Właśnie kończyła wielką porcję ryby w ziołach i zamierzała się zabrać za placek z kurczakiem, kiedy ku jej zdumieniu coś uderzyło w stół. Gwałtownie, wściekle i z pełnym urazy skrzekiem. Zdumiona spojrzała w złote oczy sowy śnieżnej, z których wylewała się złość. Aż dziw, że ptaszysko nie tupało wymownie w blat stołu.

– Stella! – zawołała radośnie dziewczynka, niemal się dławiąc trzymanym w ustach kęsem. Po chwili jednak radość ustąpiła niepewności – Ale skąd się tu wzięłaś? Znaczy, chyba nie powinno cię tu być, prawda?

Sowa dziabnęła ją w palec i zaskrzeczała oskarżycielsko.

– Oj no przepraszam, nie ja ustalam reguły. Widziałaś, że zabrali mi klatę. – Nagle zauważyła, że z piór jej pupilki obficie kapie woda, mocząc obrus uroczyście nakrytego stołu. – Zaraz, zaraz… Jesteś mokra? Przecież skrzaty domowe miały cię zabrać do sowiarni! Co się tam podziało?

Sowa nie zamierzała udzielać wyjaśnień. Skrzecząc, zatrzepotała skrzydłami obficie chlapiąc na swoją panią oraz siedzącego obok Cerika wodą. Potem rozejrzała się po stole i zdecydowanym ruchem szpona schwyciła ucho kubka herbaty, z którego piła dziewczynka, przyciągnęła go do siebie, po czym pociągnęła solidny łyk naparu.

Harriet westchnęła ciężko. Coś jej mówiło, że próba odesłania Stelli do sowiarni będzie zakrawała na sport ekstremalny o ile nie na czyn samobójczy. Zerknęła na Cedrika, który przypatrywał się ptaszysku z rosnącym rozbawieniem i zainteresowaniem.

– Ym… Czy stanie się coś strasznego, jeżeli zabiorę Stellę do pokoju? Raczej nie da się namówić na sowiarnię – zapytała chłopaka.

– Wiesz, regulamin szkoły nic nie mówi o tym, że nie można… O ile wiem. Pytanie tylko, czy dziewczyny z dormitorium nie będą miały nic przeciwko. Latająca po sypialni, budząca w nocy i robiąca wszędzie kupy sowa raczej nie przypadnie im do gustu. No i pamiętaj o wypluwkach.

– Stella w pokojach najczęściej chodzi na łapach, w nocy nie budzi, bo sama śpi, a kupki robi albo do klatki, albo puka w okno, żeby ją wypuścić na zewnątrz. A wypluwek nie będzie, bo jak skosztowała puszek dla kotów, olała polowania… – W tym momencie Harriet spojrzała na sowę dobierająca się do leżącego na jej talerzu placka z kurczakiem. – Właśnie, a co z jedzeniem dla niej? Inni mają pewnie koty, to skrzaty domowe dostarczają im kocich puszek, czy będę musiała je zamawiać wysyłkowo? Albo coś?

Chłopak uniósł brwi i rozejrzał się po stole, wyławiając spośród innych puchonów drobną szatynkę o włosach układających się w wielkie loki. Pomachał do niej, a gdy ta zwróciła na niego uwagę – przy okazji pokrywając się nieśmiałym rumieńcem – wyjaśnił, o co chodzi. Puchonka, Margaret, spojrzała uważnie na Stellę z lekka marszcząc brwi.

– Wiesz, skrzaty domowe spisują sobie na początku roku, kto ma jakie zwierzątko i dostarczają im jedzenie. Nie dotyczy to sów, które zwykle same dbają o siebie, ale pewnie wystarczy zajść do kuchni i zagadnąć je o to, i nie będzie problemu. Ze sową w sypialni, jeżeli nie będzie przeszkadzała reszcie dziewczyn, też raczej spoko. Gorzej, jeżeli będzie tu przylatywać podczas każdego posiłku i skakać po stole. Na wielką Salę nie wolno wprowadzać zwierząt. Oczywiście dla sów jest wyjątek, bo przynoszą pocztę, ale nie nadużywałabym tego. Niech raczej tu nie przylatuje bez paczki albo listu.

– Słyszałaś? – zapytała Stelli, która spojrzała na nią pyszczkiem umorusanym plackiem, jednoznacznie dając do zrozumienia, że ma gdzieś sowią dietę. – Masz nie przylatywać na Wielką Salę bez listu, ewentualnie w naprawdę wyjątkowych wypadkach, bo obie podpadniemy.

Sowa zaskrzeczała przeciągle, po czym ponownie zanurzyła dziób w placku. Harriet nie miała pojęcia, czy pupilka ją zrozumiała, jednak wiedziała jedno: naprawdę wolałaby, żeby sowa była puchaczem, uszatką lub jakąkolwiek inną sową, w sensie że taką przyjemnie hukającą. Niestety, jak się dowiedziała w ciągu kilku ostatnich tygodni, sowy śnieżne głównie skrzeczą, a ich huknięcia przypominają mają niskie, chropowate, niemal growlowe brzmienie. No i bekają… A przynajmniej Stella potrafiła bekać, do tego całkiem donośnie, co po chwili zaprezentowała ku rozbawieniu Cedrika i kilku najbliżej siedzących puchonów.

– Manier nie masz – burknęła do ptaka, na co ten tylko zaczepnie przekrzywił głowę.

Jedzenie na uczcie powitalnej było naprawdę przepyszne, co Harriet zaprezentowała siejąc prawdziwy pogrom w swojej części stołu. Zniknęła nie tylko porcja ryby i placek – czy raczej to, co z niego zostało po ataku Stelli – ale też spory kawał szarlotki, parę babeczek i nie mała porcja lodów. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie dopchać wszystkiego smakowicie wyglądającymi pierożkami, ale dźwięk jaki wydały jej wnętrzności i zaskoczone, niemal wystraszone spojrzenia kolegów, jasno powiedziały dziewczynce, że raczej powinna sobie darować. Zresztą nawet Stella patrzyła na nią z ukosa, jakby się bała, że ta zaraz eksploduje.

Po wyżerce – najprzyjemniejszym punkcie dnia od pożegnania z Dudleyem, przynajmniej według Harriet – prefekci zaczęli zwoływać do siebie pierwszorocznych, aby pokazać im drogę do dormitoriów. Powstałe przy tym zamieszanie nie przypadło do gustu Stelli, która donośnie skrzecząc wzbiła się w powietrze i… Wylądowała na głowie swojej pani, przy okazji zrzucając jej tiarę, co wywołało falę śmiechów. W końcu sowa moszcząca się w rozczochranych włosach właścicielki jak w gnieździe to niecodzienny widok. Jednak nie wszystkich on rozbawił. Przechodzący obok nauczyciel eliksirów, rzucił Harriet nieprzyjemne spojrzenie, na co wewnętrznie się skuliła i speszona niezwłocznie podniosła z podłogi kapelusz. Nadzieja dziewczynki, że uraza pomiędzy profesorem Snape'em a Huncwotami nie odbije się na niej, zaczęła gwałtownie topnieć.

Ciocia mnie nie lubi, bo nie lubiła mamy, tata mnie nie lubi, bo mama umarła mnie broniąc, a pan profesor mnie nie lubi, bo nie lubi taty i jego kolegów. Dlaczego wszyscy się mnie czepiają za to, co zrobił ktoś inny?"– pomyślała przelotnie.

Prefekci – wysoki, chłopak o niemal białych włosach oraz kontrastujących z nimi czarnych oczach i przeurocza, kędzierzawa mulatka – zaprowadzili ich do piwnic zamku, gdzie w jednym z korytarzy stała piramida ogromnych beczek, z których każda miała ponad dwa metry średnicy. Prefetka stanęła przy jednej i uśmiechnęła się do nich – zagubionych pierwszaczków – promiennie.

– A teraz paczcie, co zrobię i zapamiętajcie to, jeżeli nie chcecie przy następnej próbie wejścia do dormitorium zostać oblani octem – mruknęła, po czym rytmicznie zastukała w wieko beczki. Wtedy to nagle uniosło się ukazując przestronny, prowadzący w górę korytarz. – Wiem, że nie wszyscy mają wyczucie rytmu, ale trzeba wystukać melodię imienia i nazwiska naszej założycielki, „Helga Hufflepuff". Rytmiczne, długie sylaby i szybkie „f", w sumie dziewięć puknięć. To pokażę jeszcze raz, a wy słuchajcie, dobrze?

Niemal zupełnie ucichli, a dziewczyna jeszcze raz zaprezentowała. Potem dodała, że koniecznie muszą zapukać w tę, a nie inną beczkę, bo czeka ich przygoda z octem.

Harriet nie rozumiała, po co te wszystkie utrudnienia, ale nie komentowała. Zamiast tego ruszyła wraz z innymi obitym żółto-czarnymi panelami, okrągławym korytarzem. Ten, idąc lekko w górę, ciągnął się około piętnastu metrów – może mniej, dziewczynka nie miała dobrego wyczucia odległości – i kończył okrągłymi, ciężkimi drzwiami z litego drewna, na których ktoś wyrzeźbił śpiącego borsuka… a przynajmniej tymczasowo śpiącego, bo gdy tylko się do niego zbliżyli, płaskorzeźba drgnęła, ziewnęła przeciągle, po czym mruknęła nieco nieprzytomnym głosem „hasło".

– Śpiewające borówki – oznajmił prefekt, a drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem.

Weszli do rozświetlonego ciepłym blaskiem świec i lamp naftowych pokoju wspólnego. Idealnie okrągłego, wypełnionego pasującymi do niego meblami, półkami, regałami zapełnionymi przyniesionymi przez uczniów czytadłami oraz miękkimi, wołającymi, żeby w nich usiąść fotelami i sofami. Centralny punkt pomieszczenia stanowił kominek. Ogromny, kamienny o krągłym palenisku, dobrze korespondującym z nisko osadzonymi w ścianach okrągłymi okienkami.

Wszystko to, jako że większość mebli, sprzętów, gobelinów i puchatych dywanów utrzymana została w żółto-czarnej kolorystyce domu, przypominało Harriet ogromny ul. Owo wrażenie potęgowały umieszczone gdzie się tylko da rośliny doniczkowe, z których spora część posiadała barwne kwiaty. Wszystkie obarczono eleganckimi etykietami z ich nazwami.

Prefekci rozdali im plany lekcji, na których dokładnie opisano, jak trafić do poszczególnych klas, omówili parę ogólnych spraw, po czym zaprowadzili ich do skrzydeł sypialnych, osobnych dla chłopców i dziewczynek. Tam zrobili dodatkowe ogólne rozeznanie pokazując toalety, łazienki, kosze na brudne ubrania i informując, że celem uniknięcia ewentualnych sporów, łóżka przydzieliły im skrzaty domowe, przy każdym stawiając bagaże.

Harriet z ciekawością zajrzała do dość przestronnej sypialni mieszczącej pięć szerokich, przypominających łódki łóżek. Skojarzenie nie było bezpodstawne – posłania zrobiono z przeciętych w pół, wielkich beczek, z których każdą ozdobiono fikuśnymi rzeźbieniami i osadzono między czterema kolumienkami, służącymi za stelaż ciężkiej, złocisto-czarnej kotarze, która niezasunięta nasuwała na myśl żagiel. Pod każdym z posłań ułożono dywanik, zapewne mający chronić stopy od chłodu kamiennej podłogi w razie nocnej pobudki, zaś ściany ozdobiono licznymi obrazami – zarówno czarodziejskimi jak i nie – przedstawiającymi sielankowe pejzaże i kwiaty.

Dziewczynka od razu zauważyła swoje bagaże, a tym samym i swoje przyszłe łóżko. Nie było to nazbyt trudne, bo tuż przy nich stała wyraźnie strapiona domowa skrzatka. Krucha, mierząca nieco ponad metr postać o zielonkawej skórze, nietoperzach uszach i wielkich, granatowych oczach spoglądała na nią z bezbrzeżnym smutkiem, nerwowo tłamsząc róg zrobionej z hogwartowskiej serwety tuniki.

– Straszne wieści panienko. Okropne – zakwiliła skrzatka, przeczesując długimi palcami krótko przycięte, ciemne włosy. – Tak bardzo mi wstyd. Nam wszystkim. Takie coś nie zdarzyło się tutaj od kilkudziesięciu lat…!

Jak tylko skrzatka zaczęła biadolić, Harriet zorientowała się, że podążająca za nią krok w krok Stella – sowa zeskoczyła z jej głowy, jak tylko weszli do pokoju wspólnego – schowała się pod łóżko. Właśnie wtedy ogarnęło ją to graniczące z pewnością przeczucie, tym bardziej, że zauważyła na przedramieniu skrzacie służki trzy dość wymowne zadrapania.

–… Panienki sowa… Panienki sowa nam uciekła przy rozładunku wagonu bagażowego – wyrzuciła z siebie skrzatka, a krągłą twarz okrył ciemny rumieniec wstydu. – Jakoś udało jej się otworzyć drzwiczki klatki, a potem spanikowana wyleciała w noc, prosto w tą okropną burzę. Mieliśmy nadzieję, że może poleciała do sowiarni, ale niestety… Ani śladu…

Broda skrzatki zadrżała, wielkie oczy zaszkliły się niebezpiecznie.

Harriet skrzyżowała ręce na piersi, wzięła głęboki wdech na uspokojenie i głosem jak arktyczny wiatr powiedziała tylko jedno słowo.

– STELLA.

Sowa wychyliła spod łóżka i zaskrzeczała cicho, a skrzatka, wyraźnie nie oczekując takiego rozwoju wypadków, aż pisnęła.

– Stella, możesz mi wyjaśnić, coś ty narobiła? – zapytała surowo Harriet.

Sowa oczywiście nie odpowiedziała, ale spuściła głowę, wbijając spojrzenie w szpony tak jakby było jej naprawdę wstyd. Z tyłu, wśród reszty pierwszoroczniaczek rozległy się ciche chichoty i komentarze, jaka ta sówka nie jest urocza. Niestety nie uratowało to Stelli przed złym wzrokiem i gniewną miną pani.

Harriet westchnęła ciężko. Naprawdę będzie musiała popracować nad krnąbrnym ptaszyskiem, bo to naprawdę przesadzało. O ile nie miała nic przeciwko temu, aby sowa spała z nią w pokoju czy pożerała puszkowaną karmę dla kotów, to terroryzowanie skrzatów domowych i ucieczki stanowczo wykraczały poza zakres rzeczy, na które mogła przymknąć oko.

– Bardzo przepraszam za nią i za wszystko, co nawyrabiała – powiedziała w końcu, a skrzatka ponownie się zarumieniła. – W domu została przyzwyczajona do nieco innego trybu życia niż większość sów no i chyba trochę za bardzo ją rozpuściłam. Naprawdę bardzo mi głupio. A ty i reszta skrzatów nie musicie się niczym przejmować, tym bardziej, że WSTĘCIUCHA ma się dobrze. To jej wina, a właściwie nasza wspólna, bo jej nie wychowałam, nie wasza.

– Naszym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa wszystkim pupilom studentów Hogwartu, nieważne jak te są krnąbrne, panienko – oświadczyła z zawodową dumą skrzatka. – Dlatego przepraszam za siebie i wszystkich, bo nie zachowaliśmy się należycie profesjonalnie. Czy moglibyśmy to panience jakoś wynagrodzić?

– Może nie wynagrodzić, ale… – Harriet spojrzała na Stellę i westchnęła głośno. Znowu. – Podobno zaopatrujecie zwierzęta uczniów, między innymi koty, w jedzenie. Macie kocią karmę? Znaczy taką w puszkach?

– Oczywiście.

– A byłoby to dużym problemem, gdyby Stella też dostawała? Wiesz… Ona nie bardzo lubi polować… – zająknęła się, przypominając sobie, jak jakieś dwa tygodnie przed wyjazdem sowa wrzuciła jej żywą wiewiórkę do łóżka. – Znaczy nie lubi zjadać tego, co upolowała, ale bardzo lubi kocią karmę w puszkach.

– To nie jest najmniejszy problem, panienko.

– Super. Dziękuję ci bardzo… Przepraszam, jak masz na imię?

Skrzatka zamrugała intensywnie, po to by po chwili ponownie pokryć się rumieńcem. Tym razem ów pokrył nawet czubki jej wielkich uszu. Najwyraźniej rzadko ktoś interesował się personaliami skrzatów.

– Paciorka – wyszeptała nieśmiało.

– Dziękuje ci Paciorko – posłała służce szeroki uśmiech. – Równa z ciebie babka.

Skrzatka zarumieniła się jeszcze bardziej, skłoniła głęboko i bąkając jakieś uprzejmości oraz pożegnania zniknęła. Rozbrzmiał cichy trzask i już jej nie było. Zapewne, jak przypuszczała dziewczynka, teleportowała się do kuchni.

Tymczasem Stella zdążyła już wskoczyć na łóżko i właśnie zaczęła się mościć w pościeli. Niestety dla sowy, Harriet nie zamierzała jej od tak odpuścić. Nie po tym, co ta nawyrabiała.

– TY! – wycelowała w nią palcem, a sowa zamarła w pół ruchu. – Jesteś niedobrą, złośliwą i rozpuszczoną sową. Podrapałaś biedną Paciorkę, tak? Pewnie też podziobałaś. Ją i ile jeszcze skrzatów, hm?

Stella zaskrzeczała z lekką pretensją, na co Harriet tylko bardziej zmarszczyła brwi.

– Nie próbuj robić z siebie ofiary! – fuknęła. – Wiem, że jazda wagonem bagażowym pewnie była nieprzyjemna, ale jechały tam też inne sowy. Spokojne, niewystraszone, dla których to niepierwszyzna, wręcz normalka. Jakoś nie wierzę, że nie potraficie rozmawiać. Mogłaś zagadać i wypytać je o wszystko, i pewnie tak zrobiłaś, ale musiałaś pokazać swoje kozły, tak? Do tego wyżywając się na biednych skrzatach, jakby nie dość miały w życiu ciężko!

Sowa skuliła się i wbiła spojrzenie w swoje szpony. Ponownie zaskrzeczała, tym razem jakby przepraszająco. Na dziewczynce jednak nie zrobiło to dużego wrażenia.

– Przegięłaś i masz szlaban. Śpisz dzisiaj w klatce! Żadnego wylegiwania się w pierzynie.

Stella spojrzał na nią i zahukała. Trochę buntowniczo, trochę prosząco. Bardzo przypominało to dziecięce „ale mamo…".

– Oj nie moja panno. Jeszcze jedno huknięcie i będziesz spać w klatce przez tydzień. Albo w ogóle wyniosę cię do sowiarni.

Stella skuliła się zamykając oczy i zasłaniając głowę skrzydłami, przy czym zaskrzeczała żałośnie. Przypatrujące się scenie puchonki, natychmiast wydały z siebie przeciągłe „ooo". Zerkając przez ramię Harriet zobaczyła cztery par rozpływających się nad uroczą sówką oczu.

– Oj, nie złość się na nią, widzisz, że jest jej przykro – dziewczyna w blond warkoczykach wzięła ptaka w obronę. – Pewnie to pierwszy raz, kiedy jest gdzieś poza sklepem z sowami albo twoim domem i się zestresowała.

– Właśnie – poparła ją ciemnooka dziewczyna o rudych włosach splecionych w gruby na pięść warkocz.

– Jejciu jaka ona jest mądra – zachwyciła się kolejna, właścicielka burzy drobnych, jasnych loczków tworzących wokół jej głowy swego rodzaju naturalny beret. – Nikt mi nie mówił, że sowy tak potrafią. Gdyby powiedzieli namówiłabym rodziców na jedną, nie ważne, że sąsiedzi dziwnie by się patrzyli!

Harriet nie musiała nawet pytać, żeby wiedzieć, że dziewczyna jest mugolaczką. W każdym razie, ekscytacja z jaką patrzyła na Stellę sprawiła, że sowa nieco się speszyła. Właściwie to wyglądała tak, jakby właśnie uznała, że kraty między nią, a tym dziwnym dwunogiem to nienajgorszy pomysł.

– Magiczne sowy są bardzo mądre i można je nauczyć wielu rzeczy. Mój wujek je hoduje – oświadczyła szatynka o krągłej, zaspanej twarzy. Kojarzyła się Harriet z obudzonym z głębokiej drzemki kotem. – Niestety to bardzo niezależne ptaki i rzadko zdarza się takie coś… Znaczy, że nawiążą taką więź z właścicielem. Zwykle tylko noszą pocztę i od czasu do czasu pozwolą się pogłaskać.

– Może to dlatego, że mało kto daje im smakołyki, pozwala spać w pościeli i biegać po całym domu – mruknęła Harriet, rzucając Stelli spojrzenie z ukosa. – A ty do klatki.

Sowa zaskrzeczała żałośnie, robiąc łzawą, proszącą minkę. W tym momencie naprawdę przypominała kotka.

– Oj nie bądź dla niej taka. Odpuść jej ten jeden raz – poprosiła kędzierzawa dziewczyna. – Zrób to dla mnie.

– A ty to…?

– Megan! Megan Jones – dziewczynka wyciągnęła ku niej dłoń, uśmiechając się szeroko. – Dla przyjaciół Meg.

– Harriet Potter –powiedziała, a wraz z nią trzy pozostałe dziewczyny, po to by popatrzeć a siebie nawzajem i parsknąć śmiechem. Harriet znów średnio było do śmiechu. Jej policzki okrył lekki rumieniec.

– To wy się znacie? – zapytała Meg, unosząc ze zdziwieniem brwi.

– Nie tak do końca… – mruknęła blondynka, ciągnąc za jeden ze swoich warkoczyków. – Harriet jest dość znana w społeczności czarodziejskiej.

- Tak?

Harriet westchnęła ciężko, widząc pytające spojrzenie nowej koleżanki. Unikając wchodzenia w szczegóły i starając się nie brzmieć nazbyt cierpko, wyjaśniła sprawę. Reakcja dziewczyny była dość nietypowa, ale – dla Harriet – optymistyczna:

– Pokręcona historia. Niefajna. Wolę opowieści o mądrych sówkach i innych fajnych zwierzątkach.

– No to będziemy miały do pogadania, bo zwierzaki to jakby rodzinny biznes – stwierdziła szatynka. – Brat taty hoduje sowy, mama kuny domowe, siostra mamy koty, a wujek taty skrzydlate konie… Podczas zjazdów rodzinnych szału można dostać. A tak w ogóle to Lorelai Brown jestem. Tak, wiem, mama lubi legendy. I kuny.

– Kuny? – zapytała ruda. – A to nie lepiej fretki?

– Nie mów tego przy mojej mamie – powiedziała Lorelei poważnie. – Uważa fretki za upośledzone krewniaczki kun, pod każdym względem gorsze i szału dostaje przy takich tekstach. Zresztą całą rodzinę mam nieco ześwirowaną. A tak w ogóle, to masz na imię…?

– Ach… Susan. Susan Bones – uśmiechnęła się ciut nieśmiało.

– A ja Hanna Abbot –przedstawiła się, słuchająca rozmowy blondynka w warkoczykach.

Harriet musiała przyznać, że nienajgorzej trafiła ze współlokatorkami. Żadna nie sprawiała odstręczającego wrażenia, żadna nie drążyła jej przeszłości ani niezasłużonej sławy, wszystkie wolały poplotkować o luźniejszych tematach. Szybko dowiedziała się, że mama Susan jest mugolką, ale ma brata czarodzieja, jeden ze skrzydlatych koni wujka Lorelai kiedyś się uwolnił i narobił porządnego zamieszania w Edynburgu, a Hanna piekielnie boi się węży i przy ceremonii przydziału drżała ze strachu, że trafi do Slytherinu. Sama nie mówiła zbyt wiele, woląc słuchać, tym bardziej, że niezbyt potrafiła się odnaleźć w grupie. Szczęśliwie dziewczyny szybko poszły spać. Stres, niepewność i ekscytacja oraz suta kolacja na wszystkich odcisnęły piętno, poza tym nazajutrz punkt ósma zaczynały się zajęcia i to od transmutacji, jak wieść niosła, jednego z najtrudniejszych przedmiotów praktycznych. Podobno trudniejsze było jedynie zaklinanie, bo łączyło w sobie aspekty zarówno zaklęć, transmutacji jak i niektóre elementy eliksirów.

Przebrana w swoją ulubioną pidżamkę w kotki, Harriet zanurkowała pod kołdrę, a Stella wygodnie rozciągnęła się w nogach łóżka. Cudownie syta i rozgrzana dziewczynka ziewnęła potężnie. Czuła się okropnie zmęczona, ale jednocześnie niezbyt senna. Zdarzenia minionego dnia, sprawiły, że dręczyła ją niepewność znajdująca ujście w gonitwie niespokojnych, pełnych obaw myśli. Słowa Tiary Przydziału, zdarzenie z blizną, do tego profesor Snape i to jego krytyczne, nieprzyjemne spojrzenie… Nie wspominając o tym, że pierwszego dnia zdążyła sobie zrobić wroga wśród uczniów. Ach, no i jeszcze woźny i pani Norris. Ta para… Oni byli jacyś inni. Inni niż się wydawali. Nie potrafiła tego sprecyzować i nie miała pojęcia czy kiedykolwiek będzie potrafiła, ale po prostu to czuła. Pytanie tylko czy ta ich dziwność była zła, dobra, czy może bez znaczenia? Nie wiedziała. A nie cierpiała nie wiedzieć takich rzeczy.

Obawy Harriet budziły też błahsze sprawy, jak chociażby rozmiary zamku. Jak miała się tu nie zgubić? Owszem, dostała instrukcje jak się dostać do każdej klasy, a także do skrzydła szpitalnego i wielkiej Sali, niestety wszystkie opisywały jak tam trafić z dormitorium. Znowu przemieszczanie się pomiędzy salami i klasami… Nomen omen „czarna magia". Co prawda miała dość dobre wyczucie kierunku, ale do tej pory wykorzystywała je głównie w centach handlowych, w których zarówno tata jak i wujek Lupin nagminne tracili orientację… Co w przypadku Lupina nieco ją dziwiło. W końcu był wilkołakiem, prawda? Znaczy powinien mieć jakiś tam podświadomy, zwierzęcy instynkt, pomagający w takich sytuacjach. Zresztą nieważne. Fakt, że posiadający wieże i lochy zamek to coś więcej niż alejki, przejścia i piętra dużego sklepu. Tak samo jak nauka magii to coś więcej niż lekcje w mugolskiej szkole. Podczas biologii nie groziło wysadzenie się w powietrze… No, może podczas chemii, ale Harriet przypuszczała, że aby do tego doprowadzić, trzeba byłoby się postarać. Chociaż z drugiej strony, przy swoim pechu, mogła doprowadzić do eksplozji nawet parząc herbatę.

Westchnęła. Chyba wolałaby być mugolem. Mugole mieli łatwiej.

Niedługo potem zmęczenie wygrało z dręczącymi ją, niepokojącymi myślami i wizjami, tego, co może, ale nie musi, nastąpić. Powieki powoli opadły, a oddech dziewczynki stał się powolny i rytmiczny. Nie dręczyły jej żadne sny, chociaż trudno by nazwać sen dziewczynki w pełni spokojnym. Na granicy dzielącej świadomość od podświadomość nieustannie tańczyły otulone mgłą nieznanego niewyraźne przeczucia i wrażenia. Ani wrogie, ani przyjazne, bez kształtu czy postaci, po prostu istniejące. Usiłujące wyrazić to, czego na jawie umysł nie potrafił.

Nota:

1 - Harriet trafiła do Hufflepuffu nie bez przyczyny – zmiana domu nie stanowi jedynie podkreślnika do kwestii „Harriet to nie Harry!". Dom o wiele lepiej odpowiada jej usposobieniu. Jest też jeszcze jedna przyczyna, ale nie zamierzam wyjawiać jej wprost, a przynajmniej nie teraz. Powiem jedynie, że podpowiedzią mogą stanowić słowa samej Helgi Hufflepuff, mówiącej reszcie założycieli Hogwartu, że „weźmie wszystkich pozostałych" oraz wypowiedź Tiary Przydziału.

2 - Zmieniłam trochę sposób dostania się do dormitorium puchonów. Powód był prosty - stukanie i beczka stanowią stałe, które łatwo podejrzeć. Podczas gdy reszta domów ma hasła lub skomplikowane zagadki logiczne, Hufflepuff miałby być tak nieostrożny? oj, co to, to nie ;) A przynajmniej nie u mnie.

3 - Tak, dodałam też jeden przedmiot szkolny - zaklinanie. Dlaczego? cóż, po prostu tworzenie magicznych przedmiotów - jak na przykład mapa huncwotów - zasługuje według mnie na bycie osobną dziedziną magii. W końcu nie jest to tyle transmutacja przedmiotu czy rzucenie na niego zaklęcia, a w pisanie w ów magii. Poza tym historia, astronomia, transmutacja, eliksiry, zaklęcia, OPCM, zielarstwo i - na pierwszym roku/półroczu - nauka latania? Przepraszam bardzo, ale mugole w liceum mają więcej przedmiotów, więc niech i czarodziejom coś jeszcze się dostanie ;)

Będę wdzięczna za wszelkie komentarze i uwagi :)