III Kwestia spojrzenia

Donośny alarm staromodnego budzika z dzwonkami sprawił, że Harriet dosłownie wyskoczyła z łóżka… czy raczej wypadła, nie wiedząc, co się dzieje ani gdzie jest. Stella miała podobnie. Wystraszona przeraźliwym dźwiękiem poderwała się do lotu i uderzyła w zamknięte okno. Teraz z lekka ogłuszona leżała na podłodze, tocząc niezbyt przytomnym spojrzeniem wokoło.

Minutę później rozdzwoniły się cztery pozostałe budziki. Każda z puchonek przyniosła swój, jednak dziewczyny wydawały się do potwornego dzwonienia przyzwyczajone. Natomiast Harriet… Cóż, większość życia wstawała przy pomocy elektronicznego budzika, takiego z radiem. Niestety w Hogwarcie elektronika niezbyt dobrze działała ze względu na silne pole magiczne. Elektryka zresztą też, dlatego, między innymi, jako źródło światła królowały tu świece i lampy naftowe. Oczywiście na wszystko istniał sposób. Aby mugolskie, prądożerne wynalazki działały w miejscach takich jak Hogwart poprawnie, trzeba było je potraktować tym, co zakłócało ich funkcjonowanie – magią. Przed wyjazdem, podczas odwiedzin wujka Lupina, zadbała o to, aby ten rzucił na jej walkmana parę czarów izolujących. Niestety nie wpadła na to, żeby tak samo postąpić z radiobudzikiem.

Po kilku, zdający się wiecznością sekundach, Harriet przypomniała sobie wczorajsze wydarzenia i jęknęła przeciągle. Zderzenie z podłogą z samego rana i to w poniedziałek nie wróżyło dobrze.

Półprzytomna i obolała, powoli wstała, przecierając oczy. Jej współlokatorki wyskoczyły z łóżek niczym tosty z tostera i pełne werwy zaczęły wykonywać wszystkie te drobne, ale konieczne, poranne czynności. No może poza Lorelai. Szatynka zdawała się poruszać w zwolnionym tempie, a do tego nieustannie ziewała. Jednak nawet ona zdołała już przyszykować sobie szaty. Tymczasem Harriet stała, gapiąc się przed siebie tępo i jakoś nie potrafiąc zaskoczyć. Zazwyczaj poranna rutyna nie sprawiała jej większych trudności, jednak tutaj… cóż, rutyna rutyną nie była, bo wszystko wokół stanowiło nowość. Począwszy od łóżka, poprzez drogę do łazienki po samą łazienkę.

– No raz-raz! – Hanna zaklaskała w ręce z energią, która – zdaniem Harriet – powinna być zabroniona przed dziewiątą rano. – Chyba się nie chcesz spóźnić pierwszego dnia, prawda?

Dziewczyna miała rację. Nie chciała się spóźnić, dlatego potrząsnęła głową i ruszyła do kufra po ubrania. Poranna dezorientacja, poranną dezorientacją, a czekająca ją transmutacja, transmutacją. Poza tym nie zamierzała przegapić śniadania – kiszki grały jej marsza.

Stella podążała za Harriet kok w krok. W tym do łazienki, gdzie z radością pochlapała się w umywalce, a potem wystraszyła starszą puchonkę nieoczekiwanie postanawiając sobie ulżyć po ludzku, w toalecie. Dziewczyna przeżyła lekki szok widząc siedzącą na sedesie sowę, która huknęła na nią, jakby ganiąc za nieprzyzwoitość. Jednak nie była zła, bo chwilę późnie setnie ubawiło ją, jak Harriet zmusiła krnąbrnego ptaka do umycia szponów po skorzystaniu ubikacji.

O ile ubranie i umycie się, nie było dla małej Potter dużym kłopotem, to poczesanie… Grzebień i szczotka od zawsze stanowiły jej nemezis. Jednak, jak zwykle, przy sporej dozie samozaparcia i zawziętości, zdołała spleść je w schludny warkocz… który po chwili zaczął sam z siebie się rozplątywać. Niepokorne kosmyki uciekały spod ciasno zawiązanych gumek, jakby w proteście przeciwko zniewoleniu. Zafascynowało to nawet Meg, która głośno zaczęła się zastanawiać czy jej włosy nie mają właściwości magicznych. Słysząc to Harriet, wystarczająco podenerwowana mało subtelnymi spojrzeniami na swoją bliznę, dokonała szybkiej ewakuacji z łazienki, a niedługo potem i pokoju wspólnego.

Kiedy dotarła do Wielkiej Sali, zalała ją fala dumy, bo samodzielnie trafiła na miejsce… A zaraz potem kolejna, bo Stella grzecznie została na zewnątrz, dostosowując się do wczorajszego przykazu. Jednak dumę szybko zagłuszyło burczenie w brzuchu. Nadszedł czas, aby zamordować nieco kalorii.

Co prawda śniadanie nie było tak wystawne jak uczta powitalna, ale więcej niż zadawalające. Jajecznica na boczku, tosty francuskie, kolorowe kanapki… Wszystkie ginęły w ustach Harriet z prędkością i w ilościach budzących wśród kolegów coś na wzór podziwu graniczącego z grozą. Nic dziwnego, że tak jak uprzednio klienci Dziurawego Kotła, tak teraz hogwartcy uczniowie zaczęli obstawiać, ile ta jest w stanie pochłonąć. Zresztą nie tylko oni. Gdyby ktoś zerknął na stół nauczycielski, dostrzegłby, jak profesor Flitwick ukradkiem szturcha nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami i z uśmiechem wskazuje na nią.

Harriet usilnie ignorowała mimowolnie wzbudzane zainteresowanie, więc nie miała o tym pojęcia. Za to doskonale wiedziała, że jeżeli szybko nie zagęści ruchów, to zaraz spóźni się na pierwsze zajęcia, a tego naprawdę nie chciała. Jednak los po raz kolejny pokazał dziewczynce, że ma w głębokim poważaniu jej życzenia.

Zgubiła się. W plątaninie sal, schodów, korytarzy i przejść straciła orientację do tego stopnia, że nie wiedziała nawet, jak wrócić do Wielkiej Sali. Na domiar złego, innych uczniów jakby wymiotło z zasięgu wzroku i nie miała kogo spytać o drogę. Wystraszona biegała od klasy do klasy zaglądając przez dziurki do klucza, w nadziei, że w środku dojrzy jakąś znajomą twarz albo chociaż sylwetkę profesor McGonagall. Niestety nic z tego. W końcu dotarła do masywnych, nieco podejrzanych drzwi miejscu, gdzie teoretycznie – biorąc pod uwagę układ budynku – powinien być korytarz. Bez przekonania, tracąc nadzieję, pochyliła się i zajrzała w dziurkę. Właśnie wtedy wyczuła za sobą cudzą obecność.

– Potter… Wścibska i bezmyślna jak twój ojciec, czy tak? – rozbrzmiał lodowaty, ostry głos, który natychmiast skojarzył się dziewczynce z mroźnym podmuchem.

Odwróciła się, po to, aby spojrzeć wprost w nieprzyjazne oblicze nauczyciela eliksirów. Paradoksalnie, mimo okoliczności, widok przyjęła z niejaką ulgą – może w końcu wydostanie się z tego labiryntu.

– Dzień dobry pro…

– Możesz mi wyjaśnić, czemu już pierwszego dnia nauki łamiesz szkolne zasady, Potter? – zapytał cicho, spokojnie, ale głos zawierał taką sugestię krzyku, że Harriet aż skurczyła się w sobie. – Czyżbyś sądziła, że jesteś ponad nimi?

– Szkolne zasady? – szepnęła nic nie rozumiejąc. – Jeżeli chodzi o to, czemu nie ma mnie na lekcjach, to się trochę zgubiłam… Właściwie to bardzo się zgubiłam i…

– Nie. Chodzi o to, czemu jesteś na trzecim piętrze, skoro przed wielką ucztą dyrektor jasno i wyraźnie mówił, że wchodzenie tutaj jest zakazane, a korytarz zamknięty!

Mężczyzna krzyknął tak bardzo, że dziewczynka wbrew sobie podskoczyła w miejscu. Przestraszona kilkukrotnie otworzyła i zamknęła usta, ale po chwili odzyskała jako taki rezon. W końcu nie pierwszy raz na nią wrzeszczano. Jeżeli chodzi o siłę głosu, Snape nie mógł się równać z wujkiem Veronem, kiedy puszczały mu nerwy.

– To ja jestem na trzecim piętrze? – mruknęła na poły do siebie na poły do mężczyzny, po czym marszcząc brwi i mimowolnie poruszając ustami, usiłowała odtworzyć swoją drogę z wielkiej sami, przy czym od czasu do czasu zerkała na trzymane cały czas w dłoni wskazówki od prefektów. W końcu zerknęła przez ramię na masywne drzwi. – To dlatego są inne niż reszta i nikogo tutaj nie ma…

Gdy ponownie spojrzała na profesora Snapea, ten miał bardzo specyficzny wyraz twarzy. Minę kogoś, kto zastanawia się, czy rozmówca naprawdę jest idiotą, czy tylko takiego udaje.

– Minus pięć punktów dla Hufflepuffu. Chyba, że ma panna jakieś obiekcje?

– Nie, ale mam prośbę. Może profesor mnie zaprowadzić do klasy transmutacji dla pierwszorocznych? Bo sama tam chyba nie trafię… – mimowolnie uderzyła w błagalny, a zarazem bardzo niepewny ton, czego sama przed sobą się wstydziła. W dodatku miała przeczucie, że wygląda jak przestraszone zwierzątko, które nawet nazbyt gwałtowny gest może spłoszyć.

Nauczyciel ni to westchnął ni to warknął, a jego twarz przybrała jeszcze bardziej nieprzyjemny wyraz niż przedtem.

– Dobrze… Za mną Potter, bo jeszcze znowu się zgubisz.

Schwycił jej ramię w żelazny uścisk, tak bardzo przypominający ten ojca, że niemal się wzdrygnęła. Jednak palce Snape'a, z racji, że były dużo szczuplejsze niż Jamesa Pottera, znacznie mocniej wpijały się w ciało. Mimo to nawet nie stęknęła, kiedy ciągnął ją za sobą.

Przez chwilę usiłowała zapamiętać trasę, jaką idą, ale szybko sobie odpuściła. Chociaż na każdym korytarzu wisiały zupełnie różne obrazy i gobeliny, w natłoku zdobień, szczególnie kiedy szło się tak szybko, wszystkie zlewały się w jedno. Co prawda istnieją osoby potrafiące rysować mapy w swoich umysłach, ale niestety dziewczynka do nich nie należała. Owszem, miała dobry zmysł kierunku, ale najwyraźniej owa umiejętność wymagała jeszcze jakiejś zdolności pośredniej. Po za tym, jak stwierdziła po chwili, próba późniejszego odtworzenia trasy i tak mijała się z celem, skoro nie wiedziała, jak się w ogóle znalazła na trzecim piętrze.

Po dłuższej chwili, kiedy ramię dziewczynki zaczęło nieprzyjemnie mrowić, oznajmiając, że uściska nauczyciela trwa zbyt długo, dotarli do szeroko uchylonych drzwi, zza których skąd dochodziły liczne szepty i szemrania, wśród których Harriet rozpoznała wiecznie podekscytowany głosik Meg. Z trudem powstrzymała się od westchnienia ulgi.

– Zgubiła się – z tymi słowami mężczyzna dosłownie wepchnął ją do środka i zostawił, szybkim krokiem ruszając w swoją stronę. Wyraźnie było mu nie w smak, że musiał marnować swój cenny czas na jakąś smarkulę, do tego córkę szkolnego wroga.

Dziewczynka potoczyła spojrzeniem po sali, intensywnie zastanawiając się, do kogo profesor powiedział to „zgubiła się". Chyba do reszty uczniów, bo nikogo poza nimi nie dostrzegła, a to znaczyło, że lekcja jeszcze się nie zaczęła. Na szczęście. Jedynie siedzący na biurku kot przypatrywał się je z pełnym dystansu, chłodnym zainteresowaniem… Jak to kot.

Uśmiechnęła się.

– Kotek. Chodź tu do mnie, kici, kici…

Zbliżyła się do zwierzęcia, a to nagle, ni z tego ni z owego przeobraziło się w profesor McGonagall. Zaskoczona Harriet wydała z siebie zduszony krzyk i odskoczyła do tyłu… A przynajmniej spróbowała. W trakcie skoku, jakimś sposobem zahaczyła o swoją szatę i runęła jak długa na podłogę, wyrzucając do góry ręce. Do góry też wzleciała jej torba, z której wysypały się przybory i podręczniki, tworząc na podłodze wokół dziewczynki interesujący kolarz.

– Ała – stęknęła. Stanowczo nie miała dziś dobrego dnia. Najpierw pobudka, potem zgubienie się i Snape, a teraz jeszcze to.

Zwykle w takich momentach salę lekcyjną wypełnia głośny śmiech, jednak wywrotka Harriet była na tyle malownicza, a kontakt z podłożem silny, że zamiast tego wszyscy jak jeden mąż wzięli głęboki wdech.

– Potter! Wszystko w porządku?! – nad dziewczynką zamajaczyło zmartwione oblicze nauczycielki.

– Chyba tak… poza tym, że życie mnie nie lubi.

Dopiero teraz salę wypełniły śmiechy. Niektóre tłumione, inne jawne, ośmielone tym, że i sama McGonagall nieznacznie się uśmiechnęła.

Starsza nauczycielka wyciągnęła pomocną dłoń, którą dziewczynka z wdzięcznością przyjęła, niezdarnie podnosząc się z podłogi.

– Ojciec ani wujkowie nie uprzedzili cię, że wśród nauczycieli jest animag? – zapytała profesor, unosząc brew.

– Nie – mruknęła Harriet, pospiesznie i nieco nieskładnie zbierając z podłogi swoje rzeczy. Dopiero, gdy powiedziała to słowo, zdała sobie sprawę, że brzmiało trochę jak „już ja sobie z nimi porozmawiam".

Podejrzliwe i nieco surowe spojrzenie nauczycielki nieco złagodniało, kiedy usłyszała jej ton, a nawet pojawiła się w nim iskierka rozbawienia. Prawdopodobnie dlatego została odesłana na miejsce bez przykrych komentarzy i odejmowania punktów domowi. Niestety puchon, którego imienia nie pamiętała, od komentarza nie potrafił się wstrzymać:

– Przed Ceremonią Przydziału próbowałaś głaskać kotkę Filcha, teraz panią profesor… Chyźnięta jesteś czy co?

Harriet udała, że tego nie słyszała w przeciwieństwie do McGonagall, która posłała chłopcu ostrzegawcze spojrzenie, na co natychmiast umilkł i wyprostował się w ławce.

– Jak przed chwilą to zaprezentowałam na sobie, transmutacja jest sztuką szeroko pojętej przemiany – zaczęła nauczycielka, a Harriet niezwłocznie złapała za długopis i przyjęła pozycję gotowej do notowania. – Właściwie to każdą sztukę magiczną, zarówno wytworzenie eliksiru jak i rzucenie jakiegokolwiek zaklęcia można określić mianem transmutacji, bo wszystkie wiążą się ze zmianą, która jest tu kluczowa…

Transmutacja, zgodnie z tym, co dziewczynka słyszała, okazała się przedmiotem niezwykle wymagającym i trudnym. Przez ponad godzinę męczyli teorię, potem przygotowywali się do dzisiejszego zadania – przemiany zabarwionej na czerwono cieczy w niebieską – po to aby w końcu spróbować dokonać tej trudnej sztuki. Jako że było to ich pierwsze w życiu czarowanie, nic dziwnego, że część uczniów nie zrobiła żadnych postępów, niektórzy dokonali nieznacznych zniszczeń, a większość jedynie nieznacznie zmieniła barwę cieczy, ale niekoniecznie na dobrą. Właściwie na całą klasę niebieski, chociaż nadal nieco przechodzący we fiolet, udało się uzyskać jedynie Lorelei. Meg, która najwyraźniej wybrała ją na najlepszą przyjaciółkę, przyjęła to z wielką radością i okrzykami typu „dajesz, jesteś najlepsza, przekoloryzujesz ich wszystkich!". W efekcie wybuchło lekkie zamieszanie i musiała interweniować profesor McGonagall. Siedząca w kącie Harriet, irracjonalnie dumna z uzyskanego przez siebie zimnego różu, była szczerze wdzięczna Meg za tę dawkę niepohamowanej ekspresji, która zabsorbowała uwagę wszystkich w około, dzięki czemu chwilowo zapomnieli o „Dziewczynce, Która Przeżyła" i jej porannej wpadce. Jednak, wychodząc z klasy, Harriet po prostu musiała zapytać nauczycielkę o pewną newralgiczną dla siebie kwestię:

– Pani profesor, przepraszam bardzo, ale czy wśród nauczycieli są jeszcze jacyś animagowie?

McGonagall z trudem tłumiąc uśmiech, odpowiedziała, że nie, na co dziewczynka odetchnęła z ulgą. Jeszcze znowu spróbowałaby jakiegoś pogłaskać. Albo – co gorsza – przez nieuwagę usiadłaby na którymś.

Następne w kolejności były zaklęcia. Przedmiot teoretycznie łatwiejszy niż transmutacja, ale dużo bardziej dynamiczny. Otóż po odbębnieniu teorii, dostali za zadanie lewitację strusiego pióra. Precyzując mieli je unieść na dwa metry w górę. Niektórzy nie odnosili zamierzonego skutku, inni tak, jeszcze inni tylko zrzucali pióra z ławek, ale zdarzały się i inne wypadki. Chłopak, który skrytykował ją na transmutacji, eksplodował swoje, jeszcze inny zamiast pióra lewitował Hannę, która, dyndając pod sufitem, zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć, znowu Meg jakimś sposobem zdołała zmienić swoje pióro w pocisk, który wbił się na centymetr w kamienną ścianę. Zresztą dziwnych wypadków zdarzyło się znacznie więcej, jednak – o dziwo – nie powstał przy tym najmniejszy chaos. Profesor Flitwick zdawał się mieć oczy wokół głowy i co chwilę przechwytywał jakiś przedmiot – albo ucznia jak w przypadku Hanny – bądź usuwał kogoś z pola bezpośredniego rażenia, czy też tłumił płomienie. Ekspresowo, raz za razem. Generalnie rzucający przydatnymi sugestiami, nieustannie chwalący i subtelnie karcący studentów nauczyciel bardziej przypominał precyzyjną maszynę niż istotę z krwi i kości. Trochę jak gobliny. W sumie, Harriet słyszała, że miał przodka wśród nich i stąd jego niewielki wzrost.

Idąc za radą Cedryka, po lekcjach zapytała mikrego profesora o świece, o to co się dzieje ze skapującym z nich woskiem. Mężczyzna, kiedy tylko usłyszał o nurtującej ją kwestii, zaczął wręcz emanować entuzjazmem charakterystycznym dla nauczycieli z powołania.

– Intrygujące, prawda? – mruknął, uśmiechając się od ucha do ucha. – Jeszcze bardziej intrygujące jest to, że mało kto się tym interesuje, nawet mugolaki. Wszyscy dziwią się, że świece latają, ale nikt nie pyta czemu nie kapią… Otóż spływający z nich wosk zbiera się w formach nowych świec, dzięki czemu go odzyskujemy. Świece są swego rodzaju autoświstoklikami. Wiesz, co to świstokliki?

Harriet zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie termin, bo gdzieś go już słyszała.

– Przedmioty do teleportacji?

– No, nie do końca do teleportacji, ale można powiedzieć, że tak. W każdym razie, w momencie kiedy kropla wosku ma już skapnąć, natychmiast przenosi się do formy nowej świecy. Ogromna oszczędność.

Jako, że Harriet nadal miała w pamięci niedawną lekcję transmutacji, nasunęło jej się kolejne pytanie:

– A nie można świec po prostu wyczarować? Znaczy wiem, że nie da rady wyczarować czegoś z nikąd, ale … No nie wiem… Nie można by przeobrazić kamieni albo piasku?

– No cóż, transmutacja to dziedzina, jak wam to niedługo profesor McGonagall uświadomi, usiana drobnymi wyjątkami, pułapkami i sporymi ograniczeniami. Otóż trwale przemienić jedną materię w drugą można tylko wtedy, jeżeli obie składają się z tych samych cząsteczek… Jak to mugole nazywają? A tak, atomów. W przeciwnym wypadku przemiana jest tylko tymczasowa, co tak bardzo boli alchemików. Owszem, niektórym udało się przemienić materię w energię, a tę skondensować i przetworzyć w materię innego rodzaju, jednak jest to proces bardzo niebezpieczny. Po pierwsze przemiany jednych pierwiastków w drugie mogą doprowadzić do zaburzenia równowagi w świecie i to na wszystkich możliwych polach, począwszy od możliwości zniszczenia środowisk naturalnych po upadek gospodarki. Po drugie… Cóż, sama przemiana materii w energię jest BARDZO trudna i wybuchowa. Niewielu czarodziejom udała się ta sztuka, chociaż, o dziwo, mugole opanowali ją za pomocą nauki. Jak na razie tylko jeden mag zdołał ponownie przetworzyć energię na materię.

– Mugolom się udało…? – Zaskoczona Harriet zamrugała, ale nagle coś jakby przeskoczyło w jej umyśle. – Bomba atomowa!

– A tak, zdaje się to tak nazywało. Straszny wynalazek. Wyparował sporo czarodziejów z Japonii podczas wielkiej wojny – mówiąc to jeszcze przed chwilą wesolutki profesor nieco posmutniał. – Ale zdaje się, że jest używany też do produkcji prądu, prawda?

– Tak, ale z tym był też niebezpieczny wypadek w Czarnobylu. Zdaje się coś wyciekło czy coś podobnego… - Zastanowiła się chwilę. – Generalnie te całe rozrywanie atomów, żeby mieć energię jest jak nóż. Można z nim zrobić mnóstwo pożytecznych rzeczy, można zrobić też komuś krzywdę. Ale przede wszystkim należy być z nim ostrożnym, bo bieganie z czymś ostrym w ręku i wymachiwanie tym, to nie jest dobry pomysł.

– I to jest wartościowe podsumowanie – ponownie szeroki uśmiech przeszył usianą zmarszczkami twarz. – Jesteś całkiem bystra Harriet, a z takimi osobami zawsze ciekawie się dyskutuje. A teraz leć na obiad. Z tego co pamiętam, następne macie zielarstwo, a ono wymaga sporej dawki energii.

Mówiąc to, puścił do niej oczko.

Jakieś półtorej godziny później musiała przyznać rację Flitwickowi. Zielarstwo istotnie wymagało energii, bo profesor Sprout stawała na rzęsach, aby zaangażować zarówno umysły jak i ciała studentów w zajęcia. Te średnio przypadły Harriet do gustu, może za wyjątkiem omówienia zasad bezpieczeństwa, czy też potencjalnych niebezpieczeństw mogących się czaić w magicznej szklarni, które uznała za całkiem interesujące. Jako że często oglądała zarówno programy naukowo-kryminalne, jak i te opisujące z perspektywy patologów zgony na wskutek różnorakich wypadków, „złapała falę". Z wielkim zaciekawieniem zaczęła podpytywać nauczycielkę o różne kwestie, między innymi o nawozy. Kiedy okazało się, że kobieta nie do końca wie, o co może jej chodzić, niemal z dumą uświadomiła profesorce, jak bardzo niebezpieczne te mogą być w odpowiednich, czy też raczej nieodpowiednich, warunkach. Przede wszystkim sztuczne, ale oczywiście nieomieszkana napomknąć, podpierając się bardzo barwnymi przykładami, że nawet zwykły kompost potrafi nieprzyjemnie zaskoczyć, podobnie jak odchody przeżuwaczy. Profesor przyjęła te rewelacje ze zmarszczonym czołem i miną stanowiącą zestawienie komunikatów „trzeba sprawdzić, czy to prawda", „jeżeli to prawda, to trzeba będzie podziałać, bo chyba pewnych rzeczy nie przewidziałam", „dziecko, jeżeli kłamiesz, to uwierz mi, rozliczę się z tobą".

Harriet wiedziała, że to, co powiedziała jest prawdą, więc z dumą przyjęła chmurny wyraz twarzy nauczycielki jako dowód, że właśnie odwaliła dobrą robotę, działając na rzecz bezpieczeństwa szkoły. Jednak duma szybko uleciała, gdy przyszło do pracy przy roślinach – brudnej i wymagającej sporo wysiłku – oraz poznawania różnicy między korą porowatą, a chropowatą, bo podobno była diametralna i niezwykle istotna… Przynajmniej z perspektywy czarodziejskiego botanika. Generalnie koniec zajęć powitała z niekłamaną ulgą.

Zmęczona natłokiem wrażeń resztę dnia – za wyjątkiem przerwy na kolację, kiedy to ponownie dokonała istnego spustoszenia wśród zaserwowanych dań – spędziła gnuśniejąc w pokoju wspólnym na jednej z sof, rozpuszczając Stellę i czytając przywiezione z domu tomiszcze. Gdyby z raz czy dwa na dłużej uniosła wzrok znad książki, zauważyłaby, że przyciąga sporo ciekawskich spojrzeń. Jednak tym razem nie jej blizna stanowiła przyczynę tego stanu rzeczy, a właśnie książka. Opasły podręcznik akademicki do psychologii w rękach jedenastolatki budził zdziwienie nawet wśród czarodziei czystej krwi, którzy nie do końca wiedzieli czym owa „psychologia" jest. Dlaczego w ogóle czytała coś takiego? Otóż, kiedy miała siedem lat, podobnie jak pozostali uczniowie klas pierwszych, zaliczyła wizytę u szkolnego psychologa – tryskającej energią blondynki o twarzy kojarzącej się z radosnym króliczkiem. Nasłuchawszy się sporo głupiego gadania kolegów, uznała tę wizytę za próbę znalezienia w szkole wariatów i ich wyłapania. Nic więc dziwnego, że na początku miała stosunek do psycholożki, panny Lake, jak pies do jeża. Jednak podczas rozmowy, początkowy dystans szybko stopniał. Kobieta wyjaśniła, że psychologia to żadne szukanie wariatów na siłę, tylko sposób na radzenie sobie ze swoimi i cudzymi problemami, a przede wszystkim klucz do poznania ludzi jako takich. Zrozumienia, dlaczego postępują tak a nie inaczej, co mogą zrobić w danej sytuacji oraz jak temu zapobiec, jeżeli trzeba. Sztuka osiągania kompromisów, budowania pozytywnych więzi, a także pomagania we właściwy sposób. Ze względu na niewesołą relację z ojcem, Harriet żywo zainteresowała się tematem i zaczęła czytać wszystkie pozycje związane z psychologią, jakie tylko wpadły jej w ręce. Miała nadzieję, że dzięki nim zdoła „zrobić tak, żeby tata był trochę milszy i częściej się uśmiechał". Niestety plan spalił na panewce, co dość boleśnie odczuła, jednak zainteresowanie dziedziną pozostało. Efekt? Cztery przywiezione do szkoły woluminy „na nudniejsze dni".

Nudniejsze dni… Szczerze powiedziawszy Harriet nie przewidywała wielu takich, a przynajmniej nie, kiedy zaczną się pierwsze sprawdziany i testy. Jednak na razie mogła cieszyć się spokojem, bo widoki na intensywne życie towarzyskie miała raczej marne. Powód był prosty – wśród puchonów, chociaż minął ledwie pierwszy dzień nauki, już zaczęły się tworzyć grupki, zaś ona do żadnej nie należała. Nie potrafiła się ot tak podczepić do kogoś. Justyn utworzył kwartet z Hanną, Susan i takim jednym chłopakiem o gentelmeńskich manierach… Chyba miał na imię Ernie. Meg i Lorelei zostały istnymi papużkami nierozłączkami, podobnie Wayne Hopkins i Albrecht Oddwell. Jedynie Zachariasz, chłopak, który dogadał jej na transmutacji, nie został adoptowany przez żadną paczkę. Jednak z nim nie miała zbytniej ochoty nawiązywać bliższych relacji. Co prawda nie należała do osób chowających urazy, ale czuła, że Zachariasz żywi do niej jakąś pretensję, chociaż nie miała pojęcia jaką, skoro wczoraj widziała go pierwszy raz w życiu.

W każdym razie, grupy koleżeńskie dopiero zaczęły się tworzyć, więc migracje między nimi były więcej niż możliwe. Jednak Harriet nie widziała dużych szans na adoptowanie przez którąś. Zarówno z obserwacji jak i własnego doświadczenia wiedziała, że ci, którzy z miejsca nie zostają przygarnięci i nie bardzo się o to ubiegają, zwykle zostają sami. Ubiegać się znów nie miała zamiaru, bo o ile wszyscy, za wyjątkiem Zachariasza, sprawiali wrażenie sympatycznych, to nadal ich nie znała. Nie wiedziała, czy naprawdę ich lubi… Znaczy czy lubi ich do tego stopnia, żeby tworzyć z nimi naprawdę zgraną drużynę, bo tylko taka paczka była coś warta, prawda?

Najbliższe dwa dni przekonały Harriet, że magia to nie przelewki. Nauczyciele nie zamierzali się cackać i dali im do wiwatu, od razu rzucając na głęboką wodę. Astronomia stanowiła niezwykle wymagający przedmiot pod względem teoretycznym i bolesny prztyczek w nos dla wszystkich nieznoszących matematyki. Reszta przedmiotów znów… Cóż, tu kłopot stanowiła praktyka, bo rzucanie zaklęć porządnie wyczerpywało psychicznie, a mierzenie się z nie zawsze pokornymi roślinami fizycznie. Właściwie to w natłoku zajęć jedyne wytchnienie stanowiła historia magii… czy też raczej historia i etnologia magii, bo na jednej połowie zajęć poznawali dzieje czarodziejstwa, a na drugiej uczyli się o czarodziejskich rasach i ich obyczajach. Przedmiot wyłącznie teoretyczny, nie wymagający twórczego myślenia ani zdolności analitycznych, ale ciekawy… Czy raczej ciekawy byłby, gdyby nie prowadzący go profesor, Cuthbert Binns, jedyny duch wśród nauczycieli i największy nudziarz z całego grona pedagogicznego. Dlaczego? Bo osobę, która przez dwie godziny z rzędu potrafi monotonnym, wypranym z emocji głosem recytować wiadomości z podręcznika inaczej nazwać nie można. Właściwie to momentami miała wrażenie, że profesor, bardziej niż swoim przedmiotem, interesuje się uczniami. Chyba nikt poza nią tego nie zauważył, ale duch nieustannie ich obserwował. Obojętnie, ale niezwykle uważnie, jakby patrzenie stanowiło esencję jego istnienia. Zaintrygowana, spróbowała o to podpytać Cedryka, jednak ten wydawał się zaskoczony samą możliwością, że martwy historyk mógłby interesować się swoimi studentami. Chłopak wyraźnie widział w nim jedynie potrafiący sprawdzać testy magnetofon, którego przeznaczeniem było cykliczne odtwarzanie informacji i nic więcej. Dlatego, dochodząc do wniosku, że podobne spojrzenie na widmo ma pewnie i reszta uczniów, postanowiła zagadnąć któregoś z profesorów. Padło na Flitwicka, którego z grona profesorskiego polubiła najbardziej. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Co prawda nauczyciel napomknął, że w przyszłości o tego typu rzeczy powinna pytać samych zainteresowanych, jednak udzielił też wyczerpującej odpowiedzi. Otóż, jak wyjaśnił, profesor Binns patrzył na wszystko jak na element historii, w tym na bieżące wydarzenia. Dlatego też wszystko obserwował i zapamiętywał, aby w przyszłości móc to przekazać dalej, już jako fakt historyczny. W końcu Hogwart niejednokrotnie pełnił ważną rolę w dziejach czarodziejstwa, szczególnie brytyjskiego, podobnie jak jego uczniowie.

Harriet czuła się nieco dziwnie z świadomością, że dla profesora Binnsa jest czymś w rodzaju żywej historii, którą warto by wpiąć do podręcznika… Co zresztą zrobiono, w końcu Hermiona przeczytała o niej w „Historii Magii" Bathildy Bagshot. Z drugiej strony chyba wolała to od bycia traktowaną jak celebrytka.

Rozważania na temat profesora Binnsa i jego podejścia do świata, szybko poszły w odstawkę, bo wir nowych zajęć pochłonął ją bez reszty. I tak, nie wiedzieć kiedy, w czwartek z samego rana stawiła się na zajęciach z obrony przed czarną magią przygotowana niemal na wszystko. Oczekiwała, że nadchodzące dwie godziny będą niezwykle intensywne, pełne teorii opisującej straszliwe efekty złowrogich zaklęć, a potem wyczerpujących ćwiczeń w rzucaniu czarów ochronnych i przeciwzaklęć… Czy też raczej czaru bądź przeciwzaklęcia, bo na każde potrzeba było kilku zajęć. Niestety się myliła. Nerwowy niczym rozdygotany ratlerek profesor Quirrell nieustannie się jąkał, a czasem nawet zacinał na dłuższą chwilę i raz za razem zerkał przez ramię, jakby lada moment miały zaatakować go czarnoksięskie monstra. W efekcie teorię ograniczył do minimum, bo na wykrztuszenie z siebie prawdziwego wykładu, zwyczajnie nie starczyłoby mu czasu. Jeżeli znów chodzi o praktykę… Cóż, spiął się w sobie, aby poprawnie sformułować zaklęcie i pokazać, jak je rzucić. Potem niestety nastąpiło jedno wielkie „radźcie sobie sami".

Harriet dowiedziała się od Erniego, że powodem nerwowego zachowania profesora jest zeszłoroczna podróż do Albanii. Wedle słów chłopaka, narobił sobie wtedy wielu potężnych wrogów, a w albańskiej puszczy doświadczył czegoś przerażającego. Dlatego też nieustannie nosił ten okropny, dziwnie pachnący turban – nakrycie głowy podobno chroniło przed czarną magią. Skąd Ernie to wszystko wiedział, nie miała pojęcia, jednak jego opowieść wystarczyła, aby zaczęła nauczycielowi współczuć. Wiedziała jak okropne jest uczucie zaszczucia, a do tego Quirrell sprawiał wrażenie jakiegoś takiego delikatnego, wręcz kruchego, co jednak nie miało nic wspólnego z jego wyglądem. No i te smutne oczy… Pełne rezygnacji i zmęczenia.

Niestety u boku współczucia Harriet, szybko pojawiła się niezręczność. Otóż dziewczynka nie mogła nie zauważyć, że profesor przygląda się jej częściej i uważniej niż innym, ale nie tak jak Binns, obojętnie. Spojrzenie Quirrella było natarczywe. Do tego częściej się jąkał, kiedy stała blisko. Przypuszczała, że to efekt sławy Dziewczynki, Która Przeżyła, jednak podobna reakcja ze strony nauczyciela naprawdę ją rozczarowała. Rozumiała, że niektórzy koledzy mogą przez jakiś czas sprawiać pod tym kątem problemy, ale żeby i profesor…

Czasami miała wrażenie, że blizna po zaklęciu Voldemorta, to piętno. Klątwa mająca sprawić, aby inni postrzegali ją bardziej jako rzecz niż normalną osobę.

Koniec końców, obrona przed czarną magią okazała się nie trzymać poziomu, jaki pokazali nauczyciele pozostałych zajęć praktycznych. Harriet czuła się tym nieco zawiedziona, jednak potrafiła też dostrzec jasne strony: nie przemęczyła się nadto. To znów stanowiło dobrą informację, bo co do charakteru następnych zajęć – eliksirów – nie miała złudzeń. Po pierwsze profesor Snape wydawał się być… No cóż, straszny. Po drugie otaczała go sława surowego, wymagającego i dość nieprzyjemnego w obyciu. Po trzecie nie lubił się z jej ojcem i wujkami. Wiedziała, że jest na celowniku. Owszem, teoretycznie nauczyciel mógł być ponad swoje uprzedzenia i traktować ją na równi z innymi, ale jakoś wątpiła w taki scenariusz. Szczególnie po tym, jak wpadł na nią na trzecim piętrze. Owszem, owo spotkanie mogło się potoczyć o wiele gorzej, ale i tak nie należało do przyjemnych. Sińce, jakie zostawiły szczupłe palce mężczyzny na jej ramieniu, nieprędko miały zejść.

Sława mistrza eliksirów naprawdę go wyprzedzała. Jeszcze przed jego wkroczeniem, do umiejscowionej w lochu sali – zwyczajnym wejściem tego nie można było nazwać, bo Snape nie chodził, tylko kroczył – klasa zachowywała się niezwykle cicho, natomiast, gdy się pojawił, zamarła. Falujące, czarne szaty, zimne, nieprzyjazne spojrzenie zarazem spode łba i z góry, plecy wyprostowane jak u wojskowego. Harriet odniosła wrażenie, że patrzy na przedstawienie i może poniekąd miała rację, bo w czarnych oczach dostrzegła błysk zadowolenia. Profesor wyraźnie lubił wzbudzać lęk.

Harriet automatycznie zaczęła starać się wyglądać na struchlałą, doskonale wiedząc, że podejście „na luzie" natychmiast uczyni z niej cel, którym, co prawda i tak już była, ale nie aż tak bardzo ja być mogła.

Nagle czarne oczy spoczęły na niej, a wąskie usta wygiął kpiący uśmieszek… Jakoś nie była tym zaskoczona.

– Proszę, proszę. Panna Potter zdołała dotrzeć na moje zajęcia. Nie zgubiła się panna? Nie pomyliła pięter?

Harriet nie odwróciła wzroku. Podobna reakcja pogorszyłaby tylko sytuację, bo stanowiłaby jasny sygnał, że jest łatwą ofiarą. Dlatego patrzyła mu prosto w oczy, jednocześnie przybierając najbardziej pokorny wyraz twarzy, na jaki było ją stać.

– Na szczęście nie, panie profesorze.

Po zdającej się trwać wieczność chwili, Snape przerwał kontakt wzrokowy i ruszył do biurka, aby sprawdzić obecność. Wypowiadał jedno nazwisko za drugim w sposób, który nasuwał Harriet na myśl wezwanie do rozstrzelania. Jedynie „Potter" wypowiedział jak przekleństwo.

– Wszyscy są, jak miło – mruknął, z trzaskiem zamykając dziennik. Uśmiechnął się krzywo i przeciągnął wzrokiem po klasie. – Możecie odłożyć różdżki. Tutaj nie będzie żadnego machania łapami ani bablania zaklęć. Ręce radziłbym trzymać przy sobie, jeżeli nie jest koniecznym, aby w danym momencie w określony sposób ich użyć, w przeciwnym razie możecie je stracić. A niestety nawet nasza nieoceniona pielęgniarka, pani Pomfrey, nie jest w stanie uleczyć wszystkich obrażeń – tu pozwolił sobie na krótką pauzę okraszoną paskudnym uśmiechem. – Sztuka eliksirów to sztuka skupienia, dokładności i bacznie prowadzonej obserwacji. Nieodpowiednio starta kość gryfa i wywar można wylać do zlewu. Zbyt późno zauważona zmiana barwy bądź dodanie złego składniku? Cóż, sama nieprzydatność eliksiru, jest tu wersją optymistyczną, bo konsekwencje podobnej pomyłki mogą być dużo większe. Wykipienie żrącej substancji, toksyczne opary, eksplozja. Chwila nieuwagi i trzeba ewakuować całą klasę. Dlatego też dobrze byłoby, żebyście mnie SŁUCHALI!

Marszcząc brwi, posłał komuś siedzącemu za Harriet mordercze spojrzenie. Dziewczynka zaryzykowała zerknięcie przez ramię i zobaczyła szeroko uśmiechniętą twarz Meg.

– A w ostatnich latach zdarzył się jakiś porządny wybuch? I jak duży był? Trzeba było zamykać lochy? Bo eliksiry są w lochach, żeby w razie czego można było odciąć teren zagrożony od reszty szkoły, prawda?

– Panno Jones, czyżby usiłowała być pani zabawna? – warknął, gromiąc ją spojrzeniem, co jednak zdawało się nie robić na Megan żadnego wrażenia. Dziewczyna jedynie przekrzywiła po ptasiemu głowę, przyglądając się mu z ciekawością.

– Nie. – Oświadczyła po chwili. – Po prostu dwa lata temu przeczytałam w podręczniku brata o doświadczeniach z saletrą i innych takich, i na wakacjach u dziadków razem z kuzynem postanowiliśmy zrobić własny eksperyment. Zmiotło całą szopę dziadka, a młot do węgla przeleciał z piętnaście metrów i zabił gęś, co się akurat dobrze złożyło, bo miała być w niedzielę na obiad. Dziadek był wściekły, ale babcia się cieszyła, bo w szopie cichcem pędził bimber, a to ją okropnie wkurzało. Pewnie dlatego, znaczy przez ten bimber, wybuch wyszedł trochę większy niż planowaliśmy. W każdym razie byłam ciekawa, jak wyglądają magiczne wybuchy, bo teoretycznie powinny być dużo ciekawsze.

Snape zrobił minę jakby właśnie dostał bolesnej i niezwykle gwałtownej obstrukcji, a na jego skroni pojawiła się pulsująca żyłka.

– Panno Jones, jeżeli kiedykolwiek na mojej lekcji rozmyślnie doprowadzi pani chociażby do najmniejszej eksplozji, dopilnuję, żeby w trybie natychmiastowym wydalono panią ze szkoły.

Mówiąc to Snape brzmiał tak, jakby to sama otchłań przemówiła, a Harriet zaczęła poważnie wątpić, że po takim czymś koleżanka dożyłaby wyrzucenia z Hogwartu.

– No, rozmyślnie na pewno tego nie zrobię, bo nie chciałabym, żeby kogoś spotkało to co gęś. Albo szopę. Bo myślę, że wybuch mógłby zrobić z człowiekiem to samo, co z szopą. Tyle że wyglądałoby to trochę jak w tedy, kiedy wujkowi Samowi, wujek jest rzeźnikiem, zepsuła się na zakładzie rozdrabniarka do mięsa i zaczęła wszystko z siebie wyrzucać. Krew i strzępy mięsa były dosłownie wszędzie. Ale zawsze fajnie jest posłuchać ciekawych historii. Albo je poopowiadać.

Meg sprawiała wrażenie całkowicie szczerej, a w jej oczach, twarzy i tonie głosu nie można było się doszukać chociażby śladu kpiny. Prawdopodobnie dlatego Snape z miejsca nie odjął Hufflepuffowi sporej liczby punktów. Zamiast tego patrzył na nią, jak pielęgniarz szpitala psychiatrycznego na nieprzewidywalnego pacjenta, który właśnie wydostał się z kaftana bezpieczeństwa. Nie był w tym osamotniony. Siedzący ławkę obok Megan krukon wyglądał, jakby chciał zapytać, czy może się przesiąść poza potencjalne pole rażenia puchonki, jednak – koniec końców – brakło mu odwagi.

Harriet odetchnęła nieco. Niby Meg tylko bardziej rozdrażniła Snape'a, ale z drugiej strony przerzuciła jego uwagę na siebie. Właściwie to mogła iść o zakład, że „panna Jones" jest pierwszym od wielu lat uczniem całkowicie odpornym na jego „urok" osobisty, co wyraźnie było mu nie w smak.

Może nie będzie tak źle? Może będzie zbyt zajęty nią, żeby na mnie zwracać uwagę?" – pomyślała z nadzieją.

Nadzieja nie trwała jednak długo. Nauczyciel obwieścił, że skoro Megan uważa takie historie za ciekawe, to prawdopodobnie ma niezdrowe skłonności i jest potencjalnie niebezpieczna, a potem, zauważywszy, że Harriet przygląda się scenie, posłał jej nieprzyjemne spojrzenie. Zupełnie jakby chciał powiedzieć „No dalej, zaśmiej się albo chociaż uśmiechnij. Zrób mi tę przyjemność…"

Szczęśliwie lekcja nie mogła poprowadzić się sama, dlatego Snape, musiał skupić się na czymś innym – na nauczaniu. Te znowu, całkiem nieźle mu wychodziło… Przynajmniej w opinii Harriet. Szczególnie spodobał jej się wykład. Owszem, profesor wplatał w niego rozmaite, niekoniecznie przyjemne aluzje, ale to tylko dodawało całości intrygującego dreszczyku. Do tego władczy, pełen nieokreślonej groźby ton, ruchy nasuwające na myśl poirytowanego tygrysa, czujne, jakby podejrzliwe spojrzenie. Prawdziwy teatr, a Harriet potrafiła docenić dobre przedstawienie. Poza tym eliksiry jako takie wydawały się przedmiotem bardzo przydatnym i dość interesującym. Szkoda tylko, że nauczyciel nie znosił jej za sam fakt istnienia. Jednak podobna kolej rzeczy, niespecjalnie ją dziwiła, chociaż budziła pewne przygnębienie.

Cóż, zaklęcia i tak są dużo ciekawsze, a profesor Flitwick jest jedną z najmilszych osób jakie w życiu poznałam, o ile nie najmilszą" – pomyślała, przyglądając się Snape'owi, gdy ten prezentował im składniki, których będą używać do dzisiejszego eliksiru.

Część praktyczna zajęć nie była jakoś bardzo trudna, ale Harriet, nie chcąc przypadkiem podpaść jeszcze bardziej, poświęciła jej niemało uwagi, wykonując każdą, nawet najmniejszą czynność z niesamowitą dokładnością. Jako że z natury wykazywała tendencję do bałaganiarstwa i lekkiej niechlujności, wymagało to od niej sporo wysiłku. Pomyśleć by można, że zostanie to docenione, ale nie.

– Na boga, Potter. Mówiłem, że należy uważać, co się robi, ale szatkowanie nie wymaga żadnej, wielkiej filozofii… No chyba, że to przekracza twoje skromne zasoby intelektualne. Zagęść ruchy, bo nie skończysz do końca zajęć, a nie mam zamiaru marnować swojego cennego czasu na ślamazary.

Uwaga nie sprawiła jej szczególnej przykrości, ani nie zezłościła. Ze strony taty na co dzień słyszała o wiele więcej, o wiele gorszych przytyków. Takich potrafiących sprawić, że czuła się słaba, nic nie warta, brzydka i bezużyteczna. Snape z kolei był kimś obcym, więc nawet gdyby naprawdę się postarał, nie potrafiłby jej skrzywdzić, a przynajmniej nie słowem. Jednak doskonale sobie zdawała sprawę jak bardzo profesor może uprzykrzyć jej życie. Nie wspominając, że bycie uwikłaną w nieswój konflikt, tak jak i bezpodstawnie krytykowaną, to nic przyjemnego. Niestety, jedyne, co mogła z tym zrobić, to pozwolić sobie na ciche westchnienie pod nosem i jakoś przecierpieć.

Zresztą, jeżeli chodzi o przecierpienie, to większość uczniów miała, co do lekcji z Snape'em, podobne odczucia. Dało się to jasno wyczuć po zajęciach, kiedy puchoni wrócili do pokoju wspólnego.

– Boże, jaki terrorysta – mruknęła Susan. – Patrzył na nas jak na sowie wypluwki.

– „Na nas", znaczy chyba na puchonów – westchnął przygnębiony Justyn. – W stosunku do krukonów wydawał się uprzejmiejszy. Ledwo, ledwo, ale jednak.

– To nie tajemnica, że nie lubi naszego domu najbardziej ze wszystkich – odezwał się Wayne, a stojący obok Albrecht mu przytaknął.

– Ale czemu? Jak był dzieciakiem miał zatarg z puchonami? - zapytała Hanna.

– Snape to były ślizgon, a ślizgoni tak ogólnie to najmniej lubią Hufflepuff… Znaczy ślizgoni jako dom. Tak normalnie, to wiadomo, podejście indywidualne. Czy cię polubię, zależy od tego, jaki jesteś – wyjaśnił Ernie. – W każdym razie, mają nas za mięczaków czy coś w tym stylu.

Przysłuchując się temu Harriet przypomniała sobie słowa Rona, jakoby Hufflepuff był „miękkim" domem. Najwyraźniej uważali tak nie tylko ślizgoni, ale też gryfoni. A może i krukoni. Zresztą niepochlebne opinie słyszała i o innych domach. Do Gryffindoru podobno trafiały same „gorące głowy", które pierw robiły, a potem myślały i tylko szukały okazji do wpakowania się w kłopoty. Krukoni nie mieli poczucia humoru, nie potrafili się bawić i traktowali wszystkich z góry, a ślizgoni… Cóż, ktoś określił Slytherin gniazdem oportunistycznych, dwulicowych żmij gardzących wszystkim, co mugolskie. Osobiście Harriet uważała, że domowi węża dostała się najgorsza łatka ze wszystkich.

– Nie chodzi tylko o to – mruknął Albrecht, drapiąc się po kędzierzawej głowie. – Sześć lat temu był tu taki jeden puchon, co narobił Snape kłopotów. Jednocześnie go podpalił i przymroził. Znaczy ten puchon był całkiem dobry z eliksirów i jak już zdawał eliksir do oceny, a potem miał chwilę wolnego, to sobie trochę eksperymentował. No i wymyślił „eliksir zimnych płomieni". Znaczy taki eliksir, co „zapala" wszystko oprócz szkła i metalu, ale „ogień" wydziela chłód zamiast palić. Tak lekko mrozi. No i dość trudno go zgasić, a sam z siebie gaśnie dopiero po dwudziestu minutach czy coś. No i ten lodowy ogień go przymroził, znaczy Snape'a przymroził i ten złapał okropną grypę, na którą nawet eliksir pieprzowy pani Pomfrey średnio działał. No i był też jakiś wypadek, no bo człowiek może się wystraszyć, kiedy nagle staje w płomieniach, co nie? No i od tamtej pory Snape uważa Puchonów za nieobliczalnych idiotów, tym bardziej niebezpiecznych, im bardziej są inteligentni. No i zwalcza nas na lekcjach, żeby żaden nie zdobył SUMa na tyle wysokiego, żeby kontynuować eliksiry po piątej klasie. Uważa, że puchon, który ma dostęp do zaawansowanych eliksirów, to tykająca bomba.

– SUMa? – zapytała Harriet.

– SUMy to Standardowe Umiejętności Magiczne. Testy w piątej klasie. Bardzo ważne. Trochę jak te… Mugolskie egzaminy końcowe – wyjaśnił Ernie. – Potem w siódmej są ZUMy. Zaawansowane Umiejętności Magiczne. No, ale ZUM'y są nieobowiązkowe.

– Ech… Testy, tak? Jakoś nie dziwi mnie, że ani tata ani wujkowie o nich nie mówili – burknęła. – Woleli wspominać… przygody. A ten puchon, który podpalił Snape'a, to jak skończył…?

– Całkiem dobrze. – Albrecht wzruszył ramionami. – Skończył szkołę, został alchemikiem, wyjechał do Kanady i otworzył tam wielki sklep. Mój kuzyn tam pracuje. Zresztą od niego o tym wszystkim wiem. Był razem z tym kolesiem na roku.

– A tak w ogóle, to on się ciebie tak uczepił? – zapytała Hanna. – To Meg powinno się najbardziej oberwać, ale to na ciebie zawarczał i to właściwie bez powodu.

Harriet otworzyła usta, ale nie zdążyła wydobyć z siebie dźwięku, bo uprzedził ją Albrecht.

– Snape i jej stary mieli na pieńku w szkole. Non stop żarli się ze sobą, w dodatku Snape bujał się w jej mamie… Właściwie to nawet się przyjaźnili, ale po tym, jak w nerwach nazwał ją szlamą, przestała się do niego odzywać. No i koniec końców wyszła za jego szkolnego wroga. No i Harriet jest córką jego szkolnej miłości, która go odrzuciła i szkolnego wroga.

Harriet zamrugała.

– No o tym, że mama przyjaźniła się ze Snape'em, a ten się w niej kochał nie wiedziałam. Tylko, że nie znosił się z tatą i jego kolegami – mruknęła do siebie, ale na tyle głośno, żeby reszta ją słyszała. – Do tego trafiłam do Hufflepuffu, którego nie cierpi. Boziu… Mam przesrane i to bardziej niż publiczny kibel.

– Albrech, a skąd, na boga, wiesz o Snape'ie i mamie Harriet? – zapytał wyraźnie zaintrygowany Ernie.

– Tata był na roku z Potterem i Snape'em – Wyjaśnił Albrecht. – Powiedział mi o tym, przy okazji rozmowy o eliksirach i poradził, żebym nie siedział na nich z Harriet w jednej ławce, bo mogę oberwać rykoszetem. Generalnie mam trochę taką rodzinę, co to wszystkich zna i o wszystkich coś wie. Na ten przykład babcia to dobra koleżanka Sprout i McGonagall.

– Harriet nie łam się. – Susan uśmiechnęła się pocieszająco. – Może nie będzie aż tak źle. Wystarczy się nie przejmować. Widzisz, Meg powiedziała, że profesor jest całkiem zabawny.

Harriet posłała Susan bardzo wymowne spojrzenie, podobnie jak reszta pierwszorocznych puchonów, wśród których nie było jedynie Zachariasza, Lorelei i właśnie Megan. Wszyscy podejrzewali, że „panna Jones" ugruntuje w profesorze opinię o puchonach jako nieprzewidywalnej i potencjalnie niebezpiecznej bandzie.

W każdym razie, wydarzenia ostatnich godzin sprawiły, że Harriet podupadła na duchu i nawet suty posiłek nie poprawił jej nastroju. W dodatku cały czas wisiała nad nią świadomość, że jutro znowu będą mieli eliksiry i to w podwójnej dawce, ale tym razem nie z krukonami tylko pierw gryfonami, a potem ślizgonami. Swoją drogą to irytujące. Z nieznanych jej przyczyn plan zajęć ułożono tak, że każdy dom miał zajęcia ze wszystkimi innymi. I tak, przykładowo, pierwszy rok Hufflepuffu w ciągu tygodnia zaliczał po kolei transmutację z Gryffindorem, Slytherinem i Ravenclawem. Podobnie z pozostałymi przedmiotami, za wyjątkiem historii magii i astronomii, gdzie ryzyko eksplozji czy przypadkowego zaklęcia było nikłe, więc wszyscy mogli mieć lekcje razem. No i latania, ale latanie nie do końca było typowym przedmiotem szkolnym. Nie dostawało się z niego ocen, ani nie organizowano z niego egzaminów… Przynajmniej tak słyszała Harriet. Po prostu, jako że latanie na miotle stanowiło podstawowy sposób podróżowania czarodziejów, uznano za dobry pomysł przeprowadzenia odpowiedniego kursu. Tak na wszelki wypadek, żeby nie uczniowie nie pozabijali się, chcąc odwiedzić sąsiadów.

Rozmyślając o rozkładzie planu lekcji, Harriet nieśpiesznie wędrowała szkolnym korytarzem, a krok w krok za nią człapała Stella. Uznała, że zarówno jej jak i sowie przyda się nieco ruchu, więc postanowiła skorzystać z tego, że na zewnątrz chwilowo nie pada. Liczyła, że dzięki świeżemu powietrzu, zdoła zwrócić myśli ku nieco przyjemniejszym sprawom niż jutrzejsze eliksiry.

Nagle poczuła, że jest obserwowana. Rozejrzała się i napotkała spojrzenie złotych oczu.

– Ach… dzień dobry Pani Norris – przywitała się z kotką, przywołując na twarz słaby uśmiech. – Jak dzień? Mam nadzieję, że trochę lepiej niż mój.

Stella zaskrzeczała gwałtownie i posłała Harriet obrażone spojrzenie, jednocześnie stając na drodze do kotki.

– Oj nie bądź zazdrosna, głuptasie – zachichotała pod nosem. – Pani Norris to pracownik szkoły. Wypada jej okazać troszeczkę uprzejmości i szacunku… Szczególnie, że reszta uczniów tego nie robi.

Uszy koki drgnęły, a źrenice zwężyły się do tego stopnia, że stały niemal niewidoczne. Podejrzliwość zwierzęcia była wyczuwalna do tego stopnia, że Harriet niemal czuła jej smak.

Stella przekrzywiła głowę i zahukała zaintrygowana.

– E… Tak że tego… To my sobie pójdziemy, co? Chciałybyśmy się ze Stellą pobawić trochę na dworze, bo w domu rzadko mam okazję. Ym… Miłego popołudnia. Tak.

Właściwie Harriet nie wiedziała, czemu tłumaczy się kotu woźnego, ale miała wrażenie, że Pani Norris doskonale ją rozumie. Jak człowiek. A może nawet lepiej niż przeciętny człowiek.

Speszona milczącym, ale więcej niż oceniającym spojrzeniem czworonożnego stróża, ruszyła przed siebie, chcąc czym prędzej zniknąć z pola widzenia kotki. Niestety na schodach natknęła się na kolejnego hogwardzkiego strażnika, tym razem ludzkiego.

– Dzień dobry panu, panie Filch – mruknęła, jednocześnie schodząc na bok, by prędko go wyminąć, jednak nagle coś jej wpadło do głowy. – Ym… A tak przy okazji, mogę o coś pana spytać?

Woźny, który zdążył już wejść parę stopni w górę, odwrócił się, spoglądając na nią z góry.

– Tak?

– No… Trochę mnie dziwi plan zajęć. To, że ułożono go tak, żeby każdy dom miał każde zajęcia z każdym. Wiem, że nie pan go układa, ale może pan wie, czemu to tak zrobiono? Nie prościej byłoby utworzyć stałe grupy?

– Na pewno prościej, ale chodzi o to, żeby uczniowie łatwiej mogli znaleźć znajomków w innych domach. Ma to zapobiec kłótniom domów i temu, że ktoś znielubi jakiś przedmiot, tylko dlatego, bo go ma, na ten przykład, z gryfonami, a nie z krukonami. No i chodzi też o to, żebyście byli na tym samym poziomie z czarami i innymi takimi. No i stanowili dobrą drużynę, bo wszyscy jesteście z Hogwartu. Czy jakoś tak. Nie znam się na tych bzurach.

– Ma to sens. Dziękuję panu.

Woźny posłał jej niemal równie podejrzliwe spojrzenie jak pani Norris, po czym zmarszczył brwi.

– Jeżeli idziesz na zewnątrz, to pamiętaj, żeby wracając dobrze wytrzeć buty! – warknął. – Zarówno ja jak i skrzaty domowe mamy lepsze rzeczy do roboty niż sprzątanie po nieszanujących cudzej pracy smarkaczach.

– Tak jest – mruknęła, po czym zrobiła taktyczny zwrot i ruszyła w dół schodów.

Dopiero na dole zadała sobie pytanie „Skąd Filch wiedział, że idę na dwór? Przecież powiedziałam o tym Pani Norris, nie jemu, a on był za daleko, żeby słyszeć".

Szkolne błonia były rozległe, zielone i piękne. Duży ogród, gdzie prezentowały swoje wdzięki rośliny ozdobne, zarówno te magiczne jak i nie, boisko do quiddicha, jezioro i spory kawałek sielskiej równiny, ciągnącej się aż do lasu. Właśnie równinę Harriet wybrała do zabawy. Ciskała zabraną z domu, materiałową piłeczkę wysoko w górę, a gdy ta zaczynała opadać, Stella gwałtownie pikowała i chwytała ją w szpony. Nie było to szczególnie porywające zajęcie, ale wystarczające, aby im obu dać nieco radości i przykuć uwagę przechodzącego obok Hagrida.

– Cholibka, pierwszy raz widzę, żeby ktoś coś podobnego odprawiał ze sową. Nieźle ją trenujesz – zadudnił, obserwując wyczyny Stelli. – No to jak ci się podoba w szkole?

– Nie jest źle. Lekcje są ciężkie, ale nawet fajne… no może za wyjątkiem historii magii. Wolałabym wieczorami czytać podręcznik w łóżku, byłoby to sensowniejsze od słuchania profesora Binnsa.

– A kolegów masz?

– I tak, i nie. Znaczy prawie wszyscy są sympatyczni i chyba ich lubię, a oni mnie, ale nie należę do żadnej paczki. Zawsze tak mam, że stoję trochę z boku. Znaczy w domu to miałam duet z Dudleyem, ale tak ogólnie mówię. Nie do końca potrafię się dopasować.

– Rozumim. Miałem tak samo – mruknął trochę do siebie, trochę do niej. – Ale to nic. A jak na eliksirach? Profesor mocno was postraszył?

Nie trzeba było być geniuszem, aby zrozumieć drugie dno pytania, szczególnie, że gajowy na pewno wiedział o konflikcie Snape'a i jej ojca. Westchnęła ciężko.

– Ym… Sama nie wiem. Przedmiot wygląda na ciekawy, profesor nawet interesująco opowiada, nawet te jego straszenie jest jakieś fajne, takie klimatyczne. Jak w przedstawieniu teatralnym, takim z dreszczykiem. Gorzej, że jest przy tym wszystkim okropnie kąśliwy no i trochę przykry. Ale da się przeżyć.

– No… Wiem, że twój tata i wujkowie mogą się nie zgodzić, ale profesor Snape jest w porządku. Znaczy Dumbledore tak mówi i mu ufa, a to spoko gość. No i inni profesorowie mu ufają. Ale tak, jest kąśliwy. I podobno strasznie się czepia, jak ktoś robi coś nie tak na zajęciach, nawet przypadkiem, i jak nie słucha. No więc tego, musisz mieć troszkę nerwu, jeżeli wiesz o co mi chodzi.

– O to, żebym nie dała się zastraszyć, ale też nie pyskowała, chyba, że chcę spędzić większość wolnego czasu na szlabanie? – zapytała z uśmiechem, na co wielkolud zachichotał.

– Cholibka, otóż to. Otóż to. A tak w ogóle, to jak nie masz nic do roboty w weekend, może wpadniesz do mojej chatki? Zrobisz staruszkowi przyjemność, a przy okazji się nieco rozerwiesz. No i poznasz się z kłem.

– Kłem?

– Moim psiskiem. Czarny brytan. Wygląda groźnie, ale to przytulanka. Tylko, że dość mocno się ślini.

Harriet naprawdę przyłożyła się, żeby nie zrobić sceptycznej miny. Po incydencie z ogromnym, wyraźnie dzieciożernym kundlem, przez którego utknęła na kilka godzin na drzewie, nie przepadała za dużymi psami. Znaczy obcymi. Jeżeli któregoś poznała, a ten okazywał się porządku, z chęcią się zaprzyjaźniała. Rzecz w tym, że psy wyczuwają lęk, co niejednokrotnie stanowiło niemały problem.

– Ym… Nie wiem, czy to dobry pomysł. Stella jest trochę zazdrosna. Jak się przywitałam z Panią Norris to wyglądała, jakby chciała ją zjeść.

– A czemu żeś się witała z tym paskudnym kociskiem? – zapytał Hagrid, marszcząc grube, przypominające gąsienice brwi.

– Bo to tak jakby pracownik szkoły i trochę wypada?

– Pani Norris to zwykły, tępy kot, więc nie wypada. To jakbyś mówiła „dzień dobry" mojemu Kłowi, no bo niby też tu pracuje, nie? Pomaga mi patrolować las i szukać dzieciaków, co to do niego chciałyby powłazić. – Poirytowany odetchnął mocno, a właściwie to wręcz parsknął. – Poza tym, co jestem w szkole, to ta łazi za mną krok w krok. Filch ewidentnie wysyła ją na przeszpiegi, stary drań. Cholibka, jak się kiedyś zdenerwuję, to nakarmię nią Kła, mówię ci.

Harriet powstrzymała się od głośnego powiedzenia, co sądzi o rzucaniu kotów psom na pożarcie, skupiając się na czymś innym.

– Skoro Pani Norris to zwykły, tępy kot, to jakim sposobem może cię szpiegować? Jest magiczna?

– Nie, nie jest. Powiedziałem, to zwykły pchlarz. I, cholibka, pojęcia nie mam jak mnie szpieguje, ale to robi. Filch pewnie coś wymyślił. Niby zwykły, tępawy charłak, ale kurde szczwane to-to… Potrafi być bardziej szczwany niż szczwany lis. A szkołę zna to chyba nawet lepiej od dyrektora. Zawsze pojawia się nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd, tak jak i ten jego kot. A jak Pani Norris cię na czymś przyłapie i zacznie miauczeć, to chwilę potem ten stary drań wylezie z niewiadomo jakiej dziury. Ja ci radzę, uważaj na niego, szczególnie jakby cię wzięło na nocne przechadzki albo coś. Do tej pory jedynie bliźniakom Wesley i Irytkowi udaje się mu grać na nosie. Nawet Huncwoci, znaczy paczka twojego taty, często wpadali w jego kościste łapska. Swoją drogą, z tych rudych bliźniaków to niezłe gagatki. Dobrze, że twój tato i Syriusz nie mieli tylu pomysłów co oni. I że oni nie interesują się za bardzo Zakazanym Lasem, inaczej musiałbym ich wyciągać z pajęczego gniazda jak nic.

– Z pajęczego gniazda?

– E… To takie moje powiedzonko – mruknął wielkolud, ale po jego minie było widać, że to żadne powiedzonko, tylko „chlapnęło" mu się za dużo. – E… No to przyjdziesz do mnie?

– Jeżeli nie zdarzy mi się szlaban z Filchem? Na pewno – uśmiechnęła się, jednak ów uśmiech prawie natychmiast stopniał. – Albo jeżeli po sobotniej lekcji latania nie wyląduję na dłużej w skrzydle szpitalnym.

Tak, latanie. Harriet bała się tych zajęć. Nie, żeby miała lęk wysokości, co to, to nie. Uwielbiała przebywać wysoko i świetnie się wspinała. Nie raz, kiedy taty nie było w domu, wdrapywała się na dach, od strony niewidocznej z ulicy i podziwiała okolicę. Z góry wszystko wydawało się takie małe, nic nie znaczące. Nawet jej problemy. Za to horyzont… Horyzont był o wiele szerszy niż zwykle. Jednak latanie na miotle, to nie to samo, co wspinanie się po budynku czy drzewie. Drzewa, budowle czy nawet góry zwykle są solidnie przymocowane do podłoża i nie mogą ot tak spaść, a miotła i owszem.

– Nie martw się, twój tata pieruńsko dobrze lata na miotle. Był nawet szukającym w drużynie quiddicha. Zresztą Lily też sobie świetnie radziła, a ty, jak tak patrzę, to mama i tata zlepieni w jednego człowieka. Musisz być w tym dobra, z taką rodziną to nie masz wyboru.

Harriet zjeżyła się wewnętrznie. Nienawidziła takich porównań, zarówno w jedną jak i drugą stronę. Wujek Veron powtarzał, że jest takim samym niebezpiecznym dziwadłem jak tata, ciocia Petunia nieustannie przyrównywała ją do mamy, a tata mówił jak bardzo do mamy jest niepodobna. Zaś Syriusz… Syriusz często mówił, to co większość napotykanych czarodziei, którzy znali jej rodziców: wykapany tata, ale oczy masz po mamie. Niestety im bardziej ją poznawał, tym bardziej reagował jak oni – był rozczarowany. Nie mocno, usiłował nie dać tego po sobie poznać, ale jednak. Wszyscy jakby oczekiwali, żeby będzie albo jak mama, albo jak tata, ewentualnie, że będzie stanowiła coś pomiędzy nią a nim. Niestety koniec końców okazywała się po prostu sobą – ani nie tak elokwentną, pewną siebie i rozrywkową jak James Potter, ani tak inteligentną, dzielną i pełną uroku jak Lily Evans. Zwykłą, małą Harriet: zdystansowaną, bojącą się tłumów, pozbawioną charyzmy i raczej pechową. Szarą, nijaką, nudną.

– No, mam nadzieję, że się nie mylisz – mruknęła, starając się nie okazać jak bardzo słowa Hagrida ją ubodły. W końcu nie chciał, nie wiedział… Chociaż właściwie tak było jeszcze gorzej.

Kiedy ktoś chciał ją zranić, porównując do rodziców, potrafiła sobie z tym radzić. Wiedziała, jak radzić sobie z atakami. Jednak, gdy ktoś mówił „jesteś jak tata", „jesteś jak mama" ot tak, po prostu, miała wrażenie, że nie istnieje. Że znika. Że nikt nie chce Harriet, tylko mniejszą wersję któregoś z państwa Potter.

Właściwie to najgorzej było, kiedy ktoś porównywał ją do mamy, a potem mówił jaka była wspaniała, jaka zdolna, piękna, mądra i odważna. Tatę znała od podszewki i w przeciwieństwie do innych, wiedziała jaki jest naprawdę, więc na to całe „jesteś jak James" mogła powiedzieć sobie „oj naprawdę nie chcielibyście, żebym była taka jak on". Jednak w przypadku Lily Potter… Mierząc się z opowieściami o niej, z jej legendą, stała na z góry przegranej pozycji. Zawsze wypadała na gorszą i to pod każdym względem. To naprawdę okropne, ale czasami lubiła jak ciocia Petunia mówiła źle o mamie. Owszem, zdarzało się to i wujkowi Veronowi, ale to ciocia ją znała, tak naprawdę, nie wujek. Znała i nie szczędziła jej przykrych słów. Znowu świadomość, że i cudowna Lily miała swoje wady, przywary i popełniała błędy, czyniła egzystencję Harriet nieco lżejszą, a cień matki, w którym tkwiła mniej głębokim.

– Bez obawy, wiem co mówię! – Szeroko uśmiechnięty Hagrid, najwyraźniej biorąc chłód w głosie Harriet za objaw strachu, zmierzwił jej włosy. – Dobra, tera to lecę, bo mam jeszcze trochę roboty. Grządki same się nie okopią, a zwierzaki nie nakarmią. To do jutra, do niedzieli czy jak tam wyjdzie. No i trzymaj się mocno miotły!

Odchodząc, puścił jej oko, jednocześnie posyłając szeroki, ciepły uśmiech. Sama się też uśmiechnęła. Lubiła Hagrida, jego bezpośredniość i wesołe usposobienie. Zresztą nie lubić go, byłoby trochę jak kopać małego psiaka. Dlatego też miała nadzieję, że i on ją polubi, chociaż nie jest taka jak którekolwiek z rodziców. Polubi, mimo że jest tylko i wyłącznie sobą… A może właśnie dlatego.

Westchnęła i po raz kolejny cisnęła szmaciana piłeczką, którą przed chwilą przyniosła jej Stella. Usiłując odgonić ponury nastrój, zaczęła myśleć o Filchu. Woźny był charłakiem, niemagiczny człowiekiem, pochodzącym z czarodziejskiej lub częściowo czarodziejskiej rodziny. Zatem, teoretycznie, nie powinien mieć żadnych magicznych mocy. Tymczasem, jeżeli to, co mówił Hagrid było prawdą… Cóż, zarówno woźny jak i jego kotka sprawiali wrażenie bardzo podejrzanie magicznych, chociaż chyba nikt nie patrzył tak na nich.

Obserwując pikującą za piłeczką sowę, rozmyślała o percepcji. O tym, jak często ludzie nie widzą tego, co przed nimi jest, tylko to, co chcą. Nie znosiła tego, bo nieustannie tkwiła w cieniu rodziców, i swoim własnym, czy też raczej Dziewczynki, Która Przeżyła. Jednak wiedziała, że są osoby, którym podobny stan rzeczy jest na rękę. Zastanawiała się czy czasami groźny woźny do nich nie należy.

Nota:

Zawsze mnie to zastanawiało: niby Filch był zwykłym charłakiem, ale jakimś sposobem miał zdolność pojawiania się znikąd, mało tego – momentami zdawał się współdzielić z Panią Norris wzrok. W dodatku wychodził obronną ręką ze wszelkich kłopotów prawda? Nie ważne, kto przejmował władzę w Hogwarcie, jakie toczyły się w nim wojny, wszystko jakby go… przeoczało. Tak jak mugole niezauważaną pluskającej obok nich magii :) Można by pomyśleć nawet, że udaje te swoje nierozgarnięcie, prawda? Motyw, którego aż żal nie wykorzystać.

Jak zwykle będę wdzięczna za komentarze, uwagi, bluzgi czy co tam chcecie :D