IV Konsekwencje pechowej sowy.

Latanie. Nie dość, że żywiła co do niego same obawy, to jeszcze zostało zorganizowane w TEN sposób. Wszystkie klasy pierwsze razem, tak, aby ci, którzy jeszcze nie nawykli do widoku Dziewczynki, Która Przeżyła, mogli sobie ją pooglądać jak na wybiegu. No i żeby każdy dokładnie widział, jak zleci z miotły i mógł potem poopowiadać Ricie Skeeter, że widział śmierć Harriet Potter.

Zaklęcie uśmiercające mnie nie dopadło, to zrobi to grawitacja" – pomyślała, przypatrując się dwóm rzędom leżących na trawie mioteł. – „Dlaczego musi być dzisiaj taka ładna pogoda? Dlaczego nie ma ołowianych chmur, ulewy, huraganowego wiatru i błyskawic? Jak wtedy, kiedy przyjechaliśmy do szkoły?"

Spojrzała z wyrzutem na lazurowe niebo, na którym z rzadka pojawiały się małe, puchate obłoczki. Zero wiatru, grzejące słoneczko i radośnie szczebioczące ptaszki nigdy nie irytowały jej tak bardzo jak dzisiaj.

– No dzieciaki, ustawiać się przy miotłach. Raz, raz!

Pani Hooch klasnęła w ręce i obdarzyła ich pełnym energii, wesołym uśmiechem, a żółte – dosłownie żółte – oczy błysnęły. One, jak również dość twarde rysy twarzy i sterczące na wszystkie strony szarawe włosy sprawiały, ze kojarzyła się Harriet z jastrzębiem… Albo harpią. W każdym razie z czymś wydającym z siebie głośne okrzyki i spadającym z nieba na małe puchate stworzonka.

Dziewczynka z rezygnacją ruszyła w stronę najbliższej miotły. Jakoś dzisiaj wyjątkowo identyfikowała się z małym, puchatym stworzonkiem. Albo żółwiem. Drapieżne ptaki porywały żółwie, a potem zrzucały na skały, żeby dobrać się do tego, co pod skorupą.

– Jakoś jesteś dziwnie milcząca, a na pewno nie tak pyskata jak w pociągu. Czyżby strach cię obleciał, Potter.

Harriet zerknęła w prawo, wprost na stojącego tuż obok i emanującego samozadowoleniem Draco. Jeszcze tego jej brakowało, towarzystwa blond dupka.

Udawanie, że nie boi się latania, byłoby głupotą, skoro Malfoy i tak już to dostrzegł. Dlatego nie zamierzała udawać, co nie znaczyło, że od tak pozwoli z siebie kpić. Jedna z głównych zasad nigdy nie spisanego podręcznika „jak się nie dać szkolnym łobuzom" mówiła „każda kąśliwa uwaga musi zostać zripostowana, chociażby autoironicznie". Rady dorosłych typu „nie zwracaj uwagi, to przestaną ci dokuczać" naprawdę rzadko się sprawdzały. Swoją drogą, to okropnie dziwne, że w ogóle wyskakiwali z równie idiotycznymi tekstami – zupełnie, jakby po osiągnięciu pewnego wieku całkiem zapominali, jak to jest być dzieckiem.

– No, obleciał. Ale się pocieszam, że jak zacznę spadać, zawsze mogę celować w ciebie. Przynajmniej moja śmierć nie pójdzie na marne.

Draco zająknął się, co nie zdziwiło Harriet. Już dawno zauważyła, że osoby o przerośniętym ego mają problem z cudzą autoironią. Nie do końca wiedzą jak sobie z nią radzić, bo to, że można z samych siebie kpić, zwyczajnie nie mieści się im w głowach. Mogła iść o zakład, że blondynek zawsze usiłuje robić jak najlepsze wrażenie, a każdą krytykę, nawet krytykę ze słów wroga, boleśnie odczuwa, chociaż nie daje po sobie tego poznać. Patrząc na chłopaka, nie pierwszy raz w życiu zastanowiła się, czy owo pełne szklanej dumy podejście do życia jest bardziej kwestią wychowania czy charakteru? A jeżeli charakteru, to jak długo Malfoy wytrzymałby żyjąc w jej skórze?

Nie chcąc się narażać na kolejną zaczepkę Draco, odwróciła wzrok i wbiła niemal wrogie spojrzenie w miotłę. W czarodziejski kij utrzymujący się na wysokości tylko dzięki magii. Rzecz w tym, że magii niezbyt ufała. Owszem, była czarownicą, tak jak i jej rodzice, ale wśród czarów się nie wychowała. W dodatku dziwiła dziwne przekonanie, że fizyka i inne podstawowe prawa natury mają na nie swoje własne spojrzenie, a jest to spojrzenie ukrytych w trawie grabi. Człowiek może sobie pół życia radośnie hasać po łączce magii i nic, ale pewnego dnia robi jeden zły krok i nagle styl rzeczywistości uderza go w sam środek twarzy.

Miotła zawieszona na wysokości kilkunastu metrów, podtrzymywana przez coś niewidzialnego… Nie, stanowczo jej się to nie podobało. Z dwojga złego chyba wolałaby latać na smoku. Smok raczej nie może spaść od tak, prawda?

– Witam was na pierwszej lekcji latania – zawołała dziarsko nauczycielka. Właściwie to cała była dziarska. Mogłaby stanowić synonim tego słowa. – Jak zapewne wiecie, nazywam się Rolanda Hooch i oprócz nauki latania, opiekuję się także hogwardzkimi rozrywkami w quidditcha…

Harriet słuchała jednym uchem, zbyt zajęta wyobrażaniem sobie wszystkich możliwych czarnych scenariuszy swojego pierwszego lotu, aby poświęcić nauczycielce pełnię uwagi. Zresztą przemowa nie była szczególnie długa, a jeżeli chodzi o wskazówki, co do następnych poczynań, to były dość proste. Mieli zaprząc do pracy silną wolę, wyciągnąć ręce nad miotły i powiedzieć „do mnie", a te powinny wskoczyć im do dłoni.

Stojący obok Maloy niezwłocznie z wprost niezwykłą pewnością siebie, niemal nonszalancją i stuprocentową skutecznością. Zupełnie jakby jego ręka stanowiła przyciągający drewno i wierzbowe witki magnes.

– A ty co, Potter? Pietrasz się? Bez obawy, samo przywołanie miotły cię nie zabije. Żeby na polecieć w górę, najpierw musisz na nią wsiąść.

– Hm? Przepraszam, ale nie słuchałam. Zastanawiałam się też, jak brzmi pękający kręgosłup i czy osoba, której on pęka, słyszy to, czy może jest zbyt zajęta cierpieniem i byciem przerażoną.

Tym razem Draco nie zająknął się, tylko rzucił jej dziwne i z lekka zaniepokojone spojrzenie, jakby chciał powiedzieć „ty to chyba nienormalna jesteś". Z satysfakcją zauważyła, że odrobinkę stracił na pewności siebie. Wsadzenie odpowiedniego obrazu do czyjejś głowy, często pozwala podkopać jego wiarę we własne siły.

Wzdychając uniosła rękę nad miotła i pełnym rezygnacji głosem wymamrotała „do mnie". O dziwo magiczny kij natychmiast posłuchał, co potężnie ją zaskoczyło, tym bardziej, że nie wszystkim szło tak dobrze. Zauważyła, że przemądrzała dziewczynka z pociągu, która tak jak Ron wylądowała w Gryffindorze – Hermiona, o ile dobrze pamiętała – chociaż z reszty przedmiotów wymiatała, nie potrafiła opanować swojej miotły. Dopiero przy którymś podejściu przywołała ją. Malfoy to zauważył i posłał dziewczynie nieprzyjemny uśmiech, na co ta zareagował zimnym, pełnym wyższości spojrzeniem.

No, panicz Malfoy jak nikt potrafi zniechęcać ludzi. Ciekawe czy tatuś daje mu za to dodatkowe kieszonkowe?" – pomyślała w przelocie, przy czym nie była to myśl szczególnie złośliwa. Raczej stanowiła odpowiednik ciężkiego westchnienia.

W końcu, po mniejszych i większych przygodach, wszyscy stali z miotłami w dłoniach.

– Dobrze, a teraz trochę polatamy – oświadczyła z uśmiechem profesor. – Nie wszyscy naraz oczywiście. Każdy po kolei. Dobrze, no to pierwszy z brzegu… Ty, jak masz na imię?

Stojący na skraju jednego z szeregów gryfon nieco pobladł.

– N-neville Longbottom.

– Chodź do mnie. Zaczniemy od ciebie. Potem pierwsza osoba z drugiego rzędu i po kolei.

– A-ale może lepiej żeby pierwszy był kto inny…?

– No chłopcze, odwagi. Czarodzieje latają na miotłach od setek lat, poza tym i tak cię to nie minie. Tak to odhaczysz rzecz jako pierwszy i będziesz miał z głowy, może ci się nawet spodoba?

Neville sceptycznie spojrzał na kobietę, ale już nie oponował, tylko westchnąć ciężko i z miną cierpiętnika podszedł do niej.

– Dobrze panie Logbottom. Teraz stań okrakiem nad miotłą, dosiądź jej i odepchnij się stopami, wyobrażając sobie, że POWOLI wzlatujesz. Kiedy zaczniesz się wznosić, jak najszybciej opuść stylisko, tak, żeby znalazło się poziomo w stosunku do gruntu i wyobraź sobie, że zawisasz w powietrzu. Nie chcemy w końcu, żebyś nie wiadomo jak wysoko poleciał podczas pierwszej lekcji. Dwa metry jak najbardziej wystarczą. Wszystko jasne?

Neville niepewnie skinął głową. Bardzo niepewnie. Właściwie to wyglądał jakby miał zwymiotować, jednak wykonał polecenie. Odepchnął się od ziemi i… zaczął wzlatywać. Niestety nie powoli. Co prawda nie leciał jakoś naprawdę bardzo szybko, ale startując ze strachu zamknął oczy, zaś prędkość wystarczyła to tego, żeby po ich ponownym otwarciu wisiał już jakieś dziesięć metrów nad ziemią. Wystraszony, gwałtownie opuścił kij miotły. Za szybko i za mocno, w skutek czego zaczął gwałtownie pikować w dół, to zaś wystarczyło, aby wpadł w panikę. Wrzeszcząc niczym opętany podciągnął znowu kij no powrót do góry, wystrzeliwując jak korek z szampana, po czym, w wyraźnym akcie desperacji, jak tylko znalazł się nad dachem Hogwartu, zeskoczył z miotły. Spadł z całym impetem na bok ciała, przeraźliwie krzyknął i zaczął się staczać po dachówkach.

Profesor Hooch, dopóki Neville był w powietrzu, zachowywała całkowity spokój, nieustannie celując w chłopaka różdżką, zapewne, aby go lewitować, gdyby zaczął spadać. Jednak wyraźnie nie przewidziała, że ten może tak spanikować, że aż zeskoczy z miotły. Gdy tylko uderzył w dach Hogwartu, zaklęła tak soczyście, że wszyscy zebrani aż rozdziawili usta, słysząc coś podobnego ze strony nauczycielki.

Wszystko skończyło się na tym, że Neville spadł z dachu, ale nie na ziemię. Za sprawą zręcznie wyprowadzonego przez profesor Hooch zaklęcia, zawisł metr na gruntem. Szlochał, a włosy przesłoniły jego zaczerwienioną twarz. Czemu szlochał było jasne na pierwszy rzut oka. Miał połamaną rękę. Z przemieszczeniem, czy raczej przemieszczeniami. Właściwie to wyglądała tak, jakby dorobił się dwóch nowych łokci.

Harriet zrobiło się nieco słabo. Co prawda nie raz oglądała programy o różnych wypadkach i takich tam, ale wypadek na ekranie telewizora, a wypadek na żywo i to osoby, która się zna to dwie różne rzeczy. Szczególnie, jeżeli się wie, że za moment coś podobnego może spotkać i ciebie.

Profesor natychmiast podbiegła do poszkodowanego chłopaka i ostrożnie pomogła mu wstać.

– Już dobrze, zaraz pójdziemy do gabinetu pielęgniarskiego i pani Pomfrey zajmie się tobą. Naprawi to w minutkę albo dwie, możesz mi wierzyć – starając się uspokoić Neville'a uderzała w delikatne, łagodne, niemal matczyne tony, które natychmiast zniknęły, kiedy spojrzała na nich. – WY!. Jeżeli podczas mojej nieobecności, którekolwiek wzleci na chociażby dziesięć centymetrów, albo nawet dosiadzie miotły dopilnuję, aby wyleciał ze szkoły w trybie natychmiastowym!

Harriet była całkiem niezła w interpretowaniu prawdziwego znaczenia wypowiedzianych słów, a w dodatku doskonale zdawała sobie sprawę, że wyrzucić młodocianego czarodzieja ze szkoły wcale nie jest tak łatwo. Dlatego szybko przełożyła groźbę nauczycielki na „Dopilnuję, aby miał miesięczny szlaban u Filcha i każdego dnia przez co najmniej cztery godziny dziennie szorował szkolne łazienki szczoteczką do zębów! Uwierzcie, po dwóch tygodniach żałowalibyście, że was nie wyrzucono albo, że nie spadliście i nie skręciliście sobie tych kruchych, cienkich karczków." Swoją drogą, wersja interpretacyjna bardziej działała na wyobraźnię, tym bardziej, że brzmiała prawdziwiej.

– Patrzcie, co tu mam! – zawołał Malfoy, jak tylko profesor Hooch i Neville zniknęli z zasięgu wzroku.

Spojrzenia wszystkich ściągnęły ku niemu, na co ten wyszczerzył zęby w pełnym samozadowolenia uśmiechu, pokazując coś w rodzaju szklanej kuli wypełnionej mgłą. Harriet nie miała pojęcia, co to i szczerze powiedziawszy niezbyt ją to obchodziło. Jednak Hermiona tak poczerwieniała, że włosy stojącego obok niej Rona nagle wydały się jakieś takie wyblakłe.

– To przypominajka Nevillea! Oddaj mu ją! – wrzasnęła.

– To zmuś mnie! – zaśmiał się Draco, wskakując na miotłę i wzlatując w górę. Wyglądało na to, że w powietrzu czuje się niemal jak ryba w wodzie. – No, proszę bardzo. Jestem tu i czekam.

Chociaż wydawało się to niemożliwe, Hermiona poczerwieniała jeszcze bardziej, ale nie ruszyła się na krok. Była jedną z tych grzecznych… No i prawdopodobnie zwyczajnie nie chciała się zabić.

– Ja mogę cię zmusić! – zawołał niemalże po rycersku Ron, ściskając kij swojej miotły.

Harriet wywróciła oczami. Wiedziała dokąd to zmierza, a nie chciała być świadkiem śmiertelnego wypadku zaraz na początku szkoły. Dlatego, tak bardzo jak nie chciała się w to wszystko mieszać, tak bardzo czuła, że powinna.

Zaczęła klaskać, a spojrzenia wszystkich skierowały się na nią. Nie znosiła tego, ale tym razem była to konieczność.

– Brawo. Normalnie oklaski na stojąco. Bogaty dzieciak okradający połamanego kolegę z bibelotu, pewnie drogiego, który nie jest mu do niczego potrzebny, a do tego łamiący nakaz nauczycielki, bo ma wpływowego tatusia, który uchroni go przed poważniejszymi konsekwencjami. Pozycja szkolnego dupka i rozpuszczonego, bogatego gnojka zagwarantowana do końca roku. Zaangażowanie w rolę godne podziwu.

Uśmiechnęła się, pokazując dwa kciuki w górę, ktoś z tłumu parsknął śmiechem, a Malfoy zrobił się purpurowy. Wyglądało to teraz jakby brał z Hermioną udział w konkursie, kto potrafi bardziej poczerwienieć.

– Miernoty takie jak Longbottom muszą dostawać za swoje, żeby się ogarnąć. Tłusty, mały mazgaj szkaluje dobre imię czarodziei czystej krwi! I nie mów tak o Draco!

Dziewczęcy głos z tyłu sprawił, że Harriet się odwróciła, po to, aby spojrzeć na mordującą ją wzrokiem, ciemnowłosą dziewczynę o lekko skośnych oczach. Całkiem ładną, ale mającą nieco zbyt szeroko rozstawione oczy, do tego jej usta wydawały się położone zbyt blisko zadartego nosa. Właściwie to przypominała nieco mopsa. W dodatku jej postawa, skrzyżowane na piersi ręce i ton, jakim powiedziała…

– „I nie mów tak o Draco"… Niech zgadnę, wzięłaś go na celownik i już wszystko sobie zaplanowałaś, prawda? Pierwsze dwa lata przyjaźń, chodzenie w trzeciej klasie, zaręczyny w szóstej, ślub trzy lata później, co najmniej z dwie setki gości na weselu, kilkupiętrowy tort, piekielnie droga suknia, gołębie, obrusy w barwach Slytherinu, a za jakiś czas dwójka dzieci i pół jego rodowej fortuny. No, docelowo, znaczy po śmierci jego rodziców, cała.

Parkinson nie poczerwieniała, za to jej wzrok mógłby pełnić rolę plutonu egzekucyjnego, gdyby dano mu taką szansę. To znowu powiedziało Harriet, że jest na dobrej drodze. Uśmiechnęła się – doskonale wiedziała, że najlepszym sposobem na odwrócenie uwagi od jednej awantury jest druga awantura.

– Chłopie, ty lepiej nie schodź z tej miotły – zawołała do Malfoya, czując na sobie mordercze spojrzenie dziewczyny. – Weź lepiej, leć gdzieś za granicę, zmień nazwisko i dobrze się ukryj… Ale naprawdę fajnie byłoby, gdybyś najpierw oddał przypominajkę.

Na twarzy Draco zderzyły się ze sobą gniew, skrępowanie i niepewność. Momentalnie jasnym stało się – a przynajmniej jasnym dla Harriet – że możliwość, że dziewczyna darzy go uczuciem, raczej nie jest mu w smak, a jej ewentualne plany wobec niego nieco go przerażają. W końcu, jaki jedenastolatek nie czułby się przytłoczony myślą, że koleżanka ze szkolnej ławki zaplanowała im ze szczegółami wspólną przyszłość? Zresztą pewnie i dorosłego coś podobnego by wystraszyło. Jednak ślizgonka udzieliła mu wsparcia, więc poniekąd był zobligowany do tego samego. Powinien rzucić jakąś ciętą ripostą, jednak najwyraźniej nic mu nie przychodziło do głowy.

– Nie gadaj bzdur… - wykrztusił w końcu.

– Bzdur? A mnie się wydaje, że to prawda – zaszczebiotała radośnie Hermiona.

Spojrzenie Draco stwardniało.

– Nie obchodzi mnie opinia szlam i ich wielbicieli! – warknął.

Hermiona zrobiła minę, jakby chłopak przyłożył jej w twarz, prawie wszyscy wokół wydali z siebie krótkie, aczkolwiek oburzone „ach", a Ron wyprostował się jak struna.

– No teraz to przegiąłeś! – wrzasnął, wskakując na miotłę.

Harriet przewróciła oczyma, wydając z siebie przeciągły jęk. Dlaczego chłopcy nie nigdy nie myślą? A właściwie to nie tylko chłopcy.

Spojrzała z ukosa na Hermionę.

– I po coś się odzywała? Wszystko szło dobrze. Odegrałabym z mopsicą dramat jak to złośliwa, podobna do stracha na wróbla dziewoja nikczemnie obnaża, po czym wyśmiewa jej płomienne uczucie przed wybrankiem serca i wszyscy mieliby zajecie do powrotu pani Hooch. Byliby bezpieczni. A teraz ci dwaj ścigają się o to, który jest większym idiotą i pewnie, jak życie znam, zderzą się ze sobą i spadną prosto na mnie. Zawsze wszystko koniec końców spada na mnie.

Słysząc plan manipulacji Pansy zmarszczyła brwi i zamordowała ją po raz kolejny tego dnia wzrokiem, wyraźnie starając się pod złością ukryć zaskoczenie. Hermiona znowu zamrugała zdziwiona, rozchylając usta niczym ryba. Jednak szybko odzyskała rezon, bo po chwili stała na baczność ze rękami skrzyżowanymi na piersi i miną pełną słusznego oburzenia.

– Po pierwsze nie kazałam Ronowi atakować Malfoya, sam to zrobił. Zresztą nie wiedziałam nawet, że coś takiego strzeli mu do głowy! Nie lubi mnie, zawsze gdy zaczynam do niego mówić albo gdzieś ucieka, albo wywraca oczami. Po drugie to nie moja wina, ze ten burak nazwał mnie SZLAMĄ.

– Wielkie mecyje.

Hermiona znowu poczerwieniała na twarzy. Harriet zastanowiła się przelotnie czy dziewczyna nie jest spokrewniona ze sygnalizacją świetlną.

– Czy ty wiesz w ogóle, co to znaczy? – zapytała, a głos zadrżał z oburzenia.

– No… w przypadku Malfoya znaczy to „osoba pochodzenia mugolskiego, którą uważam za chodzący szlam, bo rodzice nauczyli mnie tak myśleć". A ogólnie to prawie tak samo, tylko bez tego „bo rodzice mnie nauczyli". Szlama lepsze bo krótsze, więc jak ktoś to mówi, krócej słuchasz bzdur.

– I w ogóle cię to nie rusza?

Harriet zamrugała. Nie spodziewała się, że będzie musiała tłumaczyć podstawowe rzeczy Granger, która sprawiała wrażenie dość upierdliwej, ale też całkiem bystrej.

– Słowo to tylko słowo, problemem jest, że Malfoy serio tak uważa, ale tego ot tak nie zmienisz. A na pewno nie bez wysiłku, którego nie wiadomo czy w ogóle jest wart. No i nazywając cię szlamą, chciał, żeby cię zabolało, a ty dałaś mu satysfakcje faktycznie się przejmując i robiąc minę, jakby ci utopił ukochanego kotka.

– To co, miałam nic nie robić?

– Odpyskować, jednocześnie pokazując, że się nie przejmujesz. Nie wiem, powiedzieć „przynajmniej nie jestem efektem chowu wsobnego"?

– A co to chów wsobny? – usłyszała za sobą męski głos i niemal podskoczyła w miejscu.

Odwróciła się, spoglądając w twarz Erniego, który patrzył na nią z uprzejmym zainteresowaniem. Zaraz obok stał Justyn, któremu chyba przypadła do gustu jej wersja definicji szlamy. Generalnie zauważyła, że jej dyskusja z Hermioną przykuła uwagę wielu osób, co z kolei sprawiło, że natychmiast nabrała przemożnej ochoty rozpłynięcia się w powietrzu albo chociaż stania niewidzialną.

– Ym, to jak osoby z jednej rodziny mają dzieci ze sobą. Nie koniecznie kazirodztwo, ale na ten przykład dalsi kuzyni z dalszymi kuzynami i tak w kółko bez dopływu świeżej krwi. To osłabia stado. Rodziny królewskie często tak miały.

– E… Aha. Ale wiesz, że jestem też czystej krwi i to wszystko takie średnio miłe.

– A masz stuprocentową pewność, że na ten przykład twoja praprababcia nie była córką albo wnuczką mugola i czarownicy, czy coś w ten deseń?

– No nie.

– A jak myślisz, Malfoy wie o czymś takim? Znaczy wie, czy taka sytuacja zdarzyła się w jego rodzinie?

– Pewnie tak. Malfoyowie należą do tych, którzy prowadzą długie i bardzo szczegółowe drzewa genealogiczne i uczą się ich na pamięć… Ah! Rozumiem.

Latający nad ich głowami niczym muchy przed burzą Ron i Draco jakby nagle stali się zazdrośni o uwagę, bo ich podniebny taniec przybrał na intensywności, a w dodatku odlecieli mocno na bok. Pierwszoklasiści zadarli głowy do góry i podekscytowani pobiegli za nimi, żywiołowo komentując poczynania obydwu. Harriet również, z tym, że niczego nie komentowała i bynajmniej nie była podekscytowana, przeciwnie. Jednak nie chciała zostać z tyłu. Ostentacyjne zostawanie z tyłu zwykle nie kończyło się dla niej dobrze.

Człapiąc za grupką, mimowolnie obserwowała wygłupy chłopaków, tylko czekając, aż któryś zrobi sobie krzywdę. Jednak musiała przyznać, że ich popisy – ścigającego Draco Rona i Draco grającego Ronowi na nosie – są całkiem widowiskowe. Obaj latali świetnie, jednak Malfoy wyprzedzał Weasley'a doświadczeniem. Z tego, co słyszała od taty i wujków, wynikało, że Malfoyowie mieszkają w wielkiej, ekskluzywnej posiadłości. Zapewne ta miała rozległe tereny zielone, gdzie chłopak mógł się wylatać do woli i doszlifować umiejętności.

Myśląc o tym poczuła niewielkie ukłucie zazdrości. Sama całymi dniami siedziała zamknięta w domu, musząc zadowolić się niedużym ogródkiem, niemal w całości zawłaszczonym przez kwiaty cioci Petunii, a Malfoy miał do dyspozycji tyle przestrzeni… Chociaż musiała przyznać, że byłoby dużo gorzej, gdyby wylądowała w mieszkaniu.

Wyglądało na to, że zabawa w kotka i myszkę, czy raczej rude kocisko i złośliwego, złodziejskiego szczura – nie obrażając szczurów – będzie się ciągnąć bez końca. Niestety tylko wyglądało, bo po chwili niedaleko chłopaków pojawiła się brązowa kropka, którą Harriet zidentyfikowała jako sowę. Ułamek sekundy później Draco, nie zauważając nadlatującego ptaka, wykonał malowniczy piruet na miotle, z ogromną siłą uderzając nieszczęsne stworzenie witkami. Sowa wystrzeliła do tyłu, zmieniając się w żywy – zakładając, że nie zabiło jej samo uderzenie – pocisk lecący wprost do wierzby bijącej, drzewa słynącego z tego, że uderzone oddawało i to wielokrotnie mocniej.

Harriet nie miała pojęcia, kiedy pojedynek chłopaków przeniósł się w okolice drzewa i szczerze powiedziawszy nie wiele ją to obchodziło. Ważne było, że jeżeli sowa jeszcze żyje i uderzy w wierzbę, to ta przerobi ją na sowi pasztet. Dlatego musiała działać. I zadziałała, niekoniecznie przy wcześniejszej konsultacji z rozsądkiem czy chociażby świadomością. Po prostu w jednej chwili stała sobie spokojnie obok Erniego, a w następnej z prędkością rakiety pędziła na miotle – prawdopodobnie wcześniej komuś wyrwanej – wprost do sowy. Z tego, co się działo potem niewiele zarejestrowała, jedynie ogromną prędkość, własne przerażenie i to, że mnóstwo drewnianych, okrytych liśćmi cosiów usiłuje ją zabić. No i moment schwycenia sowy, go pamiętała dokładnie –ciepło kruchego ciała i rytm napawającego ulgą, bijącego gdzieś-tam pod piórami ptasiego serduszka.

Nie miała pojęcia, ile zajęło jej wydostanie się spomiędzy konarów, bo strach zamieniał każdą sekundę w godzinę, jednak sprawiał też, że ciało reagowało na każdy bodziec nim zrobił to umysł. Dzięki temu raz za razem unikała ciosów młócących powietrze gałęzi. Niestety, kiedy już wydawało się, że jest bezpiecznie, jedna, wyjątkowo długa, uderzyła w tył miotły.

Harriet zrobiła obrót. Właściwie to dwa obroty, pierw salto do tyłu, a potem rozpaczliwie usiłując wyrównać lot, obrót wokół własnej osi. Niestety nic to nie dało. Spadała. Pędziła wprost na spotkanie twardego gruntu.

„No to zaraz się dowiem, czy człowiek słyszy, kiedy pęka mu kręgosłup" – pomyślała zaciskając powieki.

Jednak trzask pękającego kręgosłupa nie nastąpił. Ani uderzenie.

Ostrożnie otworzyła oczy, zobaczyła jakieś pół metra przed swoją twarzą murawę i zamrugała.

– Co jest? Czemu ja jeszcze żyję?

– Brzmisz, jakby była zawiedziona Potter.

Ociekający jadem głos mistrza eliksirów bynajmniej jej nie uspokoił. Spojrzała w stronę, z której dobiegał i mimo niewesołych okoliczności, pozwoliła sobie na maluteńkie westchnienie ulgi. Profesor Snape, obecnie mordujący ja wzrokiem, nie był sam. Towarzyszyły mu nieco pobladła profesor Sprout i celująca w nią różdżką profesor Hooch.

– Ym… Dzień dobry. I dziękuję za ratunek pani profesor. I przepraszam.

Nauczycielka machnęła różdżką, stawiając zaskoczoną Harriet na nogach. Niezbyt skutecznie, bo dziewczynka miała nogi jak z waty i natychmiast siadła na ziemię, z czego – szczerze powiedziawszy – była całkiem zadowolona. W duchu postanowiła, że już nigdy w życiu nie oderwie stóp od cudownie stabilnego i bezpiecznego gruntu.

– Czy ty wiesz, co w ogóle zrobiłaś?

– Ym, zobaczyłam, że sowa potrzebuje ratunku i chciałam ją ratować, i mózg tak jakby mi się wyłączył, a potem to już tylko pamiętam, że złapałam sowę i zaczęłam spadać. A tak w ogóle sówka potrzebuje pomocy i to natychmiast!

Profesor Sprout przyjrzała się leżącemu w objęciach Harriet, połamanemu ptakowi i uniosła brwi. Podeszła do niego i wyjęła z jego szponów pakunek, który ów nadal ściskał.

– Chyba wiem, czyja jest – Spojrzała w kierunku zbitych w zwarte stadko, niczym przestraszone owce, uczniów. Właściwie to nie na nich, ale na stojących nieco z boku, w pewnej odległości od siebie, a nade wszystko już uziemionych Rona i Malfoya. Obaj mieli ponure miny i łypali na siebie spode łba.

– Draco, to chyba twoje – zawołała, machając w powietrzu paczką.

Butna mina chłopaka zsunęła się mu z twarzy, spadła i rozbiła na milion kawałeczków. Pobladł, a jego oczy stały się jakby większe

– Ocypete! – krzyknął i ruszył biegiem w ich kierunku.

Kiedy stanął przed Harriet, z trudem powstrzymywał napływające do oczu łzy.

– Pewnie chciała ci to wręczyć, kiedy zaczęliście się wydurniać z Weasley'em – oświadczyła chłodnym tonem nauczycielka zielarstwa, jednocześnie wręczając mu pakunek.

Poczucie winy wykrzywiło twarz Malfoya. Wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. Harriet jakoś odruchowo zrobiło się go żal. Może i był dupkiem, ale skoro martwił się o swoją sówkę, nie mógł być taki zły, prawda?

– Ale będzie z nią wszystko w porządku, prawda? – zapytał drżącym głosem. – Wyjdzie z tego?

Odpowiedź na to pytanie interesowała również Harriet. Razem z chłopakiem przesunęła zaniepokojonym wzrokiem po twarzach profesorów, nagle bardziej ponurych niż zagniewanych.

Profesor Hooch westchnęła.

– Nie wiadomo. Leć po profesora Kettleburna, powiedz mu, co się stało i poproś, żeby przyszedł do skrzydła szpitalnego. Zaniosę tam twoją sowę, może razem z panią Pomfrey coś zdziałają. A potem – tu podniosła głos – do pokoju nauczycielskiego. Razem z profesor McGonagall pomyślimy, co z wami zrobić, kiedy skończę lekcję. Państwo odprowadzą Wesley'a i Harriet na miejsce, prawda?

– Może na nas pani polegać – mruknął Snape, posyłając Harriet i powoli zbliżającemu się Ronowi wyjątkowo paskudne spojrzenie.

Harriet nagle zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie wolałaby przydzwonić w ziemię. W końcu stwierdziła, że nie, bo pewnie zabiłoby to i Ocypete, a tata, jak nie byłoby jej w domu, pewnie szybko pozbyłby się Stelli. Najwyraźniej los postanowił ją skazać na cierpienie z rąk mistrza eliksirów. Już czuła, jak kościste palce ponownie wpijają się w jej ciało i z miejsca miała dość.

Szczęśliwie los oszczędził jej tego doświadczenia. Kiedy tylko profesor Hooch wzięła od niej zmaltretowaną sowę, została otoczona troskliwym ramieniem przez nauczycielkę zielarstwa. Najwyraźniej opiekunka Hufflepuffu czuła się w obowiązku uchronić swoją podopieczną od towarzystwa kolegi. Snape, z braku innych opcji, musiał zadowolić się rzuconym mu na pożarcie Ronem, którego natychmiast schwycił w swoje szpony.

Kiedy kilka minut później szli kamiennymi korytarzami, Harriet zaczęła się zastanawiać… To oczywiste, ze profesor Hooch wróciła na błonia, w końcu prowadziła z nimi lekcje, ale skąd wytrzasnęła Sprout i Snape'a? Przecież ci mieli w weekendy wolne. Znaczy od lekcji. Oczywiście czasem prowadzili szlabany i zajmowali się obowiązkami opiekunów, ale teoretycznie obecnie mogli być gdziekolwiek. W tym, jeżeli mieli rodziny, poza szkołą. No, od wujka Syriusza wiedziała, że Snape jest starym kawalerem, bo „żadna kobieta nie jest na tyle nienormalna, żeby go zechcieć", ale o profesor Sprout ani jej wujkowie, ani ojciec niezbyt często mówili. O wiele więcej mieli do powiedzenia o McGonagall, w szczególności, jeżeli chodzi jeżeli chodzi o jej uwielbienie quidditcha i to jak nie raz dawała się ponieść w trakcie meczów.

– Ym… pani profesor, a skąd się pani znalazła na błoniach? – zapytała nieśmiało, jednocześnie starając się schować za nauczycielką przed wzrokiem Snape'a.

– Ja? Cóż, zobaczyłam biegnących w stronę wierzby bijącej profesora Snape'a i profesor Hooch. Nagle usłyszałam, że krzyczy coś w rodzaju „o nie, Potter też", a że jestem twoją opiekunką, postanowiłam się zainteresować. Ty pewnie dołączyłeś w podobny sposób, prawda Severusie? – zagadnęła Snape'a.

– Cóż, ta kobieta ma dość donośny głos – mruknął Snape ponuro. – Właściwie mogła by być jednoosobowym systemem alarmowym. Minerwy zapewne nie ma z nami tylko dlatego, że nawet wrzask Rolandy nie był w stanie dotrzeć do gabinetu dyrektora. Swoją drogą macie szczęście, że nie zrobiła z wami tego, co wykrzykiwała – zwrócił się do Harriet i Rona, posyłając im wyjątkowo paskudny uśmiech. – Była w swych groźbach nawet barwniejsza od Filcha, a on jest mistrzem działających na wyobraźnię wywodów.

No, tego ostatniego to Harriet nie musiała wiedzieć. Właściwie to naprawdę wolałaby nie, szczególnie biorąc pod uwagę wyraz twarzy profesor Hooch, kiedy mówiła „postanowimy, co z wami robić". Owszem, postanowienie i tak by nadeszło, ale przynajmniej przed nastąpieniem szeroko pojętych konsekwencji nie stresowałaby się aż tak bardzo.

Kiedy byli praktycznie przed drzwiami pokoju nauczycielskiego, dziewczynka potknęła się i pewnie padłaby na ziemie jak długa, gdyby profesor Sprout w ostatniej chwili jej nie przytrzymała.

– Chyba sznurowadło ci się rozwiązało – mruknęła, wskazując na jej jaskrawozielone trampki. – Szybko je zawiąż, bo trochę byłoby głupio, gdybyś przeżyła slalom między gałęziami wierzby bijącej, a zabiła się o własne nogi.

– Racja…

Co jak co, ale zabicie się o własne nogi było w jej przypadku więcej niż możliwe i Harriet doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego czym prędzej przyklękła i zawiązała krnąbrne sznurowadło. Już się prostowała, kiedy nagle rozbrzmiał dźwięk gwałtownie otwieranych drzwi i świat nieoczekiwanie zgasł.

– Ja ich normalnie…

Myśli profesor McGonagall, do tej pory krążące wokół bliźniaków Wesley, gwałtownie zmieniły tory, jak tylko usłyszała TEN dźwięk. Zwykle drzwi, które – co musiała przyznać – w chwilach silnego wzburzenia czasem otwierała nazbyt gwałtownie, uderzały z charakterystycznym hukiem w kamienną ścianę. Jednak tym razem huku nie było, tylko głuche uderzenie. W dodatku drewniane skrzydło zatrzymało się zdecydowanie za wcześnie.

No i oni. Pomona, Sewerus i młody Wesley patrzący na nią z lekkim – a w przypadku chłopaka naprawdę wielkim – szokiem wymalowanym na twarzach. To nie wróżyło niczego dobrego.

– Zabiła ją pani! – krzyknął Ron, co tylko potwierdziło jej okropne podejrzenia.

Spojrzała za drzwi, a tam leżała ogłuszona Potter. Na jej czole, tuż nad zygzakowatą blizną, odcisnął się wzorek zdobiący klamkę. Odbita na bladej skórze, powoli czerwieniejąca i puchnąca plątanina liści i pnączy przypominała chmurę. Chmurę, z której właśnie wystrzeliła biała błyskawica-blizna. W innych okolicznościach, nie uwzględniających poważnego urazu głowy dziewczynki, byłoby to nawet zabawne.

– Rany boskie, Potter! – krzyknęła przerażona i natychmiast podbiegła do znokautowanego dziecka. – Harriet żyjesz? Powiedz coś!

Delikatnie potrząsała ramionami dziewczynki, a ta w końcu – ku jej ogromnej uldze – otworzyła oczy. Niestety wzrok miała bardzo mętny.

– Żyjesz? – zapytała pomagając małej wstać.

– Chyba…

– Wszystko w porządku?

– Nie.

Ledwie Harriet to powiedziała, zwymiotowała. Wprost na nią. Na twarz i włosy. Bardzo obficie, bo też jadała niemało. Wilczy apetyt dziewczynki sprawił, że niektóre skrzaty domowe poddawały w wątpliwość jej ludzkie pochodzenie.

– To pewnie wstrząs mózgu, wymioty są jednym z objawów – rozbrzmiał chłodny głos Snape'a.

Minerwa stłumiła w sobie chęć rzucenia kąśliwego „no co ty nie powiesz?", tym bardziej, że mężczyzna pomógł jej przytrzymać osuwającą się Harriet – dziewczynka miała nogi jak z waty. No i kiedy twoją twarz pokrywa warstwa wymiocin, otwieranie ust nie jest najlepszym pomysłem. Oczu zresztą również.

Szczęśliwie z wymiocinami pomogła jej się uporać Pomona, specjalistka od wszelkiego rodzaju zaklęć czyszczących. Z konieczności. Kiedy czarodziej całe życie pracuje grzebiąc w glebie, nawozach i śluzach magicznych roślin to albo bierze kąpiel dziesięć razy dziennie, albo używa Delokacji Zanieczyszczeń z wręcz chirurgiczną precyzją.

Niestety, chociaż zaklęcie dość skutecznie oczyszczało, nie było w stanie usunąć tego okropnego, ostrego zapachu. Nic nie mogło zastąpić mydła i gorącej wody. O szamponie nie wspominając.

– Zabierzmy ją do pani Pomfrey i to szybko, zanim rozwinie się obrzęk mózgu lub coś gorszego. – Pomona stanowczym gestem odsunęła ją Harriet, którą natychmiast wzięła pod ramię.

Minerwa nie miała pretensji o zaborczy gest koleżanki. Wiedziała jak bardzo Sprout bierze sobie do serca bezpieczeństwo swoich podopiecznych. Owszem, kiedy sytuacja tego wymagała, wykazywała się niezwykłą surowością, którą uczniowie zwykle dostrzegali z lekkim opóźnieniem – zagniewana wyglądała jak obrażony, pluszowy miś – i orientowali się w sytuacji dopiero dostając wielotygodniowe szlabany, rzadziej wakacyjne prace społeczne lub nawet wylatując ze szkoły. Jednak zazwyczaj była jak ta kwoka: gotowa zadziobać każdego, kto zagroził jej pisklaczkom. Boleśnie przekonał się o tym Severus dwa lata po objęciu stanowiska, kiedy stracił cierpliwość wobec jednego z puchonów i potraktował go, delikatnie mówiąc, niesprawiedliwie. Pomona dowiedziała się o wszystkim i zaprosiła Mistrza Eliksirów do swojego gabinetu, aby wyjaśnić parę kwestii. Właściwie Minerwa nie wiedziała, co się wtedy stało, ale Snape nagle zaczął mieć lekkie problemy z otwieraniem ust, a pamiętała, że będąc uczennicą zielarka nosiła wiele mówiące przezwisko „szczękołamacz". Niepozorna i pulchna parę razy udowodniła szkolnym prześmiewcom, że pięść bywa szybsza od różdżki, a lata dźwigania ciężkich worów z ziemią oraz mocowania się z zielskami musiały wyrobić jej potężne mięśnie…

Nie, żeby Minerwa była fanką rozwiązań siłowych, co to, to nie. Jednak wiedziała, że czasem sprawdzają się lepiej niż jakiekolwiek inne, a Pomona jak nikt potrafiła wyczuć kiedy.

W każdym razie, mężczyzna podtrzymywał Harriet pod drugie ramię. Ze względu na różnice wzrostu, nie było to wygodne ani dla niego, ani dla Sprout ale obje wydawali się zdecydowani utrzymać dziewczynkę w pozycji możliwie zbliżonej do pionowej.

– Skoro tak ważny jest czas, nie lepiej ja lewitować? – zapytała.

– Nie, niech trzyma głowę w górze tak długo, jak to tylko możliwe – mruknęła Pomona. – Dobra, to idziemy, raz-raz.

Minerwa nie dyskutowała. Urazy głowy, generalnie urazy fizyczne, rzadko zdarzały się na jej przedmiocie. Czasem ktoś siebie w coś przemienił, czasem nawet było to bolesne i niebezpieczne dla zdrowia, jednak interwencja przebiegała wtedy zgoła inaczej. Trzeba było magicznie powstrzymać metamorfozę, potem na miarę możliwości cofnąć ją, a na koniec czym prędzej lewitować ucznia do skrzydła szpitalnego, żeby Poppy przywróciła pechowego ucznia do normalności. Owszem, wiedziała, jakich zaklęć użyć w razie gwałtownego krwotoku, wstrzymania oddechu czy podpalenia, ale to wszystko. Z resztą „zachowawczych procedur ratunkowych" praktycznie nie miała do czynienia.

Sewerus i Pomona ruszyli przed siebie szybkim truchtem, wlokąc między sobą półprzytomną Harriet. Minerwa wyprzedziła ich, aby pootwierać drzwi i zadbać o drożność korytarzy, po których zwykle błąkało się niemało uczniów i to zwykle w najmniej odpowiednich momentach. Pochód zamykał Ron, który, wyraźnie nie wiedząc, co robić, dreptał za nimi.

– A tak właściwie, to co się stało? – zapytała, zerkając przez ramię na kolegów. – Bo rozumiem, że nie prowadziliście tej parki do pokoju nauczycielskiego bez powodu.

– W skrócie Malfoy i Weasley postanowili polatać na miotłach za plecami Rolandy, a potem dołączyła do nich Potter. No właściwie nie do nich, bo poleciała wprost do bijącej wierzby, ratować pechową sowę, która w nią uderzyła.

– O boże! I nic się jej nie stało?

– Tak, mnie też to dziwi – mruknął Severus tonem sugerującym, że połamanie nóg i kilku żeber mogłoby nauczyć dziewczynę rozumu, a na pewno nie zaszkodziłoby. Tak jak i mający miejsce po tym karny szlaban. Bardzo dotkliwy, obejmujący skrobanie stołów w sali alchemicznej – Najwyraźniej jednak uznała, że dużo zabawniejszym będzie to przetrwać i efektownie dać się zabić drzwiami.

– Severus!

– No na szczęście nic, ale stałoby się, gdyby Rolanda nie przechwyciła jej miotły i to dosłownie w ostatniej chwili – mruknęła Pomona. – Jednak, jak widać, co się odwlecze, to nie ucieczce. Jak nie ona uderzyła w grunt, to drzwi uderzyły w nią.

Snape uśmiechnął się krzywo, a Minerwa odsunęła od siebie przemożną chęć zdzielenia go w ucho.

– A czemu nie było z wami Malfoy'a? Przecież…

– Sowa, która uderzyła w wierzbę należy do niego. Bardzo ją poturbowało, a on się przejął, więc Hooch zaoferowała się zanieść ptaka do Poppy, a jemu poradziła zawołać Silvanusa, a dopiero potem przyjść do pokoju nauczycielskiego.

Minerwa skinęła głową. Pamiętała śmierć swojego puszczyka uralskiego, Eola. Miał już ponad czterdzieści lat, więc kiedy znalazła go sztywnego w klatce, nie była specjalnie zdziwiona, a mimo to zabolało ją to. Dzieci znowu przeżywały wszystko kilka razy mocniej. Poza tym nieudzielenie pomocy sowie Malfoya stanowiłoby znęcanie się nad zwierzętami, na które biedne stworzenie sobie nie zasłużyło.

– Wesley, możesz powiedzieć, co wam do głowy strzeliło? – zapytała rudzielca.

– No bo to wszystko wina Malfoya! Po wypadku Neville'a ukradł jego przypominajkę …

– Neville'a? A co on ma z tym wspólnego?

– Spadł z miotły na lekcji latania. O ile się orientuję, nic mu nie jest – pospieszyła z wyjaśnieniami Pomona.

– …no i to on uderzył miotłą swoją…

– Co do oskarżeń, to może zaczekajmy, aż się pojawią wszystkie strony konfliktu – warknął Snape. – Poza tym, nawet gdyby wykradł samą tiarę przydziału, to chyba wystarczyło to powiedzieć profesor Hooch, zamiast ganiać go, po całych błoniach ryzykując życie swoje i innych.

– Innych?

– Mogłeś w kogoś uderzyć, imbecylu!

Pełen gniewu syk Severusa przypominał trzaśnięcie bicza. Przestraszony Wesley odruchowo spojrzał na nią, szukając wsparcia. Owszem, nauczyciel eliksirów powinien darować sobie epitet, ale…

– Pan profesor ma rację. Zanim coś zrobisz, pomyśl… Moi drodzy, z drogi, nie ma tu nic do oglądania! – Przegoniła wlepiającą w nich oczy grupkę czwartoklasistów. Swoją drogą, uczniowie na tym roku powinni już doskonale wiedzieć, że nie wchodzić się w drogę eskortującym poszkodowanego, szczególnie nauczycielom.

Widząc ich piątkę Poppy Pomfrey była, delikatnie rzecz ujmując, zdziwiona. Podobnie Nevile, Silvanus i Malfoy. Generalnie w przychodni zrobiło się nieco tłoczno.

– Co się stało? – zapytała pielęgniarka, natychmiast podbiegając do oszołomionej Harriet, którą Pomona i Snape pomogli posadzili na kozetce. No, tak-jakby posadzili. Trzeba było przytrzymać ją, żeby się nie zsunęła.

Minerwa pospieszyła z wyjaśnieniami, w końcu to ona była odpowiedzialna za całe to zamieszanie… No, nie za całe. Za wypadek małej Potter. Reszta nie była jej udziałem, a przynajmniej nie Nevile i Silvanus. No i sowa. Ptak naprawdę musiał być w kiepskim stanie, skoro Poppy pozwoliła mu to zostać. Nieszczęsne stworzenie zajmowało jedną z kozetek leżąc na plecach i tocząc wokół zbolałym wzrokiem, ale wyglądało na to, że mu nic nie będzie. Swoją drogą nieraz słała listy do Ministerstwa Magii, aby te wyskrobało fundusze na dodatkowego medyka i przy okazji weterynarza, niestety bez efektów. A nie była jedyna. Wiedziała, że podobne listy spływają od wielu innych nauczycieli, w tym od samego dyrektora.

– Prawdopodobnie wstrząśnienie mózgu. Zwymiotowała niemal zaraz po uderzeniu – uzupełnił jej wywód Severus, przypatrując się małej z niepokojem, chociaż nawet w połowie nie takim jak Pomona, a prawdopodobnie i ona sama.

Nie stanowiło tajemnicy, że mózg jest niezwykle wrażliwym narządem, a pośrednio źródłem woli, zatem i mocy, w związku z czym czarodzieje niezbyt dobrze radzili sobie z jego urazami… a przynajmniej nie na tle innych. Naprawienie złamanej kości trwało jedynie chwilę, podobnie przytwierdzenie uciętego palca, a nawet ręki, czy zasklepienie rozerwanej aorty. Jednak mózg, z nim trzeba było postępować delikatnie. Ostrożnie. I angażując najmniej magii, jak to tylko możliwe.

Poppy niezwłocznie zajęła się dziewczynką, której Pomona nie odstępowała na krok, podczas gdy Minerwa, podobnie jak Snape, stanęli za parawanem.

Swoją drogą Minerwa podziwiała to jak Sprout, mimo czającego się w jej spojrzeniu zmartwienia, zachowywała spokój, praktycznie w ogóle nie okazując zdenerwowania. Nie była jedną z tych, którym z powodu emocji drży głos, trzęsą się ręce czy napływają łzy do oczu. Praktycznie nigdy też nie okazywała wzruszenia czy większego gniewu. Owszem, kiedy nastrój dopisywał, pozwalała sobie na rubaszny śmiech, wesołkowate komentarze, a nawet pieprzne żarty, ale w obliczu jakiegokolwiek kryzysu zachowywała spokój, którego Minerwa szczerze koleżance pozazdrościła. Podejrzewała, że sama jest teraz blada jak ściana, a z twarzy bije jej czyste poczucie winy. W końcu to ona narozrabiała, prawda? Nie raz krzyczała na uczniów, kiedy ci z takim rozmachem otwierali drzwi, do tego parę razy też ledwie uniknęła uderzenia nim, a tu, ot tak, sama dała się ponieść złości i…

Westchnęła.

– A tak w ogóle, to co cię tak rozjuszyło, że tak wypadłaś z pokoju nauczycielskiego? – zapytał Severus, zerkając na nią z ukosa.

Wybita z rytmu pytaniem, zastanowiła się przelotnie, czemu w ogóle mężczyzna tu został… A. tak – był jednym z opiekunów uczniów, którzy złamali przepisy. Obie wraz z Pomoną tu zostały, więc i on również. Poza tym na miejscu znajdowali się wszyscy mali winowajcy. Podenerwowany i zaniepokojony Ron, rozdarty między troską o sowę, lękiem przed karą i ciekawością Draco oraz nieprzytomna Harriet.

– Bliźniacy Wesley. Filius przyłapał ich, kiedy bawili się w wybuchowe dowcipy w toalecie. Jakby nasza kanalizacja nie była w wystarczająco opłakanym stanie.

Twarz mistrza eliksirów wykrzywił natychmiastowy gniew. Nie dziwiła mu się. Wszelkiego rodzaju łazienkowe wygłupy nie raz i nie dwa kończyły się zalaniem lochów.

– I Filius doniósł na swoich ulubieńców do ich opiekunki? – zapytał.

- Wiesz… – zaczęła, ale zorientowała się, że słucha ją o kilka par uszu za dużo. – Wesley, Malfoy idźcie do pokoju nauczycielskiego, a jak wróci pani Hooch, powiedzcie jej, żeby na nas zaczekała. Nie myślcie sobie, że wam się upiecze! Silvanusie, mógłbyś ich proszę odprowadzić? Już raz dzisiaj próbowali się pozabijać i wolałabym, żeby to się nie powtórzyło.

– Niech on pierw odda przypominajkę Neville'owi! – zawołała Ron, oskarżycielsko celując palcem w Draco.

– Już to zrobił, w końcu dwóch nie musi mieć – wtrącił się wesoło Longbottom, którego Malfoy spróbował zamordować wzrokiem. Widząc pytające spojrzenie Wesley'a, szybko uzupełnił – W paczce, którą przyniosła jego sowa była właśnie przypominajka. Ojciec mu ją wysłał, bo zapomniał paru rzeczy z domu.

Silvanus nawet nie próbował udawać, że go to nie bawi. Chichocząc wstał z kozetki i objął rozeźlonego chłopaka zastępująca mu ramię protezą.

– No kawalerowie, idziemy. A ty mój panie się nie przejmuj. Sówce nic nie będzie, przeleży sobie tutaj w spokoju do rana i jutro będzie jak nowa. No może lepiej, żeby przez kolejne dwa dni nocowała w klatce, a w nie sowiarni i przez tydzień unikała latania, ale to tyle…

Kiedy nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami zniknął wraz z Wesleyem i Malfoyem, Lognbottom sam wpadł na to, aby iść w ich ślady – z jakiegokolwiek powodu nie trafił do pielęgniarki, wyglądało na to, że Poppy już jakiś czas temu go uleczyła. Pewnie został trochę dłużej tylko po to, aby się do porządku uspokoić.

– Bliźniaki zmieniły toalety na kilku piętrach w gejzery – dokończyła myśl, kiedy wszyscy niepożądani słuchacze znaleźli się poza zasięgiem jej głosu. – Na jednym z sedesów siedział właśnie Filius. Zresztą nie tylko on. Ucierpiała też bibliotekarka. Oboje są wściekli, chociaż to nic przy Filchu, który to teraz wszystko sprząta razem ze skrzatami. Jeżeli ich dopadnie, to chyba obedrze ze skóry. DOSŁOWNIE.

– To niech od razu te skóry przerobi na buty. Wreszcie ci dwaj idioci przydadzą się do czegoś.

– Gdyby to byli idioci… Niestety oni SĄ inteligentni. W dodatku zdolni, czego dowód stanowią ich całkiem niezłe stopnie między innymi z eliksirów. Rzecz w tym, że używają inteligencji w całkowicie nieodpowiedni sposób. Gdyby byli idiotami, byłoby ich o wiele łatwiej kontrolować.

– Nie powiedziałbym. Idioci bywają naprawę nieprzewidywalni, niejednokrotnie o wiele bardziej niż prawdziwi szaleńcy. Czasem są wręcz genialni… Na swój pokrętny sposób. Niestety efekty tego geniuszu zwykle obejmują rozmaite zniszczenia i urazy fizyczne.

– Masz na myśli Richarda? Myślałam, że puściłeś ten wypadek w niepamięć.

– Wybacz, ale gdy obok twojej głowy z olbrzymia siłą uderza w ścianę kula metalu, która ledwie sekundę temu była przyzwoitym, WZMACNIANYM kociołkiem… Cóż, coś takiego trudno wyprzeć z pamięci.

– Aż trudno uwierzyć, że coś takiego zrobił ślizgon – mruknęła, niezbyt dobrze maskując czająca się w głosie nutkę wesołości.

Severus posłał jej pełne jadu spojrzenie.

– Cóż, idioci zdarzają się w nawet w Slytherinie, chociaż w moim domu to rzadkość, czego nie można powiedzieć o innych.

– Masz na myśli bardziej Hufflepuff czy Gryffindor? – zapytała zaczepnie, ale bez złości. Dobrze zdawała sobie sprawę z opinii Mistrza Eliksirów o gryfonach i nauczyła się tym nie przejmować. Co nie znaczyło, że nie lubiła go zapędzać, tak jak teraz, w kozi róg i patrzeć ten usiłuje znaleźć dyplomatyczną odpowiedź.

– Po równi Hufflepuff, Gryffindor jak i Ravenclaw. Teoretycznie w tym ostatnim powinna znajdować jedynie inteligencka śmietanka, niestety i owa śmietanka bywa zwarzona irracjonalizmem, marzycielstwem oraz brakiem jakiegokolwiek rozsądku. Przykładem tego jest chociażby ten świr, Ksenofilius Lovegood. W przyszłym roku do szkoły ma trafić jego córka, Merlinie miej nas w opiece.

Minerwa uniosła brew. Wiedziała, że coś zaszło między Severusem i Ksenofiliusem, ale nie miała pojęcia co, gdzie ani kiedy. Rozumiałaby jego niechęć, gdyby chodzili razem do szkoły – Snape często wdawał się w utarczki z kolegami – jednak obydwu dzieliła dekada, więc nie mieli takiej okazji.

– No, skończone. Wszystko powinno być w porządku – dobiegł ich zza parawanu radosny głos Poppy.

Nie tracąc czasy, Minerwa zajrzała do małej Potter. Dziewczynka, tak jak uprzednio siedziała na kozetce, wodząc wokół mętnym wzrokiem. Z tą różnicą, że tym razem siedziała sama, bez niczyjej pomocy, a nawet z zadowoleniem machała nogami. W dodatku Pomona uśmiechała się, co stanowiło jasny znak, że wszystko będzie dobrze.

– Na pewno? – zapytała mimo wszystko.

– Oczywiście, na szczęście zareagowaliście błyskawicznie, więc nie musiałam się specjalnie wysilać. Jednak lepiej, żeby została tu do jutra. Może być nieco… Zdezorientowana. Mieć zaburzoną koordynację, mówić za dużo, za swobodnie i za szczerze. Trochę jakby była pijana, a trochę jak pod wpływem pomniejszego eliksiru prawdy.

– Eliksiru prawdy? Och to można wykorzystać – usłyszała zza pleców jadowity głos Severusa.

– Severusie… – zaczęła ostrzegawczo Pomona, ale nic to nie dało.

– Może nam powiesz, Potter, co tak właściwie stało się na błoniach?

Harriet nader chętnie odpowiedziała. Czy raczej opowiedziała, bo z teoretycznie krótkich wyjaśnień zrobiła pełną zwrotów akcji historyjkę, co rusz ubarwianą słowami typu „debil", „idiota", „kretyn". Adresatami tych mało wybrednych epitetów byli po równi Wesley i Malfoy oraz – o dziwo –ona sama. Trzeba było to małej przyznać, miała dość krytyczne podejście do siebie, chociaż jednocześnie niepozbawione dystansu.

– Proszę, proszę, Severusie. Potter, opisując innych, używa słowa „idiota" niemal równie często jak ty. Czyżby bratnia dusza? – rzuciła jadowicie Poppy.

Mistrz eliksirów rzucił Pomfrey tak zimne spojrzenie, że powinno ją natychmiast zmrozić, zmieniając w lodową figurę. Pielęgniarka jednak się tylko uśmiechnęła.

– To za przesłuchiwanie moich pacjentów bez zezwolenia – mruknęła. – Robienie tego, kiedy Potter nie może kontrolować swoich słów, było nie fair. Poza tym nie skończyłam jeszcze przeprowadzać wywiadu.

– A czego jeszcze potrzebujesz się dowiedzieć?

– Na przykład, tak dla bezpieczeństwa, chciałabym zapytać, czy już wcześniej się uderzyła w głow…

– Na pierwszej transmutacji – odpowiedziała natychmiast Harriet z wyraźną wesołością w głosie. – Ale nie mocno. Próbowałam pogłaskać profesor McGonagall, bo była kotkiem, ale nagle zmieniła mi się w człowieka i się wystraszyłam, i się wywróciłam, bo głupi wujkowie nie powiedzieli mi, że tu są jacyś animagowie. Znaczy jeden. I dobrze, że tylko jeden, bo z moim pechem jeszcze bym jakiegoś nadepnęła albo na nim usiadła.

Minerwa westchnęła w duchu, kiedy po twarzach pielęgniarki i pozostałych profesorów przebiegły uśmiechy.

– No tak, to musiało być dziwne – mruknęła Pomona, spoglądając na dziewczynkę z wyraźnym rozbawieniem.

– Nie dziwne, tylko zaskakujące. Dziwne byłoby gdybym wiedziała, że kicia to pani profesor, a i tak chciałabym ja pogłaskać. Albo gdyby mi pozwoliła. Albo jedno i drugie. A swoją drogą sporo uczniów ma koty, także kocury w tym takie niemagiczne i nie zawsze kastrowane. Pani profesor się nie boi, że kiedyś któryś na nią skoczy?

Nie trzeba było być geniuszem, żeby wiedzieć o co chodziło dziewczynce. Pomona jawnie parsknęła śmiechem, Severus nagle zainteresował się czymś na suficie, usilnie tłumiąc uśmiech, a Poppy zachichotała pod nosem. Natomiast na twarzy Harriet wykwitł wyraz uprzejmego wyczekiwania. Ewidentnie nie zdawała sobie z… efektu komediowego swoich słów.

– Bez obawy. Zwierzęta nie wykazują romantycznego zainteresowania animagami. Poza tym, aby zwierzęta się parzyły, samica musi być w rui, a ludzie szczęśliwie rui nie mają – wyjaśniła dziewczynce Minerwa, posyłając swoim kolegom i setnie ubawionej pielęgniarce kolejne, srogie spojrzenie.

– Aha. To szczęście. Przynajmniej dla niektóry, bo pewnie by się znaleźli tacy, którym by to nie przeszkadzało. A czy…

– Porozmawiamy o tym jutro rano, na razie nie powinnaś za dużo mówić – przerwała małej Poppy, jednocześnie zasłaniając jej usta i ratując tym sytuację. Bo nie ulegało wątpliwości, że o cokolwiek Potter nie chciała zapytać, było to coś strasznego. – Bez obawy, nie będzie tego pamiętała. A właściwie niczego z najbliższych pięciu, a może nawet sześciu godzin.

– Ale oni będą pamiętać – Minerwa rzuciła kolejne ostre spojrzenie Pomonie, która nie przestawała chichotać. Mało tego, w granatowych oczach wiekowej czarownicy pojawiły się pełne rozbawienia diabliki, świadczące o tym, że nie prędko powoli jej zapomnieć o niezręcznej rozmowie. Snape przynajmniej udawał powagę, zmieniając obiekt zainteresowania z sufitu na noski swych butów.

– W każdym razie dobrze, że wszystko skończyło się dobrze. – Westchnęła zerkając na tykający na ścianie zegar. – Lekcja latania pewnie dobiegła końca. Chyba powinniśmy się zbierać, bo Hooch będzie na nas czekać.

Pozostali dwaj opiekunowie ruszyli do drzwi gabinetu, ale gdy tylko te się za nimi zamknęły, usłyszeli ociekający fałszywą słodyczą głos Pomony:

– Wiesz co, Mini? Naprawdę nie wiem czy będę się mogła skupić na wymyślaniu kary dla naszych łobuziaków…

Minerwa w duchu jęknęła. Cokolwiek nadchodziło, nie mogło to być NIC dobrego.

– …bo wizja ciebie marcującej po kątach z niekastrowanymi kocurami będzie mnie prześladować do końca tygodnia.

– Pomono!

Nauczycielka zielarstwa zachichotała diabolicznie, a zarazem jakoś tak nieprzyzwoicie, natomiast Severus przyspieszył kroku, zapewne po to, żeby żadna z nich nie zauważyła, jak się dusi ze śmiechu. Zupełnie, jakby ukazanie komuś swojej szeroko uśmiechniętej twarzy miało go kosztować życie.

Minerwa poczuła jak policzki zaczynają ją piec. No naprawdę… Żeby w tym wieku dać się wprawić w takie zażenowanie? Nie do pomyślenia. I to przez kogo? Przez przypominającą wesołego ziemniaka koleżankę oraz – pośrednio – ledwie jedenastoletnią uczennicę. Powinna być ponad to. Powinna. Ale czy była to inna sprawa.

Za dziesięć lat będzie cię to bawić" – pomyślała przelotnie, z niejaką nadzieją.

Harriet obudziła się, a była to pobudka całkiem przyjemna. Po pierwsze czuła się wyspana. Po drugie przyjemnie rozluźniona i jakaś taka… odstresowana. Do tego obecność miękkiej, świeżo wykrochmalonej pościeli, ze szczególnym uwzględnieniem miękkiej podusi, również przypadła jej do gustu. A śpiąca w nogach sowa przyjemnie grzała w stopy.

Ziewnęła, otworzyła oczy i z lekkim zdziwieniem rozejrzała się wokół. Zamiast przyjemnych barw dormitorium i zdobiących ściany wiejskich pejzaży ujrzała biel. Wiele bieli. Do tego parawany, parę umywalek, szafki na leki… Ach tak. Skrzydło szpitalne. Niejasno pamiętała, że chyba oberwała drzwiami. I zwymiotowała na profesor McGonagall. No pięknie… Tylko tego brakowało, żeby jeszcze ona się do niej zraziła, zupełnie jakby niechęć profesora Snape'a nie wystarczyła.

Tak, skrzydło szpitalne. Podejrzewała, że przy swoim pechu jeszcze nie raz w nim wyląduje, chociaż miała nieśmiałą nadzieję, że może jednak nie. Jednak coś było nie tak. Coś…

A tak, śpiąca w nogach Stella. Jakoś wątpiła, żeby pozwalano tu przebywać zwierzętom, w tym sowom. Zatem dlaczego…?

– Och, kochanie, widzę, że już wstałaś – zaszczebiotała pielęgniarka, jednocześnie obdarzając Stellę niezwykle wrogim spojrzeniem. Sowa oczywiście nic sobie z tego nie zrobiła, jedynie przeciągnęła się i potężnie ziewnęła. – Doskonale. Zaraz dostaniesz coś do jedzenia, potem będziesz mogła się umyć i przebrać. Skrzaty domowe przyniosły twoje ubrania z dormitorium… A tak w ogóle pamiętasz, co się stało? Czemu to jesteś?

– Zostałam uderzona drzwiami. Chyba przez profesor McGonagall. I chyba na nią zwymiotowałam… Chociaż mam nadzieję, że nie.

– No o tym noc mi nie wiadomo… Chociaż istotnie nieco dziwnie pachniała, kiedy tu przyszła.

No pięknie" – pomyślała Harriet, ale szybko skierowała myśli na inny tor. Niemal równie nieprzyjemny.

– Ym… Mam nadzieję, że Stella nie narobiła kłopotów.

Uśmiech na twarzy pielęgniarki stężał i stał się jakiś taki… Drewniany? Inaczej nie mogła tego nazwać. Jednak nadal tam tkwił, więc raczej nie groziło jej nic nieprzyjemnego. Raczej.

– Trzeba przyznać, że twoja sowa jest WIĘCEJ niż tylko uparta. Przyleciała tu niedługo po twoim przybyciu, podstępem wdarła się do środka i za nic nie dała się wyprosić, a próbowałam wiele razy. W końcu musiałam odpuścić, zresztą wyganianie jej trochę mijało się z celem, biorąc pod uwagę, że była tu też sowa Draco Malfoy'a. Poza tym twoje ptaszysko dotrzymywało jej towarzystwa i dodawało otuchy, więc przydało się na coś.

A no właśnie! Ocypete!

– Co z nią? Sówka dobrze się czuje?

– Tak – uśmiech pielęgniarki na powrót stał się łagodny. – Doszła do siebie i rano Draco ją odebrał. Spytałam nawet, czy nie chciałby zostać i ci podziękować, ale cóż… Z dość zabawną miną stwierdził, że powinien czym prędzej zaopiekować się pupilką.

Harriet jakoś to nie zdziwiło. Zdziwiła ją jednak – pozytywnie – pewna złośliwość w tonie pielęgniarki.

Babka wygląda na równą. To świetnie, bo pewnie jeszcze nie raz się zobaczymy".

– Jakoś mnie to nie dziwi. Zresztą nie jego ratowałam, tylko sówkę. Gdyby to on miał uderzyć w wierzbę bijącą, chyba bym się nie ruszyła z miejsca.

– Och naprawdę? – zapytała pielęgniarka, uśmiechając się krzywo. – A to czemu? Jego niekłamany urok osobisty, czy coś więcej?

– Raczej to, że tak ogólnie to chyba wolę zwierzątka od ludzi i jakoś do ludzi nie mam takich odruchów, a przynajmniej nie tych, których ledwo znam i średnio lubię. Poza tym Ocypete jest od niego o wiele śliczniejsza… chociaż nie tak ładna jak Stella – dodała szybko, czując na sobie zawistny wzrok sowy.

– No, nie powiem, żebym nie rozumiała, chociaż tak ogólnie, średnio przepadam za zwierzętami. Ale zdajesz sobie sprawę, że to co zrobiłaś, było cholernie głupie i niebezpieczne?

– No tak, ale, jak już powiedziałam, to był odruch. Zorientowałam się, co robię, dopiero lecąc między gałęziami wściekłej wierzby i może mi pani wierzyć, solidnie wyzywałam siebie od idiotek.

– Domyślam się. Relacja, którą zdałaś profesorom, aż się roiła od tego typu określeń.

Zaskoczona Harriet zamrugała, a pani Pomfrey z uśmiechem opowiedziała jej wydarzenia wczorajszego dnia, wliczając w to dowcip Wesleyów z toaletami, aczkolwiek nie chciała zdradzić, kto padł jego bezpośrednią ofiarą. Oficjalnym powodem, dla którego o nim wspomniała, było ostrzeżenie jej przed niespodziankami mogącymi się jeszcze czaić w toaletach, a konkretniej rzecz ujmując w rurach. Jednak Harriet domyśliła się, że chodziło też o to, aby usprawiedliwić McGonagall, chociaż – jej zdaniem – nie było czego usprawiedliwiać, bo wypadki się zdarzają. Szczególnie jej.

Po streszczeniu ubiegłego dnia, pielęgniarka zaczęła dokładnie wypytywać Harriet o samopoczucie i o to, co pamięta ze wczoraj. Kiedy się okazało, że – od momentu uderzenia – naprawdę niewiele, kobieta wyraźnie się spięła i natychmiast rozpoczęła „badanie kontrolne". Te jednak wykazało, że wszystko jest w porządku i raczej nie trzeba się przejmować.

– Mimo wszystko byłabym spokojniejsza, gdybyś zajrzała do mnie dzisiaj wieczorem –mruknęła, przyglądając się dziewczynce uważnie. – Urazów mózgu nawet czarodzieje nie mogą lekceważyć. I unikaj dzisiaj nadmiernego wysiłku oraz gwałtownych ruchów głową. Nade wszystko jednak, staraj się nie upadać, dobrze?

Harriet, doskonale świadoma swojego talentu do przyciągania dziwnych zdarzeń, tylko westchnęła ciężko.

– Proszę pani, ja upadków nigdy nie planuję. To one planują przytrafić się mnie.

Powoli schodziła po krętych schodach, uważnie stawiając kroki, nieprzyzwyczajona do tego typu stopni. Wystarczył jeden nieostrożny krok, żeby bardzo szybko znalazła się na dole, ale oszczędność czasu nie była warta potencjalnych obrażeń. Naprawdę chciała uczynić zadość prośbie pani Pomfrey odnośnie wywrotek, zarówno dla siebie jak i dla niej. Poza tym miała przeczucie, że jeżeli po raz kolejny trafi do skrzydła szpitalnego zamiast do pokoju nauczycielskiego, to profesor Sprout uzna, że ewidentnie miga się od szlabanu… czy innej kary, o jakiej zadecydowała w dniu wczorajszym wraz z Snape'em, McGonagall i oczywiście Hooch.

Westchnęła. Miała jakieś takie niemiłe uczucie, że skoro w naradzie brał udział mistrz eliksirów, będzie to coś strasznego. Zresztą i profesor Hooch nie wyglądała na osobę, która ot tak puszcza płazem przewinienia.

Ech, chyba szybko się dowie, czemu woźny zawdzięcza swą złą sławę.

Profesor Sprout, jak wieść niosła, zwykle przesiadywała w jednej ze szklarni, gdzie też urządziła sobie gabinet. Dlaczego zatem pani Pomfrey poleciła jej stawić się w pokoju nauczycielskim? Nie miała pojęcia, ale po wypadku z drzwiami we wszystkim doszukiwała się złych omenów. Mimo to dzielnie w nie, znaczy w drzwi, zapukała, a po chwili rozległo się melodyjne, ale jednocześnie stanowcze „proszę".

Nieśmiało wśliznęła się do środka, jednocześnie usiłując objąć wzrokiem pokój nauczycielski, którego nie miała jeszcze okazji obejrzeć, chociaż tak właściwie nie chciała. W poprzedniej szkole trafiała do niego, tylko kiedy wpadała w kłopoty i najwyraźniej nie miało się to zmienić.

Jeżeli chodzi o układ, pomieszczenie przypominało większość pokoi nauczycielskich na całym świecie – na środku długi stół otoczony krzesłami, pod jedną ze ścian szafy i komody o bliżej nieokreślonej zawartości, nieopodal zegar, a po przeciwległej stronie zestaw kawowo-herbaciany, niewielka umywaleczka i całkiem mugolska tablica korkowa, upstrzona planami zajęć, notatkami i dziesiątkami rozmaitych harmonogramów. Różnica tkwiła w wystroju. Meble przywodziły na myśl wiejski dworek angielski, na ścianach, wisiały wielkie obrazy w zdobnych ramach, głównie portrety różnorakich, zapewne znanych, osobistości, zegar był zegarem nie wiszącym, tylko stojącym, takim staromodnym z wahadłem, a większość podłogi okrywał gruby, tkany dywan. Temu ostatniemu nie dziwiła się – podczas wielogodzinnych zebrań od kamiennych bloków musiało okropnie ciągnąć po stopach. Chociaż w walce z chłodem zapewne pomagał niemały kominek. Przynajmniej zimą. Obecnie ów był wygaszony i sprawiał raczej ponure wrażenie, zaś stojące wokół niego, nieco wyliniałe fotele odwrócono w kierunku stołu.

Wystarczył jej jeden rzut oka na profesor Sprout, aby zrozumieć, czemu akurat dzisiaj opiekunka darowała sobie siedzenie w szklarni. Z obu stron kobiety piętrzyły się niemałe stosy papierów, prawdopodobnie testów. Kobieta pochylała się nad nim, tu i ówdzie podkreślając coś, przekreślając i znacząc. Pióro wieczne w jej palcach przypominało miecz, czarne litery szeregi przeciwników, a ślady czerwonego atramentu, śmiertelne razy. Do tego te notatki wykonane pięknym, miękkim pismem, dość kontrastującym z powierzchownością nauczycielki, która zdawała się wizualnym synonimem słowa „praktyczność".

Srebrzysta stalówka jakby z wahaniem zatańczyła nad gładką powierzchnią papieru i po chwili nakreśliła „Z". Harriet, która zdążyła się już nauczyć co nieco o Hogwarckim systemie nauczania, wiedziała, co oznacza litera. „Zadowalający", najniższa ocena spośród tych pozytywnych. Nieco wyższą było „P", czyli „Powyżej Oczekiwań", a najwyższą „W" to jest „Wybitny". O dziwo istniały aż trzy stopnie negatywne, „Nędzy", trochę gorszy „Okropny" i najgorszy „Troll". Osobiście nie widziała w tym sensu. No, może jeszcze rozumiałaby tą skalę w kontekście zajęć praktycznych, gdzie „Nędzny" znaczyłby „nie umie wystarczająco dużo", a „Troll" oznajmiałby „zabierzcie mu różdżkę, bo jeszcze zrobi sobie albo komuś krzywdę". Jednak zajęcia teoretyczne? Jak można mieć ujemną wiedzę teoretyczną?

W każdym razie, fakt sprawdzania tak dużej ilości prac, tłumaczył opiekunkę Hufflepuffu. W końcu w szklarniach, jak powszechnie wiadomo, panuje spora wilgoć, a wilgoć, atrament i papier to nieszczególnie dobre zestawienie.

– Nauczyciele zawsze przeprowadzają w klasach trzecich i piątych testy kontrolne, żeby sprawdzić, ile dzieciaki się nauczyły w poprzednich latach, ale uczniów jakoś zawsze to zaskakuje. Szczególnie trzecioklasistów. Piątoklasiści, że czekają ich SUMy, podchodzą do wszystkiego nieco poważniej, jednak zwykle i tak się do nich nie uczą. Mówią, że chcą sprawdzić, ile nie wiedzą, żeby wiedzieć, czego mają się nauczyć. – Profesor z cichym westchnieniem odłożyła test na jedną z kupek papieru i sięgnęła po następny test, który rozprostowała na stole. – Co nie zmienia faktu, że i tak będą musieli wszystko powtórzyć, żeby się przygotować do egzaminów, a taką filozofią tylko odwlekają nieuniknione.

Harriet przekrzywiła głowę.

– Nieunikniona też jest śmierć, ale to nieznaczny, ze wszyscy powinniśmy umrzeć już teraz, bo i tak to nas czeka, prawda?

Profesor posłała jej zaskoczone spojrzenie znad testu, po czym zamrugała i uśmiechnęła się półgębkiem, jednocześnie odkładając pióro na miejsce.

– Może coś w tym jest… ale może przejdźmy do ciebie. – Odwróciła krzesło w jej stronę. – Jak się czujesz? Z głową wszystko dobrze?

– No tak… Nie licząc tego okropnego śladu.

Profesor z trudem stłumiła uśmiech, a Harriet westchnęła ciężko. Wchodząc do łazienki, przeżyła niemiłe zdziwienie, kiedy spojrzała w lustro i na swoim czole nie zobaczyła blizny w kształcie błyskawicy, ale też ciemnofioletowa chmurę, bo właśnie taki kształt przybrał siniec na środku jej czoła. Całość przypominała znaczek burzy, taki sam jak w telewizyjnej prognozie pogody.

Niestety okropnego sińca nie można było magicznie usunąć, bo widniejąca tuż pod nim blizna zaburzała procesy gojenia i „wymagałoby to znacznie więkcej magii niż to warte", jak to określiła pielęgniarka. Naprawdę szkoda, bo dziewczyna miała nieprzyjemne przeczucie, że chmurka burzowa bardzo spodoba się innym uczniom, szczególnie Malfoyowi i Zachariaszowi. Acha, no i był jeszcze profesor Snape. Co prawda ledwie go znała, ale jakoś nie sądziła, że pominie milczeniem tak kuriozalny widok.

– Cóż, kara za nierozsądne zachowanie – zachichotała kobieta. – Bo wiesz, że to, co zrobiłaś było głupie i skrajnie niebezpieczne?

– Tak. Ale to był odruch. Ja W OGÓLE nie myślałam, co robię… Zorientowałam się dopiero po złapaniu tej sowy i nie było to przyjemne. Chyba już w życiu nie wsiądę na miotłę.

– Hm… Profesor Hooch również powiedziała coś podobnego. Stwierdziła, że dawno nie widziała kogoś tak przepełnionego ulgą po zejściu z miotły i pewnie zagonienie cię na nią będzie wymagało niemało wysiłku. Dlatego stwierdziła, że najlepszą kara dla ciebie zostanie ścigającą.

– Ścigająca co?

– Ścigającą drużyny quidditcha Hufflepuffu.

Harriet poczuła jak krew odpływa jej z twarzy, a żołądek wywraca się na drugą stronę.

– A-ale czemu? Przecież…

– To, że ktoś czegoś nie lubi, nie znaczy, że nie jest w czymś dobry i na odwrót. Profesor Hooch obstaje, że jesteś piekielnie dobra w lataniu i świetna w unikach, więc nadajesz się do tego jak nikt inny, a nasza drużyna bardzo potrzebuje dobrego ścigającego. Natomiast to, że uważasz miotłę za najgorszego wroga… Cóż, to ma być kara, prawda?

– A nie mogę mieć jakiegoś szlabanu z panem woźnym Filchem? – spojrzała na opiekunkę błagalnie. – Mogę wyszorować wszystkie szkolne toalety szczoteczką do zębów. W kajdanach. Na bosaka.

Profesor Sprout nawet nie próbowała ukryć rozbawienia, które wręcz emanowało z okrągłej, dobrodusznej twarzy.

– Przykro mi, to już postanowione. W piątek zaraz po zajęciach masz zjawić się na boisku do quidditcha, będziesz miała trening wprowadzający. I nie łam się, będzie dobrze – nauczycielka puściła do niej oko.

Harriet posłała nauczycielce wymuszony uśmiech, wymamrotała coś nieokreślonego i nieśpiesznie wyszła z pokoju nauczycielskiego.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi i wyjrzała przez okno, wychodzące – o ironio – na boisko do quidditcha, broda niebezpiecznie jej zadrżała. To było niesprawiedliwe. Owszem, zachowała się głupio, nierozsądnie i zasłużyła na karę, którą była gotowa przyjąć z pokorą. Ale to… To nie kara, tylko okrucieństwo. Przez jeden wygłup miała przez cały rok latać na tej cholernej miotle i narażać życie? Bo co? Bo drużynie Hufflepuffu brakowało idioty, który lawirowałby pomiędzy morderczymi piłkami-zbijakami, tak zwanymi tłuczkami, a także członkami przeciwnej drużyny? To nie fair!

– Życie mnie nie lubi – wymamrotała wbijając spojrzenie w podłogę, czując, że jeżeli jeszcze trochę popatrzy na to przeklęte boisko, to się rozpłacze.

Tak, nie znosiła latania, a przynajmniej latania na miotle, to mogła powiedzieć z całą pewnością. Do tego wszystko pogarszał fakt, że nie cierpiała sportów drużynowych. Nigdy nie była w nich dobra, przez co zwykle pogrążała swoją drużynę, a koledzy z klasy jasno dawali jej do zrozumienia, że wszystko to jej wina. Zresztą robili to nawet wtedy, kiedy nie była to jej wina. Chude, niezgrabne dziwadło o wiecznie potarganych, czarnych włosach stanowiło wygodnego kozła ofiarnego. W dodatku na lekcjach wychowania fizycznego nie było Dudley'a, który mógłby ją wesprzeć, a dziewczynki potrafiły być równie okrutne, co chłopcy, a może nawet okrutniejsze. Na pewno gorsze w nich było to, że one NIGDY nie odpuszczały, kiedy znielubiona dziewczyna się rozpłakała, przeciwnie. Wtedy dopiero przeprowadzały zmasowany atak. W tym względzie niewiele różniły się od jej ojca, dlatego szybko pojęła zależność i nigdy nie płakała… A przynajmniej nie przy nich. Teraz znowu… Teraz wszystko miało wrócić. I to jeszcze takiej formie, jakby zwyczajna siatkówka nie była wystarczająco okropna.

Wysokość, atakujące człowieka piłki i inni gracze… okropność

– Spokojnie… Tylko spokojnie. Może nie będzie tak źle – mruknęła, po czym jęknęła ciężko. – Kogo ty oszukujesz? Będzie okropnie!

Usiadła pod ścianą, objęła kolana ramionami wsparła na nich twarz. Naprawdę, chciała wracać do domu… Nie. Nie chciała. Dom oznaczał tatę. Chciałaby to trafić do jakiejś szkoły razem z Dudleyem. Dlaczego nie mogła być mugolem tak jak on? Albo dlaczego on nie był czarodziejem? O! To by jej odpowiadało. Gdyby okazał się czarodziejem, jego rodzice musieliby zmienić stosunek do magii, a może wtedy zaakceptowaliby ją nieco bardziej. Przynajmniej odrobinę. Może nawet, gdyby się naprawdę postarała, ciocia polubiłaby ją? Chociaż troszeczkę.

Nie oszukuj siebie. Z rodziny jedynie Dudley cię kocha. Masz tylko jego i to się nie zmieni."

Była losowi wdzięczna za kuzyna jak za nic innego, ale jakoś na tę myśl żal ścisnął jej serce. Tym bardziej, że momentami czuła jakby była dla niego zbędnym ciężarem. Wiedziała, że to głupie, bo chłopak uwielbiał ją, ale… Ale poza nią miał też innych kolegów. Znajomych. Ona znowu miała tylko jego i cały czas na nim wisiała jak jakiś pasożyt emocjonalny.

Jestem od niego uzależniona jak narkomanka. Od jego dobroci."

Ledwie to pomyślała, poczuła, że coś szczypie ją w palec. Podniosła głowę i zobaczyła Stellę patrzącą na nią z troską. Sowa oczywiście nie rozumiała, o co chodzi, ale wyczuła, że jej pani jest okropnie zdołowana i tyle wystarczyło, aby zareagowała w najodpowiedniejszy sposób – podeszła do dziewczynki i skrzecząc cicho, wtuliła się w nią.

Broda Harriet ponownie zadrżała i dziewczynka przytuliła Stellę, dociskając zaskoczoną sowę do swojego ciała i topiąc twarz w miękkich piórach.

– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś przy mnie.

Tuliła pupilkę jeszcze chwilę, po czym puściła nieco wymiętoszoną ptaszynę, która posłała jej pytające spojrzenie.

– Nic się nie stało. – Pogładziła sowę po głowie. – Po prostu mam zły dzień i chyba zaliczyłam taki kryzys pierwszoroczniaka. Ale nie ma co się łamać. Co ma być to będzie. A teraz… Teraz…

Zmarszczyła brwi, mając wrażenie, że o czymś zapomniała. Po chwili doznała olśnienia. Hagrid! Zaprosił ją do siebie, prawda? Miała przyjść go odwiedzić.

– O cholera… mało brakowało, a bym go wystawiła. A okropnie jest zostać wystawionym – wyszeptała pod nosem. – Chyba czas się zbierać. Jak myślisz? Jesteś gotowa bliżej zapoznać się z Hagridem i jego psiskiem Kłem?

Stella przekrzywiła głowę. Harriet uznała to za tak.

Kieł siedział w kącie, ewidentnie usiłując myśleć o czymś przyjemnym i za wszelką cenę nie spoglądać na nastroszoną, przypominającą rozłożony parasol sowę śnieżną. Wyglądało to dość dziwnie, bo pies bardziej przypominał długouchego niedźwiedzia niż jakiegoś tam kundla, a Stella… Cóż, może i nie była najmniejszym z ptaków, ale na pewno nie mogła się równać wielkością z ogromnym brytanem. Obecnie wyraźnie przestraszonym i skomlącym płaczliwie. Biedny czworonóg, pewnie nie wiedział, za co go to wszystko spotkało. Przecież tylko chciał się przywitać z nowym ludziem, a tu nagle jakiś biały, szponiasty potwór go zaatakował i podziobał.

– Przepraszam, mówiłam, że jest zazdrosna – mruknęła Harriet, posyłając pupilce pełne nagany spojrzenie, z którego sowa nic sobie nie robiła.

– A to ci dopiero! – Hagrid wyglądał na setnie ubawionego. – Charakterne ptaszysko ci kupiłem, nie ma co.

Kieł zaskomlał żałośnie, a sowa nastroszyła się jeszcze bardziej.

– Wstydź się. Zostaw biedulka w spokoju!

Nastroszone pióra Stelli nieco opadły, kiedy sowa spojrzała na nią, skrzecząc wymownie.

– Dobrze wiesz, że ciebie zawsze będę lubić najbardziej ze wszystkich stworzeń biegających, latających czy nawet pływających. Kieł chciał się tylko zaprzyjaźnić. Ze mną, ale Z TOBĄ też. A ty co zrobiłaś? Patrz. Teraz biedny płacze przez ciebie.

Jakby w odpowiedzi pies zaskomlał wyjątkowo żałośnie.

Sowa uspokoiła się, a nawet w złotych oczach zalśniło coś w rodzaju wstydu. Zaskrzeczała, jakby chcąc się usprawiedliwić.

– Tak, tak, tak. W każdym razie, zostaw go w spokoju, co?

Stella zaskrzeczała i zatrzepotała skrzydłami, a Hagrid parsknął śmiechem.

– No naprawdę, świetna z was para. Jeszcze trochę, a pomyślę, że sowa to twój chowaniec czy coś.

– Chowaniec?

– No ta… Chowaniec to taka bajda wymyślona trochę przez mugoli, trochę przez czarodziejów. Według niej chowaniec to jakby magiczny sługus w ciele zwierza. – Hagrid chrząknął. – Kiedyś mówiono, że można wezwać stwory z innych warstw świata. Jedni twierdzili, że demony, inni, że po prostu stwory. One potem miały się wcielać w wybrane przez czarodzieja niemagicznego zwierza i robi z niego magicznego. Takie bardzo, bardzo magicznego. Rozumnego prawie jak człek, a może i nawet rozumniejszego, ale nie na ludzki sposób. Bo też niby są z innego, nieludzkiego miejsca.

Harriet zamyśliła się… Chowanie. Bardzo magiczne nie do końca zwierzę służące czarodziejowi. Taki stwór mógłby być więcej niż użyteczny, niestety, nawet gdyby chowańce nie stanowiły jedynie legendy, przedsięwzięcie nie miałoby najmniejszych szans realizacji. Nie z zaborczą Stellą u boku.

– Chowaniec, nie chowaniec, jeżeli stwierdziłabyś, że jakiś zwierzopodobny stwór może cię zastąpić, zadziobałabyś go na miejscu, prawda? – Zapytała sowę.

Stella, która nie zauważyła, że Kieł wyszedł ze swojego kąta, wyprostowała się na całą wysokość i zaskrzeczała dumnie. Pies wykorzystał, że sowa jest zajęta popisami, podszedł bliżej i cichcem zaczął ją obwąchiwać… Chociaż cichcem to może niezbyt dobre określenie, bo niuchanie było aż nazbyt dobrze słyszalne. Nic więc dziwnego, że ptak niemal natychmiast się odwrócił i zgorszony naruszeniem swojej prywatności zaskrzeczał buntowniczo. Kieł natychmiast podkulił ogon i położył uszył po sobie, po czym, najwyraźniej chcąc dać wyraz przyjaznym intencjom, wysunął swój ogromny jęzor i liznął.

Polizanie przez Kła było jak potarcie przez bardzo, ale to bardzo mokry ręcznik. Ociekająca śliną sowa, ze wstrętem zatrzepotała skrzydłami i czym prędzej uciekła pod krzesło Harriet. Brytan, najwyraźniej nie rozumiejąc, co się stało i czemu po raz kolejny sowa odrzuciła jego przyjaźń, zaskomlał cicho.

– No przykro mi stary, to taki typ – wykrztusił duszący się ze śmiechu Hagrid. – Tu trza troszku ostrożniej.

Przez twarz Harriet przebiegł słaby uśmiech, kiedy spoglądała na kręcącego łbem, skołowanego psa. Poczciwy czworonóg pasował do Hagrida, a do obydwu pasowało to miejsce. Ta chatka. Zbudowana z drewnianych bel o dachu z wierzbowych witek, który kształtem do złudzenia przypominał czarodziejską tiarę. Niewielka, ale od środka zaskakująco przestronna i widna. Przesączające się przez okrągłe okienka światło padało na drewniane ściany, nadając im złocistego połysku i eksponując rozłożone na półkach bibeloty, w sporej mierze wykonane z drewna, prawdopodobnie przez samego gajowego – dziewczynka dostrzegła na kuchennym kredensie dłuto, jakieś dziwaczne nożyki oraz kilka puszek z farbą oraz pędzelki. Zresztą również stół i krzesła wyglądały na jego robotę, podobnie stojące w rogu pomieszczenia, ogromne łóżko okryte pikowaną narzutą z wielobarwnych łat oraz ponadgabarytowa balia tudzież drewniana wanna. Jednak kredens i stojąca nieopodal łóżka, masywna szafa były kupne, ale pasowały do reszty, w tym do zbudowanego z otoczaków, kamiennego kominka. Obrazu dopełniał zapach. Przyjemny, żywiczny z dodatkiem nuty dymu, aromatu domowych wypieków i wędlin, które zwieszały się a konopnych sznurkach ze stropu.

Gajowy, stolarz, wędliniarz i piekarz. Wyglądało na to, że gospodarz ma wiele talentów.

Kiedy w lekkiej zadumie, rozglądała się wokół, poczuła na sobie wzrok Hagrida. Odwróciła głowę i napotkała spojrzenie dwojga czarnych, przypominających żuki oczu, niezwykle łagodnych i dobrotliwych… A obecnie również nieco zmartwionych.

– No Harriet, jakaś przygaszona jesteś. Chodzi o tego chmurowego sińca? Jak tak, to nie przejmuj się. Dzieciaki pewno się będą śmiać, ale minie tydzień i zapomną. Ważne to zacisnąć zęby i nie płakać, tylko śmiać się razem z nimi.

Zamrugała zdziwiona. Hagrid, jako jedyny znany jej dorosły, dał względnie dobrą radę odnośnie radzenia sobie ze szkolnymi „śmieszkami".

– Nie, nie chodzi o to. Do nabijania się jestem przyzwyczajona. Chodzi o karę za aferę z lekcją latania… Słyszałeś o tym?

– Cholibka, chyba wszyscy o tym słyszeli! Hooch twierdzi, że latasz nawet lepiej od swojego staruszka… Ale trza powiedzieć, że to co zrobiłaś, było CHOLERNIE głupie. Chociaż rozumim. Też dla zwierzaków narobiłem wielu głupot. No to, o co chodzi z tą karą?

Harriet westchnęła. Po tym, jak podchodził do jej obaw związanych z samą lekcją latania, wątpiła, że zrozumie, o co jej chodzi, ale powiedzieć mogła. Poza tym bardzo chciała się komuś wyżalić, a gajowy był jedynym, chętnym uchem.

– Chodzi o to, że chociaż latam na miotle może nawet lepiej od taty, to latać NIE CIERPIĘ. Chyba nigdy nie byłam szczęśliwsza, jak wtedy, kiedy po tym wszystkim, co nawyprawiałam, profesor Hooch sprowadziła mnie na ziemię. Miałam nadzieję, że zepnę się, jakoś odbębnię te lekcje i już NIGDY nie wsiądę na miotłę, ale… Ale profesor Hooch stwierdziła, że najlepszą karą będzie, żebym dołączyła do drużyny quidditcha, bo brakuje im ścigającego. I teraz cały rok będę musiała robić coś, czego nie znoszę, a co jest bardzo niebezpieczne. Mało tego, jak coś pójdzie nie tak i Hufflepuff przegra, pewnie będzie na mnie. Zawsze jest na mnie.

– Zrzucać winę na jednego ścigającego? Nie… Co innego, gdybyś była szukającym, ewentualnie obrońcą, ale ścigający… Raczej nic ci nie grozi. No i quidditch nie jest wcale taki niebezpieczny.

– Jak to nie? Tłuczki, brak kasków, groźba upadku z wysokości i kolizji z innym graczem. Zderzenie przy dużej prędkości to nic przyjemnego, a jeżeli do tego ktoś się nadzieje na kij miotły przeciwnika… Coś okropnego. Poza tym wujek Syriusz nie raz opowiadał jak to pałkarze się zapominają i zamiast w tłuczki wala w innych graczy!

– Na każdym meczu jest co najmniej dwóch przechwytujących, to jest czarodziejów na ziemi, którzy lewitują tych, co spadli z mioteł, co by się nie pozabijali. Tłuczki nie uderzają w głowy… No, przynajmniej nie celują w nie. Są tak zaczarowane, co by chcieć uderzyć w tułów i unikać łepetyn. Czasami jakiś trafi w nogę czy rękę, ale o głowy to one się tylko ocierają.

Harriet popatrzyła na wielkoluda. Musiała przyznać, że nieco ją pocieszył. Nawet trochę więcej niż tylko nieco. Miło było pomyśleć, że czarodzieje nie są aż tak szaleni, jeżeli idzie o sport, jak myślała. Szkoda tylko, że akurat o tym wujkowie ani razu nie wspomnieli w swoich barwnych opowieściach.

– Acha… Ale nadal latać na miotle nie znoszę. Przeraża mnie to.

– Czemu? Boisz się wysokości?

– Nie, wysokość lubię i to nawet bardzo, pod warunkiem, że znajduję się na czymś przyczepionym do ziemi. Chodzi o to… – Westchnęła ciężko. – No bo miotła to tylko kijek i trochę witek. Niby wiem, że to magiczny kijek i tak dalej, ale nie widzę i nie czuję tego. Z lataniem nie jest jak z czarowaniem. Podczas czarowania czuję magię, to jak wypływa ze mnie, a przy lataniu… To takie „uwierz, że te ten kijek wzniesie się i nie spadnie, chociaż nie ma żadnych skrzydeł ani silnika".

– A no tak. Przy takim patrzeniu to może być pewien problem. – Hagrid zmarszczył swoje krzaczaste, podobne do gąsienic brwi, myśląc o czymś intensywnie. – Może by ci było trochę pewniej, jakbyś pierw polatała na czymś co ma skrzydła? Mam hipogryfy i mogłabyś potrenować z jednym, takim najłagodniejszym. To trochę niedozwolone, ale jak będziesz nisko lecieć to drzewa cię zasłonią i powinno być dobrze.

– Hagrid, ledwie wczoraj narozrabiałam i dostałam karę. Nie chcę znowu wpaść w kłopoty, a tym bardziej jeszcze ciebie w to wciągnąć. – Westchnęła mocno, zerkając na belki stropowe chatki i hagridową kolekcję domowych wędlin. – Po prostu muszę jakoś to wszystko przetrwać… Chociaż pomogłoby, gdybym mogła od czasu do czasu wpaść do ciebie i porządnie ponarzekać.

Gajowy parsknął śmiechem i pokręcił głową.

– No naprawdę… Wiesz co naprawę pomoże? – zapytał, a w jego czarnych oczach coś błysnęło.

Potrząsnęła głowa, ciekawa co też takiego wielkolud wymyślił.

– Hagridowy sposób na smutki. Pyszne kakao z dodatkiem czekolady, śmietany i piankami oraz placek pigwowy – mówiąc to, mężczyzna wstał i podszedł do kredensu, z którego zdjął największy placek, jaki Harriet widziała. Wyglądał jak deser dla dziesięcioosobowej rodziny łasuchów. – Jak coś, to pigwy to takie jakby bardzo kwaśne jabłka, tyle, że rosną na krzakach. Jeść się ich na surowo nie da, ale na nalewkę lub ciasto to pyszota.

Harriet poczuła, jak usta same wyginają jej się w szerokim uśmiechu.

– Hagrid jesteś najlepszym psychologiem na świecie – mruknęła chłonąc nęcący zapach otaczający placek.

– No ba! Najlepszy lek na smutki to kilka kilogramów ciasta i kakao.

Harriet nie powiedziałaby, że to, co dostała, to był kubek kakao, bo ceramiczne naczynie, w którym podał napój, przypominało bardziej wiaderko z uchem. Oczywiście bynajmniej jej to nie przeszkadzało, podobnie jak to, że kawałek hagridowego ciasta był równie wielki co cała szarlotka w Kotle.

Łasując, z przyjemnością słuchała opowieści Hagrida o zakazanym lesie, stworzeniach, które hodował, jego mniejszych i większych przygodach oraz szkole. Nauczycielach, uczniach. Parokrotnie wspominał jej matkę, ojca oraz wujków, jednak widząc, że niezbyt ją to interesuje, porzucił temat. Miał o wiele więcej ciekawych rzeczy do opowiedzenia – w końcu widział tyle roczników, które przewinęły się przez Hogwart, a większość z nich osobiście przeprawiał przez jezioro.

Tak, opowieści Hargrida były naprawdę niezwykłe, nie tak jak te Harriet traktujące głównie o mugolskim świecie, aczkolwiek wielkolud zdawał się uważać inaczej. Najwyraźniej nieczęsto miał kontakt z niemagicznymi, bo minę miał jak dziecko słuchające bajek. Telewizja, telefony, komputery, nowoczesne samochody… Interesowało go wszystko i o wszystko pytał, również o rzeczy, które Harriet nawet na myśl by nie przyszły – na przykład „co to są te słupki koło parkingów, do których mugole wrzucają pieniądze?" – a był przy tym naprawdę zabawny, do tego stopnia, że wręcz uroczy. Otóż do wszystkiego odnosił się sceptycznie, burczał o „mugolskich wymysłach", ale mimo to drążył temat, po to by koniec końców mruknąć „dziwactwo, mugolskie dziwactwo, ale ma sens".

– Ciekawe skąd mugolom przychodzą to głów te wszystkie pomysły – mruknął w końcu, krzyżując ręce na piersi.

Harriet uniosła brwi. Odpowiedź wydawała się jej wręcz oczywista.

– No bo są ciekawi wszystkiego dookoła, tak jak i czarodzieje, ale nie mają magii. No i bez zmysłu wynalazczego byłoby im okropnie trudno przeżyć. Czarodziejom, żeby mieć co jeść, ogrzać się i uleczyć zawsze starczała magia, mugole od samego początku musieli kombinować. To oni nauczyli się wytapiać metale, oswajać zwierzęta, polować. Wymyślili łuki, włócznie, tkaniny, garncarstwo, rolnictwo i pismo. Bez tego mieliby naprawdę trudno. No i sztuka… To chyba też głównie ich działka. W końcu do oni zaczęli tworzyć papier i pergaminy oraz płótna, więc i pierwsi zaczęli na nich mazać. A że jest ich więcej, to też częściej się kłócą i ze sobą wojują, więc i w wojnach mają większe doświadczenie.

– Ha! Jeszcze powiedz, że bez mugoli czarodzieje nie daliby sobie rady.

– Jasne, że daliby sobie radę, ale byliby bardzo mocno do tyłu ze wszystkim. Może nawet z magią. W końcu to mugole wymyślili garnki, a bez garnków nie byłoby kociołków, a bez kociołków nie byłoby eliksirów, prawda?

– W sumie racja… ale nie mów tego profesorowi Snape'owi. Znaczy, pewnie o tym wie, ale raczej nie podoba mu się to.

Zachichotała.

– Się wie – mruknęła, błyskając zębami.

– A mówiłaś jeszcze o tych komputerach… Znaczy, że można na nich grać.

– Tak! Świetna rzecz. Jak pada, a tata i wujostwo się nie czepiają, potrafię grać z Dudleyem całymi dniami.

– Nie nudzi ci się to?

– Nie, no co ty. Gry na komputer, te dobre, potrafią być jak książki, ale takie połączone z robieniem rzeczy. Dudley ma taką jedną, w której jest się tajnym agentem z przyszłości i trzeba prowadzić różne śledztwa, a czasem nawet się bić… To prawie tak jakbyś ty naprawdę to robił. Ty znaczy osoba która to gra. Przeżywasz przygodę, ale jednocześnie siedzisz w domu i jesteś najzupełniej bezpieczny…

Nota:

Chyba już we wcześniejszych rozdziałach postarałam się, aby było wyraźnie widoczne, czemu Harriet nie cieszy się na myśl o lataniu i quidditchu, prawda? Rozniecona przez ojca paranoja na punkcie bezpieczeństwa, fobia społeczna, sprawiająca, że widok wiwatujących tłumów budzi lęk, a teraz jeszcze kwestia „latającego kija", którą nie wcisnęłam tutaj „tak po prostu", aczkolwiek odniesienie do powiązanych kwestii nastąpi DUŻO później. Inna rzecz, że oprawka „Złotego Chłopca" Harry'ego nieco mnie denerwowała. Dobry (chociaż nie wzorowy) uczeń, gwiazda sportu, ulubieniec dyrektora, a do tego koleś, który wyrwał jedną z najładniejszych dziewczyn w szkole oraz raz po raz wychodził z opresji obronną ręką, po drodze dziesiątki razy łamiąc regulamin i zdobywając puchar domu dla Gryffindoru? Bądźmy szczerzy – standardowy ślizgon miał wiele powodów, żeby zrzucić go ze schodów, nawet jeżeli nie żywił awersji w stosunku do mugoli, mugolaków etc. Zresztą nie tylko ślizgon. Każdy, kto przestrzegał regulaminu i uczciwie harował cały rok, nie mogąc liczyć na dyrektorską protekcję.

Jak zwykle będę wdzięczna za komentarze i uwagi :)